Francesco Bottigliero: dyrygent jest jak kot, musi odnaleźć równowagę i stanąć ponownie na nogi, aby dać z siebie wszystko orkiestrze

0
155

Artykuł został opublikowany w numerze 70 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2018)

We Wrocławiu sztuka przenika wiele dziedzin życia, a kulturę rozwijają niezwykłe osoby. Jedną z nich jest Francesco Bottigliero – włoski dyrygent i kompozytor, który, jako idealista, wprowadza w świat prawdziwej muzyki – wolnej, ale niepozbawionej zasad.

Jaką postawę powinien przyjąć dyrygent operowy? Na czym powinien się skupić?

Są różne punkty widzenia: oczywiście łatwiej jest być tyranem. Prawdziwy dyrygent nie ustala warunków, a podejmuje decyzje artystyczne, zajmuje się interpretacją, wokół której budowany jest występ.

Czy postawa dyrygenta podyktowana jest ścisłymi zasadami, czy zależy od poszczególnych momentów przedstawienia?

Dobrze pokazał Wajda w filmie pt. „Dyrygent” jak nie powinno być: nerwowy bohater wszystko robił na siłę, męczył cały zespół. Dyrygent operowy musi być bardzo elastyczną osobą – ma przed sobą całą drużynę, tysiąc problemów, zawsze może wydarzyć się coś nieoczekiwanego.

Jak zachować się w takim przypadku?

Każda sekunda jest jak wieczność, ale musisz cierpliwie czekać. To nie czas dyrygenta – on tylko akompaniuje temu, co dzieje się na scenie, muzykuje z orkiestrą i całym ciałem scenicznym, jest czujny i ratuje sytuację.

Ujawnia się tu także zdolność improwizacji…

Tak, dyrygent operowy jest jak kot, który musi spadać na cztery łapy. Jeśli w ostatniej chwili słyszysz, że śpiewak się spóźni, to nie grasz dalej – czekasz na niego, żeby nie zaburzyć kompozycji, inaczej teatr i muzyka nie będą współgrały.

Dlaczego wybrał Pan akurat tę drogę, a nie dyrygenturę symfoniczną?

Czasami dyryguję symfonicznie, ale dyrygentura operowa bardziej mnie intryguje. Ponadto symfoniczna ma inną filozofię – wszystko jest skupione na dyrygencie. W dyrygenturze operowej musisz wyczuć chór i orkiestrę – zdarzyło mi się dyrygować nawet w dwóch różnych tempach, ponieważ dźwięk chóru był spóźniony ze względu na dużą odległość i musiał śpiewać do przodu tak, by dopasować się do orkiestry w innej części sali. Zdaje się, że było to w Domu Kultury w Zabrzu – jednej z największych sal w Polsce.

Zajmuje się Pan także komponowaniem.

Komponowałem „Kantatę Tumską” dla Wrocławia w 2009 r. Pierwszy raz mierzyłem się z wielką formą. Do tego 50-cio minutowego utworu wybrałem najlepsze głosy, chór chłopięcy Archidiecezji Wrocławskiej i dwa chóry Uniwersytetu Wrocławskiego. Obecnie kończę drugą płytę z muzyką poważną. Myślę też o innym, bardziej jazzowym projekcie w przyszłości.

Gdzie znajduje Pan inspirację tworząc swoje kompozycje?

W malarstwie. Na płycie pt. „Portraits” umieściłem cztery kompozycje dedykowane Picasso, Dalemu, Gaudiemu i Garcii Lorca. Inne inspirowane są siedmioma obrazami Van Gogha. Do tej płyty wybrałem najlepszych muzyków polskich i europejskich.

Jak wygląda poruszanie się w świecie muzycznym w Polsce?

Gdy jesteś wolnym strzelcem trudno o pracę, ale można angażować się w interesujące projekty artystyczne. Jestem małą rybą, ale robię swoje, może i mniej, ale z pasją.

W jakie projekty był Pan ostatnio zaangażowany?

W 2018 roku robiłem projekt z Uniwersytetem Muzycznym – 10 dni warsztatów wokalnych. Teraz jestem w trakcie nagrywania płyty w Krakowie z orkiestrą Beethovenowską – zdolni muzycy, którzy szukają współpracy. W Polsce mamy wielu dobrych muzyków, świetną szkołę operową i wokalną. Rzadko jednak dotykamy poziomu europejskiego.

