Ferzan Özpetek: trochę Włoch, trochę Turek, zakochany w Kieślowskim i w Szymborskiej

0
262

Artykuł został opublikowany w numerze 70 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2018)

Ferzan Özpetek, Turek z pochodzenia i Włoch z wyboru. Po kilku doświadczeniach teatralnych zaczyna pracować jako asystent znanych reżyserów. Debiutuje w 1997 roku filmem „Hamam. Łaźnia turecka”, który spotyka się z pozytywną reakcją wśród krytyków i publiczności. Od tego momentu zaczyna karierę naznaczoną kolejnymi sukcesami. W sierpniu do polskich kin wejdzie jego dwunasty film „Neapol spowity tajemnicą”.

Ferzan Özpetek, fot. Gerald Bruno

Nie wszyscy wiedzą, że miał Pan studiować w Stanach, ale zupełnie niespodziewanie trafił Pan do Rzymu…

Miałem jechać do Ameryki, nagle zmieniłem zdanie i przyjechałem do Rzymu. Bardzo lubiłem kino włoskie, ale lubiłem też kino francuskie, angielskie i amerykańskie, więc to nie był główny powód przyjazdu. To było dość dziwne. To jedna z tych decyzji, których nie potrafisz wytłumaczyć. Podejmujemy w życiu wiele instynktownych decyzji, bez żadnego konkretnego powodu.

Jest Pan bardzo przywiązany do swoich korzeni?

Definiuję siebie jako włoskiego reżysera to na pewno, z punktu widzenia zawodowego dojrzewałem we Włoszech. Jeśli natomiast chodzi o narodowość… Już czterdzieści dwa lata mieszkam we Włoszech i, być może, zdążyłem znacznie oddalić się od Turcji. Ale tak właściwie, gdy padło to pytanie, to sobie uświadomiłem, że nie czuję się związany tylko z jednym krajem. Myślę, że przede wszystkim trzeba być człowiekiem.

I widać to dokładnie w pańskich filmach, które koncentrują się właśnie na osobach, relacjach i emocjach. Wielokrotnie w pana pracy z aktorem widać odwołania do wielkich Mistrzów kina…

Jest mnóstwo reżyserów, których uwielbiam, ale moim ulubionym pozostaje Vittorio De Sica i jego podejście do aktorów. Zawsze podziwiałem jego kunszt kierowania aktorem w taki sposób, żeby wyciągnąć z niego esencję. To jest dla mnie najważniejsze. Są też inni reżyserzy jak: Michael Powell, Stanley Kubrick czy Antonio Pietrangeli. Mógłbym wymieniać w nieskończoność, bo jest wielu reżyserów, których podziwiam.

Miejsce akcji również odgrywa w Pana filmach znaczącą rolę, staje się niemalże jednym z bohaterów, na równi z aktorami. Jest Pan ekspertem w pokazywaniu ukrytego piękna znanych miast…

Alessandro Borghi

Osoby odgrywają dużą rolę, ale miejsca również. Film „On, ona, ono” nakręciłem w okolicach Gazometru w Rzymie. Dzięki ogromnemu sukcesowi filmu we Włoszech, odnotowano znaczny wzrost sprzedaży mieszkań w tej dzielnicy, za co agenci nieruchomości byli mi bardzo wdzięczni. Po skończeniu mojego pierwszego filmu „Hamam. Łaźnia turecka” moi przyjaciele, nie rozpoznając filmowych plenerów, pytali mnie, gdzie właściwie kręciłem? Później okazywało się, że były to miejsca, które codziennie mijali. Często chodzi jedynie o odpowiednie ujęcie, kadr czy kąt nachylenia kamery. Ale to, co najbardziej się liczy, to ludzie i ich związek z danym miejscem. Kiedy piszę scenariusz i później zaczynam próby z aktorami w plenerze, początkowe pomysły mogą się zmienić.

Po szesnastu latach wrócił Pan do Stambułu, żeby zrobić film oparty na swojej książce „Rosso Istanbul”. Czy zmienia się sposób pracy w plenerze, kiedy kręci Pan w Turcji?

Szkoliłem się we Włoszech i nie można uwolnić się od pewnych wyuczonych mechanizmów. W Stambule czułem się doskonale, miałem znakomity, pełen pasji zespół. Kręcenie filmu w moim rodzinnym mieście miało dla mnie ogromne znaczenie. Patrzyłem na nie innymi oczami i byłem wzruszony tym, co widzę. Chciałem nagrywać w domu z mojego dzieciństwa, ale na jego miejscu stoi teraz wieżowiec. Udało mi się natomiast zrobić zdjęcia w Bosforze, gdzie spędzałem wakacje. W Rzymie miałem ostatnio duże problemy, bo to miasto, które cierpi z powodu nadmiaru planów zdjęciowych. Rzymianie nie znoszą utrudnień w ruchu, ale kolejny film na pewno zrobię w Rzymie.

Giovanna Mezzogiorno, „Neapol spowity tajemnicą”

Ma Pan już jakiś pomysł?

