Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 60

Miłość po włosku

0
Anna i Luigi

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Mały pokoik na strychu, w powietrzu unosi się zapach drewna i kwitnącej za oknem jabłoni. Pochylona nad ikoną siedzi Anna Crisanti. Maluje szatę włoskiej Madonny z XIV wieku zwanej też Madonna di Costantinopoli, z ołtarza głównego kościoła San Nicola w Mola di Bari. Te same, śmiejące się oczy i jasne włosy, które zapamiętałam z czasów naszego wspólnego pobytu w liceum plastycznym w Krakowie. I, chociaż lat przybyło, a z nimi zmarszczek i parę kilogramów – to ta sama Ania! Wesoła, życzliwa i zatopiona w swej twórczości. Wstaje, uśmiecha się, wycierając ręce w malarski fartuch. Zamaskowane, (bo to czas pandemii) patrzymy obie na uśmiechającą się delikatnie Madonnę. To ikona z kręgu cypryjsko-bizantyńskiego, o typie ikonograficznym Galaktotrophousa (Matka Boska karmiąca) prawdopodobnie przywieziona z Konstantynopola.

Jak to się zaczęło, czy najpierw była miłość do sztuki włoskiej czy miłość do Włocha?

Najpierw do sztuki… Ucząc się w krakowskim liceum plastycznym, poznając sztukę włoską marzyłam, by pewnego dnia zobaczyć te cuda na własne oczy.

I udało Ci się poznać prawie całe Włochy i to jeszcze w czasach, gdy wyjazd poza Polskę graniczył z cudem.

Oj tak, to był cud. Jeszcze jako uczennica poznałam włoskiego studenta, który przyjechał do Polski. Był zachwycony postacią Jana Pawła II. Marzył, by zobaczyć kraj, w którym polski papież mieszkał i działał. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, potem miłość i wspólne życie… Początki były bardzo trudne… W moim domu nie było telefonu, listy szły długo i często były otwierane i niszczone (np. moczone w wodzie, która rozmazywała pisane atramentem litery). Luigi, bo tak nazywał się mój przyszły mąż, przyjeżdżał do Polski na każde wakacje. Ja mogłam tylko marzyć o wyjeździe do Włoch. Gdy nastał stan wojenny trudności z kontaktem były jeszcze większe. Listy do Luigiego pisałam sokiem z cebuli (widocznym po podgrzaniu), opisując sytuację w Polsce. Normalnym atramentem pisałam kilka typowych zdań, jakieś pozdrowienia, życzenia, itp. 

Anna i Luigi

A w jakim języku korespondowaliście?

Początkowo po angielsku. Ja jeszcze przed poznaniem Luigiego zaczęłam uczyć się włoskiego, więc stopniowo przechodziliśmy na włoski. Czasem zdarzały mi się językowe wpadki, gdy na przykład Luigi przesłał mi przez znajomego (pocztą  w stanie wojennym było to niemożliwe) paczkę słodyczy, z dedykacją: „Accetta questo piccolo segno della nostra amicizia„ – przyjmij ten mały znak naszej przyjaźni”, którą ja przetłumaczyłam jako „siekierę” naszej przyjaźni, co bardzo mnie zaniepokoiło.

Długo trwała ta wasza „korespondencyjna miłość”?

Niestety długo, bo ponad cztery lata. Byłam bardzo młoda, a wtedy czas dłuży się jeszcze bardziej.

Gdy skończył się stan wojenny, a ja zdałam maturę, Luigiemu udało się wreszcie zaprosić mnie do Włoch, wysłał specjalne zaproszenie (bez tego wyjazd byłby niemożliwy!) i pozostało tylko załatwienie wizy. Pojechałam z mamą do Warszawy, do konsulatu włoskiego. Okazało się, że przed konsulatem trzeba stać w kolejce kilka dni, a wizę będę mogła dostać najwcześniej za dwa miesiące! A ja miałam zaproszenie na już i bilet na samolot w kieszeni, na moje pierwsze, włoskie wakacje! 

Zostałaś w Polsce?

Wyobraź sobie, że przydarzyła mi się niezwykła historia. Z poznaną w kolejce koleżanką postanowiłyśmy pojechać do Ambasady Włoskiej! Nie miałyśmy pojęcia, gdzie się ta ambasada znajduje i czy nas tam w ogóle przyjmą. 

