Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 104

Niccolò Paganini, diabelski wirtuos

0

Niccolò Paganini (ur. 27 października 1782 w Genui, zm. 27 maja 1840 w Nicei). Przychodzi na świat jako trzecie dziecko Antoniego Paganiniego i Teresy Bocchiardi. Ma dwóch braci, Karola – również i on zostanie skrzypkiem – i rocznego Błażeja, obydwaj urodzeni wcześniej oraz dwie siostry, Anielę i Nikolę, obie od niego młodsze. Niccolò uczy się podstaw muzycznych od swojego ojca, robotnika pracującego w porcie w Genui, ale również utalentowanego gitarzysty i mandolinisty-amatora. Pasjonuje się gitarą, instrumentem, którego nie porzuci już nigdy, a przeciwnie, zgłębi jego tajniki, pracując nad techniką gry i zapisem nutowym. Młodziutki Paganini zostaje powierzony muzykowi Giovanniemu Servetto, a jeszcze później sprawować nad nim pieczę będzie Giacomo Costa, światowej sławy skrzypek. To w Genui ma swój debiut, występując pierwszy raz przed publicznością, wraz ze swoim bratem Karolem, podczas obchodów karnawałowych w 1793 roku. Rok później – jak także i w kolejnym roku – pod przewodnictwem Costy, dnia 26 maja, zabrzmi ponownie ku uciesze widowni w trakcie uroczystości poświęconych celebracji świętego patrona w kościele św. Filipa Neri. Kolejny występ publiczny urzeczywistni tym razem z okazji festynu ku czci św. Eligiusza, w kościele Santa Maria delle Vigne 1 grudnia 1794 r.  Jego pierwszy debiut w koncercie organizowanym przez akademię muzyczną przypada na Teatr św. Augustyna, 25 lipca 1795 r.

W tym okresie Paganini przede wszystkim doskonali się w harmonii i kompozycji wraz z kompozytorem operowym i Genueńczykiem, Francesco Gnecco. Dwa lata później Niccolò przeprowadza się do Parmy, by dalej umacniać swoją formację w harmonii i komponowaniu, najpierw jego kompanem jest skrzypek Alessandro Rolla, którego poźniej zastąpią Ferdinando Paer i Gasparo Ghiretti. Wkrótce tuż po powrocie do Genui, udaje się on do Toskanii: najpierw mieszka w Livorno, później jego domem staję się Lukka, gdzie 22 stycznia 1805 roku zostaje nazwany Pierwszymi Skrzypcami Kapeli Narodowej Republiki Włoskiej. Osiadając na dworze Elizy Baciocchi, siostry Napoleona, Paganini udziela lekcji gry na skrzypcach. Między 1810 i 1813 rokiem pracuje zaś w Lombardii i w regionie Emilia-Romagna. W Mediolanie udaje mu się pozyskać kontakt do wydawcy Giovanniego Ricordiego, tam też zapozna Gioacchinego Rossiniego, z którym połączy go wieloletnia i trwała przyjaźń. 29 października 1813 roku wykonuje po raz pierwszy swój utwór „Czarownice” w Teatro alla Scala, by następnie przez  ponad 20 lat przemierzać Włochy i całą Europę, zatrzymując się po drodze w Rzymie, Berlinie, Londynie, Paryżu, pomimo wyczerpania i bardzo wątłego zdrowia z powodu zetknięcia się z gruźlicą. Popada w konflikt z prawem z powodu bankructwa, zostając skazanym na spłatę długów karcianych, a także musi on wypłacić odszkodowanie za uprzednie uwiedzenie, jak i – w pewnym sensie – porwanie zamężnej, a na dodatek nieletniej dziewczyny. W 1817 roku umiera jego ojciec. W 1824 roku, w Como, Paganini nawiązuje relację z Antonią Bianchi, śpiewaczką, z którą  współżyje przez cztery lata. 22 lipca 1825 roku rodzi się jego jedyny syn, Achille Ciro, ale zaledwie trzy lata poźniej muzyk oddziela się od swojej partnerki, otrzymując jednocześnie orzeczenie sądowe, przyznające mu prawo do opieki nad dzieckiem.  W 1827 roku, w Rzymie, zostaje mu przyznany tytuł Kawalera Orderu Złotej Ostrogi. W 1831 roku umiera matka Paganiniego.

Pierwsze kontakty związane ze światem polskim pojawiają się w życiorysie muzyka w roku 1810, kiedy komponuje on zachwycającego „Poloneza z wariacjami” i gdy w 1818 r. w Piacenzy spotyka skrzypka Karola Lipińskiego. W 1829 roku wreszcie udaje się on do Warszawy, by 24 maja uczestniczyć w  ceremonii koronacyjnej Mikołaja I, króla Polski. Tam w 1830 r. komponuje nadzwyczajną sonatę o tytule „Warszawa”. Wiele osobistości ze świata muzyki, między innymi sam Fryderyk Chopin, będzie towarzyszyć włoskiemu muzykowi w tym koncercie odbywającym się w stolicy, gdzie też Paganini zdecyduje się zatrzymać na ponad dwa miesiące, odnosząc, przez cały ten czas, niekończące się sukcesy. Na tyle wielkie, że przedłuży swój pobyt o kolejny miesiąc, by pokazać się potem we Wrocławiu, jeszcze przed osiągnięciem w sierpniu swojej następnej destynacji – Berlina. Niccolò Paganini, mocno już podupadający na zdrowiu, spędza ostatnie lata swojego życia, dzieląc czas między medyków a adwokatów. W styczniu 1839 roku wybiera się do Genui, skąd przeniesie się do Nicei, by zażywać kuracji, jednak bez jakichkolwiek większych nadziei na odzyskanie zdrowia. Istotnie, 27 maja kolejnego roku kończy swój żywot.

Jednakże, nota biograficzna na temat Paganiniego nie kończy się wraz z jego zniknięciem. Bowiem władze kościelne, prawdopodobnie z powodu nieporozumienia między Paganinim a księdzem, który towarzyszył mu w ekstremalnych momentach życia, zabronią wszelkich uroczystości pogrzebowych, jak również pochówku w poświęconej ziemi, jako że wielki skrzypek jest uważany za bezbożnika! Po rozlicznych i bezustannych perypetiach, dopiero w 1876 roku jego zwłoki znajdą  wreszcie stałe i ostateczne położenie na Cimitero della Villetta w Parmie.

Spośród wszystkich jego dzieł do tych, które wielu utkwiły w pamięci należą „I Capricci per violino solo”, skomponowane w 1817, „Karnawał w Wenecji”, sonat „Napoleon”, pięć „Koncertów”, utworzonych między 1816 a 1830 rokiem, „Czarownice” z 1813,  prace: „Z twojego gwiezdnego tronu” z 1818-19 roku, „Non piu’ mesta” oraz „I Palpiti” z 1819,  sonata z wariacjami „ Pria ch’io l’impegno” z 1819 roku oraz hymny narodowy, w tym „ Majestatyczna soneta uczuciowa” z 1828 roku, ponadto również obfita muzyka kameralna, na przykład „15 kwartetów na skrzypce, altówkę, wiolonczelę i gitarę”, „37 sonat na skrzypce i gitarę” z 1829 roku, jak i „43 fanaberie jedynie na gitarę” z 1820.

Ciekawostka! Oto jak wygląda sylwetka Niccolò Paganiniego, według malarza Ludwiga Emila Grimma w liście do brata Wilhelma, przywołana przez Roberta Grisley’a: „Osoba blada i wychudzona, 'zmęczona i syta życiem’, z czarnymi puklami włosów i szalikiem okrywającym szyję, z szerokim czołem, stojącym w opozycji do dolnej części twarzy, zaskakująco krótkiej, ale odznaczającej się pewną asymetrią dwóch policzków, które jakby potwierdzały brak uzębienia”. I później: „Z nosem 'nie mniejpopularnym od jego talentu’”, stwierdzenie zaczerpnięte z francuskiej prasy z tamtejszych czasów.

Dante, od wieży Babel do volgare illustre

0

W latach 1303 i 1304 Dante Alighieri, wówczas już wygnany z Florencji, czuje potrzebę napisania traktatu poświęconego „vulgari eloquentia”, czyli retoryce w języku ludowym. Traktat miał być skierowany do czytelników zaznajomionych z tematem, zawodowych literatów, czyli do kleru. Jako przedmiot dyskusji o języku ludowym Dante wybiera łacinę, która – jak później uzasadnia – postrzegana jest nie jako naturalny język ojczysty, ale jako gramatyka w pełnym tego słowa znaczeniu; jako niezmienne, powszechnie przyjęte narzędzie, sztuczne stworzone w swej doskonałości i za pomocą którego ludzie są w stanie porozumieć się poza określonymi idiomami; jako produkt wysokiej jakości logicznego opracowania, ściśle określony i przeznaczony do komunikowania najbardziej złożonych i trudnych do pojęcia poglądów. 

Swoją drogą, dla Dantego postrzeganie łaciny jako języka nienaturalnego oznacza zgadzanie się z teorią, wówczas powszechnie przyjętą, o wspólnocie pochodzenia wszystkich języków świata, które miałyby wykształcić się z języka Adama, z języka Pisma Świętego, który z kolei miałby zostać podzielony na wiele różnych lokalnych odmian mowy ludowej jako następstwo biblijnej legendy o Wieży Babel. Albowiem Bóg, chcąc ukarać grzech zarozumialstwa, którego dopuścił się człowiek próbując dosięgnąć nieba wspinając się po schodach wieży, sprawił, że ludzkość zapomniała pierwotnego, stabilnego i nie podlegającego zmianom języka Edenu. Następnie rozdzielił rodzaj ludzki, mieszając języki i tworząc grupy etniczne, które nie były już w stanie się między sobą porozumieć.

