Zawód: tłumacz. Wierność sobie

0
324
Jadwiga Miszalska

Gdy cichcem marzysz, że w przyszłości zostaniesz tłumaczem, wielką radością jest spotkanie z polską italianistką, literaturoznawczynią, profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jadwigą Miszalską. Uhonorowana przez Prezydenta Włoch odznaczeniem Onorificenza Stella d’Italia za pracę na rzecz przybliżania polskiemu odbiorcy włoskiej kultury jest także teoretykiem przekładu i tłumaczką.

Czym dla Polaka jest włoska kultura i jak jest odbierana?

Włochy są dla Polski krajem, który zawsze, bo już od XVI wieku, a nawet wcześniej, był stałym punktem odniesienia pod względem kulturowym i historycznym. Powtórzę pewien banał, lecz są to 2 kraje, które wspominają o sobie nawzajem w hymnach narodowych. Cały XIX wiek, czyli walka o niepodległość tzw. Risorgimento we Włoszech, a u nas powstania narodowe, były ze sobą splecione. Mamy też chyba podobną naturę. Często uważamy się za pewnego rodzaju „Włochów Północy”. To banalne stwierdzenia, ale coś w tym jest. Ponadto bardzo łatwo jest przyjaźnić się z kimś, kto jest daleko, z sąsiadami natomiast nie zawsze dobrze się dogadujemy.

Wielu młodych Polaków chwali się, że zna Włochy jak własną kieszeń, bo co roku jeździ tam na wakacje. Co to znaczy, według pani, znać Włochy?

Można jeździć do Włoch jako turysta, zatrzymać się w eleganckim hotelu w Bibione, zwiedzić Florencję, Rzym i mówić, że poznało się ten kraj. Moim zdaniem Włochy poznaje się naprawdę, kiedy ma się tam przyjaciół i jedzie się do małego miasteczka z jedną restauracją zarezerwowaną dla mieszkańców, bo turyści wcale tam nie przyjeżdżają. Odwiedzając Włochy, omijam duże miejscowości. Staram się wybierać zapadłe dziury, które zawsze mają jakiś XV-wieczny kościółek. Trzeba zaznaczyć, że nie ma jednych Włoch. Jeździ się na północ i południe, zderzając się z dwoma zupełnie różnymi światami. Powiem więcej, każdy region to inni ludzie i inna kultura. Nie wiem, czy da się poznać Włochy w pełni. Włoską kulturę poznajemy już w szkole, dzięki „Boskiej Komedii” Dantego, czy sonetom Petrarki.

Jak nauczyciel powinien przybliżać uczniowi tak trudne teksty, by zachęcać go do czytania włoskiej literatury?

To trudne zadanie. Trzy korony, czyli Boccaccio, Dante i Petrarka, trzej wielcy pisarze okresu schyłku średniowiecza, są trudni do zrozumienia nie tylko dla Polaków, ale również dla Włochów – zwłaszcza Dante. Trudno jest wymagać od ucznia polskiego, żeby wszedł z łatwością w tę tematykę. Nauczyciele powinni podkreślać, że ci autorzy pisali w języku narodowym, ponieważ cała włoska literatura średniowieczna była pisana w językach wernakularnych; to były języki nowożytne, czasem określane jako dialekty. Myślę, że nauczyciel powinien zwracać uwagę na to co różni i łączy obie kultury, to znaczy np. na fakt, że średniowiecze w Polsce wyglądało zupełnie inaczej – właśnie w kwestii użycia języka, kultury dworskiej itp. Łączyła nas natomiast podstawa judeochrześcijańska i kultura
śródziemnomorska, która wraz z chrześcijaństwem do nas dotarła i jest dla nas bardzo istotna. Petrarki w zasadzie się w szkołach nie czyta, poza „Sonetami do Laury” w przekładzie Jalu Kurka. Jednak „Canzoniere” to nie tylko sonety i nie tylko do Laury. Wybór tekstów zależy w głównej mierze od nauczycieli, dlatego polonista powinien pogłębiać swoją wiedzę o literaturze i kulturze włoskiej sięgając do właściwych podręczników. Z drugiej strony wiem, że to trudne, bo zazwyczaj brakuje czasu na realizację materiału.

Którzy autorzy włoskiej literatury będą przystępni dla osób rozpoczynających przygodę z włoską kulturą, a których poleca pani pragnącym zmierzyć się z tekstem w oryginale?

Jeśli chodzi o literaturę łatwą w odbiorze i przystępną językowo, to polecam powieść kryminalną np. Carofiglio czy Camilleri (choć u tego ostatniego pojawia się dialekt sycylijski). Z bardziej ambitnych lektur warto wymienić kilku docenianych na świecie pisarzy: Italo Calvino czy Antonio Tabucchi. Myśląc o literaturze XX wieku uważam, że ciągle należy czytać autorów takich jak Tomasi di Lampedusa, Alberto Moravia czy Elio Vittorini (w tym „Sycylijską rozmowę”). To nazwiska sztandarowe.

