Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155
kcrispy-baner-1068x155

Strona główna Blog Strona 53

Andrea Ciccolella – mistrz Tiramisù

0

Od skromnych początków do wielkich przedsięwzięć. Andrea Ciccolella to 28-letni chłopak z Feltre (miasteczko w prowincji Belluno, które zamieszkuje około 20 tysięcy mieszkańców), który został mistrzem świata w przygotowaniu tiramisù, wygrywając edycję konkursu 2017/18.

Jest on pierwszą osobą, którą wyłoniono spośród 750 zawodników z całego świata i uznano za „jedynego mistrza świata”. Wszystkie inne edycje miały dwóch zwycięzców – jednego w kategorii „klasycznej”, a drugiego w kategorii „kreatywnej”. Kategoria „klasyczna” polega, jak sama nazwa wskazuje, na przygotowaniu tiramisù z klasycznych składników (biszkopty Savoiardi, jajka, kawa, cukier, mascarpone i kakao), natomiast w kategorii „kreatywnej” należy użyć trzy dodatkowe składniki lub wymienić trzy składniki z oryginalnego przepisu na inne (na przykład używając biszkoptów „Pavesini” zamiast Savoiardi). Ale to nie wszystko. Ciccolella pobił jeszcze jeden światowy rekord – przygotował tiramisù pokryte jadalnym, 24-karatowym złotem. Pomimo wielu zobowiązań związanych z osiągnięciem wielkiego sukcesu, Gazzetta Italia zdołała przeprowadzić wywiad z Andrea Ciccolellą, co pozwoli Wam poznać sekrety najlepszego tiramisù na świecie.

Jak zrodziła się Twoja pasja do gotowania i do cukiernictwa?

Gotowanie to pasja, która towarzyszy mi już od najmłodszych lat; można powiedzieć, że dorastałem w kuchni. Mój ojciec nauczył mnie robić pizzę, słodycze i inne potrawy, z których słynie południe, a mama, która pochodzi z północy, pokazała mi kuchnię wenecką. Pamiętam, jak w wieku 6 lat zrobiłem po raz pierwszy całkowicie sam pizzę i mamy moich kolegów prosiły mnie o przepis. Od tego dnia nigdy nie przestałem gotować; zdecydowałem się uczęszczać do szkoły hotelarskiej w Langarone (w prowincji Belluno), a następnie odbyłem staż w restauracji „Il Carro” w Duna Verde (w Caorle, w prowincji Wenecja). Kiedy ukończyłem praktyki, Luca Faraon, właściciel restauracji, zapytał mnie, czy chciałbym zostać do końca sezonu letniego. Dostrzegł we mnie talent cukierniczy i zaczął przekazywać mi całą swoją wiedzę. W kolejnym roku zostałem szefem kuchni sektora cukierniczego i pracowałem na tym stanowisku przez następne 4 lata. Bardzo wiele zdobytych umiejętności w dziedzinie gastronomii i cukiernictwa zawdzięczam Faraonowi.

Kiedy brałeś udział w konkursie, nie byłeś cukiernikiem z zawodu, co skłoniło Cię do podjęcia takiego wyzwania?

W 2011 roku zacząłem pracować w firmie Luxottica, jednak chęć powrotu do cukiernictwa była zbyt silna, tęskniłem i nadal za tym tęsknię. Mówiąc szczerze, początkowo nie chciałem uczestniczyć w tych mistrzostwach, przeczytałem, że kończą się rejestracje, że ponad 700 osób już się zapisało, powtarzałem sobie: „Po co mam tam jechać? Nie ma mowy, żebym wygrał przy tylu zawodnikach!” Wtedy mój najlepszy przyjaciel, Matteo, tak silnie nalegał, że muszę się zapisać, że w końcu mnie przekonał, wziąłem udział, niemalże tylko dlatego, żeby sprawić mu przyjemność. Od tego dnia, przez następne dwa miesiące, codziennie robiłem tiramisù, ponieważ ostatecznie chciałem przynajmniej zrobić dobre wrażenie podczas konkursu.

Czy możesz nam zdradzić, jaki jest Twój sekret?

Wielu mnie pyta, jaki jest sekret mojego tiramisù, tak naprawdę jednak nie istnieje żaden sekret. Podstawą jest najwyższa jakość składników oraz ich równowaga, tak aby żaden składnik nie dominował nad innymi. Ważny jest również dobór rodzaju składników, na przykład używam serka mascarpone, który ma co najmniej 45% tłuszczu. Ale przede wszystkim, aby dojść do zwycięskiego tiramisù, potrzeba ogromnej ilości prób, testów i degustacji.

Jak myślisz, na czym polega fenomen włoskiej kuchni i cukiernictwa, dlaczego są one, wraz ze sztuką i modą, doceniane i uznawane za wzór na całym świecie?

Uważam, że powód jest banalny – nasze potrawy są po prostu pyszne! Przygotowane z najwyższej jakości składników. Kiedy myślimy o kuchni, czy cukiernictwie włoskim, na myśl przychodzą nam wysoka jakość i tradycja, wystarczy zwrócić uwagę na ilość dań, deserów i win, które wyróżniają każdy region Włoch! I oczywiście możemy pochwalić się tiramisù, najsłynniejszy deser na świecie pochodzi z Włoch (a dokładnie z Wenecji Euganejskiej).

Twoja sława Cię teraz wyprzedza i na pewno masz wiele zobowiązań, ale czy byłbyś skłonny zorganizować wydarzenie na żywo w Polsce, podczas którego byłaby możliwość spróbowania Twojego tiramisù?

Oczywiście! Czemu nie?! Jeśli są takie restauracje, cukiernie, bary czy lokale, które miałyby ochotę zaproponować coś nowego swoim klientom, czy ogólnie mieszkańcom miasta, mogą bez problemu skontaktować się ze mną, chętnie przyjadę do Polski!

Jak można się z Tobą skontaktować? 

Można się ze mną kontaktować przez media społecznościowe, przede wszystkim przez stronę na Facebooku „Andrea Ciccolella – Campione del Mondo di Tiramisù 2017/18” oraz przez Instagrama – odpowiadam na wszystkie wiadomości!

foto: Dominika Grabińska

Florencja jest kobietą!

0

Florencja jest kobietą. Szlachetną, trudną do zdobycia, dumną. Nie patrzy w oczy i kiedy już wydaje ci się, że ją znasz, że zadzierzgnęła się między wami przyjaźń – zmienia się i trudno ją poznać.

Otulona mgłą wspinam się na wieżę. Od okien wieje chłodem, na środku pokoju stoi łóżko. Takie rzeczy dzieją się tylko tutaj, tylko Florencja może kazać spać w wieży. A dokładniej – na szczycie wieży, gdzie z czterech okien widać balkony i blanki, mury i inne wieże. Z ulicy dobiega turkot kół wózka toczonego po chodniku. Włączam ogrzewanie i mam nadzieję, że noc nie będzie bardzo zimna…

Zima to najlepsza pora, żeby na ulicy spotkać florentczyków i żeby doświadczyć ciszy. Kiedy po ulicach chodzi mniej ludzi łatwiej jest o uśmiech, częstsze stają się pozdrowienia i urywane, króciutkie rozmowy. Przyjechałam, żeby obejrzeć dzieła Giotta, przemierzam więc miasto w poszukiwaniu detali, perspektyw, fresków i projektów. Ciągle zaskakuje mnie, jak bardzo charakterystyczne potrafią być pociągnięcia pędzla, jak łatwo je rozróżnić!

Pierwsze kroki kieruję w stronę Dzwonnicy, tak eleganckiej, że wydaje się namalowana na niebie, najbardziej szarym o tej porze roku, kolorami ukochanymi przez Giotta. Pełna bajkowych barw zieleni i różu, wydaje się jakby przyklejona do fasady Santa Maria del Fiore. Mimo lęku wysokości wychodzę na kopułę katedry, żeby zobaczyć dzwonnicę z bliska i przyjrzeć się odcieniom – Florencja zapiera dech, kradnie serce i czaruje duszę.

Potem zatrzymuję się przy kościele Santa Maria Novella, paradoksalnie położonym dwa kroki od dworca kolejowego, ale jednocześnie jednym z najpiękniejszych i najspokojniejszych w mieście. Giotto jest obecny także tutaj, w złotym krucyfiksie, jakby zawieszonym w przestrzeni. Otoczony freskami, cudowną geometrią architektury i ciszą.