Gdy dotarłyśmy w końcu na plac Dąbrowskiego, żaden z budynków nie miał wywieszonej flagi włoskiej, więc nie miałyśmy pojęcia, w którym z nich mieści się ambasada. Postanowiłyśmy spytać pana spacerującego z pieskiem. Pan ten okazał się cudzoziemcem i grzecznie, po angielsku wyjaśnił nam, gdzie się znajduje ambasada Włoch. Spytałam czy mówi po włosku, a gdy potwierdził domyśliłam się, że pewnie się orientuje, jak pracuje ambasada i jak mogłabym załatwić przyspieszenie wizy. Trochę ponarzekałam na opieszałą pracę konsulatu i gdy wyjaśniłam, jakie to „ważne sprawy rodzinne” przywiodły mnie do ambasady, miły pan ujęty moimi opowieściami postanowił  pomóc. Okazało się bowiem, że rozmawiałam z samym Ambasadorem Włoch. Wizę otrzymałyśmy po dwóch dniach!

Niesamowita historia! Czyli mogłaś wyjechać do twojej krainy marzeń?

Tak! No i poznać rodzinę mojego chłopaka, jego kraj, przyjaciół! Na własne oczy zobaczyć te cuda, o jakich tylko czytałam i uczyłam się na lekcjach historii sztuki. Zaczęliśmy od zwiedzania Rzymu, potem objechaliśmy właściwie całe Włochy. Pożyczonym autem, autostopem, czym się tylko dało. Nie mogłam się nacieszyć! Z radości nauczyłam się nawet pływać i nurkować! Pojechaliśmy w Alpy. Wieczory w Dolomitach, gdy o zachodzie słońca góry zabarwiają się na złoto-czerwono zapamiętam do końca życia! Byłam zakochana, zachwycona otaczającym mnie pięknem i  bardzo szczęśliwa

A było w ogóle coś, co ci się nie podobało?

Chyba byłam zbyt szczęśliwa, by zauważyć jakieś dysonanse, ale drażniło mnie na przykład, że koledzy Luigiego zamiast zwiedzać, oglądać, pływać wolą siedzieć w namiotach i grać w karty! Nie mogłam tego pojąć!

A największy zachwyt?

Wolność! Wydawało mi się, że wszystko we Włoszech jest tak urządzone, by ludzie byli szczęśliwi i by żyło im się wygodnie. Bardzo im tego zazdrościłam!

No i jaki jest ciąg dalszy tej piękne historii?

Na razie wspaniały! Luigi, z wykształcenia filozof, znalazł pracę w Krakowie jako nauczyciel profesorów akademickich przy Centrum Doskonalenia Języków Obcych dla Nauczycieli Akademickich. Jego uczniami było wielu wspaniałych profesorów krakowskich, w tym obecny prezydent Krakowa. Zachwycony naszym krajem, z wielką estymą dla Krakowa, naszych tradycji i religijności nie wyobrażał sobie powrotu do Włoch. Wspólnie otworzyliśmy także przy Rynku Głównym w Krakowie jedną z pierwszych pizzerii „Pizza al taglio”. W tym bardzo szczęśliwym dla nas czasie, znajomi i rodzina ciągle mówili, że powinnam wrócić do malowania. Szczęśliwym trafem zostałam zaproszona do włoskiej szkoły ikonograficznej w Seriate – dzisiaj Scuola Iconografica di Seriate. To była bardzo ekskluzywna szkoła, mogłam się uczyć w zamian za tłumaczenia, jakie miał wykonać Luigi dla tej szkoły. Był to wspaniały czas, wypełniony pracą twórczą, poznawaniem regionu, rozwijaniem umiejętności malarskich. Niedługo potem urodziło się nasze pierwsze dziecko – Francesco, na cześć św. Franciszka, a także, by sprawić radość rodzicom Luigiego, a zwłaszcza ojcu, który pochodził z Umbrii. Dziadkowie w niecały miesiąc od urodzenia dziecka przyjechali z Rzymu, by zobaczyć swego pierwszego wnuka. Po pięciu latach pojawił się nasz drugi syn – Dawid.

W jakim języku mówiliście do Francesca?

W obydwu! Luigi po włosku, ja po polsku. Poza tym Luigi pięknie śpiewał. Często brał gitarę i robił nam wspaniałe koncerty pieśni włoskich. Zarówno tych dla dzieci, religijnych, jak i tych wspaniałych tradycyjnych, których Włochy mają nieskończoną ilość. Tam dzieci zanim nauczą się mówić i chodzić, uczą się tańczyć i śpiewać. Francesco bardzo szybko zaczął i mówić i śpiewać.

A jakie włoskie tradycje udało Wam się przenieść na polski grunt, w tych nieciekawych latach osiemdziesiątych?

