Cztery dni w Kampanii

0
970

tekst i foto: Katarzyna Kurkowska

Od ponad pół roku przebywam na Erasmusie w Sienie, moim ukochanym średniowiecznym miasteczku w Toskanii. Poza szlifowaniem języka mówionego, życiem studenckim i nauką na Università per Stranieri pobyt we Włoszech oznacza też dla mnie podróżowanie. W zeszłym semestrze udało mi się odwiedzić najważniejsze miasta na północy Włoch, ten semestr poświęcam na poznanie południa Półwyspu Apenińskiego. Na pierwszy ogień miały iść Kampania i Apulia. W większych wypadach towarzyszy mi niekiedy moja przyjaciółka, która dojeżdża z Polski. I tym razem miałyśmy jechać we dwie. Noclegi na CouchSurfingu były już dogadane, przejazd Bla Bla Carem na miejsce naszego spotkania również (dalej planowałyśmy podróżować autostopem). Jednak w ostatniej chwili, ni stąd ni zowąd, plany się zmieniły i stanęłam przed wyborem: jechać samiutka na dzikie południe i ryzykować czy zostać w domu, ale przynajmniej nie zginąć? Wybrałam to pierwsze, ograniczając jedynie zasięg mojego tripu do samej Kampanii.

Nie udało mi się znaleźć bezpośredniego przejazdu ze Sieny do Neapolu; kierowca, z którym jechałam, wysadził mnie w Casercie. Plan był taki, aby od razu z Caserty czym prędzej wsiadać w pociąg i jechać do Neapolu. Jednak na miejscu okazało się, że największa miejscowa atrakcja turystyczna, Reggia di Caserta, znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie dworca kolejowego! Będąc tak blisko i mając kilka godzin zapasu, postanowiłam zwiedzić XVIII-wieczny pałac Burbonów. Od razu przyszło mi na myśl skojarzenie z pałacem Hohenzollernów Sanssouci w Poczdamie, który bardzo mi się kiedyś spodobał. Po wejściu do parku poczułam radosną chęć napawania się każdą chwilą w tym cudownym miejscu. Czekał mnie dłuuugi spacer wzdłuż szeregu wspaniałych fontann, które prowadzą do skarpy ze strumieniem. Wspinaczka na sam szczyt wzgórza okazała się dodatkową atrakcją, a widok rozciągający się zeń wynagrodził mi trudy podróży w niezwykłym jak na marzec upale. Tak się zasiedziałam w parku, że na sam pałac pozostało mi niewiele czasu, jednak opuściłam cały kompleks z poczuciem turystycznej satysfakcji. Kolejnym etapem mojej przygody był przejazd pociągiem do Neapolu, gdzie w poszukiwaniu działającego gniazdka znalazłam się w przedziale z kilkoma typami spod ciemnej gwiazdy i przez moment żałowałam decyzji o samotnym wyjeździe… Ale dalej było już tylko lepiej!

Od momentu, kiedy mój pierwszy host, Andrea, odebrał mnie ze stacji, wszystko poszło jak z płatka. Bardzo szybko dane mi było zobaczyć i zasmakować tego, na co najbardziej czekałam, jadąc do Neapolu. Stacja metra Toledo okazała się jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach, jest naprawdę niesamowita! [cml_media_alt id='113397']Kurkowska - Campania (12)[/cml_media_alt]Potem okazało się, że Andrea i jego współlokator Filippo mieszkają w samym centrum i mają z tarasu widok na Wezuwiusza. Z kolei na kolację zaprowadzili mnie do najlepszej według nich pizzerii w Neapolu, Pellone. Dla mnie tamtejsza pizza okazała się zbyt ciężka, ale nie dziwię się ich męskiemu wyborowi. Postanowiłam jednak przeprowadzić miniśledztwo w tej sprawie i stworzyć własny ranking!