Całe popołudnie spędzam w Galerii Uffizi, gdzie sztuka nie ma początku ani końca, i tworzy swój własny wymiar. To miejsce onieśmiela, kiedy pomyśleć o wartości dzieł, które tu wiszą. Ale jest też przystanią i odpoczynkiem dla oczu, dawką piękna niezbędną, aby móc wrócić do codzienności.

Odnajduję Giotta jeszcze w Santa Croce. W spokojny deszczowy poranek docieram na plac, na którym co roku odbywają się targi bożonarodzeniowe i podchodzę do kościoła. To tu spoczywają wielcy. Wewnątrz przystaję przed pomnikami Galileusza, Dantego i Michała Anioła z poczuciem, że przychodzę odwiedzić znajomych. Przez tyle lat studiów dotrzymywali mi towarzystwa, a ja próbowałam rozwikłać choć część ich zagadek. Nawa główna prowadzi mnie do kaplic: Peruzzich i Bardich, z freskami malowanymi przez Giotta, ojca nowożytnego malarstwa. Idę dalej w stronę krużganków i kaplicy Pazzich, najczystszej formy architektury: to tu narodził się renesans.

Zimno powoduje, że często zaglądam do barów i restauracyjek, krążę między stoiskami Mercato Centrale i próbuję rzeczy, których wcześniej za nic na świecie bym nie spróbowała. Rozsmakowuję się w gęstej zupie ribollita, zrobionej z fasoli, jarzyn i chleba. Pierwszy raz zdobywam się na odwagę i kosztuję florencką specjalność: lampredotto. To tak zwana „piąta ćwierć” zwierzęcia (ujmując rzecz w przenośni) lub czwarty żołądek krowy (trochę bardziej dosłownie). Lampredotto to flaki, które je się w bułce, z karczochami i zielonym sosem, i jest… (mówię to jako prawie wegetarianka) zaskakująco smaczne! A na pełny żołądek sztukę docenia się bardziej.

Wśród bożonarodzeniowych światełek chodzę ulicami Florencji między sprzedawcami i sklepami oferującymi wyroby skórzane, papiernicze, rękawiczki i kaszmir. Oddycha się tu szlachetnością, luksusem i gromadzonym przez wieki bogactwem.

Z Florencją nierozerwalnie kojarzą mi się wzorzyste bileciki, kartki i notesy, papeterie, na których aż chce się pisać listy. Bo co może być bardziej eleganckiego niż bilecik przy kwiatach z florencką lilią albo życzenia urodzinowe w kopercie ze złoceniami i tłoczeniem?

Nie mogę oczywiście ograniczyć się tylko do Giotta. Prawie przypadkiem natykam się podczas spaceru na freski Fra Angelica w dominikańskim klasztorze św. Marka, odkrywam tam mieszkanie Girolamo Savonaroli, a potem wracam do kościoła San Lorenzo, do kaplic Medyceuszy. Wchodzę między budynki i ciasnym przejściem przedostaję się na maleńki placyk, do kościoła Santi Apostoli. Biało-niebieskie ceramiki rodziny della Robbia zastępują w szarudze błękit nieba.

Dwa kroki od Szpitala Niewiniątek mój wzrok pada na wystawę apteki. „Historyczna siedziba od 1561”, czytam na klamce. Czy naprawdę istnieją miejsca, w których historia nieprzerwanie trwa przez cztery i pół wieku? Nie tylko istnieją, ale są zadbane i przypominają o przeszłości, która sama w sobie stanowi nieocenioną wartość?

W świecie, który patrzy niemal wyłącznie w przyszłość i biegnie naprzód, bardzo trudno jest znaleźć miejsce dla małych, rodzinnych opowieści.

Apteka zostaje gdzieś w tyle za moimi plecami, ale mam wrażenie, że to doświadczenie tu, na florenckiej ulicy, po raz kolejny coś we mnie zmieniło.

Florencja w moim sercu zajmuje szczególne miejsce wśród włoskich miast. Może dlatego, że była jednym z pierwszych, które naprawdę poznałam, a może dlatego, że poniekąd nakreśliła mi życiową drogę. Stąd właśnie wyruszyłam na poszukiwanie – inspiracji, języka, kultury, a przede wszystkim – sztuki. Od tamtej pory minęło dwanaście lat. Patrzę na Florencję inaczej, bo nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki ani dwa razy zobaczyć tego samego miasta, bo zmieniają się ludzie, bo płyną zdarzenia i chmury.

Ostatni raz w tym roku ciągnę walizkę w kierunku stacji. I sama nie wiem, czy to zbłąkane płatki śniegu czy świąteczne światełka wirują na moje pożegnanie. A może Florencja – jak kobieta – postanowiła popłakać, tylko nigdy, przenigdy się do tego nie przyzna?

Dante po polsku

0

W tym roku nie może być inaczej – zapraszamy do sięgnięcia po klasyka klasyków literatury włoskiej – Dantego. W ofercie księgarni Italicus znajdziemy różne włoskie wydania Divina Commedia, opatrzone mniej lub bardziej obszernym komentarzem, publikacje dostosowane do potrzeb osób uczących się języka włoskiego, Boską Komedię w polskim przekładzie, a także odrobinę krytyki dla czytelników pragnących zgłębiać tajniki poematu.

Które tłumaczenie Boskiej Komedii jest najlepsze? To pytanie pada bardzo często, bo przecież nawet osoby na co dzień swobodnie posługujące się językiem włoskim mogą czuć się onieśmielone oryginałem poematu. A zatem – które? Uprzedzam: odpowiem długo i wymijająco.

Zainteresowanie Dantem w Polsce, po kilku spokojnych wiekach, zostało rozbudzone, podobnie jak w innych rejonach Europy, przez romantyzm, w latach 20. XIX w. Dużą rolę odegrali tu nasi poeci i literaci, m. in. A. Mickiewicz. Pierwszy pełny polski przekład poematu ukazał się w 1860 r. i był owocem kilkunastoletnich wysiłków J. Korsaka, który – zachwycony lekturą wcześniejszej niemieckojęzycznej wersji Komedii – „dla Dantego” nauczył się języka włoskiego! Praca ta, w pierwszej chwili przyjęta życzliwie, wkrótce musiała zmierzyć się z „konkurencją” ze strony następnych publikowanych tłumaczeń utworu autorstwa A. Stanisławskiego (1870) i E. Porębowicza (1899-1906). W kolejnych dziesięcioleciach do listy dołączyły prace J. Kowalskiego (1933), A. Świderskiej (1947) i A. Kuciak (2002-2004). Na polską serię przekładową Boskiej Komedii składają się także próby po dziś dzień spoczywające w rękopisie autorstwa J. Guszkiewicza (XIX w.), J. I. Kraszewskiego (XIX w.) i S. Dembińskiego (1902-1903), będące przedmiotem badań filologów.

Po co aż tyle wersji? Jeszcze w 1857 r. Kraszewski pisał do Stanisławskiego: „Danta można i dziesięćkroć przekładać, a nie będzie nadto”. Wręcz wciąż za mało, muszę dodać, bo każdy przekład ostatecznie pozostawia w nas niedosyt. Tłumaczenie Boskiej Komedii, dzieła bardzo wyrafinowanego pod każdym względem, stanowi ogromne wyzwanie. Język polski znacząco różni się od włoskiego, sprawy nie ułatwia też ogromna odległość geograficzna, historyczna i kulturowa dzieląca nas od oryginału. Co więcej, dzieło Dantego nie poddaje się ostatecznemu zdefiniowaniu – nie bez powodu krytyka dantejska kwitnie nieprzerwanie od siedmiu wieków, przyczyniając się także do ewolucji oczekiwań czytelnika i do nieuniknionego „starzenia się” przekładów. Tłumacze, zmuszeni do balansowania pomiędzy próbą zachowania formy utworu i pragnieniem ratowania jego treści, robią, co w ich mocy (i tak np. Korsak rymuje wersy w różnych kombinacjach, Stanisławski tłumaczy wierszem białym, Porębowicz, Kowalski, Świderska i Kuciak zachowują tercyny, z różnym skutkiem dla treści i innych cech utworu). Dlatego nie sposób wskazać „najlepszego” przekładu, który w zestawieniu z oryginałem zadowalałby nas w każdym miejscu i pod każdym względem. Każde tłumaczenie daje nam inną Boską Komedię. To zupełnie naturalne i cenne. Na polskim rynku wydawniczym wciąż zdaje się dominować, mimo swoich niezaprzeczalnych wad (można mieć zastrzeżenia zwłaszcza do jasności stylu i daleko idącej oryginalności osadzonej w estetycznych kanonach początku XX w.), tłumaczenie Porębowicza, badacza literatur romańskich. Jeśli nie czujemy się na siłach czytać oryginału opatrzonego dobrym włoskim komentarzem, pewnym kompromisem może być sięgnięcie po wydanie dwujęzyczne (D. Alighieri, Boska Komedia/La Divina Commedia, tł. E. Porębowicz, Kraków: Pasaże, 2018) ze wstępem M. Maślanki-Soro i przypisami A. Pifko. Możemy w ten sposób cieszyć się oryginałem, jednocześnie posiłkując się dla zrozumienia przekładem i dodatkowymi wskazówkami.