Przede wszystkim picie kawy. W rzymskim domu Luigiego był to rytuał. Sprowadziliśmy z Włoch prawdziwy ekspres! Było to coś zupełnie niezwykłego! Prawdziwe cappuccino w Krakowie! No i oczywiście budowanie szopki. Luigi tworzył z papieru skały, chłopcy ustawiali figurki. Towarzyszyła temu niezwykła atmosfera, wzmocniona włoską muzyką i potrawami, które uczyłam się przyrządzać od mojej włoskiej teściowej. Spory polityczne przy obiedzie też udało nam się przenieść na polski grunt! Gdy kończył się wspólny, rodzinny obiad – kończyły się kłótnie i wszyscy grzecznie pomagali przy sprzątaniu.

A co z malowaniem?

Musiałam na jakiś czas je odłożyć, tym bardziej, że urodziłam trzecie dziecko – córeczkę Marysię. Obiecałam sobie, że jak córka pójdzie do przedszkola, powrócę do moich obrazów. Niestety, gdy Marysia miała sześć lat, Luigi zmarł. Nagle zostałam sama, bez pracy i z trójką dzieci. Rodzina włoska i polska pomagały jak tylko potrafiły, ale było nam bardzo ciężko. I pewnego dnia Muzeum Narodowe w Krakowie zwróciło się do mnie o poprowadzenie warsztatów ikonograficznych. Ucieszyłam się bardzo! To było moje wielkie marzenie, ale równocześnie bałam się, czy potrafię kogoś nauczyć malować ikony. Na szczęście poradziłam sobie i od lat prowadzę takie warsztaty zarówno w muzeach jak i w domach kultury oraz prywatnie zarówno w Polsce i we Włoszech.

Ale sama też malujesz, przyjmujesz zamówienia na dawne obrazy włoskie oraz ikony?

Oczywiście! Malowanie, to mój kontakt z Bogiem, lek na smutek, chwila uspokojenia, wyciszenia i radości.

A „zamówienie życia”?

Myślę, że to jeszcze przede mną. Póki co, najbardziej jestem dumna z wielkiej ikony Mandylionu do ołtarza głównego o wymiarach – 2,5 x 2,5 m do kościoła w Wieliczce. Namalowałam go w trzy miesiące! Niezwykłym było natomiast zamówienie kopii ikony 1:1 z ołtarza kościoła w północnych Włoszech. Dzięki pracy twórczej, miłości do sztuki udało mi się odzyskać równowagę. Wyszłam ponownie za mąż, za Piotra również wdowca z trójką dzieci. Pracujemy teraz razem, dzieląc się wspólną pasją do ikon i sztuki. Piotr wykonuje deski, robi grunty i złocenia, a ja maluję. Oboje kochamy Włochy, gdzie mamy mnóstwo przyjaciół i właśnie planowaliśmy włoską podróż marzeń. Kupiliśmy przyczepę campingową i zamierzaliśmy objechać i zwiedzić każdy zakątek, lecz niestety pandemia pokrzyżowała nasze plany. Wielka miłość nigdy nie ustaje i wrócimy tam za rok.

W mieście cieni. Kilka słów o Perugii

0

Wyjazd do Perugii jest jak rzut monetą – nie wiadomo co wypadnie. Dla jednych będzie to strzał w dziesiątkę, inni będą zawiedzeni, znudzeni rytmem miasta środkowych Włoch. Pojechałem, co może dość oczywiste, dla… dzieł Perugina, przedstawiciela szkoły umbryjskiej. Na miejscu, w tym leniwym i nieco mrocznym mieście, otwierały się kolejne skarby regionu.

O Perugii często nie wypowiadano się pochlebnie, co po wizycie zaczęło mnie dziwić. Utkwiły mi w głowie słowa z książki, którą miałem przy sobie – „Pamięć Włoch” Wojciecha Karpińskiego, gdzie czytamy, że miasto wydało się autorowi „[…] mrocznym i brutalnym. Czułem się zduszony i przytłoczony”. Trzeba powiedzieć, że Perugia nie była ostoją dostojnego humanizmu, a rządy despotów miały skutki dość „pragmatyczne” w podejściu do zagadnień życia i śmierci krew w czasach nowożytnych przelewała się tu strumieniami. 

Miasto nazywane w czasach rzymskich „Augusta Perusia” liczy dzisiaj ok. 167 tysięcy mieszkańców. Perugia, jak wiele włoskich miast, leży bliżej obłoków, niż ziemi. Po przyjeździe pociągiem, trzeba przejść przez dworzec (warto zwrócić uwagę na poczekalnię, pusta wygląda osobliwie), skierować się w lewo w stronę funicolare i „minimetrem” pojechać do „starego” miasta na szczycie. Jego centrum stanowi Piazza IV Novembre, gdzie pośrodku stoi Fontana Maggiore (1277-1278) – dostępny niemal na wyciągnięcie ręki skarb miasta, na którym widać szeroki wachlarz przedstawień – od proroków i świętych po scenki z symbolicznymi wizerunkami mieszkańców wsi. Autorami są Niccolò Pisano i jego nie mniej utalentowany syn Giovanni, rzeźbiarscy mistrzowie swoich czasów, przełomu XIII i XIV wieku, znani z prac w Pizie, Sienie, Pistoi. Fontanna przez lata była otoczona szczególnym szacunkiem, ustawowo nie wolno było w niej poić zwierząt i czerpać wody, a dzisiaj od arcydzieła dzieli nas okratowanie, które przypomina o tej tradycji.