Istnieje przekonanie, że tłumacz, by wnieść coś osobistego do swoich przekładów, powinien zajmować się również czymś innym, być np. dziennikarzem czy politykiem. Czy widzi pani różnice w przekładach stworzonych przez osoby wykonujące różne zawody?

Przekładem zajmuję się bardziej w sensie teoretycznym niż praktycznym. Zajmuje mnie przede wszystkim postać tłumacza, tzw. translator studies, ostatnie trendy w teorii przekładu idą właśnie w tym kierunku. Tłumacz nigdy nie jest tylko tłumaczem. On żyje w konkretnym środowisku, ma jakiś kapitał kulturowy. Zazwyczaj twierdzi się, że akademickie przekłady są bardzo poprawne, lecz niekoniecznie porywające. Ja sama, tłumacząc Petrarkę, nad jednym sonetem siedziałam parę miesięcy i ciągle wydawał mi się niedoskonały. Jalu Kurek, który sam był poetą i pisarzem, pięknie przetłumaczył te sonety, ale czasem za bardzo odszedł od oryginału. Tłumacz-poeta staje się często bardziej poetą niż tłumaczem. Aktualnie piszę artykuł na temat tłumaczki XIX wiecznej – Walerii Marrené-Morżkowskiej, która była publicystką, dziennikarką, powieściopisarką, feministką i również tłumaczką. Wszystkie jej tłumaczenia są absolutnie uwarunkowane tym, kim była w życiu. Jej debiut literacki to przekład, potem zarabiała na życie piórem, utrzymując siebie i 3 córki. Później ujawnia się jako feministka – tłumaczy teksty kobiet albo wybiera te, w których kobieta pełni główną rolę. Żaden jej przekład nie jest przypadkowy, wybiera teksty, które uważa za ważne i chce je udostępnić, pisząc na ten temat eseje.

Umberto Eco mawiał, że ,,tłumaczyć to znaczy powiedzieć prawie to samo”. Gdzie znajdziemy owo „prawie”?

Eco nie precyzuje, czym ono jest. Myślę, że z językiem można sobie poradzić, a „prawie” tkwi w różnicach kulturowych. Eco wspomina, że przekład jest nieustanną negocjacją. Właśnie dlatego powstają serie przekładów, ponieważ różni tłumacze negocjują w różny sposób. To jest fascynujące. Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy należy zawsze pozostawać możliwie jak najbliżej oryginału, czy też nie, nie można jednak za bardzo odchodzić od autora. Barańczak wspomina o wyłowieniu tego, co w tekście najważniejsze. Tłumacz nie może wszystkiego zachować, ale musi szukać dominanty. Powinien być przede wszystkim wierny własnym wyborom.

Tadeusz Boy-Żeleński czy Julian Tuwim uważali tłumaczki za niedouczone niewiasty, które nie mają nic do roboty, a tłumaczą jedynie za sprawą znajomości języka. Czy w zawodzie tłumacza kobiety nadal walczą o równą pozycję wobec mężczyzn?

Przekład literacki był zawsze dziedziną kobiecą i jest nią nadal. Czasami mówi się o kobiecie jako o „wiecznym tłumaczu”, w dwojaki sposób rozumiejąc to stwierdzenie. Z jednej strony to kobieta, która rzeczywiście para się zawodem tłumacza, z drugiej zaś to tłumaczka języka męskiego. Kobieta w swoich tekstach tłumaczy świat opisany przez mężczyzn. Tłumaczki feministki nawołują natomiast do znalezienia własnego, kobiecego języka w przekładzie. Patrząc na sposób, w jaki kobieta wchodzi w kręgi literackie, a w Europie dzieje się to już w XIX wieku, widzimy emancypantki, sufrażystki, które często są również dziennikarkami, walczącymi o prawo głosu, o kształcenie, o edukację.  Ja bym nazwała te kobiety nie tyle tłumaczkami, co mediatorkami transkulturowymi. Mediatorkami, ponieważ nie tylko tłumaczyły teksty, lecz również pisały do nich komentarze. Między 1870 a 1930 rokiem znajdziemy dużo takich kobiet, kiedy pozna się ich historię widać, jak krzywdząca jest opinia Boya i Tuwima. Grazia Deledda, która w 1927 roku dostała Nobla literackiego jako jedyna Włoszka i druga kobieta na świecie, wcześniej była tłumaczona na język polski tylko przez kobiety. Chwilę po otrzymaniu światowego wyróżnienia Leopold Staff natychmiast tłumaczy jej dwie powieści. Musi więc nastąpić konsekracja. Kiedy kobieta wchodzi w świat kultury, mężczyzna zaczyna ją akceptować i tłumaczyć.