Ale Dante to przecież nie tylko La Commedia! We florenckim środowisku literackim Alighieri był poetą znanym i cenionym jeszcze przed rozpoczęciem prac nad poematem. W młodości pisał m. in. drobne wiersze o tematyce miłosnej wpisujące się w poetykę słodkiego nowego stylu („dolce stil novo”). Po śmierci Beatrycze powstał utwór Vita nuova łączący poezję i prozę, przedstawiający ewolucję miłości oraz historię poezji miłosnej i formacji artystycznej autora. Dzieło, choć niepozornych rozmiarów, jest utworem o wysokiej wartości artystycznej, innowacyjnym, złożonym i trudnym w interpretacji. Polski czytelnik może wybierać pomiędzy czterema przekładami „książeczki” („libello”): A. Siekierskiego (z XIX w., wyd. 2017), G. Ehrenberga (1880), W. Husarskiego (1921), A. Górskiego (1915) i E. Porębowicza (1934). Chyba nikogo nie zdziwi, jeśli stwierdzę, że te przekłady już dawno się „zestarzały” i zdecydowanie odstają od dzisiejszej interpretacji Vita nuova i wiedzy na temat dzieła. Polscy tłumacze (z braku miejsca generalizuję), często zgodnie z tendencją dominującą w ich czasach, narzucają jednoznacznie autobiograficzną lekturę utworu, odczytują go w perspektywie pionowej jako „wstęp do Boskiej Komedii” (co nie musi być błędem, ale jest bardzo ograniczające), zaniedbują religijny nastrój dzieła i/lub kluczowe cechy słodkiego nowego stylu, czyniąc z tego małego arcydzieła opowiastkę o młodzieńczej miłości Dantego do urokliwej panienki. Nie zadowala nas taki stan rzeczy. Co możemy zrobić, jeśli nie jesteśmy w stanie czytać oryginału? Przed lekturą Życia nowego po polsku, niezależnie od wybranego przekładu, z pewnością warto sięgnąć po publikacje, które choć w dużym skrócie przedstawią nam bogactwo znaczeń Vita nuova (warto zajrzeć np. do „Wprowadzenia” do: D. Alighieri, Vita nuova – Życie nowe, tł. A. Siekierski, oprac. A. Pifko, Kraków: Collegium Columbinum, 2017).

W tym roku nie zapomnijmy też o Biesiadzie (tł. M. Bartkowiak-Lerch), Monarchii (tł. W. Seńko) i traktacie O języku pospolitym (tł. W. Olszaniec). W lekturze tych trudnych dzieł z pewnością pomogą nam wstępy i komentarze. Choć pandemia zapewne ujmie nieco blasku i rozgłosu tegorocznym wielkim obchodom 700. rocznicy śmierci Dantego Alighieri, nie odbierze nam, Czytelnikom, tego, co najistotniejsze – możliwości obcowania z jego dziełem. Poczujmy się w tym roku szczególnie zaproszeni do odkrywania i pogłębiania naszej znajomości utworów florenckiego poety. Rozejrzyjmy się też uważnie w Internecie, bo wiele wspaniałych wydarzeń, na które pewnie nawet w innych okolicznościach nie moglibyśmy się wybrać do Rawenny, Florencji czy innego miejsca na ziemi zostanie przeniesionych do sieci i stanie przed nami otworem.

Po jakie naukowe publikacje (po polsku) nt. twórczości Dantego i jej recepcji warto sięgnąć? Wybór:

  • Grzybowski J., Miecz i pastorał. Filozoficzny uniwersalizm sporu o charakter władzy. Tomasz z Akwinu i Dante Alighieri, Kęty: Antyk, 2005
  • Grzybowski J., Theatrum Mundi. Kosmologia i teologia Dantego Alighieri, Warszawa: Semper, 2009
  • Kuciak A., Dante romantyków. Recepcja Boskiej Komedii u Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego i Norwida, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2003
  • Litwornia A., „Dantego któż się odważy tłumaczyć?” Studia o recepcji Dantego w Polsce, Warszawa: IBL PAN, 2005
  • Maślanka-Soro M., Tragizm w Komedii Dantego, wyd. II, Kraków: Universitas, 2010
  • Maślanka-Soro M., Antyczna tradycja epicka u Dantego, Kraków: Księgarnia Akademicka, 2015

***

Czytam, żyję lepiej to rubryka prowadzona przez Krystynę Juszkiewicz-Mydlarz, właścicielkę Księgarni Italicus w Krakowie, która działa nieprzerwanie od 1991 roku, początkowo jako sklep wysyłkowy, a obecnie jako księgarnia (również online) i kawiarnia. Italicus ma w swojej ofercie ponad 2 tysiące tytułów, w tym najważniejsze włoskie podręczniki do nauki i nauczania języka włoskiego, klasycznych i współczesnych autorów literatury włoskiej, w języku oryginalnym i w polskim przekładzie, oraz polskich autorów przetłumaczonych na język włoski.

GAZZETTA ITALIA 86 (kwiecień- maj 2021)

0

Gazzetta Italia 86. Sophia Loren to nie tylko wielka aktorka, piękna i fascynująca, ale też symbol uporu i siły oraz niewyczerpane źródło inspiracji dla piosenkarki Natali Moskal. Z tą artystką z Lublina, mieszkającą na stałe w Mediolanie rozmawiamy o jej karierze i różnych projektach, takich jak praca redaktorki. Później beztroskim spacerkiem, jak “flaneuring”, przejdziemy się po Mediolanie, odkrywając wspaniałą ofertę kulturalną miasta. Spotkamy również polską malarkę, która wybrała życie w magicznej Toskanii, Wenecjanina, który w Warszawie odnalazł drogę do kapłaństwa i w każdą niedzielę odprawia mszę na Placu Grzybowskim, a także “pizzagirlpatrol”, zakochaną w Sycylii.

Zatem jak zwykle mnóstwo ciekawych artykułów, a także stałe rubryki o kinie (opowiadamy o Linie Wertmuller), o kuchni, z przepisami i historią słynnego, włoskiego risotto. Opowiemy o języku i etymologii, o postaci Giovanni Pascoliego.

Poezja ścieżką poznania

0

Alessandro Baldacci jest wykładowcą w Katedrze Italianistyki na Uniwersytecie Warszawskim i autorem tekstów krytycznych z zakresu współczesnej poezji i literatury. Zajmuje się przede wszystkim tragedią w literaturze europejskiej i włoskiej, poezją włoską i europejską drugiej połowy XX wieku, wątkami wojennymi w literaturze oraz recepcją literatury niemieckiej we współczesnym języku włoskim. Z jednej strony poświęca się pracy naukowej, czytając i interpretując poezję, z drugiej zaś jest nauczycielem, który pragnie szerzyć swoją pasję wśród studentów.

Jak narodziła się Twoja pasja do poezji?