Po jednej stronie wznosi się katedra San Lorenzo, po drugiej ratusz – Palazzo dei Priori. W środku mieści się Galleria Nazionale dell’Umbria. To wiele mówiąca nazwa, która uzmysławia, że nie da się opowiedzieć o całości zjawisk artystycznych bez odniesienia do regionu, czy lepiej powiedzieć do „szkoły umbryjskiej”. Zanim zaczniemy oglądać dzieła jej najlepszego przedstawiciela Perugina, trzeba przedrzeć się przez sale sztuki dość przeciętnej albo takiej, która ważna była dla samej tylko Umbrii, czyli Fiorenzo di Lorenzo i Giovanniego Boccatiego. Warto oczywiście dłużej zatrzymać się przy rzeźbach Arnolfa di Cambio, pięknej „Madonnie” Duccia czy „Poliptyku z Perugii” albo inaczej „św. Antoniego”, umieszczonym w ciemnej sali, którego autorem jest znakomity Piero della Francesca. Dzieło jest hipnotyzujące, więc stoimy przed nim jakiś czas. Z transu budzą nas inne prace, takie jak te Agostina di Duccio, który jest autorem rzeźbiarskiej oprawy w oratorium św. Bernarda przy kościele św. Franciszka.

Chciałem jednak zobaczyć przede wszystkim prace Perugina, czyli nauczyciela Rafaela, którego 500. rocznicę śmierci obchodzimy w tym roku. Autora „Madonny ze szczygłem” Perugino zgodził się przyjąć do pracowni malarskiej i to on miał największy wpływ na działalność młodego twórcy. By przekonać się jak bardzo uczeń przerósł mistrza świadczą obrazy z 1504 roku podejmujące ten sam temat „Zaślubin Marii”, warto więc porównać te dwa dzieła Rafaela i Perugina (jeden znajduje się w Mediolanie, drugi we francuskim Caen). Perugino urodził się ok. 1450 roku w umbryjskim Città delle Pieve. Choć kształcił się we Florencji i pracował poza rodzinnymi stronami, to w Perugii rozwinął swoją szkołę. Pracował w manierze charakterystycznej dla siebie, w zamiłowaniu do błękitów oraz rozkładania ich w rytmie miękkiego modelunku, niekiedy z sentymentalnym zapędem. Mnie zachwycił wczesny „Pokłon Trzech Króli” z ok. 1475 roku. To prawdziwy koncert gestów, warto dłużej się w niego wsłuchać. Po wyjściu z muzeum należy udać się do sąsiedniego budynku, gdzie mieści się Collegio del Cambio, dawna siedziba gildii kupców oraz tych, którzy zajmowali się wymianą pieniędzy. Piękne wnętrza zdobią freski m. in. osławionego już Perugina.  

Kiedy zejdziemy via Baglioni (o patronach tej ulicy, a także o Oddich, którzy odcisnęli silne piętno na historii miasta, sporo można byłoby złego powiedzieć), dojdziemy do Rocca Paolina. To XVI-wieczna twierdza, powstała dla papieża Pawła III na etruskich, rzymskich i średniowiecznych zabytkach. Zwiedzanie jej podziemnych korytarzy przypomina wędrówkę po jaskiniach, ewentualnie osobliwe carceri. Budowla została zburzona w połowie XIX wieku i znów parę lat później odbudowana dla papieża Piusa IX, aż do zdobycia tej zadziwiającej architektury przez wojska Królestwa w 1861 roku. Warto tam zajrzeć nie tylko ze względu na klimat wnętrz, ale także na wystawy sztuki współczesnej. 

W centrum Perugii można znaleźć pożywienie nie tylko dla duszy, ale i ciała. Na rogu jednej z ulic pojawiają się sprzedawcy mięsiw, solidna porcja tradycyjnej porchetty jest w stanie na długo zasilić żołądek podczas wędrówki. Na kolację jednak należałoby zdecydować się na spaghetti alla norcina, z sosem z trufli, region słynie bowiem z tego ekskluzywnego specjału, który skrywają umbryjskie lasy. Co może dopełnić całości, jeśli nie wino z okolic Orvieto? Wiadomo bowiem, że Umbria to jedna z najstarszych włoskich winnic. Na koniec warto dodać, że miasto uznawane jest za włoską stolicę czekolady, znajduje się tutaj jej fabryka i corocznie odbywa festiwal, poświęcony przysmakowi.