Dante, opierając się na świętym micie, podzielił ludzkość na trzy różne rodziny językowe: pierwsza ulokowana od Dunaju aż po Anglię to ludność mówiąca językiem charakteryzującym się formą twierdzącą „ja”; druga powstała w regionach wschodnich i w części Azji, gdzie mówi się w języku greckim; ostatnia grupa ukształtowała się w regionach południowych i zachodnich, z czasem rozpowszechniająca się także w innych miejscach i z których narodzić się miały języki takie jak Oc, Oui i Sì, czyli prowansalski, francuski i włoski.

Wówczas Dante, patrząc na Półwysep Apeniński z góry, czyli od północy i używając łańcucha górskiego Apenin jako punktu podziału, wyodrębnia czternaście dialektów języka Sì, oznaczając je na mapie w ten oto sposób: siedem po prawej stronie półwyspu (dialekty tyrreńskie) i siedem po lewej (dialekty adriatyckie). Tak oto Dante nieco przymusza nas do spojrzenia na odwrócony do góry nogami włoski but, gdzie, wbrew naszym przyzwyczajeniom, wschód nie znajduje się po prawej lecz lewej stronie, a zachód po prawej. Jednak według wielkiego poety ​​żaden z istniejących dialektów nie może ubiegać się o miano języka wybranego, wspólnego dla wszystkich pisarzy włoskich. Żaden, nawet dialekt toskański, który według Dantego, w obiektywnej ocenie nie był niczym inny jak „turpiloquium” (mową nieskromną), do tego stopnia, że nazywał mianem bezmyślnych i głupich tych, którzy choćby dlatego, że się nim posługiwali, oceniali mowę toskańską jako najlepszy z dialektów.

Wykazując się dalekowzrocznością i racjonalnym myśleniem Dante zakładał, że język narodowy mógłby z łatwością narodzić się we Włoszech, gdyby tylko najpierw na Półwyspie Apenińskim miało miejsce zjednoczenie narodowe. W ten sposób na dworze jedynego władcy, zebrałyby się największe włoskie umysły, a z ich codziennych spotkań zrodziłby się język, który, nie identyfikując się z żadnym konkretnym dialektem, byłby uważany za najlepszy ze wszystkich. Ale w związku z tym, że w tamtej epoce zjednoczenie narodowe wydawało się niemożliwe ze względów politycznych, koniecznym było artystyczne opracowanie wspólnego języka, nazwanego później przez Dantego „językiem ludowym znamienitym” („il volgare illustre”). Język ten nie mógł być wytworem czynników historycznych i naturalnych, ale jedynie sztucznym dziełem pisarzy, poetów i literatów: język jedynie pisany, nie mówiony lub mówiony tylko w wąskim środowisku osób o wysokiej randze.

Język znamienity musiał zatem stać się wytworem procesu oczyszczania z surowych form dialektalnych, którego każdy poeta i pisarz musiał podjąć się w stosunku do własnego dialektu, do momentu uzyskania w różnych regionach półwyspu wystarczająco podobnych efektów. Istotnie, we Włoszech Dante wyróżnił istnienie „języka znamienitego, głównego, dworskiego i wzniosłego, takiego, który jest obecny w każdym mieście włoskim i takiego, który w żadnym się nie pojawia, za sprawą którego wszystkie języki ludowe są zmierzone i przyrównane”. Język, za którym sam Dante nakazał podążać i szukać jak „pantera”, która skrada się „przez góry lesiste i pastwiska Włoch”, rozsiewając wszędzie swój zapach, lecz nie pojawiając się w żadnym miejscu. Dantemu wyraźnie nie brakowało domniemanej świadomości o wyższości swojego języka volgare, z uwagi na to, że jedynym językiem znamienitym, który miał zamiar naprawdę ocalić dla poezji, był język poetów dolce stil novo(takich jak Guido Cavalcanti, Lapo Gianni, Cino da Pistoia i on sam), określonego jako „doskonały, przejrzysty, idealny, miejski”.

I tak oto, według Dantego, nowy wspólny język miał posiadać cztery cechy. Miał być znamienity, czyli dawać cześć i chwałę tym, którzy się nim posługują; główny, wychodząc poza ramy, wokół których obracają się mniejsze dialekty lokalne; dworski, będąc godnym wysłuchania na dworze królewskim i rzecz jasna w „auli”; i w końcu wzniosły, nadający się do użycia podczas zgromadzenia ustawodawczego lub w senacie. Jedynego dla całego kraju dworu królewskiego i senatu Włochy jeszcze nie posiadały, jednak według Dantego, siły intelektualne stanowiły potencjalną kurię cesarsko-kulturową Włoch. Ale to nie wszystko: także w zakresie języka literackiego znaczenia nabrały zasady retoryki tamtych czasów, co przyczyniło się do wyodrębnienia się wysokiego stylu tragicznego (typowego dla piosenki), za pomocą którego można było poruszać najbardziej znaczące tematy (takie jak żołnierskie męstwo i brawura, miłość i uczciwość), od stylu średniego, komicznego (typowego dla ballady i sonetu), a także od stylu niskiego, alegorycznego. A kolejno najpierw w „Biesiadzie”, a następnie w „Boskiej Komedii” wielki poeta przedstawi konkretne dowody swojej teorii, opisanej w dziele „De vulgari eloquentia”.

Ale może Dante przewidział historię ze zbyt wielkim wyprzedzeniem? W rzeczy samej, w kolejnych latach XV wieku zaginęła pamięć o jego nowatorskim traktacie, który przetrwał w nielicznych egzemplarzach, i kiedy w 1529 roku Gian Giorgio Trissino ponownie przedstawił opinii publicznej wykonane przez niego tłumaczenie dokumentu, wielu stwierdziło, że Dante nie mógłby napisać dzieła takiego jak „De vulgari eloquentia”, wręcz oskarżając Trissino o mistyfikację.

tłumaczenie pl: Magda Karolina Romanow-Filim

Rośliny strączkowe: nie tylko fasola

0

Rośliny strączkowe są wielkim nieobecnym we współczesnej diecie.  Jednak gdy mówię o tych roślinach zawsze znajdzie się ktoś kto powie: „Pewnie, jadam fasolę, szczególnie smakuje mi w sałatkach!”

Ale częścią rodziny roślin strączkowych jest nie tylko fasola i wszystkie te rośliny mogą być spożywane w innej postaci, a nie tylko w sałatkach (które, szczerze mówiąc, smakują mi najmniej). Oczywiście możemy je jadać w postaci zupy, ale także w formie burgerów, klopsów czy kanapek, a nawet, czemu nie, w słodyczach!

Ich spożycie powinno być częstsze i bardziej fantazyjne. W ostatnich latach stały się symbolem kuchni ubogiej i tradycyjnej, a szkoda, biorąc pod uwagę ich właściwości odżywcze. Mają one nadzwyczajne korzyści dla zdrowia (dieta bogata w rośliny strączkowe pomaga obniżać poziom cholesterolu i redukuje ryzyko zachorowania na raka), dużą zawartość białka o wysokiej wartości biologicznej (ponieważ składa się z niezbędnych aminokwasów), niski indeks glikemiczny oraz minimalną zawartość tłuszczu (zawartego głównie w soi lub orzechach arachidowych).

Oto powód, dla którego FAO ustanowiło rok 2016 Międzynarodowym Rokiem roślin strączkowych, określonych jako „półprodukty dla zrównoważonej przyszłości”. Z tej okazji organizowany będzie szereg pożytecznych zajęć i projektów, które mają na celu zwiększenie świadomości oraz spożywania tych produktów, które w końcu cieszą się takim zainteresowaniem, na jakie zasługują!

Jest wiele rodzajów roślin strączkowych, ale te najczęściej spożywane to zdecydowanie fasola borlotti i biała, zaraz za nimi jest fasola czarna, czerwona i fasolnik chiński. Następnie soczewica, ciecierzyca zwykła i czarna, groszek, bób, soja. Mało kto zna łubin, groszek siewny czy roveję. Do roślin strączkowych należą również orzechy arachidowe, mimo że zaliczane są do owoców suchych!

Dlaczego są tak cenne? Mają one potężne działanie przeciwutleniające, są bogate w białko, sole mineralne, błonnik i witaminy. Zawierają też żelazo, potas, magnez, fosfor i witaminy grupy B, dostarczają ważnej dla organizmu energii oraz są dobrym źródłem kwasu foliowego.

Ciecierzyca jest szczególnie polecana dla anemików oraz w czasie ciąży, by uzupełnić poziom żelaza czy wapnia. Bób i soczewica mają właściwości mineralizujące. Soczewica stymuluje produkcję mleka, natomiast soja ma wysoką zawartość białka i niezbędnych aminokwasów.

Rozsądnym jest zawsze łączyć rośliny strączkowe ze zbożem, by dostarczyć odpowiednie wartości odżywcze dla organizmu, gdyż te dwa produkty spożywcze uzupełniają się nawzajem. Zaufajmy więc daniom tradycyjnym, takim jak makaron z fasolą czy ciecierzycą i ryż z groszkiem!

Suszone, mrożone czy w puszcze? W sklepach znajdziemy wiele form: świeże (tylko w sezonie), głęboko mrożone, gotowe w puszce lub słoiku (zakonserwowane w wodzie z solą i cukrem) albo suszone.

Z punktu widzenia zachowania właściwości organoleptycznych i walorów odżywczych, najlepsze rośliny strączkowe to te świeże, następnie te mrożone, suche i na końcu te w puszce, które są niesamowicie przydatne w „nagłych wypadkach” lub gdy trzeba na szybko zrobić kolację!

Świeże rośliny strączkowe potrzebują trochę czasu, by nasiąknąć, aby były miękkie i nawodniły się. Te świeże nie muszą leżeć w wodzie, a te mrożone nie muszą być rozmrażane przed gotowaniem.