Początkowo był to czysty głód kultury, wiedzy i dogłębnych studiów. Skończyłem socjologię i podczas studiów zdałem sobie sprawę, że moją prawdziwą pasją jest literatura. Za każdym razem, gdy zdawałem egzamin, kupowałem sobie w prezencie książkę. Im więcej czytałem poezji i powieści, tym bardziej rozumiałem, że to jest dziedzina, której chcę się całkowicie poświęcić. Podczas pisania pracy magisterskiej, starałem się nawiązać dialog między socjologią a literaturą. Rozwijając cały czas moją pasję, najpierw ukończyłem studia humanistyczne z zakresu literatury, a następnie napisałem doktorat z literatury porównawczej. W tych samych latach rozpocząłem współpracę z wydawnictwem Donzelli. Byłem współredaktorem serii poetyckiej. Ten okres był dla mnie bardzo ważny, ponieważ nawiązałem bezpośredni kontakt z kilkoma współczesnymi poetami, których bardzo cenię, wśród których Antonella Anedda, Milo De Angelis, Franco Buffoni. To właśnie te spotkania mnie ukształtowały jako czytelnika poezji, którym jestem do dziś, przekonany, że muszę nadal doceniać poezję i poetów.

Jak to się stało, że kariera akademicka doprowadziła Cię do Polski?

Po uzyskaniu doktoratu zacząłem pracować najpierw na Uniwersytecie w Cassino, a następnie przez krótki czas na Uniwersytecie w Rzymie. W 2006 roku otrzymałem propozycję prowadzenia zajęć z literatury włoskiej na Uniwersytecie w Poczdamie, a ponieważ jako dziecko mieszkałem w Niemczech i znałem język, wydało mi się to najlepszą opcją, aby kontynuować pracę w dziedzinie, która zawsze mnie pasjonowała. W 2009 roku otworzyła się możliwość pracy w Szczecinie, skąd po kilku latach przeniosłem się do Warszawy. Nauczanie za granicą to niezwykle inspirujące doświadczenie i prawdziwe wyzwanie. Konieczne jest odpowiednie podejście do studentów i prowadzenie zajęć ze świadomością, że trzeba pełnić funkcję pośrednika, w teorii i praktyce, między różnymi kulturami i tradycjami. Z doświadczenia powiedziałbym, że wymaga to od wykładowcy i studenta współpracy i umiejętności wzajemnego słuchania. Dlatego jest to doświadczenie, które ogromnie wzbogaca przede wszystkim tych, którzy są powołani do nauczania. To jeden z najbardziej interesujących aspektów tej pracy. Moja ścieżka naukowa jest próbą urzeczywistnienia tego pragnienia wiedzy i dialogu oraz podążania z ufnością za moją
pasją do literatury, która doprowadziła mnie do Warszawy, miasta, w którym mieszkam i pracuję.

Jakie są różnice w nauczaniu uniwersyteckim między Włochami, Niemcami a Polską?

Na niemieckim uniwersytecie przestrzeń na italianistykę z biegiem lat stawała się coraz bardziej ograniczona, teraz została praktycznie wchłonięta przez romanistykę. W Polsce zdałem sobie sprawę, że nauka języka i kultury włoskiej wciąż się rozwija. W Warszawie, gdzie uczę od kilku lat, bardzo mi się podoba program, który realizuje wydział. Przestrzeń poświęcona literaturze na wydziałach Filologii Włoskiej nie jest zazwyczaj zbyt duża, ponieważ studenci muszą przede wszystkim być przeszkoleni na poziomie kulturowym, dlatego głównym celem jest praca nad niektórymi ważnymi zagadnieniami z literatury, a następnie maksymalne zaangażowanie w doskonalenie znajomość języka włoskiego. To, co znalazłem w Warszawie i co mi się bardzo podoba, to przywiązanie dużej wagi do literatury, zwłaszcza tej współczesnej, nie zaniedbując przy tym dziedzictwa naszej tradycji. I to sprawia, że czuję się jeszcze bardziej jak w domu. Dostrzegam też coraz lepsze kompetencje językowe wśród studentów i jest to miła niespodzianka dla osoby wykształconej we Włoszech, która wie, że nauczanie języków obcych jest tam na dość standardowym poziomie. Już w Niemczech zdałem sobie sprawę, jak szybko studenci są w stanie osiągnąć dobry poziom znajomości języka, ale w Polsce sytuacja jest jeszcze lepsza, tutaj studenci drugiego roku mogą uczęszczać na wykłady w całości prowadzone w języku włoskim. Wszystko to jest oczywiście ogromną pomocą dla zajęć z literatury, które prowadzę od trzeciego roku. Poezja, zwłaszcza w języku obcym, nie jest łatwym tematem.

Jak planujesz swoje zajęcia, aby przekazać studentom swoją pasję?

Jak już wspomniałem, wychodząc od wysokich kompetencji językowych studentów, mogę przygotować zajęcia dotyczące, moim zdaniem, najbardziej aktualnych zagadnień dotyczących współczesnej literatury. Jedyną przeszkodą może być język poetycki i trudności, jakie może stwarzać obcokrajowcom. Z tego powodu w Niemczech wolałem skoncentrować tematykę zajęć na formie opowiadania, typowej dla włoskiej tradycji literackiej, a jednocześnie obarczonej mniejszą liczbą przeszkód komunikacyjnych niż skomplikowany kod poetycki. Wydawało mi się, że gwarantuje to całej grupie możliwość lepszego odniesienia się do tekstu. W Warszawie zacząłem coraz bardziej eksperymentować wprowadzając poezję na zajęcia. Na początku było to trochę ryzykowne, bo poezja zawsze przeraża. Język poetycki jest często uważany za zbyt zamknięty lub zbyt elitarny, abstrakcyjny i oderwany od rzeczywistości. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie, poezja jest jednym z najlepszych narzędzi do nauki języka włoskiego, ponieważ bogactwo, rytm, dynamika języka są odciśnięte w jego literackich tradycjach. Wszystkie te aspekty w języku poetyckim są ze sobą jeszcze bardziej splecione. Po pokonaniu początkowego lęku i skonfrontowaniu się ze wspaniałym dziedzictwem leksykalnym i rytmicznym, jakie ona przynosi, od razu widać rezultaty. Poezja ma głębię badań nad słowem, które trudno znaleźć w innych formach wyrazu.

Co zaproponowałbyś komuś, kto chciałby zainteresować się poezją?

Myślę, że trzeba zacząć od wiary w poetyckie słowo. Nigdy nie ufałem zarówno naiwnemu podejściu do poezji, jak i temu nadmiernie intelektualistycznemu i czysto technicznemu. Moje stanowisko nie jest banalnie antymetodologiczne. Zrozumienie metryk, figur retorycznych i stylistycznych wzbogaca, wzmacnia nasze spojrzenie na teksty, ale jeszcze ważniejsze jest uznanie tekstu za żywą tkankę, za byt, z którym można wejść w czynną relację i poszukiwać prawd, które nas dotyczą. Poezja wywołuje w nas emocje w precyzyjny i bezpośredni sposób, tworzy więzi z naszym doświadczeniem, zmusza do zadawania pytań, a także do tworzenia relacji z otaczającym światem i z naszym światem wewnętrznym. Ja zacząłem pasjonować się poezją w młodości, czytając Baudelaire’a – w kiepskim tłumaczeniu i obserwując, jak to brzmiało po francusku – a także zanurzając się po raz pierwszy w twórczość Montalego, nie będąc w stanie zrozumieć niektórych aspektów jego tekstów, ale słysząc wyraźnie w tych przenikających się dźwiękach i znaczeniach pytania, wobec których nie mogłem pozostać obojętnym. Wraz z doświadczeniem poznania pojawiało się jednocześnie napięcie, a czasem frustracja, która zmuszała do kilkukrotnego czytania tego samego tekstu lub do poszukiwania podobnych doświadczeń w innych tomikach poetyckich. Na zajęciach staram się przekazać ideę tego wyjątkowego doświadczenia sensu, które pojawia się w tekście poetyckim, staram się przekonać, że nie możemy ograniczać się do swobodnej interpretacji utworu, ale jednocześnie musimy unikać tworzenia dystansu od tekstu i zabraniania mu wchodzenia z nami w dialog. Mówienie o poezji na zajęciach jest dla mnie próbą przełamania tabu, które coraz bardziej spycha poezję na margines, przedstawia ją jako oderwaną od codzienności studenckiej. Tekst poetycki nie może być postrzegany jako odległy, intelektualistyczny, do którego należy podchodzić tylko uzbrojonym po zęby w teorię. Powtarzam, naiwność nie pomaga w zrozumieniu poezji, ale jednocześnie wierzę w zdolność słowa poetyckiego do mówienia za siebie, do pokazywania zawsze w zaskakujący sposób swojej aktualności i prawdy. Często powtarzam studentom, aby nie zadawali tekstom banalnych pytań. Zachęcam ich do zadawania doniosłych i ważnych pytań, ponieważ tekst na nie reaguje i tworzy się relacja, która sprawia, że krytyczna lektura jest tak pasjonująca.