Drugiego dnia rzuciłam jeszcze pożegnalne spojrzenie na Wezuwiusza i przeniosłam się do drugiego hosta, Paolo, u którego zostałam już do końca pobytu w Neapolu. Po drodze wstąpiłam do Galerii Umberto I i przez chwilę poczułam się jak w Mediolanie! W nowym domu na przystawkę przed obiadem podano mi prawdziwą miejscową mozzarellę, która uświadomiła mi, dlaczego ta pakowana ze sklepu mi aż tak nie smakuje. Następnie wybraliśmy się na spacer po centro storico, gdzie zobaczyliśmy starą dzielnicę Forcella, Duomo i via dei Presepi (ulicę szopek bożonarodzeniowych). Paolo podarował mi wtedy czerwoną papryczkę na szczęście, tzw. cornetto – działa tylko, jeśli dostaniemy ją w prezencie! Wstąpiliśmy do jednego z warsztatów podpatrzeć pracę rzemieślników przy szopkach; jeden z nich zaczepił nas i zaczął coś opowiadać. Ja niemal od razu się wyłączyłam, gdyż z dialektu neapolitańskiego nie rozumiem prawie nic. Gdy opowieść dobiegła końca, Paolo popatrzył na mnie z miną mówiącą, że też niewiele z tej rozmowy wyciągnął… Postanowiliśmy udać się do Certosa di San Martino, czyli klasztoru, z którego ponoć rozciąga się piękna panorama Neapolu. Po drodze zjedliśmy jeszcze sfogliatelle i babà, czyli miejscowe słodkości. Po dotarciu do certosy okazało się, że cały widok zakrywa niestety foschia, czyli rodzaj mniej skondensowanej mgły, lokalna specjalność. Do domu postanowiliśmy wrócić przez Pedamentina, czyli XIV-wieczne schody prowadzące od klasztoru aż do Spaccanapoli – ulicy dzielącej miasto na pół. Na kolację zjadłam bodajże najlepszą pizzę swojego życia w Sorbillo na via dei Tribunali. Gorąco polecam!

Trzeci dzień wyjazdu upłynął pod znakiem Sorrento i epikurejskich przyjemności. Około południa wsiedliśmy z Paolo w pociąg linii Circumvesuviana (dosł. naokoło Wezuwiusza) i po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. Poza pięknymi nadmorskimi widokami i typowymi kopułami o żółto-zielonej dachówce, Sorrento zaoferowało nam też wszędobylskie drzewa cytrynowe, wprowadzające w wakacyjny i dość beztroski klimat. Nie sposób nie wspomnieć o przepysznej delizii di limone, której spróbowałam w wersji tiramisù. Niebo w gębie! Na obiad uraczyliśmy się miejscowymi gnocchi alla sorrentina, z dodatkiem rozpuszczającej się mozzarelli. Na zakończenie tego przyjemnego dnia obejrzeliśmy jeszcze zachód słońca, obserwując statki powracające z Capri…

Ostatni, czwarty dzień rozpoczęliśmy od spaceru po lungomare, czyli wzdłuż morza. Dotarliśmy do portu, a stamtąd blisko już było do zamku Castel dell’Ovo, na który oczywiście weszliśmy, aby mieć lepszy widok na okolicę i ludzi wylegujących się na kamiennym wybrzeżu niczym foki. Kilku śmiałków zdecydowało się nawet na kąpiel! Pogoda była piękna, więc czemu nie? Po obiedzie spotkałam się jeszcze raz z Andreą i Filippo, którzy zabrali mnie do Pozzuoli na wulkan Solfatara. Gdy zbliżyliśmy się do bulgoczących siarkowych bagien, przez chwilę naprawdę pożałowałam naszego pomysłu i miałam ochotę uciekać – w całej okolicy unosił się duszący odór jajek na twardo! Andrea twierdził, że wdychanie siarkowych oparów dobrze wpływa na płuca i wręcz nurkował w kłębach gorącej pary, wprawiając mnie tym w obrzydzenie i osłupienie zarazem. Po chwili jednak i ja przyzwyczaiłam się do nietypowego „zapachu” i dalszą część pobytu na terenie rezerwatu wspominam już milej. Odwiedzający mogą mieć wrażenie bycia na Księżycu, a to przez biel gleby i obecność wielu buchających parą kraterów – nietypowe doświadczenie! Tamtego dnia zachód słońca obejrzeliśmy nad jeziorem Lago d’Averno, po czym wróciliśmy do Neapolu, gdzie zjadłam ostatnią już pizzę w słynnym lokalu da Michele. Bardzo dobra, ale jak dla mnie nie wygrywa z Sorbillo!

Kiedy następnego dnia w drodze powrotnej oglądałam zdjęcia z wyjazdu, zrobiło mi się strasznie przykro, że to już koniec. Byłam wdzięczna losowi, że trafiłam na tak wspaniałych hostów, ale czułam, że będę za nimi tęsknić, co paradoksalnie było minusem. Samotny wyjazd okazał się strzałem w dziesiątkę, bo dzięki CouchSurfingowi wcale nie byłam sama, za to mogłam lepiej poznać lokalną kulturę i ludzi. Zostało mi jeszcze wiele do zobaczenia w tamtych stronach, być może następnym razem dołączy do mnie przyjaciółka. Ale tym razem, mimo podróży na własną rękę, wbrew porzekadłu: zobaczyłam Neapol i nie umarłam! 😉