Mycie: jeśli używacie suszonych roślin strączkowych, należy przede wszystkim umyć je pod bieżącą wodą, by wyeliminować ewentualne odpadki z przerobu (fragmenty strączków, szypułek itd.), zabrudzenia lub wady (kurz,  ciemne ziarna, kawałki kamienia, itd.).  

Jeśli chodzi o rośliny suszone, namaczanie jest bardzo ważne, gdy chcemy, aby były dobrze przygotowane. Zawarte w nich skrobia i błonnik rozpuszczalny, jeśli wystawione bezpośrednio na działanie ciepła, stają się jeszcze twardsze, a zatem ciężkie do zjedzenia.

Czas przygotowania różni się w zależności od wielkości i rodzaju ziarna: od kilku godzin dla soczewicy po aż nawet dzień dla fasoli. W razie wątpliwości, zawsze lepiej gotować je dłużej, a dłuższy czas namaczania też im nie zaszkodzi.

Woda użyta do namaczania powinna być w temperaturze pokojowej, w ilości do 3cm powyżej poziomu zanurzonych ziaren. Co ważne, nie możemy jej zastosować do późniejszego gotowania.

Świetnie byłoby dodać łyżkę sody, by stały się one jeszcze bardziej miękkie i lekkostrawne.

Rośliny strączkowe należy wsypać do dużej ilości zimnej wody (co najmniej dwa razy więcej niż ziaren) i gotować wolno i długo na małym ogniu. Podczas gotowania można dodać liść laurowy czy szałwii, by nadać smak i zapach, i dzięki czemu nasiona będą jeszcze lepiej strawne i unikniemy dokuczliwych wzdęć czy obrzęków.

Co do „efektów niepożądanych” jeśli nie jesteście przyzwyczajeni do częstego jadania roślin strączkowych, dobrze jest zwiększać ich spożycie stopniowo, zaczynając od tych najmniejszych. Jedząc je za często, organizm przyzwyczai się do trawienia ich w krótkim czasie i pojawi się problem obrzęku!

Aby zachować ważne składniki odżywcze podczas przygotowania, gotowanie powinniśmy zastąpić parowaniem poprzez zdjęcie pokrywki z garnka, aby woda mogła wyparować.  Bardziej praktyczną metodą jest użycie szybkowaru, który skróci czas przygotowania o połowę.

Pamiętajcie, że sól zawsze dodajemy na końcu, aby skórka nie zrobiła się twarda.

A teraz na stół… Tylko jak je podać?

  • Jako przystawka – humus z ciecierzycy: ugotowaną cieciorkę miksujemy z czosnkiem, pietruszką, solą, papryką i oliwą z oliwek extravergine aż do otrzymania gładkiego kremu, podajemy z grzankami lub jako farsz do warzyw.
  • Zupa z mieszanych roślin strączkowych – ugotowane bezpośrednio w rosole z pokrojonymi drobno warzywami i zbożami.
  • Coś dla amatorów egzotycznych smaków – spróbujcie Cholay: ugotujcie ciecierzycę dodając do niej torebkę czarnej herbaty, po czym duście pod przykryciem z cebulą i pomidorami.
  • I coś, aby wprawić wszystkich w zdumienie – ugotujcie białą fasolę z dodatkiem orzechów laskowych, gorzkim kakao błyskawicznym, cukrem, odrobiną mleka roślinnego i dodatkiem zmielonych wiórków kokosowych. Uzyskacie delikatny krem do smarowania, który wcale nie ustępuje słynnemu kremowi czekoladowemu!

Sprawiedliwość i awangarda społeczna Wenecji

0

Przez cały okres renesansu, aż do późnego wieku XVII, Wenecja podtrzymywała mocno swój własny mit: symbolem miasta – dobrze widocznego na szczycie Pałacu Dożów – jest Sprawiedliwość. Republika Wenecka, upadła w 1797 po prawie tysiącu latach istnienia, głęboko identyfikuje się z ideą bezstronnej sprawiedliwości, dlatego też doża staje się w systemie wyobrażeń najwyższym zwierzchnikiem i stróżem tej Sprawiedliwości, jako że doża jest Wenecją.

Prawo obowiązujące w Wenecji było prawem „własnym”, czyli właściwym dla Wenecji, odróżniającym się od prawa powszechnego (pochodzenia rzymskiego), które, jako prawo Imperium, było uznawane za uniwersalne. Wykluczając formalnie prawo rzymskie ze swojego prawodawstwa (które w istocie w większej części się od niego wywodziło), Wenecjanie silnie podkreślali swoją niezależność. Sędziowie byli członkami klasy patrycjuszy, którym przyznane było prawo wydawania wyroków, o ile byli w stanie rozwiązywać sprawy bezstronnie (czyli według najwyższego dobra Republiki). Aby zrozumieć ducha, w jakim wymierzana była sprawiedliwość, wystarczy przetłumaczyć łacińską inskrypcję, która widnieje nad drzwiami prowadzącymi do Avogarii w Pałacu Dożów: „Przede wszystkim dochodźcie zawsze prawdy skrupulatnie, aby ustalić ją sprawiedliwie i z jasnością. Nie skazujcie nikogo, zanim nie podejmiecie szczerego i słusznego osądu. Nie osądzajcie nikogo na podstawie podejrzeń, ale szukajcie dowodów, i wreszcie, wydajcie łaskawy wyrok. Nie czyńcie innym tego, czego nie chcielibyście, aby wam uczyniono.”

Filozof francuski Saint Didier, odwiedzając Wenecję w XVII wieku, miał wykrzyknąć, zgorszony: Poddani są całkowicie zwolnieni z jakiegokolwiek szacunku względem ich panów! Zawtórował mu Monsieur Payen, inny Francuz, który pod koniec tamtego wieku wspominał ze zdumieniem w swoim pamiętniku ogromną wolność, jaką cieszyła się Wenecja i bezstronność, z jaką stosowano prawo: „W żadnej części Republiki pan nie miał prawa bić swojego sługi, czegokolwiek ten by się nie dopuścił; mógł go jedynie upomnieć, wyrzucić lub podać go do sądu. Gdyby się zdarzyło, że sługa uderzyłby pana, mógł zostać uniewinniony, jeśliby udowodnił, że zrobił to we własnej obronie.”

Podejmuje Saint-Didier: “Nie istnieją rozrywki, których lud by nie dzielił ze szlachtą… Może się do niej przyłączyć w jakimkolwiek miejscu, podczas świąt i hulanek, bez żadnych zobowiązań, a szlachta nie wymaga od poddanych żadnych zewnętrznych wyrazów szacunku, które by ich onieśmielały!”

Jeszcze jeden filozof francuski, Monteskiusz, pisze, że „trudno jest znaleźć w jakimkolwiek innym miejscu tyle szacunku i posłuszeństwa wobec Zwierzchności, co w Wenecji”. Rząd potrafił jednak wzbudzać nie tylko posłuszeństwo, lecz wręcz przywiązanie. I nic nie może lepiej opisać prawdziwego klimatu politycznego, który panował w Wenecji, niż ten okrzyk, wydany przez wielkiego księcia Pawła Pietrowicza, syna Katarzyny Wielkiej, który przybywa do Wenecji na słynną podróż w 1782r.: Ależ… ten lud to RODZINA!

Zakaz handlu niewolnikami

Pierwszym krajem, który zakazał handlu niewolnikami, była Republika Wenecka. Nastąpiło to w 960 r. wraz z objęciem urzędu przez dożę Piotra IV Candiano. Z kroniki Andrei Dandolo dowiadujemy się, że inny doża, Orso Partecipazio, już od 876r. ogłosił prawo, które zakazywało sprzedawania, kupowania i transportowania przez morze niewolników, a zwłaszcza pożyczania pieniędzy obcokrajowcom, którzy trudniliby się handlem ludźmi.

Zakaz handlu nie wykluczał posiadania niewolników lub niewolnictwa samego w sobie, oraz tego, że Wenecjanie często posiadali niewolników kupowanych gdzie indziej; ale zasadniczym faktem jest, że oficjalnie, pod karą sankcji takich jak okaleczenie, śmierć, konfiskata majątku czy ekskomunika, nikt nie mógł sprzedawać ani kupować niewolników. A mamy rok 960!

Trzeba będzie poczekać do roku 1750, aby Sebastião José de Carvalho e Melo zabronił niewolnictwa względem rdzennych mieszkańców kolonii portugalskich. W epoce nowożytnej punkt zwrotny o zasięgu światowym w procesie zniesienia niewolnictwa miał miejsce w Anglii między 1792 a 1807 r., kiedy parlament zatwierdził Slave Trade Act, zapoczątkowując w ten sposób proces, który doprowadzi do zniesienia niewolnictwa przez pozostałe potęgi kolonialne. W traktacie z 30 marca 1814 r., zawartego w Paryżu między Francją a Wielką Brytanią, strona francuska przyjęła na siebie zobowiązanie zniesienia handlu niewolnikami, po którym nastąpiło przyjęcie podobnych zobowiązań przez Holandię (15 czerwca 1815 r.).

Pod koniec XIX wieku, cała Afryka została podzielona na kolonie i praktycznie wszystkie władze kolonialne wprowadziły zniesienie niewolnictwa. Jednak na kontynencie afrykańskim handel nadal trwał w krajach takich jak Etiopia, która zabroniła go dopiero w 1932 r. Kolejnym kamieniem milowym była Powszechna deklaracja praw człowieka w 1948 r., której 4. artykuł zakazuje niewolnictwa w każdej jego formie. Jemen i Arabia Saudyjska robi to w 1962 r. Mauretania jest ostatnim krajem, które zakazuje jakiejkolwiek formy niewolnictwa.