Czy Twoim zdaniem istnieje rozłam między tym, czego uczy się na italianistyce, a prawdziwym życiem we Włoszech?

Nie wydaje mi się. Jednocześnie nie przekonuje mnie pojęcie użyteczności przypisywane do toku studiów. Użyteczność jest niejednoznacznym kryterium i często oznacza natychmiastowy rezultat, który może być pułapką. Bardziej wierzę w pośrednie, dłuższe, nie od razu produktywne ścieżki, które ostatecznie okazują się niezwykle efektywne i kształcące. Często słyszę pytanie, czym jest dzisiaj humanistyczna edukacja uniwersytecka. Ale jeśli spojrzymy na to, o co pyta wiele europejskich firm, odkryjemy, że szuka się osób właśnie z wykształceniem humanistycznym, bo jest elastyczne i umożliwia nawiązanie relacji ze wszystkimi aspektami zarówno pracy, jak i życia. Kultura humanistyczna oferuje zatem wszechstronną edukację, która łączy się z innymi dziedzinami wiedzy i perfekcyjnie z nimi współpracuje. Wszystko zależy od mentalnej otwartości danej osoby. Nie wolno nam wyobrażać sobie literatury jako przestrzeni, w której można się odizolować od świata, ale nie należy też myśleć, że można obliczyć jej użyteczność. Nigdy nie przekonywała mnie potrzeba użyteczności. Pamiętam, że na jednej z wielu konferencji, w których uczestniczyłem, pytali mnie: „Do czego tak naprawdę służy poezja?”, odpowiedziałem mocno poirytowany i dumny: „Tak naprawdę jest bezużyteczna, ale w swojej bezużyteczności jest potrzebna do wszystkiego”. Czasami użyteczność sprawdza się tylko w jednym sektorze i nie nadaje się do żadnego innego. Literatura natomiast sprawia, że rodzi się w nas podejście krytyczne i otwieramy się na potencjał prawdziwego i głębokiego poznania.

Jaki jest więc ostateczny cel nauczania?

Wysiłkiem nauczyciela nie powinno być dostarczenie pełnego pakietu wiedzy ze stwierdzeniem: „proszę, z tym możesz żyć”. Nie potrafiłbym tego zrobić. Nauczyciel powinien raczej przekazać pasję dociekliwości i pozwolić uczniowi eksperymentować z własnym potencjałem. Kształcenie musi być bardzo otwarte, bo to szczególna forma dialogu. Nie jest to pakiet przekazywany studentowi przez wykładowcę, ale zestaw bodźców, punktów widzenia, ścieżek, które student sam musi odkrywać i rozwijać. Ja na przykład zawsze postrzegałem literaturę jako wielką możliwość poznania siebie poprzez słowo innych i mam nadzieję, że nasze studentki i nasi studenci będą w stanie wykorzystać oferowaną im wiedzę, nie myśląc jedynie o jej bezpośredniej użyteczności, aby wykraczać poza utarte schematy. Na tym polega piękno nauczania, nie na dominacji i nadmiernemu osaczaniu studenta, ale na pokazaniu mu możliwości rozwoju, które wykorzysta na własny sposób.

Fratelli Carli – oliwa, która pachnie Ligurią

0

Liguria to jeden z najchętniej odwiedzanych regionów Włoch, malownicze urwiska, skaliste  ołożenie uroczych miasteczek i morze przyciągają turystów z całego świata.

Właśnie w tym  regionie w 1911 roku powstała rodzinna firma Fratelli Carli, której celem było wytwarzanie  oliwy z oliwek. Od początku firma jest nierozerwalnie związana z własnym terytorium pochodzenia, Liguria to jeden z najważniejszych regionów dla tradycji wytwarzania oliwy z oliwek we Włoszech. Bogactwo tej tradycji Fratelli Carli kultywuje od dziesięcioleci, z pokolenia na pokolenie przekazuje wiedzę i niezbędne umiejętności w wytwarzaniu wysokiej jakości produktów, charakterystycznych dla kuchni śródziemnomorskiej.

Aktualnie firmę prowadzi już czwarte pokolenie rodziny Carli: Gian Franco Carli, wnuk założyciela firmy – Carlo Carli oraz jego dzieci: Carlo i Claudia Carli, którzy są zaangażowani w kwestie degustacji, wybór najlepszych składników, kreowanie blendów oliw, a także w marketing.

Fratelli Carli koncentruje się na wytwarzaniu oliwy z oliwek, ale stale rozwija też gamę swoich produktów o, związane z tradycją kuchni Ligurii, przetwory i inne śródziemnomorskie specjały, których bazą jest dobra oliwa z oliwek. Ponadto wytwarza wino i kosmetyki (te ostatnie oczywiście z dodatkiem oliwy z oliwek).

Jeśli chodzi o oliwę, to kolekcja Fratelli Carli obejmuje wyselekcjonowane mieszanki najwyższej jakości oliwek z krajów basenu Morza Śródziemnego: Włoch, Hiszpanii i Grecji. Szczególnie cenną jest oliwa z oliwek extra vergine D.O.P. Riwiera Liguryjska (DOP Riviera Ligure dei Fiori), pozyskiwana wyłącznie z oliwek miejscowej cennej odmiany Taggiasca i wytwarzana w tłoczni w zakładzie firmy. Firma jest właścicielem 13 hektarów terenu, gdzie uprawia około 3000 drzew oliwnych odmiany Taggiasca. Inną wspaniałą oliwą jest Olio d’Oliva Monocultivar Taggiasca, również z tej odmiany oliwek. Fratelli Carli oferuje także takie oliwy, jak: Delicato, Fruttato, Oliva 100% Italiana, Tradizionale, czy oliwa z certyfikowanych upraw ekologicznych. Nie zabrakło także oliw aromatyzowanych – tłoczonych na zimno z dodatkiem naturalnych ziół i przypraw – bazylii i pikantnych papryczek peperoncino, które tworzą prawdziwy koncentrat tych śródziemnomorskich smaków.

Dzięki ścisłej współpracy z wyselekcjonowanymi przetwórcami, Fratelli Carli oferuje takie specjały kuchni włoskiej, jak oliwki odmiany Taggiasca oraz krem z tych oliwek, charakterystyczne dla Ligurii pesto genueńskie oraz inne sosy i kremy, konfitury i słodkości, a także przetwory rybne. Liguria to przecież region nadmorski, jej kuchnia w dużej mierze opiera się na daniach rybnych. Możemy zatem degustować najwyższej jakości filety z białego tuńczyka (w tym cenione za delikatny smak i konsystencję brzuszki tuńczyka – ventresca), a także sardynki, makrele, czy sztandarowy dla Ligurii produkt – fileciki anchois. Są one poławiane na Morzu Kantabryjskim (pomiędzy Francją, a Hiszpanią), a następnie tuż po połowie solone, aby zachowały świeżość. Anchois są ręcznie przerabiane, filetowane i układane, a następnie zalewane oliwą z oliwek extra vergine. Wszystkie ryby, które są oferowane pod marką Fratelli Carli pochodzą ze zrównoważonych połowów.

Warto podkreślić, że firma Fratelli Carli otworzyła w 1992 roku w Imperii muzeum oliwy z oliwek. Stworzono je w pięknej willi w stylu Liberty z lat 30. ubiegłego wieku usytuowanej obok najcenniejszego obiektu – drzewa oliwnego, które rośnie w tym miejscu od momentu założenia firmy. Wewnątrz budynku zebrano cenne przedmioty, rzadkie narzędzia pracy, artefakty ze stanowisk archeologicznych, dawne lampy olejowe, wierne rekonstrukcje starożytnych technik produkcji, butle, amfory i wszelkiego rodzaju pojemniki na oliwę z oliwek. Całą kolekcja podkreśla znaczenie oliwy z oliwek dla sztuki, kultury, ekonomii, rolnictwa oraz śródziemnomorskiej tradycji. Odwiedziny tego muzeum to fascynująca podróż w czasie i przestrzeni, gdzie zagłębiamy się w historię oliwy z oliwek, jej narodziny, kult, znaczenie we wszystkich najważniejszych kulturach krajów Morza Śródziemnego.