Historia Perugii skłania jednak do gorzkich konstatacji – nie był to nigdy wielki ośrodek artystyczny, a dzieje miasta oparte są na mrocznych dokonaniach bratobójczych walk. W cieniu kamiennych, ciasnych wąwozów ulic serce miasta oddycha mrokiem dawnych dziejów. Perugia to jednak miejsce kontrastów, by się o tym przekonać wystarczy na chwilę posiedzieć w Giardini Carducci i zatopić się w ożywczych szarobłękitnych dolinach Umbrii, które znamy z obrazów Perugina. 

foto: Dawid Dziedziczak

Miłość i kryzys związku w niepowtarzalnym stylu Ferzana Özpetka

0
Ferzan Özpetek, Kasia Smutniak - Biennale di Venezia, fot. Andrea Pattaro/Vision

“Sekret bogini Fortuny” to nowy film Ferzana Özpetka, reżysera o tureckich korzeniach od lat mieszkającego w Rzymie, który od lipca, dzięki dystrybucji Aurora Films, będzie można oglądać w polskich kinach. Film miał już swoją premierę na Festiwalu Wiosna Filmów, który w tym roku, ze względu na pandemię, odbył się w całości online. Niezwykle szczera i poruszająca historia przywodzi na myśl atmosferę wcześniejszych filmów reżysera jak choćby „On, ona i on” czy „Okna”. 

Film opowiada o kryzysie związku Arturo (Stefano Accorsi) i Alessandro (Edoardo  Leo), których stabilne życie wywraca się do góry nogami wraz z przyjazdem dwójki dzieci: Martiny (Sara Ciocca) i Sandro (Edoardo Brandi), pozostawionych parze pod opieką na kilka dni przez przyjaciółkę Alessandro – Annamarię (Jasmine Trinca).

„Sekret bogini Fortuny, to film pełen emocji, które zdają się prowadzić głównych bohaterów w ich wyborach, skąd pomysł na tę historię?

Jakieś dwa lata temu mój brat zachorował na raka i od razu było wiadomo, że jego stan jest ciężki. W takich momentach pojawiają ci się w głowie różne scenariusze. W pewnym momencie zadzwoniła do mnie żona brata prosząc, abym obiecał, że zajmę się ich dwójką bliźniaków, jeśli jej również coś się stanie. Obiecałem jej to, ale zaraz po odłożeniu słuchawki zacząłem mieć wątpliwości. Zadałem sobie pytanie, jak dzieci czułyby się w domu ze mną i z moim partnerem Simone. Jesteśmy razem już od osiemnastu lat, mamy własne przyzwyczajenia, nasze mieszkanie jest zawsze pełne przyjaciół i panuje w nim zamieszanie. Dzieci wywróciłyby naszą codzienność do góry nogami. Nie byłem pewny, czy jestem gotowy na taką rewolucję. Z jednej strony pojawiło się dużo znaków zapytania, z drugiej jednak od razu pomyślałem, że to świetny temat na film. I tak, razem ze współscenarzystą Gannim Romolim, zabraliśmy się za pisanie scenariusza.

W momencie powstawania scenariusza znane były już wszystkie lokalizacje? Interesuje mnie zwłaszcza Sanktuarium Fortuny w Praeneste, które scala całą historię.

Scenariusz i miejsca akcji rodziły się jednocześnie. Simone jest z Palestriny, znajdującej się niedaleko Rzymu, gdzie mieści się Sanktuarium Fortuny w Praeneste. To wyjątkowe miejsce, poświęcone kultowi Bogini Fortuny, zawsze w jakiś sposób mnie fascynowało. Sanktuarium, wybudowane na przełomie II i I wieku p.n.e. było bardzo popularne w czasach antycznych, ponieważ można tam było konsultować się z wyrocznią, prosząc ją o przepowiedzenie przyszłości lub zadać jej pytanie w trapiącej nas kwestii. Wierny otrzymywał odpowiedź, wyciągając los na małej tabliczce wykonanej z drzewa oliwnego. Historia i filozofia tego miejsca bardzo mnie fascynowały i od razu pomyślałem, że „bogini Fortuna” to byłby świetny tytuł filmu.

Pozostałe miejsca, w których rozgrywa się akcja filmu również są bardzo sugestywne.