Prawo weneckie w obronie małoletnich zmuszanych do pracy

10 marca 1396 r., deklaracja Rady Czterdziestu: „Coraz częściej do Urzędu Dawnego Sądu przychodzi wiele osób, by prosić o pozwolenie na umieszczenie chłopców i dziewczynek u rzemieślników różnych zawodów i rzemiosł. Często zdarza się, że mistrzowie obchodzą kontrolę prawną, obciążając dzieci pracami, wedle ich uznania, które bardzo często są wbrew Bogu i Sprawiedliwości. Sami rodzice tych dzieci często nie mają dla nich szacunku i nie biorą pod uwagę ich prawdziwej korzyści. Nasz wyżej wspomniany Urząd Dawnego Sądu jednomyślnie postuluje, aby Senat ustanowił ścisły zakaz notariuszom sporządzania takich aktów i umów, w obronie tych dzieci i przez wzgląd na umiłowanie Sprawiedliwości.”

Prawo to kilka lat później zostaje udoskonalone następującą deklaracją:

„I niech żaden inny notariusz, w jakikolwiek sposób mianowany, tak z woli cesarskiej, jak przez Wenecjan, nie ośmiela się lub nie myśli o czerpaniu w jakikolwiek sposób lub z użyciem jakiegokolwiek podstępu jakiejkolwiek korzyści z pracy lub usług dzieci (25 września 1402 r.).”

Sytuacja kobiet

(fragment artykułu Roberty de Rossi, Nowa Wenecja)

Kobiety weneckie miały prawa dotyczące dzieci i swoich osobistych dóbr, cieszyły się wolnością w życiu społecznym, w kierowaniu własną działalnością gospodarczą, w sztuce, w świecie intelektualnym: przestrzeń niezależności w działaniu i w myśli (o której kobiety innych państw europejskich nie mogły nawet mgliście marzyć), która doprowadziła między XVI a XVIII wiekiem do stworzenia – przez Arcangelę Tarabotti, Moderatę Fonte i Lucrezię Marinella – jednego z pierwszych zalążków myśli feministycznej we Włoszech.

Kobiety weneckie miały możliwość wybierania opiekunów dla swoich dzieci, miały władzę rodzicielską, która nie istniała nigdzie indziej. Mogły dysponować własnym majątkiem i dyktować testament, do tego stopnia, że przepisy przewidywały wyraźnie, że mężowie nie mogli być obecni podczas dyktowania, żeby na nie nie wpływać, jak pokazały ostatnie badania (Anny Bellavitis). Mogły kierować kawiarniami, sklepami, prowadzić działalność ekonomiczną, bez konieczności bycia pod opieką mężczyzny. Było to możliwe, ponieważ Wenecja była Republiką, a nie monarchią i ponieważ była społecznością kupiecką: gospodarką, w której rola rodziny była kluczowa, jak również rola kobiety, począwszy właśnie od rodziny.

Pierwsza absolwentka studiów i pierwsza dziennikarka

Pałac Ca’ Loredan należał długo do gałęzi rodziny szlacheckiej Corner: w jego murach urodziła się i  żyła Elena Lucrezia Corner Piscopia, która obroniwszy doktorat z filozofii w 1678 (25 czerwca) stała się pierwszą kobietą na świecie, która zdobyła dyplom. Elena Corner zdobyła nominację w nieprawdopodobnie przepełnionej katedrze Padwie za rozprawę o Arystotelesie. Niewiele wcześniej skończyła 30 lat. Powściągliwa, skromna, nieśmiała Elena umiera młodo, w wieku 38 lat: oprócz włoskiego znała grecki, łaciński, hebrajski, francuski, hiszpański i arabski, zasługując tym na przydomek Oraculum Septilingue.

Wenecja może się poszczycić również pierwszą kobietą dziennikarką, dyrektorką dziennika: Elisabetta Caminer Turra,  urodzona w 1751 r. zaczęła pisać bardzo młodo, współpracując ze swoim ojcem Domenikiem w „Europie Literackiej”. Przeprowadziła się do Vicenzy w 1769 r., aby poślubić biologa Antonia Turrę, a 5 lat później założyła „Dziennik Encyklopedyczny”, jedno z głównych włoskich czasopism oświeceniowych. Jej salon stał się w tamtych latach punktem odniesienia dla uczonych i literatów włoskich.

W zakamarkach duszy Neapolu

0

Założony przez Greków w VII wieku p.n.e, Neapol zyskał miano jednego z najważniejszych miast Wielkiej Grecji, do czego przyczyniło się korzystne położenie wśród bujnych dolin chroniących port, oraz łagodny miejscowy klimat. Przemierzając niezliczone biegnące wąsko jedna obok drugiej uliczki, jesteśmy świadkami spotkania się akcentów architektonicznych typowych dla licznych kultur, które panowały w Neapolu na przestrzeni lat. W 1734 roku miasto za siedzibę obrała królewska dynastia Burbonów, która odtąd sprawowała pieczę nad ogromnymi zbiorami dzieł sztuki i zabytkami archeologii. Jest to uzasadnienie wpisu Neapolu na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.

Przemierzając ulice Neapolu, wpadamy w wir ludzi i gwar odgłosów miasta, które wkrótce zaczyna dzielić się z nami opowieściami. Usłyszy je ten, kto przystanie na chwilę i będzie potrafił z dyskrecją wsłuchać się w to spontaniczne skrzypienie szeptanych opowiadań z życia codziennego. To pierwszy obraz, który maluje przed nami “porowate” miasto, którego tkanka socjo-antropologiczna wypisana jest na twarzach mieszkańców, zbyt często postrzeganych w ramach nieaktualnych już stereotypów.     

Państwo-miasto opisywane przez licznych podróżników Grande Tour; miasto stworzone z biegnących według osi pionowej warstw, miasto “nieskąpane przez morze” i wielokrotnie “zranione niemal do śmierci”, w którym współistnieją ze sobą odwieczne przeciwieństwa, ale gdzie mieszka też nieporównywalne piękno, które wprawia w osłupienie widza podziwiającego krajobraz na zatokę. Zanim zanurzymy się w jego prawdziwe czeluście, stworzone przez place, kościoły i zabytki, radziłbym rozpocząć od wspięcia się na wyżyny San Martino i spojrzenia stamtąd na zatokę: stąd można podziwiać dwa symboliczne zabytki, które nic sobie nie robią z upływu czasu i czujnym okiem czuwają nad metamorfozą, którą przechodzi Neapol: zamek Sant’Elmo i klasztor San Martino.

Z wysokości wzgórza najlepiej można dostrzec gęsty układ lawiny ulic, rozciągających się od Posillipo w Pizzofalcone (gdzie początkowo biło serce greckiego Neapolis od V wieku p.n.e.) aż po skonstruowany na przestrzeni czasu układ stratyfikacji architektonicznej, która nadaje kształt dzisiejszej metropolii.

Stąd możemy zagłębić się już w splot ulic przemierzając cadri i decumani (tak nazywane są najstarsze miejskie ulice) docierając do ulicy Toledo, która przecina hiszpańską część miasta, a której charakterystyczny układ geometryczny tworzą ciasno splatające się i osnute tajemnicą dzielnice quartieri spagnoli. Rozwikłanie ich supła budzi ciekawość zwiedzającego, który odtąd nie może nie zatrzymać się na każdym rogu wobec miliona niespodzianek.

W ten sposób docieramy do podziemnej części miasta, gdzie na odkrycie czeka wiele tajemnic Napolu, by po chwili wrócić znów na powierzchnię i zobaczyć na własne oczy cuda rzeźbiarstwa, jak choćby Cristo velato autorstwa Sammartino w osnutej tajemnicą Kaplicy Księcia San Severo. Wyruszając w dalszą wędrówkę z placu San Domenico Maggiore, należy koniecznie zatrzymać się na pyszną kawę w zabytkowej cukierni Scaturchio, a wreszcie pobłądzić między zaułkami San Gregorio i San Lorenzo, gdzie kwitnie królestwo tradycji rzemieślniczej szopki bożonarodzeniowej.

Wybierając wśród przepychu niezliczonych tradycyjnych pizzerii i gospód, miejsc idealnych na przerwę obiadową, najlepiej zatrzymać się na moment w pizzerii Di Matteo. Wystarczy obserwować przez chwilę tłum oczekujących na stolik gości zgromadzonych już przed lokalem, by przekonać się, że jedyny rodzaj rezerwacji, jak tu działa, to krzyknięcie na głos swojego własnego imienia! Między uliczkami poruszamy się niczym bohaterowie opowiadania, którego wielowątkowa fabuła powoli znajduje swoje rozwiązanie u stóp ulicy Mezzacannone, gdzie siedzibę ma jeden z najstarszych uniwersytetów w Europie, założony w 1224 roku przed Federico II oraz pełna książkowych perełek sztuki i architektury biblioteka Casa del Salvadore, której wejścia chroni zabytkowy,  jedyny w swoim rodzaju renesansowy dziedziniec.

Podczas spaceru główną ulicą przecinającą miasto docieramy do Duomo oraz połączonej z nim kaplicy San Gennaro, poświęconej patronowi neapolitańczyków; symbolu kultu sacrum i profanum zastrzeżonego dla wiernych i laików. Podziwiać tam można również bogatą kolekcję sztuki rzeźbiarskiej (w złocie i brązie), wspaniały skarb zaklęty w czasie, zachowany dzięki datkom możnych i władców. Spacerujemy z tego miejsca w kierunku Maschio Angioino, który stanowi symboliczną reprezentację miejscowej władzy królewskiej, a którego zmieniająca się nazwa (np. na Castel Nuovo) podążała śladem losów kolejnych zasiadających na tronie Neapolu dynastii. Kilka kroków od zamku i już jesteśmy u stóp Palazzo Reale: radzę wejść do środka schodami Picchiatti, aby następnie zwiedzić pełne przepychu wnętrza i w końcu dotrzeć do Biblioteki Narodowej z widokiem na zatokę. I tak nie można zapomnieć o wizycie w znajdującym się naprzeciwko Gallerii Umberto I Teatro San Carlo, jednym z antycznych teatrów europejskich, osławionym dzięki swojej historii muzycznej i pięknie architektonicznym. W tej urokliwej enklawie, mijając malutki plac Trieste e Trento, docieramy do Piazza Plebiscito, skąd możemy podziwiać rzucającą się w oczy ramę portyku z kopułą kościelną poświęconą San Francesco di Paola.

