Giovanni Ballarin – Warszawa początkiem drogi kapłańskiej

0
656

Trzeci z dziewięciorga rodzeństwa, wujek dwudziestu pięciu siostrzeńców i bratanków, rodowity wenecjanin z sestiere Cannaregio, zafascynowany życiem misyjnym i – cytując nawrócenie św. Pawła w drodze do Damaszku – Warszawa stała się jego drogą do kapłaństwa. To historia księdza Giovanniego Ballarina, który w każdą niedzielę o godzinie 11 odprawia mszę w kościele Wszystkich Świętych na Placu Grzybowskim w Warszawie. Nabożeństwo w języku włoskim, które jeszcze do czasu Adwentu odbywało się po południu, odprawia się tutaj od 2009 roku, czyli od momentu, kiedy pojawiła się potrzeba duchowa wśród wielu pracowników firmy Astaldi pracujących przy budowie drugiej linii metra. To druga w Warszawie liturgia w języku włoskim, obok tej historycznej, odprawianej w języku Dantego od 1994 w kaplicy Centrum Kulturalnego Ojców Barnabitów na Mokotowie.

Ksiądz Giovanni do 25 roku życia mieszkał w Wenecji, oddając się w pełni zwyczajom laguny. Jako dziecko grał w piłkę na weneckich placach tzw. campi, uprawiał wioślarstwo, a z przyjaciółmi dzielił karnawały i spritze w Erbaria na Rialto.

Co zadecydowało o tym, że Twoje życie zmieniło się tak radykalnie?

Jako dziecko nie byłem wzorem ucznia, potem uczyłem się w szkole religijnej z internatem, prowadzonej przez Zgromadzenie Salezjanów i to tam naprawdę zacząłem się uczyć. Pielęgnowałem wiarę, bo nauczyli mnie tego moi rodzice, ale potem problemy w życiu prywatnym sprawiły, że odkryłem i rozwinąłem moją relację z Bogiem. Fascynuje mnie powołanie misyjne i nie mam problemu z podróżowaniem i osiedlaniem się w różnych krajach. Po studiach pracowałem i mieszkałem przez 6 miesięcy na misji w Izraelu. Po powrocie odbyłem służbę wojskową w Marynarce Wojennej na Lido. To był czas, kiedy czułem się, jakbym szukał mojej prawdziwej tożsamości, jak na ironię, nagłe powołanie poczułem podczas Mistrzostw świata w piłce nożnej w 2006 roku. Włochy zostały mistrzem świata, a ja zdecydowałem się zostać misjonarzem. Wysłano mnie do diecezjalnego/misyjnego seminarium Redemptoris Mater na Młocinach w Warszawie. To był punkt zwrotny, poświęciłem się studiom i ukończyłem filozofię i teologię na Uniwersytecie Warszawskim, pogodziłem się z rodziną, a nawet z łaciną! To przedmiot, którego zawsze obawiałem się tak bardzo, że kiedy zdałem egzamin na Uniwersytecie, zainspirowało mnie zdanie świętego Józefa z Kupertynu: „W każdej twojej sprawie, doczesnej lub duchowej, zrób swoją część, a resztę zostaw Bogu”. Krótko mówiąc, studiowałem tyle, ile mogłem, a potem polegałem na Opatrzności i poszło dobrze!

Jakie było doświadczenie w Redemptoris Mater?

Intensywne, dotknęło mnie głęboko i zmieniło. To ważne doświadczenie z punktu widzenia wiary, a także z punktu widzenia ludzkiego, ponieważ w seminarium spotkałem chłopaków z całego świata, oprócz Polaków i kilku Włochów, byli tam także Ukraińcy, Hiszpanie, Kolumbijczycy i Filipińczycy.

Czy możemy powiedzieć, że w sferze katolickiej włoski jest międzynarodowym?

Tak, wszyscy seminarzyści Redemptoris Mater oprócz łaciny uczą się włoskiego, oficjalnym językiem jest również francuski. Te trzy języki mają kluczowe znaczenie dla tych, którzy wybierają życie zakonne.

Jak się odnajdujesz w nowej roli, w kościele Wszystkich Świętych?

W 2016 r. przyjąłem święcenia kapłańskie, moja pierwsza posługa odbyła się w kościele św. Anny, później cztery lata spędziłem w kościele niedaleko stacji metra Wilanowska przy ulicy Domaniewskiej. Do kościoła Wszystkich Świętych trafiłem we wrześniu 2020 roku zastępując księdza Matteo Barausse, pochodzącego z Vicenzy. Nie należy go mylić z księdzem Matteo Campagnaro, który jest sekretarzem kardynała Nycza. Wszyscy byliśmy razem w Redemptoris Mater. W obecnej parafii czuję się bardzo dobrze. Na mszę po włosku przychodzą włoscy wierni, robotnicy, którzy są w Warszawie przez pewien okres czasu z rodziną lub bez, studenci Erasmus, a także mieszane pary i Polacy, którzy kochają nasz język. Oczywiście przeżywamy teraz trudny okres pandemii i dlatego wszystko odbywa się w innej atmosferze, nawet chrzty, komunie i bierzmowania są często przekładane na lepsze czasy. Ale ważne jest, abyśmy zrozumieli znaczenie nie zamykania kościołów nawet w czasach największego zagrożenia wirusem. Chodzenie do kościoła oznacza dla wierzącego karmienie jego duchowej potrzeby, msza jest pokarmem dla duszy, której potrzebujemy przez cały czas. A po tak ciężkim roku, między ograniczeniami a chorobą, wiele osób jest psychicznie osłabionych. Dusza w języku greckim to psiche, w tym okresie istnieje niezwykła potrzeba wspierania duszy, aby dać siłę również naszej psychice.