Historycznie Włochy są bardzo rozwinięte w aspekcie muzycznym, dlaczego więc wybrał Pan Polskę?

Zaryzykowałem. Przez 4 lata uczyłem się u Carlo Giuliniego w Mediolanie, następnie zostałem finalistą konkursu w Paryżu, a 3 miesiące później zacząłem pracę operową w Hamburgu. Pracowałem też jako korepetytor solistów w Hamburgische Staatsoper – taki A+ międzynarodowy. Do Wrocławia przywiodła mnie zaś jedna z tych romantycznych historii.

Tutaj Pan zaczął i w pełni się rozwinął?

Wygrałem konkurs Opery Wrocławskiej. Nie zaczynałem od zera, ale każda instytucja funkcjonuje tak, że jako „nowy” musisz pokazać siebie. Mnie było łatwiej, bo miałem doświadczenie. Robię tu swoje projekty. Po rezygnacji z pracy tutaj, przez dwa lata byłem freelancerem w Poznaniu i Gdańsku. Potem przez 3 lata pracowałem w Niemczech, bo w Polsce rynek był martwy.

Co sprawiło, że muzyka stała się Pana ścieżką życiową?

W wieku 8 lat pobierałem lekcje gry na fortepianie. Zaczynałem powoli, aż pewnego razu zauważyłem, że moje palce są szybsze niż nauczycielki. Oznaczało to czas, żeby pójść dalej. Zdałem egzamin i zacząłem Akademię Muzyczną, przez 10 lat uczyłem się gry na fortepianie. Potem zaczynałem komponować i studiowałem jednocześnie matematykę. Skończyłem filozofię, fortepian i komponowanie w Salerno, w Neapolu dyrygenturę, a potem specjalizację nauczycielską. Uwielbiałem kontakt z dziećmi. Uczyłem je grać na flecie prostym, a później urządzaliśmy koncerty. Byłem jednak muzykiem, więc praca w szkole oprócz kontaktu z uczniami była frustrująca. Wyjechałem do Hamburga i zacząłem karierę operową. Jednak miłość do dzieci sprowokowała moją wyobraźnię do skomponowania różnych utworów dla najmłodszych. Wielki sukces odniósł w Niemczech mój musical dla dzieci „Księga Dżungli”. Dzieci są publiką przyszłości, dlatego w najbliższych dniach myślę o wydaniu musicalu także w wersji po polsku.

Jednak wykłada Pan teraz na Akademii Wrocławskiej.

Tak. Widzę w studentach potencjał. Przygotowuję wokalistów do partii operowych – uczymy się tekstu muzycznego, dykcji. Mam duże doświadczenie jako wykładowca, współpracowałem już na Akademiach w Niemczech, Czechach. Lubię uczyć – jest to sposób refleksji o muzyce.

Jak Pan się przygotowuje do dyrygentury na koncercie?

Każde dzieło wymaga interpretacji. Nie mogę dzisiaj robić Pucciniego, a jutro Szymanowskiego. Technicznie jest to wykonalne, ale ja tego nie czuję.

Czy dzisiaj w Polsce widać wpływy włoskie w muzyce? Kiedyś zaadaptowaliśmy do opery polskiej włoskie belcanto.

Ostatnio widziałem przedstawienie jednej z oper włoskich w Krakowie. To nie było belcanto, a “bella chałtura”. Reżysersko i muzycznie. Każda sekunda w kadencji musi być czytelna, a frazowanie stylowo stabilne. To są pierwsze oczekiwania “bel cantowe” od strony melodyczno-wokalnej. Sami kreujemy publikę, która na scenie oczekuje najgorszego. Nasze oczy i uszy są tak przystosowane do odbierania kiczu, że trudno jest wrócić do zwięzłości słów czy melodii – czego wymaga np. Mozart. Wystarczyłyby słowa i muzyka, bez tego bałaganu… i to właśnie jest skarb, który jako muzycy możemy ofiarować odbiorcom.

foto: Maciej Galas