Nieodłączny punkt wizyty to spacer wzdłuż morza ulicą Caracciolo. W końcu można poczuć zapach morskiej bryzy, podziwiać z oddali wyspę Capri, a następnie udać się do Borgo Marinari, wysepki, której strzeże potężny Castel dell’Ovo, w którym zmarł ostatni cesarz rzymski Romulus Augustus w 476 roku n.e, pozbawiony władzy przez Odoakra. To posępna data, wieszcząca upadek Imperium Rzymskiego. Przebywając w tamtej jakby zawieszonej na wodzie części miasta, można docenić w pełni miejscową sztukę kulinarną, przebierając wśród niezliczonych restauracji. Już sam zapach wydobywający się z kuchni zachęca do przyjęcia zaproszenia.

Poza zaproponowanym szlakiem turystycznym, istnieją jeszcze tysiące innych! Jakkolwiek ekscentryczna byłaby prawda, jaką opowiada nam o sobie miasto, zawiera się w niej wiele przekrzykujących się nawzajem wątków narracyjnych, które niestrudzenie odkrywają przed nami niezliczone odcienie tamtejszej rzeczywistości, zawsze zmiennej, utkanej z głosów i kolorów ciągle odznaczających się swoją specyfiką i których “ciągle jest się spragnionym”, jak śpiewa jeden z najbardziej trafnych i oryginalnych tłumaczy ich specyfiki, Pino Daniele.

Jeden dzień w Pizie

0

Mam wrażenie, że Krzywa Wieża i Piza są trochę jak papużki nierozłączki – przynajmniej w naszym przeciętnym systemie skojarzeń. Nie ukrywam, że sama również przez całe życie marzyłam o pamiątkowym zdjęciu typu „mistrz kung-fu podtrzymujący zagrożony zawaleniem się zabytek”, ale mój miejscowy przewodnik po mieście szybko wybił mi ten pomysł z głowy: „Vuoi fare la scema anche tu?”. Otóż to, mieszkańcy Pizy zdecydowanie woleliby, żeby przybywający do nich goście mieli nieco bardziej ambitne plany niż poprawne ustawienie się do zdjęcia z Krzywą Wieżą, zjedzenie margherity czy przespacerowanie się główną aleją pełną międzynarodowych sklepów z odzieżą.

Podczas specjalnej wycieczki organizowanej przez Urząd Gminy San Giuliano Terme miałam okazję przekonać się, że ta część Toskanii ma do zaoferowania dużo więcej. Wystarczy poświęcić chwilę dłużej na odnalezienie tych nieodkrytych jeszcze przez większość turystów miejsc. Chętnie Wam w tym pomogę!

Fondazione Cerratelli – chyba nikt na całym świecie nie może pochwalić się większą kolekcją strojów operowych, teatralnych i filmowych – to stowarzyszenie ma ich w sumie ponad 30 tysięcy! W siedzibie Villa Roncioni w San Giuliano Terme pod Pizą zobaczymy m.in. oryginalne kreacje z najbardziej znanych dzieł Pucciniego. Czemu służy ta zadziwiająca kolekcja? Poza tym, że naprawdę cieszy oko, stale wspomaga przyszłych mistrzów krawiectwa. Który początkujący projektant nie marzy, żeby uczyć się na takich przykładach? Miałam przyjemność wypożyczyć jeden ze strojów na uroczystą kolację w zapierającej dech w piersiach willi Villa Alta – jeśli planujecie wesele to polecam wziąć to miejsce pod uwagę!

Certosa di Calci – klasztor Kartuzów z połowy XIV wieku, który zachował się w bardzo dobrym stanie i dzięki temu pozwala doskonale wyobrazić sobie jak wyglądało życie zakonników za  zamkniętymi murami. Polecam spacer z przewodnikiem! Zdradzi Wam na przykład, że w klasztorze można było rozmawiać tylko podczas niedzielnej przechadzki i między innymi właśnie dlatego koty Kartuzów nigdy nie miauczały – zapewne wiedziały, że nie należy przeszkadzać w ciągłej medytacji.

Frantoio Toscano del Rio Grifone – bo czym byłaby wycieczka do Toskanii bez degustacji oliwy i wina z widokiem na słynne skąpane w słońcu wzgórza. Tutaj zobaczycie, jak tłoczyło się oliwę kiedyś, a jak robi się to teraz, spróbujecie tradycyjnych toskańskich potraw, wina i grappy domowej produkcji. Niezwykła rodzinna tradycja, którą gospodarze chętnie dzielą się z gośćmi.

Terme di San Giuliano – tu można poczuć się jak starożytni rzymianie, którzy udawali się do łaźni miejskiej i zapominali o bożym świecie. Baseny, groty z mikroklimatem, hydromasaże i to wrażenie, jakby hałas i pośpiech nigdy nie istniały. Do tego restauracja na światowym poziomie – wyobrażacie sobie lody z borowików, perliczkę i semifreddo z kremem z kasztanów? Chyba mogłabym tam zamieszkać…

A w samej Pizie? Oczywiście spacer po mieście sam w sobie jest przyjemnością, zwłaszcza jeśli po drodze do Krzywej Wieży zajrzymy do Museo Nazionale di San Matteo czy na wystawę Igora Mitoraja Angeli. Warto dokładnie obejść naokoło słynną Katedrę przy Piazza dei Miracoli – na jednej z jej bocznych ścian znajdziecie ułożone pionowo dziurki. Legenda głosi, że to ślad pazurów wbitych niegdyś przez diabła. Podobno nie da się ich policzyć, bo za każdym razem wynik jest inny. Nawet nie miałam odwagi spróbować!

Co zjeść?

Koniecznie należy spróbować Ceciny – to placek z mąki z ciecierzycy, często podawany w bułce z dodatkami lub jako przystawka. Polecam knajpkę Il Montino. Kolejka gwarantowana, ale warto odstać swoje. Poza tym oczywiście w walizce wraca z nami makaron Martelli oraz butelka pysznego toskańskiego wina – do wyboru, do koloru (ja wybrałam to z Cortony). A na uroczystą, wykwintną kolację (na którą absolutnie w Toskanii należy sobie pozwolić!) zaprasza przesympatyczny i niezwykle uzdolniony szef kuchni Luca Micheletti, którego dań możecie skosztować w Locanda Sant’Agata.

Gdzie się zatrzymać?

Jeśli zależy Wam na dobrej lokalizacji, to polecam Hotel La Pace, który znajduje się przy samej stacji kolejowej i zaledwie kilka kroków od najważniejszych muzeów i zabytków w mieście. Jeśli zaś wolicie spokój i urokliwe widoki o poranku to Airone Pisa Park Hotel na pewno przypadnie Wam do gustu. W obu przypadkach przemili właściciele, pyszne śniadania i obsługa mówiąca po angielsku, co we Włoszech naprawdę może okazać się niezwykle przydatne!

Skąd dolecieć?

Do Pizy bezpośrednio dolecimy tanimi liniami z portów lotniczych w Gdańsku, Krakowie i Warszawie-Modlin – niestety tylko w sezonie letnim (kwiecień – październik). Ja skorzystałam z usługi włoskiego przewoźnika Alitalia (lot z przesiadką w Rzymie).

Więcej zdjęć i szczegółowych informacji o wszystkich miejscach znajdziecie na moim blogu www.via-italiana.com.

Udanej podróży!

Trani, miasto z katedrą na morzu

0

Trani, jedno z malowniczych i urokliwych nadmorskich miasteczek regionu Apulia, położona około 50 km na północ od Bari, jest miejscowością niezwykle atrakcyjną i docenianą przez turystów zarówno ze względu na piękno krajobrazu, jak i na tamtejsze dziedzictwo historyczno-artystyczne. Miasto niewątpliwie zawdzięcza swoją sławę przepięknej Katedrze św. Mikołaja Pielgrzyma (Cattedrale di San Nicola Pellegrino), stanowiącej jeden z najważniejszych przykładów architektury romańskiej w Apulii. Wzniesiona w malowniczej okolicy, na pięknym, dużym placu, z którego widok rozpościera się bezpośrednio na morze, wciąż jest świadectwem świetności średniowiecznej Trani. Katedra jest zbudowana z charakterystycznego kamienia Trani, tufu o różnych barwach od białego do różowego, które o zachodzie słońca przybierają ciepłych i fascynujących odcieni. Równie znane są także XIII-wieczna dzwonnica o 59 metrach wysokości, która góruje nad całym wybrzeżem, a także bogato zdobiony portal okalający drzwi z brązu wykonane przez Barisana z Trani w 1179 roku. Obecne drzwi są kopią oryginału, który po zakończeniu prac restauratorskich został przeniesiony i jest dostępny dla zwiedzających wewnątrz budynku. Naprzeciwko katedry znajduje się zamek Castello Svevo,   którego historia sięga 1233 roku. Zbudowany został na skalistym wybrzeżu, aby chronić miasto przed ewentualnymi atakami od strony morza. Dawniej od lądu oddzielała go fosa, być może naturalna. Następnie za czasów panowania Andegawenów zamek przeszedł przebudowę, a w XIX wieku został przekształcony w więzienie.  

