tłumaczenie pl: Natalia Bruczyńska
Ubiegłej wiosny byłem pochłonięty podróżami i obowiązkami, miałem też wyruszyć w nową pozaeuropejską przygodę życia. Jednak poczułem też potrzebę, by znaleźć czas na poznanie bogactwa naszej pięknej Italii, głównie na płaszczyźnie kulturalnej i gastronomicznej. Tak więc, w sprawdzonym wcześniej towarzystwie mojej kuzynki Ireny, zdecydowaliśmy się wyjechać na trzy dni do Abruzji i Molise. Nie ma sensu podkreślać (a robię to za każdym razem!), jak bardzo każdy region Włoch jest przesiąknięty historią, tradycjami i naturą oraz jak można spędzić w każdym z nich (o ile w ogóle można) mnóstwo czasu bez ryzyka na brak inspiracji: to jeden z niewielu pewników w życiu! Naszym pierwszym przystankiem na trasie była L’Aquila, stolica Abruzji. Malownicze miasto, nad którym góruje majestatyczny (i ośnieżony) Gran Sasso, którego rany, spowodowane niedawnym bolesnym doświadczeniem sejsmicznym, są wciąż zbyt dotkliwe. Mimo, że miasto pełne jest dzieł sztuki, architektury i życia, ta „szczególna” atmosfera jest niestety czymś równie odczuwalnym. Przy stole, wiemy, co wybrać. Na obiad królują ręcznie robione arrosticini z owczego mięsa, jest także bardzo smaczna wątróbka, a temu wszystkiemu towarzyszą bruschettoni z grzybami i kiełbasą. Późnym popołudniem ruszamy wzdłuż wybrzeża Adriatyku, w stronę urokliwego Termoli. Mówimy o jednym z głównych miast Molise, jedynym porcie w regionie i strategicznym punkcie, z którego można zwiedzać okolicę. Z łatwością można stąd dotrzeć na wyspy Tremiti lub, udając się w głąb lądu, do oddalonego o około godzinę Campobasso. To właśnie stolica Molise będzie głównym celem kolejnego dnia, jednak nie wcześniej niż po spędzeniu przyjemnego wieczoru na spacerach między uliczkami Termoli i malowniczego Borgo Antico. Kolacja? Niezawodna pizza, a zaraz po niej taktyczny postój w cukierni. Jak już zostało wspomniane, następnego dnia udajemy się do Campobasso, trasą charakteryzującą się dużą ilością zieleni. Będąc w mieście, po przechadzce urokliwymi uliczkami, przechodzimy w stronę zamku Monforte, by podziwiać z góry otaczającą panoramę, której nieustannie towarzyszy niebo, które w połowie świeci błękitem, a w połowie wzburzoną wodą. Spacer wśród kościółków, domków i świętych sosen jest wart nawet ryzyka deszczu. Zejdźmy teraz z powrotem w dolną część miasta i udajmy się na lunch do miejsca, które lubię najbardziej, czyli do małych sklepików, gdzie zachwycają liczne wędliny, sery, regionalne desery i inne specjały. To właśnie te elementy składają się na „prostotę” (bo w sumie, co jest lepszego od dobrej kanapki?) i wykwintność posiłku w lokalu, który oferuje szeroki wybór produktów z całego Molise: nie chcesz zapełnić swojego plecaka odrobiną salsicci, soppressaty czy sera caciocavallo, by zabrać je również do domu? Późnym popołudniem, po dalszym zwiedzaniu, wracamy do Termoli, gdzie przed kolacją wspaniałe światło i obowiązkowe gelato towarzyszą kolejnemu przyjemnemu spacerowi. Tym razem daniem głównym są cavatelli, ręcznie robione na naszych oczach przez starszą panią, niemal hipnotyzującą, gdy patrzy się jak ożywia świeży makaron. Typowe czerwone wina i inne lokalne specjały dopełniają obraz satysfakcjonującej kolacji. Trzeci i ostatni dzień: wczesnym rankiem wyruszamy w górę Abruzji, w stronę San Vito Chietino, skąd wybieramy się na spacer po Costa dei Trabocchi. Pogoda nie dopisuje, lepiej poczekać na możliwe rozpogodzenie popołudniem, więc nie mogę oprzeć się ciekawości, by postawić nogę w pobliskim Lanciano – mieście, które zawsze mi coś sugerowało, podobnie jak kilka innych miast w środkowych Włoszech. Tak jak wiele innych rzeczy, często te, które zdarzają się przez przypadek, są tymi najlepszymi. Chcę nadać absolutną wartość temu, czego tutaj doświadczyłem, bo tak naprawdę dzień mógłby się zakończyć dzisiaj rano. W kilku słowach opiszę popołudnie i wieczór, które również były niesamowite. Obfity rybny lunch (smażona ryba, paccheri z owocami morza, faszerowane kałamarnice…) w San Vito, długa malownicza ulica Costa dei Trabocchi i drewniane budynki wędkarskie, które oddają charakter tego fragmentu Adriatyku przed nocnym powrotem do Lombardii. Jesteśmy w Lanciano. Po chwili przechadzania się przez malownicze miasteczko, wchodzimy do miejsca (również po to, by schować się przed deszczem), które nas intryguje: „Sklep Wędrującego Podróżnika”. Dużo podróżowałem w życiu, ale… naprawdę nigdy nie widziałem i nie doświadczyłem takiego miejsca jak to. Właściwie, zamiast opowiadać o miejscu, opowiedziałbym o faktycznym doświadczeniu, które ostatecznie zabrałem ze sobą do domu. Spotkaliśmy tu wspaniałych ludzi, którzy przyjęli nas jakbyśmy znali się od zawsze. Częstowali kawą, deserem, rozmawialiśmy wspólnie o wielu sprawach, przekazali nam miłość i pasję do swojej ziemi, a także sprezentowali nam księgę miasta. W środku czas się zatrzymał, więc nawet nie wiem, jak długo tam siedzieliśmy. Niestety, nadszedł czas powrotu, ale mam szczerą nadzieję, że pewnego dnia, będę mógł tam wrócić.