Muzeum Fratelli Carli jest dziś jedną z najbardziej cennych archeologicznych kolekcji prywatnych we Włoszech. Muzeum może pochwalić się ponad 25 tysiącami odwiedzin w ciągu roku.

Dodatkowo wzbogacone jest o część nowoczesną, chętnie odwiedzaną przez dzieci, gdzie „Profesor Oliwa” objaśnia wszystkie szczegóły – jak różne kolory ma oliwa z oliwek, jakie są odmiany, jak wygląd krok po kroku proces wytwarzania oliwy, czy wreszcie jak degustuję się oliwę.

Latem w ogrodzie przed muzeum można posiedzieć degustując miejscowe przystawki, czyli antipasti, odbywają się tu koncerty oraz imprezy teatralne.

Przepis prosto z Ligurii
Spaghetti z chlebem i anchois

Składniki dla 4 osób:
320 g Spaghetti typu vermicelli lub chitarra
100 g miękiszu chleba
8 filecików anchois w oliwie z oliwek
5 łyżek oliwy z oliwek 100% Italiano Carli
Pietruszka
Papryczki peperoncino
Sól
2 ząbki czosnku

Ugotować makaron al dente w osolonej wodzie. W międzyczasie na patelni podgrzać lekko 4 fileciki anchois na 4 łyżkach oliwy z oliwek. Na drugiej patelni wlać łyżkę oliwy z oliwek i podsmażyć lekko rozkruszony miękisz chleba. Ugotowany makaron przesypać do patelni z anchois, posypać wszystko przypieczonym chlebem, dodać pokrojoną drobno pietruszkę, peperoncino, wyłożyć pozostałe 4 fileciki anchois, można dodać pokrojone 2 surowe ząbki czosnku. Skropić na koniec delikatnie oliwą z oliwek Carli.

Dla czytelników Gazzetta Italia przygotowany jest kod rabatowy 15% ( kod: Gazzetta, ważny do 15.04.2021) na wszystkie produkty dostępne w delikatesach internetowych www.kuchnia-wloska.com.pl.

Colomba

0

Mówiąc językiem współczesnym, wielkanocna colomba to spin off, wariacja „panettone”, służąca do przedłużenia sezonu bożonarodzeniowych ciast. Firma Motta testowała nowy przepis w latach trzydziestych, ale jego oficjalną premierę datuje się na rok 1953. Propagatorem colomby był natomiast zakład cukierniczy Melegatti, z Werony. Dziennik weroński „L’Arena” napisał wówczas: „Pandoro jest żonaty”.

Pandoro wymyślił i opatentował Domenico Melegatti pod koniec XIX wieku, zgłaszając patent 14 października 1894 roku. Tradycyjne bożonarodzeniowe ciasto „nadalin”, cukiernik z Werony pozbawił lukru, migdałów i ziaren cukru, a dzięki dodaniu jajek i masła, ciasto trzykrotnie zwiększyło swoją objętość.

Colomba z kolei wraca do oryginału: ciasto przypomina bardziej tradycyjny „nadalin” i pokryte jest lukrem. Nowością jest kształt przypominający białego gołębia, który zapowiada Wielkanoc, stąd właśnie nazwa „colomba” (wł. gołębica). Przedłużenie sezonu produkcyjnego było zmartwieniem wszystkich producentów panettone i pandoro. Największa sprzedaż przypadała na okres Bożego Narodzenia, trzeba było wówczas zatrudniać pracowników sezonowych, jednak po świętach produkcja gwałtownie spadała. W tym celu mediolańska firma Motta stworzyła Buondì – ciastko, będące rodzajem kieszonkowego „panettoncino”, który miał być przekąską dla dzieci w szkole. Nie przez przypadek Buondì powstaje w 1953 roku, dokładnie wtedy, kiedy colomba Melegatti.

Wyprodukowana w 1930 roku i uwieczniona na plakacie reklamowym przez grafika Marcella Dudovicha, colomba Motta, nie odniosła takiego sukcesu jak Melegatti, imitowana później przez innych producentów.

Wielkanoc to święto ciast na bazie jajek, wyrośniętych i miękkich, powód jest bardzo prosty: wiosną kury znowu zaczynają je znosić. Istnieje również wielkie pragnienie powrotu do tłustych pokarmów po wyrzeczeniach, do których jest się zmuszonym w okresie Wielkiego Postu. Dziś całkowicie straciliśmy poczucie tej sezonowości, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do znajdowania wszystkiego na półkach supermarketów.

Kiedyś było inaczej. W okresie Karnawału słodycze były smażone, bo trzeba było skończyć smalec. Świnię zabijało się w grudniu, więc było go pod dostatkiem do smażenia. Smalec, jako tłuszcz zwierzęcy, nie mógł być używany w czasie Wielkiego Postu i nie mógł być przechowywany aż do wiosny, ponieważ zjełczałby w cieple. Trzeba więc było go zużyć przed Środą Popielcową, stąd duża ilość smażonych karnawałowych słodkości. W ciągu czterdziestu dni pokutnych, poprzedzających Wielkanoc, nie spożywano żadnych słodyczy poza chlebem z rodzynkami. Ale oto przychodzi wiosna, kury znowu znoszą jajka, nadchodzą święta, a wraz z nimi ciasta z dużą ilością jaj. Tradycja jest taka sama zarówno dla Żydów, jak i chrześcijan. Oczywiście Żydzi nie mogą używać drożdży, ale żydowskiej piekarni w Pesach udało się sprawić, że ciasto wyrosło, dzięki użyciu jajek, a konkretnie ubitego białka. W poszczególnych miastach są różne żydowskie ciasta wielkanocne: w Rzymie ciasto pomarańczowe i migdałowe, w Wenecji tzw. „impade”, rodzaj słodkich pierożków, a także herbatniki w kształcie litery „S”. Z kolei trójkątne ciastka zwane Hamantaszami przygotowuje się na radosne święto Purim (hebr. Święto Losów).

Chrześcijanie natomiast mogą korzystać z drożdży i właśnie dlatego typowe ciasto wielkanocne to bardzo często ciasto drożdżowe, o różnych odmianach w zależności od regionu. W Turynie i Piemoncie przygotowuje się wieniec drożdżowy udekorowany wiśniami w spirytusie, taki sam wieniec kończy wielkanocny obiad w Bolonii. W Genui królują „cavagnetti”, czyli koszyczki z ciasta drożdżowego, w których „uwięzione” jest jajko na twardo, podobnie wyglądają „titole triestine”, jajko na twardo można też znaleźć w „scarcella pugliese”, która ma kształt wieńca lub warkocza. Jednak to, co w Genui nazywają ciastem wielkanocnym, nie ma nic wspólnego z deserem. To słone ciasto, zawierające ugotowaną zieleninę i jajka w cieście. W Trieście, ale także na chorwackiej i słoweńskiej Istrii oraz w austriackiej Styrii, typową wielkanocną potrawą jest „pinza”, rodzaj focaccii bogatej w masło i jajka, którą spożywa się rano razem z pieczoną szynką z musztardą i świeżo startym chrzanem, mieszając przy tym smaki słodkie, słone i pikantne. We Florencji i Toskanii wielkanocnym deserem jest „zuccotto”, biszkopt z serkiem ricotta, śmietaną i kakao, który zgodnie z legendą został wynaleziony przez Bernardo Buontalenti, genialnego architekta służącego na dworze Medyceuszy.