Port w Trani, gdzie krzyżowały się drogi handlowe między Wschodem i Zachodem,  był w przeszłości jednym z głównych i najważniejszych w Apulii. Każdego dnia wielu rybaków wraz z ich straganami tłoczą się na nadbrzeżu aż do wieczora, sprzedając świeżo złowione przez nich ryby. Latem przybycie wielu jachtów z całego świata przekształca port w prawdziwy hotel na wodzie, stanowiąc o tym, że naturalna zatoka, nad którą góruje majestatyczna dzwonnica „królowej katedr Apulii”, nadal przyciąga swoim historycznym i naturalnym czarem. Przyglądając się  nadbrzeżu, możemy podziwiać malownicze widoki, w których zakochali się turyści: po lewej widzimy paradę pięknych łodzi rybackich o intensywnych kolorach i wymyślnych nazwach, po prawej szereg łodzi rekreacyjnych. Obydwa stanowią symbol „zamieszkałej” części morza, symbol funkcjonalnego i dobrze wyposażonego portu. I w końcu symbol miasta, którego oczy wciąż zwrócone są w stronę morza, jednak już bez konieczności walki o utrzymanie swojej pozycji.

W Trani warto zwiedzić również Palazzo Antonacci Telesio. Zbudowany w 1761 roku przez rodzinę Antonacci, następnie przekazywany w drodze dziedziczenia książętom Telesio, którzy nadal go zamieszkują. Palazzo, znajdujący się na Piazza Quercia, główną fasadą zwrócony jest w stronę portu. Po zburzeniu murów Fryderyka w 1845 roku, część wschodnia pałacu została rozbudowana według projektu architekta Luigiego Castellucci z Bitonto, który przebudował także fasadę pałacu w stylu neoklasycznym. Wewnątrz budynku znajduje się luksusowy hotel il Marè Resort, a także muzeum karocy, w którym można podziwiać kolekcję 33. XIX-wiecznych karet, należących w większości do rodziny Telesio, a także uprzęże i mundury woźnic. Ta niezwykle ważna kolekcja ukazuje kunszt rzemiosła tamtych czasów i pozwala dogłębnie poznać historię tejże klasy społecznej i wszystkich tych, którzy dla niej pracowali.

Po opuszczeniu portu, zmierzamy w kierunku starego miasta i mknąc wzdłuż alejek i wąskich uliczek docieramy do dzielnicy Giudecca, która przypomina o chwili, w której do Trani w roku 1000 przybyli przedstawiciele narodu żydowskiego.

„Po dwóch dniach w podróży dotarłem do Trani, położonego nad brzegiem morza; dzięki wygodzie oferowanej przez miejscowy port, Trani jest miejscem spotkań pielgrzymów udających się do Jerozolimy; to duże i piękne miasto, zamieszkane przez około 200 Żydów, prowadzonych przez rabina Eliaha, rabina komentatora Nathana oraz rabina Yaagova”. Te informacje zanotował w swoim dzienniku wielki Chacham (doktor prawa żydowskiego) Beniamin z Tudeli, przybyły do Trani w 1165 roku.

W Trani zbiegło się 6 diaspor. Żydzi z Izraela zniewoleni przez Tytusa, Żydzi z Venosy wypędzeni przez Saracenów w IX wieku, Żydzi uciekający z islamskiej Hiszpanii Almohadów, Żydzi, którzy uciekli przed antyżydowskim gniewem niemieckiej krucjaty w Worms i Moguncji w 1096 roku, a także ci uciekający z Bari zniszczonego w 1156 przez Wilhelma I Złego i ci wydaleni z Francji przez króla Filipa Augusta i przybyli do Trani około roku 1182. 

Dzięki zezwoleniu Hohenstaufów, w roku 1155 Żydzi zamieszkali w dzielnicy Giudecca, dwa kroki od portu i katedry. Port w Trani był w tamtym czasie znacznie bardziej “wdrążony” w miasto i z ulicy prowadzącej do kościoła Wszystkich Świętych dochodziło się do zapory miejskiej, wciąż znanej jako La Galera, wykorzystywanej przez żeglarzy jako miejsce stacjonowania galer. Giudecca to okolica uliczek i podwórek na różnych poziomach z przyległymi tarasami, praktycznie ze sobą połączonymi. Wydawać by się mogło, że właśnie dzięki połączonym tarasom, mieszkańcom Trani udało się uciec przed oblężeniem Saracenów. Żydzi z Trani celowali w barwieniu tkanin i wełny, w krawiectwie, a także w prawie morskim. Wystarczy pomyśleć, że właśnie w Trani w 1063 roku zostały napisane Statuty Morskie (obowiązujące nadal na całym świecie), a oprócz katolickiego konsula Nicoli de Roggero, dwaj kolejni konsulowie Simone de Brado i Angelo de Bramo byli Żydami.

Nawet dzisiaj Trani jest żydowską stolicą Apulii. Społeczność żydowska gromadzi się w synagodze Scolanova, praktykując starożytne obrzędy, takie jak Chanuka, Święto Świateł, które odbywa się co roku w grudniu na małym placu przed świątynią. Nie można opuścić Trani nie kosztując jej lokalnej kuchni, w której królują składniki typowe dla kulinarnej tradycji Apulii. Z pewnością nie może zabraknąć tradycyjnego dania „ziemniaki, ryż i pieczone małże”, z dodatkiem cebuli, czosnku, pietruszki i oczywiście oliwy z oliwek; ponadto omlet z dzikiej cebuli, małych bulw podobnych do cebuli zwyczajnej, często używanych w kuchni Włoch południowych, a także niezastąpione orecchiette z  łodygami rzepy, serwowane według przepisu z Trani z trzema anchois i dużą ilością pieprzu.

Wypad do Turynu? Czemu nie!

0

W tym numerze, oprócz polityki, ekonomii i kultury, podsycimy Waszą ciekawość  i możemy Wam zagwarantować, że w listopadzie nie będziecie się nudzić. Nieznane wcześniej kwestie polityczne, kulturowe i społeczne pewnego miasta na północy Włoch, usytuowanego w regionie, o którym często się nie mówi (i nie jest to Molise), w listopadzie ujrzą światło dzienne, nawet jeśli słońca w listopadzie jest niewiele.

Przedstawiamy Wam 50 twarzy Turynu! W tym dziale znajdziecie ich tylko 49, ostatnią pozostawiamy Waszej wyobraźni.

W przeciągu kilku miesięcy, Turyn od miasta zapomnianego i niedocenianego, stał się miastem, w którym serce Włoch bije najgłośniej (tego stwierdzenia chyba żaden Wenecjanin mi nie wybaczy). Miejsce, którego historia miesza się z teraźniejszością i którego niezwykłości nie odkryjesz, dopóki nie zaczniesz w nim żyć. Miasto o wielu twarzach i odcieniach, których nie ma nawet w gamie systemu Windows. Stefano Benni w swojej powieści zatytułowanej „Bar pod morzem”, opowiada historię mężczyzny, który schodzi do baru znajdującego się pod wodą i spotyka tam 23 tajemnicze osobistości i każda z nich, zarówno kucharz, jak i pies, opowiada swoją własną, niezwykłą historię.  Także i my, drodzy czytelnicy, zanurkujemy do Turynu, tak samo jak główny bohater powieści, aby posłuchać głosów historii, które Turyn skrywa od wieków.

Ktoś kiedyś powiedział: „zamiast narzekać na ciemność, lepiej zapalić światło”. Tym kimś był Konfucjusz i trzeba przyznać, że miał rację. Jak prawdziwi turyści, pierwszą rzeczą, której szukamy po przyjeździe, jest plan miasta. W Turynie nie będzie wam potrzebny. Pierwszą rzeczą, jaką zauważycie po przybyciu do miasta jest niesamowita obsesja piemontczyków na punkcie porządku.  Wystarczą dwa kroki w stronę Starego Miasta lub widok z Mole Antonelliana, aby pojąć urok precyzji, tak nietypowy dla jakiegokolwiek miasta w trzecim tysiącleciu swojej świetności. Aby wzmocnić wyobrażenie ładu, jakie unosi się nad miastem, możemy łatwo dostrzec jednolitość architektoniczną budynków, zharmonizowanych pod względem rozmiaru, formy i koloru, umiejscowionych w sposób quasi maniakalny. Owa mania porządku to efekt żelaznej reguły, która w XVII wieku nakazywała, aby wszystkie budynki posiadałaby jednakową wysokość 21 metrów i ani centymetra więcej!

Jak każde miasto, także i Turyn posiada niezliczone legendy. Wspomniałam już o Mole Antonelliana? Otóż z tym zabytkiem związana jest pewna ciekawa historia. Ludzie bowiem szepczą między sobą, tak głośno jednak, że nie sposób nie usłyszeć i już wszyscy o tym prawdopodobnie wiedzą, że żaden student nie powinien wchodzić na szczyt Mole Antonelliana, w przeciwnym razie nigdy nie zdobędzie tytułu naukowego. Mówią też, ci co weszli i się nie obronili, iż widok zapiera dech w piersiach (spokojnie, miałam okazję podziwiać go osobiście i mogę Was  zapewnić, że jeszcze oddycham!). Równie imponujący widok możemy kontemplować z Kościoła Santa Maria al Monte. Oceńcie sami, który widok bardziej Wam imponuje!

Spacerując ulicami dzielnicy Vanchiglia, zauważycie z pewnością budowlę tak dziwną, iż można pomyśleć, że to żart ze strony architekta. Chodzi o piętrowiec o wysokości 16 metrów, długi na 5, a szeroki na, uwaga… 57 centymetrów! Od kiedy się pojawił, a było to 170 lat temu, mieszkańcy Turynu nazywają go „plasterkiem polenty”. Dlaczego dostał takie imię? Dlatego, że kształt budynku przypomina właśnie plasterek tego typowego dania włoskiego. Obecnie w środku znajduje się Galeria Sztuki Współczesnej.