Już prawie skończyłem scenariusz, który opowiada o osobie, która nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Nie dlatego, że jest zbyt niespokojna, ale dlatego, że jej zainteresowania i kreatywność cały czas stawiają jej nowe wyzwania. Ja sam taki jestem: w kwietniu przyszłego roku wystawiam Madame Butterfly w Teatrze San Carlo w Neapolu, napisałem nowy film, być może zacznę pisać trzecią książkę. Moje życie to dzielenie się wszystkim co kocham, dlatego zajmuję się kinem i dlatego dzielę się zdjęciami i informacjami na portalach społecznościowych. Dzielenie się to piękna idea, dzięki niej uczestniczymy w czymś razem, oddajemy część siebie innym, widzimy razem tę samą rzecz, ale każdy na swój sposób. Podoba mi się bardzo zdanie reżysera Marco Ferreri, który mówi, że „filmy bez widzów nie istnieją, oni są razem z nami ich autorami”. Dzięki możliwości natychmiastowego dzielenia się, bardzo zbliżyłem się do moich widzów, sprawiam, że uczestniczą w akcie tworzenia i jeśli później mi mówią, że wiele razy widzieli moje filmy lub że jakiś detal szczególnie docenili, to jest to dla mnie największa nagroda.

W Neapolu nagrywał Pan po raz pierwszy, po Lecce i Rzymie przyszedł czas na opowieść o Neapolu?

Sześć lat temu, kiedy pracowałem nad wystawieniem opery La Traviata w Teatrze San Carlo, przez półtora miesiąca mieszkałem w Neapolu. Poznałem wówczas sporo ludzi, odwiedziłem wiele domów, dużo czytałem na temat historii miasta, zobaczyłem życie. Neapol całkowicie mnie pochłonął i wtedy narodził się pomysł, żeby zrobić tam film. Opowiadam o Neapolu, który pokochałem, gdy tylko tam przyjechałem, pokazuję więc Neapol historycznego centrum miasta, Neapol antyczny i mieszczański, Piazza del Gesù, Piazza dei Martiri, Piazza San Domenico Maggiore oraz Spaccanapoli. Wybór wnętrz również dokładnie przemyślałem. Do dwóch głównych lokacji jestem przywiązany emocjonalnie. Dom Adele (Anna Bonaiuto) to stare, szlacheckie wnętrze pełne dzieł sztuki, użyte w kinie tylko dwa razy: przez Rosselliniego w filmie Podróż do Włoch i przez Vittorio De Sica w filmie Złoto Neapolu. Z kolei dom Adriany (Giovanna Mezzogiorno) to mieszkanie mojej drogiej przyjaciółki Flory.

Pana Neapol jest tajemniczy i pełen symboli…

Zgadza się, w filmie od samego początku pojawiają się symbole, wokół których kręci się fabuła. Początkowo myślałem, żeby zacząć od widoku na Neapol. Ale później podczas rozmowy ze scenarzystką, zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę chcę opowiedzieć o tym mieście. Ponieważ bardzo lubię schody scenografka pokazała mi Palazzo Mannajuolo, które mnie zachwyciło. To było swego rodzaju przeznaczenie, bo cały film koncentruje się na oku i łonie, a ten budynek wydawał się być jednym i drugim. Na pierwsze ujęcia był idealny. Kolejnym symbolem, który powraca jest woal. Miałem okazję uczestniczyć w archaicznym rytuale „figliata dei femminielli” związanym z kulturą transwestytów neapolitańskich – to przedstawienie męskiego porodu. Aktorów i publiczność oddziela przezroczysty materiał, ponieważ prawda jest bardziej do słuchania niż do patrzenia. No i właśnie, nieustannie pytano mnie, dlaczego tytułowy Neapol okryty jest woalem. Ponieważ woal niczego nie ukrywa, a raczej odkrywa, dzięki niemu lepiej widać. Tak jak w rzeźbie Cristo velato – woal pokazuje rysy twarzy, jednocześnie je zakrywając. Spektakl porwał mnie tak bardzo, że postanowiłem częściowo użyć go na początku filmu, ale zmieniłem tam wiele rzeczy, zrobiłem to po swojemu.

Rozmawialiśmy o Włoszech i Turcji. Przenieśmy się na chwilę do Polski. W 2015 roku był Pan gościem Forum Kina Europejskiego Cinergia w Łodzi…

Pojechałem do Łodzi razem z Kasią Smutniak, która, poza tym, że zrobiliśmy jeden film razem, jest moją przyjaciółką. Byłem również w domu dziadków Kasi i widziałem polską wieś. Polska zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zauważyłem wiele podobieństw do innych krajów, ale z drugiej strony były też drobne szczegóły, które robią różnicę. Światło, potrawa, spojrzenie – to wszystko sprawia, że wiesz, że jesteś w Polsce.

Kiedy mówi Pan o tych drobnych szczegółach i zwracaniu uwagi na detale, przychodzą mi na myśl filmy Kieślowskiego albo poezje Szymborskiej…

Uwielbiam Kieślowskiego! Był niezwykle uważnym obserwatorem życia. Jego filmy skłaniają do refleksji i mimo prostych historii, są głębokie i poruszające. Z Szymborską natomiast się przyjaźniłem. Jestem zauroczony jej poezją. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na Targach książki w Turynie i później widzieliśmy się jeszcze przy różnych okazjach. Zadedykowałem jej film „Magnifica Presenza” i nawiązałem do niej w „Świętym sercu” w momencie, kiedy spada na ziemię tomik jej poezji. Była dla mnie bardzo ważną osobą. Pośród moich polskich inspiracji jest również Pawlikowski i Polański. Ten ostatni jest ostatnio bardzo krytykowany, ale ja go bardzo cenię. To wielki artysta, ale nie ze wszystkimi można o tym otwarcie rozmawiać ze względu na panujący aktualnie napięty klimat i atmosferę wiecznego skandalu, jaka go otacza. Dla mnie Polański pozostaje wybitnym reżyserem.

foto: kadry z filmu „Neapol spowity tajemnica”
fotograf: Gianni Fiorito

Na zdjęciu Luisa Ranieri, Peppe Barra, Antonio Braucci, Antonio Grosso i Antonio Solito; „Neapol spowity tajemnicą”