Poradnik przetrwania w stosunkach polsko-włoskich

0
2767

tłum. Natalia Dąbrowska
rysunek: Luca Laca Montagliani

„Podać jeszcze kawałek ciasta?” pyta piękna i słodka gospodyni pewnego zimnego wieczora w Warszawie. „Dziekuję!” odpowiadam rozpromieniony. A ona, chłodno odwracając wzrok w przeciwnym kierunku, odchodzi, oferując słodycze innej osobie. W małym przewodniku przetrwania dla Włocha przebywającego w Polsce trzeba umieścić także tę sytuację. A więc, jeśli ktoś coś wam coś proponuje, włoska odpowiedź „dziękuję”, która w Bel Paese jest równoznaczna z chęcią otrzymania tego, co jest nam oferowane, w Polsce oznacza „nie, dziękuję, nie chcę”. Wyobraźcie więc sobie wyraz rozczarowania, który pojawił się na mojej twarzy, gdy wciąż jeszcze stawiając pierwsze kroki w zrozumieniu polskich zwyczajów, na apetyczną propozycję drugiego kawałka szarlotki pełen entuzjazmu odpowiedziałem „dziękuję!”, aby zobaczyć, jak koło nosa przechodzi mi ostatni kawałek ciasta i kończy na talerzu osoby siedzącej tuż obok mnie! Spójrzmy prawdzie w oczy, sprzeczności między włoskimi oraz polskimi tradycjami i zwyczajami, to przyczyna powstawania sytuacji graniczących z absurdem. Dla Włocha zrozumienie polskiego sposobu bycia jest jak zajęcia z psychologii społecznej, bez wątpienia to także codzienna możliwość ćwiczenia samokontroli. Spójrzmy na przykład Włocha, który wchodzi do baru, mając jasny cel: złożyć zamówienie i otrzymać to, co zamówił, w możliwie najkrótszym czasie. Przyjmuje więc następującą strategię: 1) błyskawicznie, w najkrótszej linii prostej, przebyć odległość pomiędzy drzwiami i kasą; 2) przy pomocy szerokiej gamy zwrotów i gestów, w które obfituje włoskie DNA, zwrócić na siebie uwagę kasjerki i zamówić przed tymi, którzy stoją z boku lub przed nim. Jest to oczywiście podejście „powolne”, to znaczy takie, do którego jesteśmy zmuszeni, gdy wchodzimy do baru, gdzie nas nie znają. Jeśli natomiast nas znają, wtedy stosujemy „szybkie” podejście bezpośrednie, zakładamy – jest to działanie absolutnie dopuszczalne we Włoszech, ale raczej lekkomyślne w Polsce – że już od samego wejścia, po skrzyżowaniu spojrzeń z kasjerką lub kelnerką, wystarczy jedna nasza przekonująca mina, aby stało się jasne, czego nam potrzeba. Ja również, niewątpliwie przesiąknięty takimi włoskimi zwyczajami, potrzebowałem trochę czasu, aby zrozumieć przyczynę zdumienia polskiej kasjerki, kiedy stawałem tuż przed nią i prosiłem pośpiesznie i z kilkoma złotymi w dłoni, o kawę. Dopiero za czwartym czy piątym razem zdałem sobie niestety sprawę z tego, że obok, zdawało mi się jedynej osoby, która stała przy kasie przede mną, wzdłuż lady, stoi uporządkowany szereg klientów ze stoickim spokojem oczekujących na swoją kolej. Klientów, którzy patrzyli na mnie z tym samym zdziwieniem, co kasjerka. Przyznaję, niecierpliwość jest niewątpliwie naszą cechą charakterystyczną, ale to samo można powiedzieć o niskim poziomie empatii wśród polskich kelnerów. Przez kilka miesięcy zdarzało mi się chodzić do tego samego baru w centrum Warszawy, o tej samej godzinie, zamawiałem te same rzeczy (kawę i croissanta), zawsze u tych samych dwóch kelnerek, które pracowały na zmianę. Efekt: od pierwszego do ostatniego dnia patrzyły na mnie, jak gdybym za każdym razem był tam po raz pierwszy, nie pomogło nawet powtarzanie mojego zamówienia, byłem i pozostałem całkowicie nieznajomy. Jednak często zastanawiam się, czy w rzeczywistości te nieporozumienia są naprawdę niezamierzone. Nierzadko mam wrażenie, że za zasadami komunikacji werbalnej i polskich zachowań kryje się subtelna ironia. W międzyczasie, kiedy analizowałem ten temat, moja córka Matilde postanowiła dać mi lekcje norweskiego humoru. Choć Matilde zupełnie nie zna języka polskiego, po powrocie do Wenecji z tygodniowego pobytu w Warszawie, perfekcyjnie posługiwała się czterema nauczonymi słowami. „Matilde, przygotowałaś się na odpytywanie z historii?” pytam po ojcowsku. „No” – odpowiada wprost. „Jak to nie???” reaguję wściekły. “No, tak, tato!” odpowiada z błyskiem w oku.