Jesteście jeszcze głodni przygód i macie ochotę kontynuować naszą podróż w poszukiwaniu innych dziwnych miejsc lub potraw? Plasterek polenty to wcale nie taki zły pomysł, jeśli jednak o niego poprosicie w październiku, włosi krzywo będą się na Was patrzeć. Zamiast rozsmakowywania się w polencie, odwiedźcie slow fastfood, M**Bun, który pomimo swojej burzliwej historii osiągnął sukces w mieście. To taki Mc Donald w wersji turyńskiej. Znajdziecie tu wszystko to, czego tylko zapragnie Wasz żołądek, najciekawsze jest jednak, że nazwy kanapek i dań są w dialekcie piemonckim. Dlatego nie proście tu o hot-dog’a, w M**Bun możecie rozkoszować swoje podniebienie „Can Caud”(gorący pies=hot dog).

W listopadzie, kiedy mróz zacznie Was szczypać w policzki, spróbujcie specjalności kuchni piemonckiej: la bagna cauda (gorący sos) przygotowana na bazie sardeli, czosnku i oliwy, serwowana z gotowanymi i surowymi warzywami. Z wyglądu niezbyt zachęcające, ale w rzeczywistości to niezwykle wyborne danie.

Piemont nie byłby Piemontem, gdyby nie słodycze. Czekoladki i cukierki turyńskie cieszą podniebienia Włochów i nie tylko. Wyprawy od jednej cukierni do drugiej to jedna z najprzyjemniejszych części dnia w trakcie przerwy w nauce. Tu, w Turynie wszystkie czekoladki i ciasteczka są mikroskopijnych rozmiarów (nie oczekujcie cukierni, które znajdują się na Sycylii i gdzie ciastka są wielkości kanapek). Oprócz słynnej marki cukierków Leone, której siedziba mieści się właśnie w Turynie, powstała także czekoladka w kształcie wywróconej łódki: witamy w ojczyźnie Gianduiotti i Bicerin i innych wyśmienitości na bazie cukru!

Czy pingwiny są na wyginięciu? Nie w Turynie! Będąc we Włoszech nie należy opuszczać kraju bez spróbowania dwóch lodów: Cucciolone(w formie ciastka) i Pinguino(na patyku). Pinguino narodził się w głowie pewnego neapolitańczyka Domenico Pepino, który w 1884 przyjechał do Turynu. Naprzeciwko Museo del Risorgimento, kiedy nasze głowy parują od nadmiaru informacji, możemy się ochłodzić lodem na patyku, Pinguino.

Co do tego, że Turyn to tajemnicze miasto, nie mamy wątpliwości. W mieście nie tylko mury mają uszy. Mury mają także oczy, usta, nos a czasami nawet i rogi. Są to bowiem wielkie maski, które przypominają istotę ludzką, diabła, figury groteskowe. Jak już napotkacie je na swojej drodze, będą się wpatrywać w Was kamiennym wzrokiem. Znajdują się przy wejściu do bram, pod balkonami, nad oknami. Jeśli już jesteśmy w temacie masek i figur, wyjaśnię Wam krótko kult Byka w Turynie. Może nie wszyscy wiecie jak zatłoczone jest miasto przez te istoty. W całym mieście możemy znaleźć setki wizerunków Byka (nawet na stadionie). Toret ( małe byki, byczki) to fontanny z wodą pitną w kształcie byka, z których każdy może skorzystać i ugasić pragnienie po długim spacerze.

Teraz zadam Wam pytanie: jaka jest najsłynniejsza para, która mieszka na Via delle Scienze 6? Są bardzo szczęśliwi i postanowili pozostać w Turynie na zawsze. Nawet jeśli czasami doskwiera im tęsknota i myślą o rozległych piaszczystych pustyniach, o dzieciach, które zostały w Egipcie… Tak, to małżonkowie Kha i Merit, pochodzą z Deir El-Medina i czasami zdarza im się opowiedzieć swoją historię tysiącu podróżnikom i turystom z całego świata, którzy specjalnie dla nich przyjeżdżają do Turynu, w celu odwiedzenia Muzeum Egipskiego, drugiego w kolejności po Kairze.

A historia miłosna? Jest ukryta między wierszami artykułu. Jakaś historia miłosna rodzi się na podniebieniu każdego Włocha czy też nowego przybysza, który próbuje słodyczy turyńskich, i w sercu każdej osoby, która przyjeżdża do Turynu w celu poznania miasta. Turyn to miasto do tego stopnia tajemnicze, iż wywołuje emocje takie, jakbyśmy uczestniczyli w przedstawieniu. Jesteś tylko Ty i Turyn. W tym mieście każdy kamień ma swoją historię, która chciałaby zostać odkryta i wysłuchana, tak samo jak wsłuchujemy się w dźwięk akordeonu dobiegającego z Via delle Scienze 6. Są teatry, życie kulturowe tryska bogactwem i różnorodnością spektakli, są wspaniałe kościoły, są kina. Przyjeżdżasz do Turynu i już od pierwszego kontaktu z miastem chciałbyś je odkryć i poznać, tak samo kiedy chcesz poznać charakter nowo spotkanej osoby. To jest moja miłość: miłość do Turynu. Ulice miasta zabierają Cię w podróż, towarzyszą Ci w czasie Twojej wędrówki. Turyn to miasto, które posiada duszę. Wyobraź sobie teraz, że spacerujesz sam ulicami Turynu. Ulice towarzyszą Ci do miejsca, które nazywa się Chiesa al Monte. Spoglądasz na góry i kontemplując ten niesamowity widok słyszysz szept: “Podobają Ci się?” I zakochujesz się w kimś, kto ma więcej niż tysiąc lat. Wiek w tym momencie się nie liczy! Turyn już skradł Ci serce, a myśl, iż za kilka miesięcy opuścisz miasto, wywołuje głęboki smutek.

Pozostawię Turyn tak, jak zostawia się osobę, którą się kocha, ze świadomością jednak, że będzie tu zawsze na mnie czekać, za każdym razem, kiedy zechcę wrócić i żeby zabrał mnie w nieznane mi dotąd miejsca i opowiadał nieznane mi dotąd historie. Oczy pełne zachwytu, serce pełne wdzięczności.

Wszystko zaczynało się z rozmachem

0

Te słowa pasowałyby do wielu dzieł architektonicznych stworzonych przez człowieka, a z pewnością do dwóch wież, Asinelli i Garisenda, które wciąż ukazują wielkość dawnych rodzin arystokratycznych. Zwycięstwo było w rękach tych, którzy płacili więcej, by zbliżyć się do nieba. Bogate rodziny arystokratyczne konkurowały ze sobą w średniowieczu w takim stopniu, że w Bolonii zbudowano ponad setkę takich wież, z czego przetrwało dwadzieścia. Asinelli (97m) i Garisenda (47m) są najwyższe, a ich lokalizacja uczyniła z nich symbol miasta, nazywany zarówno przez mieszkańców, jak i przez przyjezdnych: la turrita.

Geneza Bolonii nie leży tylko w średniowieczu. Była zamieszkana już od 3. tysiąclecia .p.n.e., a pierwsze osiedla o znaczącej wielkości datuje się na IX w.p.n.e. Duży wpływ na ukształtowanie się prawdziwej społeczności mieli Etruskowie, którzy nazwali te tereny Felsina, czyli ziemia urodzajna. Następnie znalazła się na krótko pod władzą Galów, a od 196 r.p.n.e. – Imperium Rzymskiego, które założyło tam kolonię wg prawa rzymskiego i ochrzciło ją Bononia –  miejsce umocnione fortyfikacjami. Wieki później została zdobyta przez Teodoryka Wielkiego, dalej przez Longobardów, a kiedy została odbita przez wojska Karola Wielkiego w roku 774, imperator oddał ją Kościołowi Katolickiemu, który stracił nad nią panowanie jedynie na kilka lat wiele wieków później po przybyciu Napoleona. Ciekawostka: co roku narodowe święto flagi włoskiej obchodzone jest w położonym niedaleko Bolonii mieście Reggio Emilia. Uważa się, że właśnie tu została zaprojektowana flaga włoska w październiku 1796. Miasto to zostało wybrane jako ojczyzna trójkolorowej flagi, ponieważ w jego archiwach znaleziono odpowiednie dokumenty potwierdzające jej zaprojektowanie. Jednakże niektórzy uważają, że tytuł ten powinien zostać oddany Bolonii. Zanim jeszcze Napoleon wkroczył do miasta, zostały utworzone grupki rewolucjonistów przeciwnych władzy papieskiej. Wśród nich było dwóch studentów: Luigi Zamboni i Giovanni De Rolandis. Przepełnieni duchem rewolucji francuskiej, przygotowywali bunt jeszcze zanim Napoleon dostał się do miasta, jednakże zostali aresztowani zanim udało im się wprowadzić plan w życie. W protokole z rozprawy można przeczytać, że zdecydowali się oni stworzyć flagę dla nowego państwa włoskiego. Wybrali oni kolory: zielony, biały i czerwony, naśladując flagę francuską i zamieniając tylko jeden z nich (niebieski na zieleń, kolor nadziei) tak aby nie była ona całkowitą kopią. Dwóch anarchistów zostało skazanych i straconych. Kiedy Napoleon zdobył Bolonię, rozkazał, aby ich prochy zostały umieszczone na dwóch wysokich kolumnach, aby oddać cześć ich odwadze.