W „Sekrecie bogini fortuny” chciałem przywołać atmosferę z filmu „On, ona i on”, który rozgrywał się w dzielnicy, w której teraz mieszkam. Po sukcesie filmu to miejsce stało się niezwykle modne, powstało dużo eleganckich lokali i wielu aktorów kupiło tam mieszkania. Atmosfera bardzo się zmieniła i zniknęła magia, którą przedstawiłem w filmie. Powiedziałam więc mojej scenografce Giulii Busnengo, która pracowała również z Paolo Sorrentino, żeby znalazła mi dzielnicę, która przywoła atmosferę dawnego Rzymu. Znaleźliśmy wspaniałe mieszkanie w dzielnicy Nomentano przy ulicy Lega Lombarda 43. Stary budynek z wewnętrznym dziedzińcem i tarasami, które znajdują się jeden naprzeciw drugiego, kreując atmosferę wspólnoty. To było idealne miejsce. Giulia chciała jeszcze oglądać inne, ale ja byłem zdecydowany. Później włączyłem do opowieści inne miejsca, które znalazłem wokół, bar czy sklep hydrauliczny.

Zawsze trzymam się scenariusza, ale lubię też kierować się instynktem. Słynna scena tańca w strugach deszczu początkowo była rozpisana tylko na dwie osoby, Martinę i Minę, kobietę transseksualną. Tańczą we dwie i potem dołącza do nich Annamaria. Kiedy zaczyna padać, dziewczynka i Mina chowają się pod dachem, a Annamaria zostaje sama. Pomyślałem sobie, że to nienaturalne, aby pozostali powstrzymali się od dołączenia do niej i wspólnego tańca. Zmieniłem tę scenę instynktownie pomimo sprzeciwów moich współpracowników. Kręciliśmy tylko raz i scena wyszła idealnie. Towarzyszy jej piosenka podarowana mi przez moją przyjaciółkę Sezen Aksu. To bardzo ważny moment inspirowany sentencją Gandhiego: „podczas burzy nie bój się i nie myśl jak ją przetrwać, tylko naucz się tańczyć w strugach deszczu.” To jest filozofia charakteryzująca wszystkich bohaterów filmu.

Motywem muzycznym filmu jest utwór „Luna diamante” w wykonaniu Miny, skąd ten wybór?

Łączy mnie z Miną głęboka więź przyjaźni, zaufania i wzajemnego szacunku, oprócz oczywiście relacji zawodowej. Wysłałem jej gotowy scenariusz, jak tylko był gotowy i zaznaczyłem, że w filmie jest postać nazwana jej imieniem. Poprosiłem ją również o piosenkę z nowego albumu i dostałem nagranie „Luna diamante”, która w filmie jest tłem dla trudnej, ale jednocześnie pełnej miłości, relacji między dwoma głównymi bohaterami, Arturo i Alessandro. 

Są jacyś reżyserzy, którzy szczególnie cię inspirują?

Vittorio De Sica i Kieślowski to zdecydowanie moi faworyci. Cenię u nich zwłaszcza sposób pracy z aktorem. Są też filmy, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie, np. „Czarny narcyz” Michael’a Powella czy niektóre filmy Sorrentino i Mario Martone. Poza tym, ogromnie cenię Pawła Pawlikowskiego. Miałem okazję spotkać się z nim na jednym z festiwali i od tamtej pory cenię go nie tylko jako reżysera, ale również jako osobę. „Zimna wojna” to moim zdaniem niesamowity film.

Jak powstał pomysł pracy z Kasią Smutniak przy nagraniu dla Biennale sztuki w Wenecji?

Kiedy zadzwoniła do mnie kuratorka Pawilonu weneckiego, przygotowywałem właśnie operę „Madama Butterfly” w Teatrze San Carlo w Neapolu i nie miałem czasu, żeby zajmować się czymkolwiek innym. Kuratorka wytłumaczyła mi, że szukają reżysera o międzynarodowej sławie, który nagrałby krótki film opowiadający o własnym wyobrażeniu Wenecji. Powiedziałem jej wówczas, że jedyna rzecz, która przychodzi mi do głowy, to twarz dziewczyny zanurzonej w wodzie na tle zmieniających się widoków Wenecji. Pomysł się spodobał, bo świetnie łączył się z ogólną koncepcją pawilonu weneckiego, który miał być cały zanurzony w wodzie. Pomyślałem wówczas, że to przeznaczenie i przyjąłem tę propozycję. Od razu pomyślałem o mojej serdecznej przyjaciółce Kasi Smutniak, która z entuzjazmem przyjęła zaproszenie do projektu. Kręciliśmy wszystko bez pomocy komputera i efektów specjalnych i już podczas pracy zorientowaliśmy się, że wychodzi z tego bardzo mocny przekaz. „Venetika” odniosła duży sukces, a teraz będzie pokazywana między innymi w Paryżu, Tokyo, Mediolanie, Nowym Yorku i innych miastach, gdzie odbędzie się projekcja i mini wystawa siedmiu kadrów z nagrania. 