W Ascoli Piceno, w regionie Marche, na Wielkanoc można zjeść pizzę serową, pikantną foccaccię z serem i jajkami. Dawniej do jej przygotowania używano czterdziestu jaj, po jednym na każdy dzień Wielkiego Postu, a ciasto pozostawiano do wyrośnięcia kilka dni wcześniej. W Rzymie również na wielkanocnych stołach króluje pikantna focaccia (ale bez sera), dobrze wyrośnięta i jedzona z wędlinami i jajkami na twardo. Z kolei ciasto wielkanocne z Neapolu to wspaniałe osiągnięcie cukiernictwa: „pastiera” – jedna z absolutnych doskonałości Włoch. W kształcie przypomina tartę, ale wypełniona jest serem ricotta i pszenicą gotowaną na mleku, aromatyzowanym cynamonem i wanilią. W Salerno do ciasta używa się ryżu zamiast pszenicy. Sukces tego wykwintnego smakołyku jest tak ogromny, że dziś pastierę można zjeść przez cały rok, nie tylko na Wielkanoc.

W Palermo i na Sycylii Wielkanoc upływa pod znakiem „cassaty”, deseru pochodzenia arabskiego, wykonanego z sera ricotta, kandyzowanych owoców i oblanego lukrem. Na drugiej dużej wyspie, Sardynii, w Wielkanoc jadają „formaggelle” lub ciasta przygotowane z sera ricotta (w zależności od obszaru), z rodzynkami, szafranem i pomarańczą. Trzeba jednak przyznać, że wiele z tych wielkanocnych słodkości, nie wszędzie na szczęście, zastąpiła kupiona w sklepie colomba.

***

Alessandro Marzo Magno

Pigułki kulinarne to rubryka poświęcona historii kuchni włoskiej, prowadzona przez dziennikarza i pisarza Alessandro Marzo Magno. Po tym jak przez prawie dekadę pełnił funkcję kierownika spraw zagranicznych w jednym z włoskich tygodników, poświęcił się pisaniu książek. W sumie wydał ich 17, a jedna z nich „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” (wł. „Geniusz smaku. Jak włoskie jedzenie zdobyło świat”) przypomina historię najważniejszych włoskich specjałów kulinarnych.

tłumaczenie pl: Patrycja Makuch

Genua dla nas

0

Można planować wyjazd do Genui z myślą, że przyjdzie nam się zetknąć mniej więcej z atmosferą miast Lazurowego Wybrzeża. Ale jakie wspaniałe rozczarowanie czeka na podróżników, kiedy na miejscu okazuje się, że miasto jest przecież starym, jednym z największych w Europie, historycznie i obecnie, portem pełnym szczurów, ciemnych uliczek, podejrzanych zaułków, których lepiej nie odwiedzać wieczorami, a nawet w dzień. Bliżej Genui w swoim charakterze do braterstwa z Neapolem niż z bliższą geograficznie Niceą. Naturalnie, odnajdziemy tutaj godne i szlachetne oblicze miasta, ale właściwie te dwie odmienne jego twarze pozwalają wynieść stąd jak najlepsze wrażenia.

Wybrzeże Morza Liguryjskiego to wciąż fascynujący temat do badania i odkrywania. Stolicą regionu jest oczywiście Genua, która jak nadopiekuńcza matka skupia wzdłuż morza wszystkie swoje dzieci od La Spezii po San Remo i nadbrzeża Ventimiglia. By przekroczyć od Północy drzwi tej krainy, czeka nas przeprawa przez górskie wzniesienia, a kiedy docieramy tam pociągiem od strony Pavii, tuż przed Genuą rozciągają się wzgórza, doliny, mosty zawieszone nad przepaściami, podobne do tych z okolic Hogwartu. Nie bez powodu pod koniec zeszłego roku na tory wyjechał jako atrakcja dla najmłodszych Genova Hogwarts Express, pociąg z epoki, w którym można się poczuć jak towarzysz Harry’ego Pottera. Nie ma co jednak sprowadzać regionu do turystycznej wydmuszki, miasto ma stokroć więcej do zaoferowania.

Republika genueńska, bo chyba tak powinniśmy mówić o historii tego regionu, w swoim złotym okresie porównywana była do potęgi weneckiej, ale o ile ta druga pozostała turystyczną perełką do dzisiaj, o tyle Genua nie pełni już takiego miana, choć atrakcji przecież nie brakuje. Republiką Genua była od X wieku do prawie końca XVIII, kiedy to dopiero Napoleon ostatecznie pogrzebał plany o niekończącej się niezależności. Choć Genua powołała swoich dożów, na podobieństwo Wenecji, to jednak los miasta leżał w prywatnych rękach sfer arystokratycznych i bogatego mieszczaństwa (można powiedzieć kupieckich). Prywata wzięła tutaj górę nad społeczną strukturą miasta. Nie wiem, czy do dzisiaj wisi przy jednym z placów gablota, w której zawieszony jest plakat informujący o „L’araldica dei genovesi”, który pokazuje kilkadziesiąt, spośród ponad trzech tysięcy, herbów arystokratycznych rodzin genueńskich. Warto dodać, że pod koniec XIII wieku Genua była najgęściej zaludnionym miastem Europy Zachodniej, morska i miejska potęga republiki rosła (o czym przez wieki świadczyła m. in. wznosząca się nad miastem do dzisiaj jedna z najwyższych i najstarszych morskich latarni), stając się zagrożeniem dla Pizy i Wenecji, następnie nie miała sobie równych. Rozwijał się handel, a doświadczeni żeglarze oferowali swoje usługi europejskich dworom – wśród nich Krzysztof Kolumb. Casa di Cristoforo Colombo mieści się przy Piazza Dante, blisko Piazza de Ferrari, w dzielnicy San Vincenzo, ale prawie na styku trzech centralnych dzielnic – obok Mole (gdzie znajduje się katedra i labirynt wąskich uliczek) oraz San Carignano. Domniemany dom Kolumba, dzisiaj muzeum pamiątek, po wielu przeróbkach i rekonstrukcjach jest odważną próbą dla naszej wyobraźni.

Wenecja w sferze malarskiej ma swojego Canaletta i Tiepola, szkoła genueńska rozjaśnia się jednak w blaskach i rwących postaciach Alessandro Magnasco, malarza epoki późnego baroku, który choć działał głównie w Lombardii, to w Genui się urodził i tam umarł w osamotnieniu. Zwiedzając miasto, myślimy siłą rzeczy jednak o malarzach, o których byśmy nie pomyśleli w kontekście Genui – prędzej czy później przyjdzie nam zetknąć się tam z van Dyckiem oraz Rubensem. Pierwszy z nich wyjechał z Anglii w 1621 roku i pozostał we Włoszech do 1627 roku, ale najwięcej czasu spędził w Genui, gdzie intensywnie studiował włoskie malarstwo. Najsilniej jednak zaznaczył się jako portrecista genueńskiej arystokracji. Rubens z kolei zainteresował się architekturą pałacową, jej widoki i przekroje opublikował w 1622 roku we wspaniałym albumie „Palazzi di Genova”, kolejne wydania tej publikacji można kupić w sklepie z pamiątkami przy ulicy, gdzie mieszczą się tytułowe budynki słynnej via Garibaldi. Wcześniej od 1550 roku nazywała się Strada Nuova i była efektem zaplanowanych działań urbanistycznych, których podjął się wykształcony w Rzymie, pozostający pod wpływem Michała Anioła – Galeazzo Alessi. Będąc w Genui nie sposób pominąć spaceru szlakiem „Le Strade Nuove ed il complesso dei Palazzi dei Rolli” – to wpisana na listę zabytków UNESCO, gdzie znajduje się kilkanaście sławnych pałaców. Na naszej liście na pewno powinny się znaleźć Palazzo Reale, Palazzo Bianco, Palazzo Rosso, Palazzo Doria-Tursi (Doria to, obok Spinola, jeden z najsłynniejszych tutejszych rodów). W tym ostatnim miejscu można odwiedzić salę urodzonego w Genui Niccolò Paganiniego, gdzie w jednej z gablot znajdują się skrzypce genialnego muzycznego „diabła”.

“[…] Genova tutta colore.
Bandiera. Rimorchiatore.
Genova viva e diletta,
salino, orto, spalletta […]”

– pisał Giorgio Caproni w swojej długiej “Litanii”. Franco Marcoaldi, któremu dziękuję za promowanie tej twórczości, mówił, że to utwór silny, rytmiczny, niemal muzyczny i perkusyjny. Caproni, jeden z ważniejszych włoskich poetów spędził tu lata swojej młodości, następnie napisał ten najpiękniejszy hymn dla miasta, które często przywołuje w swojej twórczości jak autobiograficzny kompas.