Tak jak wiele włoskich miast, Bolonia była świadkiem serii podbojów oraz przewrotów, przerwanych dopiero po II wojnie światowej. I właśnie dokładnie w czasie wyzwolenia spod reżimu nazi-faszystowskiego Polska i stolica regionu Emilia Romania zetknęły się ze sobą. Polscy żołnierze byli pierwszymi, którzy pomagali ją uwolnić pomiędzy rokiem 1944 i 1945. Dowodził nimi generał Władysław Anders, któremu miasto postawiło potem pomnik. W 1982 roku Papież Wojtyła przyjechał pomodlić się na cmentarzu, oddając cześć pamięci 1432 żołnierzy, którzy oddali życie przy wyzwalaniu Bolonii. Nie było to jedyne włoskie miasto, które otrzymało pomoc od Polski. Należy także pamiętać o poświęceniu żołnierzy polskich pod Montecassino, Casamassima i Loreto.  

Bolonia jest sławna z wielu powodów: z najstarszego uniwersytetu cywilizacji łacińskiej, gdzie studiował Dante; z tytułu “miasta muzyki”, nadanego w roku 2006 przez UNESCO, a także z pewnych osobliwości – mniej poważnych niż rzeczy wymienione powyżej, ale nie mniej znaczących – jak na przykład sławny sos, który jest sprzedawany na całym świecie. Ale Bolonia jest także mniej znana z wielkiego “portu lądowego” jakim zawsze była, gdzie z różnych powodów spotykali się kobiety i mężczyźni z całego świata. Jest to cecha, która niezaprzeczalnie wzbogaciła miasto znane z wież i portyków.

Venzone: Wśród średniowiecznych murów, mumii i dyń

0

Kiedy jedzie się do Włoch przez Klagenfurt, pierwszą miejscowością, jaką napotykamy wjeżdżając do Bel Paese jest Tarvisio, miasto słynne jako ośrodek narciarski, geograficzny i etniczny punkt spotkań trzech wielkich światów europejskich: łacińskiego, germańskiego i słowiańskiego.  Minąwszy Tarvisio można wyjechać z autostrady i aż do Udine poruszać się zwykłą szosą w kierunku Pontebbana, długą widokową drogą, rozciągającą się pomiędzy Alpami Julijskimi a Dolomitami. Trasa ta usiana jest malowniczymi wioskami, alpejskimi pastwiskami, rzekami o krystalicznych wodach, ale również starymi trasami kolejowymi, fortyfikacjami z pierwszej wojny światowej i opuszczonymi po upadku żelaznej kurtyny koszarami wojskowymi. Mniej więcej po godzinie jazdy pośród malowniczo pięknego krajobrazu dojeżdża się do miasteczka Venzone, w którym naprawdę warto zrobić postój. O uroku tego miejsca zapewnia nas znak informacyjny z napisem „zabytek narodowy”. Venzone, zaludnione przez około dwa tysiące mieszkańców, to gmina należąca do rejonu Carnia, niedaleko nieco większej  miejscowości  Gemona. Już na samy wjeździe zwiedzający zostaje przywitany wspaniałym pasem murów obronnych, które obejmują całe miasteczko, otoczone także fosą, dziś wypoczynkowym obszarem zieleni. Na antycznej, głównej bramie wejściowej, powiewa flaga Friuli, na niebieskim tle rzymski orzeł, upamiętniający ślady pozostawione przez Imperium w tym regionie: nazwa Friuli pochodzi z łacińskiego Forum Iulii.  Uważny obserwator z pewnością zauważy, że miasteczko jest bardzo zadbane, nawet w najmniejszych szczegółach. By zrozumieć ten fakt należy cofnąć się do roku 1976, który dla Venzone był swoistym początkiem, startem od zera. Wieczorem, 6 maja około godziny 9, silny wstrząs ziemi zniszczył około dziesięciu miasteczek Friuli; wśród nich ucierpiało także Venzone. Miasteczko, nazwane w 1965 roku narodowym zabytkiem, przetrwało dwie wojny światowe bez zniszczeń, pozostając przy starej, słabej strukturze zabudowy domów. Venzone podczas trzęsienia zostało praktycznie zrównane z ziemią, a to, co pozostało po pierwszym wstrząsie, runęło doszczętnie po dwóch kolejnych, które miały miejsce dwa miesiące później, we wrześniu. Dzięki wytrwałości i upartości friulijskiej ludności, ale także dzięki międzynarodowemu wsparciu, zaledwie w kilka lat, stare miasteczko odrodziło się  praktycznie  w  takie, jakie było wcześniej; wrócił blask przepięknego średniowiecznego centrum stając się ponadto jednym z najsłynniejszych przykładów odbudowy na polu architektonicznym i artystycznym na świecie. „Odrodziło się tam, gdzie było”, mówią jego dumni mieszkańcy. Dzisiaj Venzone jest jedynym w  Friuli-Wenecji Julijskiej miastem mającym mury obronne z XIII wieku. Można zwiedzić go i zakochać się od pierwszego wejrzenia. Zaraz za wieżą, która znajduje się w głównej bramie po lewej stronie można zauważyć pozostałości kościoła, nigdy nie odbudowanego. Jego fasada, cudem utrzymująca się jeszcze, mieści w sobie pustą rozetę, bez witraży, razem z marmurowymi podłogami, bez pokrycia dachowego: jest lakonicznym „memento”, które nawołuje nas do przemyśleń nad zaistniałą tragedią. Życie jednak idzie naprzód, stąd kilkadziesiąt metrów dalej mieści się główny plac, pulsujące serce miasteczka. Na prawo możemy podziwiać wspaniały budynek Urzędu Miasta, wykonany w stylu weneckim. Budowla mocno ucierpiała podczas trzęsienia, dlatego też została całkowicie rozebrana i wiernie odbudowana kawałek po kawałku. Mamy tu do czynienia ze wspaniałą konstrukcją w stylu późnego gotyku, z wpływami toskańsko–weneckimi. Na wieżyczce można dostrzec lwa Św. Marka, antyczny symbol dominacji weneckiej. Obowiązkowa przerwa w kawiarni Caffé Vecchio, gdzie w miłej friulijskiej atmosferze można zjeść obiad (zimą przy pięknym kominku) lub po prostu napić się dobrej kawy albo cappuccino przy barze, w towarzystwie życzliwej, pełnej ciepła friulijskiego, kelnerskiej obsługi.

Na ulicy prowadzącej do Katedry znajduje się wiele pięknych, rzemieślniczych sklepów, ale także sklep lokalnej mleczarni, gdzie można zakupić pyszne regionalne sery, wśród nich najdoskonalszy Montasio. Z głównego placu widać dzwonnicę Katedry, która zachwyca nas bielą swoich kamieni i uwodzi wdziękiem. Kościół w połowie został zniszczony przez majowe trzęsienie ziemi, natomiast dzwonnica cudownie ocalała pozostając nienaruszona, by kolejno we wrześniu rozsypać się w piach. Budynek ten na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych został szczegółowo zrekonstruowany poprzez anastylozę, czyli odbudowę przy użyciu oryginalnych fragmentów. Dzisiaj powrócił do swojej poprzedniej chwały, stał się symbolem odbudowy Venzone. Już z paru zewnętrznych szczegółów można odczytać pewne wpływy szkoły wenecko–bizantyjskiej. W jego wnętrzu zachował się cykl fresków z XIV wieku, podczas gdy te kolejne z późniejszych lat zostały utracone na zawsze. Również we wnętrzu kościoła mieści się kamień nagrobny księcia Bolesława Bytomskiego z dynastii Piastów z Bytomia, który to wyjechał razem z imperatorem Karolem IV na koronację, lecz nigdy z niej nie powrócił. Bogato zdobiona płyta nagrobna została zniszczona przez trzęsienie ziemi; dzisiaj po kompetentnie odbytej konserwacji na nowo można ją podziwiać w całej okazałości. W 1647 roku, podczas prac konserwatorskich kościoła, odnaleziono w jego podziemiach mumie. Okazało się, że za zaistniałe zjawisko odpowiedzialny jest grzyb, który wegetuje w grobach Katedry: powoduje on szybkie wysuszanie skóry martwych, zmieniając ją w jakby pergamin. Mumie stały się tak znane, że sam Napoleon podczas przejazdu swojej kampanii w tej okolicy chciał je zobaczyć. Początkowo było ich około 40, niektóre z nich zostały przewiezione do Padwy, Paryża i Wiednia w celu poddania badaniom naukowym. Dzisiaj pięć z nich jest udostępnionych dla zwiedzających: znajdują się w podziemiach byłej kaplicy św. Michała, mieszczącej się obok Katedry. Ciekawy jest sposób, w jaki należy zakupić bilety, by obejrzeć mumie: przy wejściu do kaplicy nie ma żadnej kasy z biletami, ponieważ przestrzeń, na jakiej są eksponowane jest zbyt mała, dlatego też pomyślano o drzwiach obrotowych na żetony, które można zakupić w różnych sklepach i kawiarniach w mieście. To sposób na oszczędność, ale również na przyciągniecie turystów do lokalnych działalności oraz poczucie się jak w domu dzięki życzliwości i przyjaźni miejscowej ludności. Oprócz spacerów pośród kamiennych uliczek, które wiją się wzdłuż średniowiecznych murów, można wyjść poza granice miasteczka i wspiąć się po górach starym, celtyckim szlakiem, łączącym piętnastowieczne kościółki znajdujące się w okolicy.  Atmosfera staje się jeszcze bardziej średniowieczna, kiedy przyjeżdża się do Venzone pod koniec października, podczas Święta Dyni. Wtedy to miasteczko wypełnia się wojownikami, szlachciankami i rycerzami, wszyscy bawią się wesoło, ale przede wszystkim uroczyście świętuje się dynię, przygotowując i gustując wytworne z niej potrawy. To cudowne miasteczko, jak wiele innych, jakie oferują nam Włochy, godne odwiedzenia, niepowtarzalne w swojej opowieści, którą przekazują nam jego stare kamienie…