W dzisiejszych czasach kobiety nie muszą już walczyć o swoją pozycję w świecie tłumaczeń. To praca, która pozwala łączyć różne role społeczne, dlatego myślę, że wiele kobiet również z tego powodu wybiera ten zawód. Tłumacz generalnie, bez względu na płeć, jest dyskryminowany na rynku wydawniczym,bo jest źle opłacany i bardzo często pomijany. Często jego nazwisko pojawia się małą czcionką lub nie pojawia się wcale. Drażni mnie na przykład, że na afiszach teatralnych promujących sztuki zagranicznych autorów, nie ma podanego nazwiska tłumacza, a przecież np. Szekspir miał wielu tłumaczy.

Czy warto zatem być tłumaczem?

Oczywiście, że tak! Tłumaczenie to połączenie imitacji z emulacją. Naśladuję pierwowzór, ale również po to, by pokazać, że potrafię tak samo dobrze, a może nawet lepiej. Osobiście uważam na przykład, że przekład „Do trupa” Morsztyna jest lepszy niż oryginał Marina. Tłumacz pełni również bardzo ważną funkcję społeczną. Ta profesja istniała od zawsze. Na początku był przekład. Bez niego nie ma kultury, nie ma komunikacji pomiędzy narodami, pomiędzy ludźmi. Uważam, że rola tłumacza jest pierwszorzędna w umiejętności rozmowy, również w sytuacjach konfliktowych.

Jaką widzi pani różnicę pomiędzy studentem filologii obcej dzisiaj, a studentem sprzed 30 lat? Czy dzięki technologii młodzi adepci sztuki translatorskiej mogą być sprawniejszymi tłumaczami?

Widzę zasadniczą różnicę – mniejszą samodzielność. 30 lat temu student szedł do biblioteki i do pracy magisterskiej sam znajdował bibliografię, następnie przychodził i ewentualnie prosił o konsultacje i rady. W tej chwili student uważa, że wszystko musi znaleźć w Internecie, a najlepiej jak promotor poda kompletną bibliografię do jego tematu pracy. Niestety, to co zauważyłam już na poziomie licencjatu, to prace studentów, które były plagiatem, czyli ściągniętymi i sklejonymi w całość fragmentami ze stron internetowych. Zdarzają się prace, w których są nawet odnośniki do stron, więc nie trzeba szukać skąd były ściągnięte. Są oczywiście studenci, którzy potrafią zrobić naprawdę fantastyczne rzeczy. I tu w sukurs idzie technologia. Gdy ja coś tłumaczę, zdarza się, że wspomagam się bazą synonimów lub stroną, na której można szukać rymów. Z gotowych translatorów nigdy nie korzystałam, może gdybym pisała list urzędowy, zwłaszcza po angielsku, skorzystałabym z nich, a potem sprawdziła, czy to jest do zaakceptowania. W przypadku tłumaczenia literatury pięknej raczej nie powinno się ich używać. Translator narzuca nam pewne wybory stylistyczne. Jeśli mam przetłumaczyć jedynie fabułę, mogę z nich skorzystać (np. przy tłumaczeniu “harlekina”), natomiast przy literaturze pięknej, która jest dla mnie czymś więcej niż tylko fabułą, nie jest to możliwe. Przy tłumaczeniu instrukcji czy pism urzędowych, taki translator może być użyteczny, bo przyspieszy pracę.

Czy chciała pani kiedykolwiek zostać pisarką? Gdyby mogła pani wybrać jeszcze raz, jaki zawód by pani wybrała?

Rodzina chciała, żebym studiowała medycynę, a ja po pierwszym roku filologii romańskiej, przeniosłam się na italianistykę. Stwierdziłam, że to coś nowego i postanowiłam zostać italianistką. Literaturą pasjonowałam się od samego początku. Jako mała dziewczynka pisałam wiersze, lecz gdybym miała rozpocząć swoje życie raz jeszcze, obrałabym dokładnie tą samą ścieżkę. Jedyne co bym zmieniła, to na pewno w liceum nie starałabym się o piątki z przedmiotów ścisłych, tylko więcej bym czytała. Nie powiem, że te przedmioty się nie przydają w życiu, bo czasami mogę zaszokować moich studentów wiedzą z różnych dziedzin, ale wydaje mi się, że więcej bym zyskała, gdybym już wtedy poświęciła się lekturom a niekoniecznie nauce zasad dynamiki Newtona. Ale wtedy model był inny, trzeba było mieć dopracowane świadectwo i należało uczyć się wszystkiego. Trzeba mieć ogólną wiedzę na temat świata – ale bez przesady.