Najbliższe plany?

Piszę właśnie duży projekt dla Disneya, osiem odcinków serialu „On, ona i on”, ale zrobionych zupełnie inaczej niż film. Poza tym piszę sitcom na temat koronawirusa, powstaje też nowy projekt filmu na ten sam temat, opisujący bardziej to, co działo się wokół epidemii. Moim zdaniem nie można teraz mówić o niczym innym, nie można opowiadać o życiu bez tej choroby. Nie wiem, czy widzowie, którzy pójdą do kina po tym wszystkim, będą chcieli obejrzeć „normalny” film.

Leszek Kazana: Włochy – historia życia

0

W 1975 roku, kiedy w Warszawie jest organizowana retrospektywa filmów Michelangelo Antonioniego, Leszek Kazana jest licealistą zakochanym w Italii, kibicem Legii i AC Milan i miłośnikiem historii antycznej. Przepada za kinem. Dowiaduje się, że mógłby tłumaczyć ikonę historii kina włoskiego. 

Leszek Kazana: Na szczęście telefon odebrał mój tata! Mama powiedziałaby, że chodzę do szkoły. Spotkanie z Antonionim było niezapomnianym przeżyciem. Pierwszego dnia byłem ogromnie onieśmielony, co reżyser od razu zrozumiał. „Bardzo mnie podziwiasz, prawda?”. „Tak”. „Rozumiem, ale teraz tłumacz!” Wkrótce poczułem się tak raźnie, że zapytałem jak można zostawić Monikę Vitti „Nie twoja sprawa”. Innych zgrzytów nie było. Pisano o nim, że jest lodowaty. Nic podobnego. Zauważył, że jest mi przykro z powodu jego wyjazdu. Nie ukrywam, że się wzruszyłem. Antonioni podarował mi krawat: „Zawiąż go czasem”.

Monica Vitti i Michelangelo Antonioni

Cofnijmy się trochę w czasie. W jaki sposób Włochy stały się częścią twojego życia?

Właśnie miałem pójść do szkoły, gdy mój tata objął stanowisko w pięknej Ambasadzie Polski przy via Rubens w rzymskiej dzielnicy Parioli. W Wiecznym Mieście mieszkaliśmy od 1965 do 1969 roku. Przez 4 lata uczęszczałem do szkoły podstawowej, którą ukończyłem, bo ostatniego roku zrobiłem jednocześnie czwartą i piątą klasę. Zawsze będę pamiętał wspaniałego nauczyciela pana Arduina Cappelloni, poliglotę, zapalonego historyka, z wykształcenia prawnika. Zawdzięczam mu najwspanialsze szkolne wspomnienia.

Dlaczego polski chłopiec, który uwielbia piłkę nożną po przeprowadzce do Rzymu kibicuje drużynie AC Milan?

Dopiero co przyjechaliśmy do Rzymu. Nie mieliśmy jeszcze telewizji. Kiedy nasi sąsiedzi Roberto i Marisa Mignani, którzy zostali na zawsze naszymi najlepszymi przyjaciółmi, otworzyli drzwi, usłyszałem charakterystyczny głos sprawozdawcy piłkarskiego. Bez wahania wszedłem do cudzego mieszkania i usiadłem przed telewizorem. Nie mówiłem po włosku, ale udało mi się zapytać, jak się nazywa zawodnik z numerem 10. „Gianni Rivera” odpowiedział Roberto. To była miłość od pierwszego wejrzenia – do Rivery i jego Milanu. To był zły sezon: trenowany przez Silvestriego Milan skończył rozgrywki na dalekim miejscu. Potem wrócił trener Nereo Rocco i mogłem się cieszyć Pucharem Zdobywców Pucharów, mistrzostwem Włoch i Pucharem Krajowych Mistrzów Europy (1969) po finałowym zwycięstwie 4-1 nad Ajaxem Amsterdam młodego Johana Cuijffa. Głównym sprawozdawcą piłkarskim był wtedy w telewizji Nicolò Carosio, który przez 30 lat pracował wcześniej dla radia. Zdarzało mu się krzyczeć: „prawie gol”, gdy piłka przelatywała dwa piętra nad bramką. Zachwycał się też „pociskami Rivery”, co było oksymoronem gdyż wielki Rivera nie miał mocnego strzału. 

To były czasy, kiedy reprezentacja polski rozgrzewała się przed późniejszymi sukcesami?