Przesłanie wiary katolickiej jest jedno, ale czy jest możliwe, że istnieją różne jego odmiany w zależności od kraju? Na przykład, czy jest więcej dyscypliny w Polsce i więcej lekkości we Włoszech z religijnego punktu widzenia?

Jestem nauczycielem religii w szkole podstawowej nr 25 i często podaję ten przykład: pomyślmy o ojcu rodziny, najlepszy nie jest ten, który pozwala swoim dzieciom robić wszystko, ale ten, który uczy, stawiając również granice. Dlatego uważam, że potrzebujemy jasnego przesłania i spójnego z nim sposobu zachowania. Biorąc to pod uwagę ani nadmierna dyscyplina, ani nadmierna lekkość nie są dobre. Czasami pytają mnie, dlaczego we Włoszech rozwódka może przyjmować komunię, a w Polsce nie? To nie prawda. Kościół katolicki jest taki sam na całym świecie, jeśli jesteś katolikiem, który zawarł sakrament małżeństwa wiesz, że to jest na zawsze, a zatem, z wyjątkiem rzadkich przypadków unieważnienia, jeśli bierzesz rozwód cywilny i rozpoczynasz nowy związek, powinieneś sam wiedzieć, że musisz powstrzymać się od komunii. Oczywiście w niedziele nie odmawiam komunii żadnemu rozwodnikowi, bo to kwestia sumienia, każdy wierzący musi zadać sobie pytanie, czy żyje w związku pozamałżeńskim po rozwodzie.

Ale jakąś różnicę kulturową można zauważyć, mam polskich przyjaciół, którzy uczestniczyli w nabożeństwach we Włoszech, a potem razem z księdzem i innymi wiernymi poszli na kieliszek wina. Było to dla nich pozytywne zaskoczenie.

Tak, to prawda i wynika to z różnego sposobu życia w obydwu krajach. We Włoszech niektóre parafie są wspaniałymi miejscami spotkań, to nie tylko kwestia wspólnego picia spritza lub wyjścia na pizzę, organizuje się też zajęcia sportowe, inicjatywy społeczne i artystyczne, zawsze stawiając Zmartwychwstałego Chrystusa w centrum. W mojej parafii w Warszawie, na tyle, na ile mogę, również staram się angażować parafian w wydarzenia, które wychodzą poza niedzielną liturgię. Nawet w homiliach ktoś zauważa moją włoskość. Doświadczenie Ewangelii Chrystusa pomaga zrozumieć każdy etap naszego życia, nie uważam za właściwe odejście od tego przesłania, aby zapuszczać się w polityczne lub patriotyczne rozważania. Z tego powodu polscy wierni mówili mi czasem po mszy, że dziwne było to moje kazanie, bo mówiłem o Chrystusie. Odpowiadam zawsze, że powinniśmy przede wszystkim mówić o Dobrej Nowinie.

Poradziłem wielu Polakom, aby posłuchali Benigniego, który tłumaczy Dziesięć przykazań. Moim zdaniem jest to przydatne ćwiczenie, aby zrozumieć, że przesłanie wiary katolickiej jest pozytywne, mówi o nadziei i miłości, bardziej niż o cierpieniu i surowych zasadach, dobrze myślę?

Benigni jest niezwykłym artystą, może sprawić, że zafascynuje cię nawet lektura ulotki leku. Różnica jest taka, że on zrobi wspaniałe przedstawienie o przykazaniach, które wystawi podczas dwóch wieczorów z rzędu, a my kapłani musimy nieść przesłanie w każdą niedzielę i być dostępni każdego dnia. Bycie księdzem jest zaskakująco trudne i czasem bardzo trudne. Bardziej niż Benigniego polecam posłuchać ojca Fabio Rosiniego, odpowiedzialnego za powołania w diecezji rzymskiej, który od lat zachwyca tysiące młodych ludzi, wyjaśniając przesłanie miłości i poszukiwanie szczęścia, które niesie ze sobą Dekalog. Często wspominam o nim w moich homiliach, może również dlatego są nieco inne, być może nieumyślnie pojawia się w nich włoski humanizm. W tym roku, w 700 rocznicę śmierci Dantego, czasami wspominam wielkiego poetę, ostatnio na przykład przy okazji opowieści o postaci Poncjusza Piłata.

Wróćmy do naszego wspólnego rodzinnego miasta: Wenecji. Twoje nazwisko jest jednym z najbardziej popularnych i jesteś Ballarin zarówno od strony ojca, jak i matki! Jako rodowity wenecjanin, co sądzisz o stopniowym opuszczaniu miasta przez mieszkańców, z którym mamy do czynienia przez ostatnie dziesięciolecia i które doprowadziło do utraty ponad połowy osób zameldowanych w samej Wenecji?

Jest to sytuacja, która mnie smuci, bo pamiętam dzieciństwo spędzone na placach i dziedzińcach z przyjaciółmi, grę w ping-ponga, bilard, czy w piłkarzyki. Być może dramat spowodowany przez covid-19, który zablokował turystykę pozwoli zrozumieć, że miasto potrzebuje mieszkańców i tradycyjnego rzemiosła, aby nie stracić swojej autentyczności, nie może być tylko monokulturą turystyczną. Z mojego punktu widzenia, gdybym kiedykolwiek został wysłany na misję do Wenecji, bo trzeba zaznaczyć, że jestem kapłanem diecezji warszawskiej, pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby ponowne otwarcie parafii dla młodych ludzi, którzy muszą się bawić, wymieniać doświadczeniami właśnie w takim miejscu. Parafia zawsze była drugim domem dla wszystkich tych, którzy dorastali w Wenecji, która podobnie jak Chrystus, zawsze przyjmuje wszystkich, nie tylko wierzących.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy