Kręcąc się tu i tam, by robić zdjęcia

0
1243

Autor: Mario Zaccaria

Może na początek małe wprowadzenie, z racji naszego pierwszego spotkania na stronach tego czasopisma. Pomimo tego, że właściwie od 1978-go regularnie, co roku odwiedzam Polskę, dopiero od trzech “obfitych” lat mieszkam w Warszawie. Jestem fotografem reklamowym, w zawodzie już od trzydziestu, również “obfitych” lat. „Obfita” jest też jest moja aparycja, mimo licznych prób doprowadzenia jej do stanu mniej lub bardziej odpowiedniego.

Warszawa pomaga mi jednak bardzo w osiąganiu tego ambitnego celu, zapraszając mnie na długie spacery w towarzystwie oddanego mi (mam nadzieję) aparatu fotograficznego. W przeciwieństwie do mojego rodzinnego Mediolanu, miasta, gdzie samochody i piesi tworzą naprawdę zadziwiającą i dość żenującą mieszaninę i gdzie zawzięcie potwierdza się wielokrotnie już udowodniony fakt nieprzenikalności tych dwóch ciał stałych, w Warszawie jest dużo otwartej przestrzeni i miejsc, które ja, pieszy, mogę przemierzać do woli i zapominać się bez równoczesnego narażania się na bliższe spotkania z tylnymi kończynami ciał obcych, oznaczonymi logo jednej z niezliczonych marek produkujących opony samochodowe. Jeżeli przychodzi mi zmierzyć się ze skrzyżowaniami i próbować wyjść bez szwanku z konfrontacji z samochodami, jestem tu niejako uprzywilejowany przejściami na i podziemnymi, choć muszę przyznać, że często gubię się w tych ostatnich, przepełnionych zapachami płynącymi z licznych rozgrzanych pieców.

varsavia mario zaccaria gazzetta italiaJedną z zasług polskich kierowców jest to, że jeszcze uważają auto za zwykły, codzienny środek transportu, nie obarczając go niemiłym obowiązkiem uwydatniania ich własnej męskości, co z kolei na włoskiej ziemi jest zwyczajem zakorzenionym i od dawna rozpowszechnionym, zwyczajem, który do Polski przyjdzie mam nadzieję najpóźniej, jak to tylko możliwe. Mam tu na myśli polskiego kierowcę, który zatrzymuje się, pozwalając mi wejść na pasy i który ze zdziwieniem reaguje, gdy ja równie zdziwiony dziękuję mu za to…Ale z drugiej strony, spróbujcie mnie zrozumieć: jest ciągle żywym wspomnienie niezliczonych sytuacji, które miały miejsce w Mediolanie, momentów, gdy poziom adrenaliny sprawiał, że włosy stawały mi dęba na dźwięk piszczących opon, a ja byłem właśnie w połowie przejścia dla pieszych.

Dobrze!…a właściwie nie..bo jeszcze nie pstryknąłem żadnego zdjęcia…, jest rześko i ani ręce, ani aparat jakoś nie mają chęci wyjść z kieszeni, mimo, że obrazów godnych utrwalenia i przekazania potomnym widziałem już wiele.

A, zapomniałbym o ścieżkach rowerowych… Jest ich dużo i obiecałem sobie, że objadę Warszawę w polowaniu na widoczki z perspektywy rowerowego siodełka…

Pozwólcie jednak dać znać o sobie mojej południowości…czekam na prawdziwą wiosnę. Proces „polonizacji” już na dobre się u mnie rozpoczął i rozwija się w zabójczym tempie, ale jestem jeszcze daleki od stoickiego podejścia i obojętności Polaków z jaką patrzą na termometr za oknem: nie, dzisiaj nie jest zimno, tylko -5°…