Jeśli chodzi o Genuę mam gonitwę myśli: van Dyck; kruche ciastko z czekoladą w cukierni, której wystrój i obsługa wyglądały jak za czasów podróży Iwaszkiewicza; foccacia robiona przez Michelę, u której mieszkaliśmy; alarm bombowy na via Garibaldi, gdzie spotykam Polkę w mundurze carabinieri, która mieszka już tutaj długo i z którą ucinam pogawędkę; malutkie place między budynkami taki jak ten przy Piazza San Matteo; wąskie uliczki, którymi nie należy chodzić; okolice portu; prostytutki; pchli targ ze starymi gazetami; pesto w podejrzanej knajpie, gdzie mam wrażenie ludzie czują się swobodniej niż w Rzymie; restauracja w centrum, gdzie nikt nie mówi po angielsku i zabiera gdzieś moją kartę płatniczą; wspaniały widok z Corso Solferino i wiele innych jeszcze rzeczy. Piszę to wszystko na bieżąco i uświadamiam sobie, że mogę wydobywać dalej wspomnienia jak Caproni w „Litanii”, która nie może się skończyć. Na koniec, wieczorem w okolicach Piazza Corvetto (gdzie zresztą jest wspomniana wcześniej cukiernia), rozbrzmiewa w uszach „Genova per noi” Paola Contego. Niech tak zostanie, choć nie zgadzam się z wersem „Genova, dicevo, è un’idea come un’altra” („Mówiłem – Genua, pomysł jak każdy inny”).

foto: Guido Parodi

Chiara Catalano – moda na ratunek planecie

0

Chiara Catalano urodziła się w Palermo w rodzinie artystów i naukowców, o której wypowiadali się pisarze pokroju Leonarda Sciasci oraz wpływowe media. Wystarczy wspomnieć o jej dziadku Eustachiuszu, dyrektorze Akademii Sztuk Pięknych i propagatorze sztuki sycylijskiej XX wieku, którego imię nosi w Palermo liceum artystyczne. Do tego Wujek Eliodoro, biolog morski i naukowiec, a także prekursor miejskiego recyklingu w obronie zanieczyszczenia planety. Jej ojciec – Maurillo – to z kolei malarz i założyciel pierwszej galerii sztuki w stolicy regionu, obecnie uważany za czołowego przedstawiciela sycylijskiej sztuki współczesnej.

Dziedzicząc te wszystkie rodzinne cechy, Chiara kończy wydział architektury i rozpoczyna karierę jako kuratorka ojcowskiej galerii „Arte al Borgo”. Sama też maluje. Od zawsze pasjonowała się również modą – swoje działania na tym polu rozpoczęła od opatentowania w 2011 roku torbyklawiatury „Coccodrive”, za sprawą której uplasowała się w finale projektu Samsung. „Nie uważam się za projektantkę, lubię mówić o sobie, że dokonuję eksperymentów artystycznych na ubraniach, zasadniczo w stylu vintage, a moje działania mają charakter instynktowny, optymistyczny, prymitywny, dziki. Używam tkanin jako płócien czy wręcz manifestów, aby móc się wyrazić, komunikować. Kto zakłada na siebie moje ubrania, staje się ambasadorem przesłania dotyczącego równowagi ekologicznej” – wyjaśnia artystka. W 2020 roku gwiazda Bollywood Anushka Sharma prezentuje kreację jej autorstwa dla Vogue. Chiara rozpoczęła twórczą współpracę z różnymi markami promującymi ideę zrównoważonego rozwoju. Obecnie eksperymentuje z różnymi zabiegami artystycznymi dokonywanymi bezpośrednio na odzieży.

Wyrażasz swoje poglądy i życiową filozofię poprzez modę. Kiedy zdecydowałaś się na wyrażanie siebie właśnie za sprawą mody?

Kiedy połączyłam swoje pasje – modę, ekologię i sztukę – w jeden projekt. Moda zrównoważonego rozwoju (tj. moda mająca korzystny wpływ na środowisko) to temat, który od kilkudziesięciu lat odgrywa bardzo ważną rolę dla naszego środowiska, naszej świadomości społecznej i naszej gospodarki. W ostatnich latach, z powodu ogromnego niepokoju związanego ze zmianami klimatycznymi, udowodnionego współcześnie przez naukę, jest to coraz bardziej aktualny temat również w świecie modowym. Wiele domów mody i ich projektanci zdecydowało się przyłączyć do wspólnej walki, zmieniając swoje stare praktyki, aby tym samym zmniejszyć ilość odpadów i mieć bardziej pozytywny wpływ na nasze środowisko.

Czy mogłabyś opisać swoją metodę pracy? Jak stworzyłaś swój charakterystyczny styl?

Wybieram wyjątkowe ubrania, aby następnie przekształcić je w niepowtarzalne dzieła, które przybierają formę billboardów wykrzykujących hasła w stylu „Ocal planetę”. Są to przedmioty vintage lub komercyjne, którym nadaję drugie życie malując na nich jak na płótnie. Używam ekologicznych, żywych kolorów. Dla nich wybieram różne tematy, slogany, figurki, gry…

Na stworzonych przez Ciebie ubraniach z łatwością możemy odnaleźć takie hasła jak „Uratuj planetę”, „Żadnego plastiku na morzu” czy „Pieprzyć zanieczyszczenie”. Są to bardzo symboliczne i potężne frazy.

Moje przesłania to slogany, ktokolwiek zdecyduje się je nosić, staje się ambasadorem mojego pro- ekologicznego przesłania. Będzie wiele nowych projektów, różnych, lecz zawsze skrojonych na wzór hymnu na cześć ochrony planety. Między modą a sztuką istnieje głęboka i fascynująca więź. Samą modę przecież można określić jako formę sztuki. W moich ubraniach związek między modą a sztuką nieustannie ewoluuje, ponieważ nicią łączącą całość jest „Komunikacja”.

Jednym z twoich najbardziej innowacyjnych i zabawnych projektów jest z pewnością torba „Coccodrive”. Jak narodził się ten fascynujący pomysł?

Pomysł na torbę narodził się, kiedy wyobraziłam sobie, jak mógłby wyglądać ten przedmiot, który jest częścią naszych codziennych przyzwyczajeń, przekształcony w zabawny i stylowy dodatek. Cechuje go niezwykła odporność na reakcje chemiczne i utlenianie, jest elastyczny, odporny na starzenie i wysokie temperatury oraz jest doskonałym izolatorem elektrycznym. W ten sposób element technologiczny przekształca się w kolorową kopertówkę do noszenia w ręku lub z błyszczącym paskiem na ramię, który jest jednocześnie kablem do komputera.

Jakie są twoje plany na przyszłość?

Kontynuacja pracy nad projektem zrównoważonej mody, aby być wierną wartościom, w które wierzę: poszanowanie i dbałość o środowisko, wolność osobistą, sprzeciw wobec marnotrawienia zasobów planety. Uważam, że koncepcja zrównoważonego rozwoju pozwoliła wielu ludziom zrozumieć, że moda nie jest czymś odległym; Zrównoważony rozwój w naszym sektorze nie jest modą przejściową i należy go traktować z szacunkiem, zwłaszcza jeśli myślimy o obecnym stanie naszej planety. Ponadto ci, którzy byli przed nami, widzieli dramatyczne konsekwencje tzw. fast fashion (tłum. szybka moda), a także sektora luksusowego. Dla mnie zrównoważony rozwój to słowo, które sprawia, że zastanawiasz się dwa razy nad drogą, którą chcesz ostatecznie obrać i nie zawsze to jest rozwiązanie najprostsze czy długotrwałe.

Czy region, z którego pochodzisz jest obecny w jakiś sposób w twojej pracy?

Sycylia to region o silnej osobowości, ma magiczne światło, a także góry i morze, sztukę i historię… Nieskończone źródła inspiracji!

Ubrania Chiary Catalano można kupić w Tokio na Faye_eyaf, w Rzymie na Carmina Campus Ilarii Venturini Fendi, a już niebawem również na Instagramie. Sycylijska artystka jest otwarta na współpracę – zainteresowanych zachęcamy do bezpośredniego kontaktu via Instagram.