
30 lipca 2025 odbyła się polska premiera książki „Jak gorzka pomarańcza” Mileny Palminteri, która opowiada historię trzech niezwykłych bohaterek stających przed największym wyzwaniem: odnalezieniem sensu swojego istnienia jako kobiety w świecie, który chciałby decydować za nie. Autorka zabiera nas do XX-wiecznej Sycylii, gdzie miłość miesza się ze zdradą, pożądanie z pragnieniem zemsty, a bohaterowie, choć dumni, z pokorą przyjmują swój los.
Polski przekład autorstwa Moniki Woźniak ukazał się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
O autorce:
Milena Palminteri urodzona w 1949 roku w Palermo, mieszka w Salerno, gdzie pełniła funkcję Dyrektorki Archiwum Notarialnego. Wcześniej, przez ponad dwadzieścia lat pracowała jako konserwatorka w archiwach notarialnych we Florencji, Rzymie, Caltagirone I Materze. Od 2014 roku należy do grupy pisarskiej Lalineascritta, która działa w Neapolu. Jak gorzka pomarańcza to jej debiut. Książka spotkała się ze świetnym przyjęciem wśród włoskich czytelników i została nominowana do prestiżowej Premio Bancarella 2025.
FRAGMENT POWIEŚCI
To właśnie zù Pippino wysłał ją do Rzymu, żeby wzięła udział w konkursie na to stanowisko. Bezpieczna państwowa posada, mówił; mniejsze zło, myślała ona. Uzyskała dyplom prawniczy z oceną wzorową i marzyła, żeby zostać adwokatem, ale czasy jeszcze nie sprzyjały kobietom, które czuły powołanie do pewnych zawodów.
Przez długi czas, kiedy kancelaria zù Peppina zajmowała kilka pomieszczeń w wielkim pałacu, w którym Carlotta dorastała, dziewczynka uwielbiała wdychać powietrze przesycone wonią dokumentów, akt, zawiadomień i innych papierów sądowych. Lubiła odwiedziny bogatych klientów i ubogich pechowców, zwracających się do adwokata z błaganiem o ratunek przed nieszczęściami spadającymi na nich jak lodowata ulewa. Szacunek i poważanie, którymi zù Peppino cieszył się w miasteczku, zrodziły w niej pragnienie, by pójść w jego ślady. Jeszcze zanim się urodziła, prawo stanowiło przecież, że także kobiety mogą wykonywać zawód adwokata.
A jednak to sam adwokat Calascibetta, z żalem, ale stanowczo, odradził Carlotcie wybór tej drogi. Był rok 1947 i w sycylijskich sądach jego znajomi adwokaci i sędziowie wciąż zgadzali się z dziewiętnastowiecznym wyrokiem Sądu Apelacyjnego w Turynie, który w taki sposób wypowiedział się o kobietach adwokatach: „Zawód adwokata może być wykonywany wyłącznie przez mężczyzn i kobietom nie wolno się nim parać”. Po co miała się Carlotta stawiać w złym świetle, robić wrażenie zarozumiałej?
Mając przed sobą drogę tak najeżoną trudnościami, a także wiedziona pragnieniem, aby jak najszybciej zacząć pracę i wyrwać się z małomiasteczkowego otoczenia Sarraki, Carlotta się poddała.
Rezygnacja ze współzawodnictwa z mężczyznami ciążyła jej jednak jak wyrok. Bez rywalizacji, bez konfliktu nie mogła nawet zaznać gorzkiego smaku porażki.
Że urodzić się kobietą to nie jest los wygrany na loterii, zrozumiała dużo wcześniej, kiedy w trakcie rozmowy ze swoją matką Nardiną o ojcu Carlu Cangialosim, zmarłym w tajemniczych okolicznościach w dniu jej narodzin, zapytała, czy ojciec miał chociaż czas, aby się ucieszyć pierworodną córką. Żywiła niejasne podejrzenie, że w świecie, który na pierwszym miejscu stawiał mężczyzn, jej płeć mogła ojca rozczarować. Pewność, że tak nie było, przyniosłaby jej ukojenie.
Pewnego dnia podjęła próbę skontaktowania się z ojcem, który nigdy nie miał okazji z nią porozmawiać. Doszła do wniosku, że jeśli wejdzie do jego gabinetu, dotknie jego rzeczy i zacznie o nim intensywnie myśleć, tak jak o Jezusie, kiedy prosi się go o jakąś drobną łaskę, zdoła wywołać go z królestwa zmarłych. Usiadła przy jego biurku i naprawdę wydało się jej, że widzi jego smagłą twarz, tę z fotografii na etażerce. Posłała mu wymuszony uśmiech. On, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, potrząsnął głową, poruszył się w milczeniu, nogi skrywał mu gęsty czarny dym. Krzyk rósł jej w gardle, podczas gdy on znikał, wchłonięty przez ciemności, w których ona sama go umieściła, surowego i niedostępnego.
W powietrzu pozostało coś dotykalnego i przerażającego — dezaprobata ojca wobec wszystkich win, do których przyznawała się Carlotta: że jest dziewczynką, że umie gwizdać i pluć pestkami oliwek i, co najgorsze, że sika w ogrodzie, przykucając bez wstydu, tak jak pokazała jej niania Sabedda. Nie była udaną córką.
Z tego wstydu zrodził się w niej dystans, nieprzezwyciężona przeszkoda w nawiązaniu kontaktu z nieznanym ojcem ani z jakimkolwiek innym mężczyzną, i tym bardziej ciążyło jej bycie sierotą.
Na pytanie Carlotty mama Nardina, ze zgaszonym uśmiechem, próbowała zacząć mówić o czymś innym, ale wbity w nią wzrok córki zmusił ją do odpowiedzi. Przypomniawszy sobie sycylijskie przysłowie, ratowała się kompromisem: „Kto chce dobrego syna, od dziewczynki
zaczyna”.
— Do diaska! — rozzłościła się mała. — Dopiero co się urodziłam i już chcieliście zaczynać od nowa. Gdybym była chłopcem…
— Co ty wiesz o swoim ojcu? — skarciła córkę Nardina. — Jak świat światem, mężczyzna jest głową rodziny, to on daje i zabiera, on decyduje, on rządzi i wydaje rozkazy. Nie ma sensu się buntować, to przegrana walka! Twój ojciec rozumował tak jak wszyscy… ale nie znałam nikogo, kto traktowałby kobiety z większym szacunkiem. Miałam wiele
szczęścia, nie wiem, czy i z tobą tak będzie.