Polsce nie udało zakwalifikować się do Mistrzostw Świata w 1970 roku, które Włochy powinny były wygrać, ale przegrały w finale, prawdopodobnie dlatego, że Valcareggi, wspaniały skądinąd trener, nie potrafił pogodzić Rivery z Mazzolą. W 1972 roku Polska wygrała Olimpiadę, która była tak naprawdę Mistrzostwami Świata państw socjalistycznych. Dwa lata później na Mistrzostwach Świata Polska wyeliminowała Włochy. Valcareggi jechał do Niemiec po zwycięstwo, ale wielcy włoscy mistrzowie byli już leciwi. My zajęliśmy trzecie miejsce. Jestem przekonany, że z Włodkiem Lubańskim (przepadałem za nim jak za Riverą) zwyciężylibyśmy. 

W 1969 roku wracacie do Warszawy. Dalej uczysz się włoskiego?

Na pierwszym miejscu była historia świata antycznego. Uważałem po staremu, że głównym zagadnieniem historii jest władza, poszedłem więc na prawo. Moim promotorem był wybitny starożytnik i historyk prawa prof. Henryk Kupiszewski. Na studia podyplomowe wróciłem do Rzymu. Zanim do tego doszło, żyłem w Warszawie Polską i Włochami. Pamiętam, z jaką niecierpliwością czekałem na włoskie gazety. Niedziele spędzałem u dziadków w Górze Kalwarii, gdzie odbiór fal średnich był lepszy niż w Warszawie. Nieopodal ruin Czerska słuchałem Ciottiego, Ameriego i innych sprawozdawców „Tutto il calcio minuto per minuto” („Piłki od pierwszej do ostatniej minuty”). Brakowało mi Włoch. Po siedmiu latach spędziłem w nich miesiąc dzięki stypendium Włoskiego Instytutu Kultury. Zdałem sobie sprawę, że znam kino światowe nie gorzej od włoskich kinomanów w moim wieku. W latach siedemdziesiątych filmy zza żelaznej kurtyny nieraz docierały do nas z dużym opóźnieniem, ale znacznie częściej, niż się dzisiaj wydaje. Dotyczyło to również filmów włoskich.  Jak na ironię „Głos księżyca” to jedyny film Felliniego, który nie wszedł na nasze ekrany, bo po upadku komunizmu prywatni dystrybutorzy nie kupili licencji. 

Po powrocie ze studiów w Rzymie zacząłeś uczyć?

To były burzliwe czasy. Skończyły się bardzo szczęśliwie. W połowie lat dziewięćdziesiątych byłem referentem ds. włoskich w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Następnie zostałem nauczycielem włoskiego i historii i wróciłem do tłumaczeń.

Poznałeś wielu przedstawicieli Włoch w Polsce. Kogo wspominasz najlepiej?

Pierwszym poznanym ambasadorem był w połowie lat siedemdziesiątych Mario Mondello.  Poznałem też wszystkich jego następców i dyrektorów Włoskiego Instytutu Kultury, w tym Teresę Triscari Ilardo, Pier Angela Cappello, Giulia Molisaniego, Paolę Ciccolellę, Roberta Cincottę. Wszystkich wspominam najlepiej, a wśród ambasadorów szczególnie Lukę Daniele Biolato. Pierwszy raz przyjechał do Warszawy jako młody sekretarz ambasady. Gdy po wielu latach go zapytano, gdzie chciałby zakończyć karierę, wybrał Pałac Szlenkierów w Warszawie. Zawdzięczamy mu szczęśliwy wybór i zakup siedziby Włoskiego Instytutu Kultury przy ulicy Marszałkowskiej. Spoczywa na warszawskich Powązkach. Powiedział mi kiedyś, że nawet mądrym Włochom zdarza się przyjeżdżać do Polski z żalem, że nie wysłano ich gdzie indziej, ale tylko głupi po wyjeździe nie tęsknią za Polską. Podczas wykładów w Genui Pietro Marchesani, kongenialny tłumacz Wisławy Szymborskiej czasem się zamyślał. Potem przepraszał: „Wybaczcie, ale miałem wrażenie, że jestem w Krakowie albo w Warszawie”.

Włochy-Polska w twoim przypadku to Rzym-Warszawa?

Nie ukrywam, że tylko w tych dwóch miastach czuję się jak w domu. Jeśli jestem w Bolonii lub w Krakowie, w Wenecji czy we Wrocławiu, czuję się dobrze, ale jestem nie u siebie. W Warszawie uwielbiam energię i ofertę kulturalną, która jest znacznie większa niż w wielu innych stolicach europejskich. Poza tym jest piękna, pełna zieleni i ma najwspanialszy park miejski w Europie: Łazienki Królewskie. 

A gdybym Cię zapytał o włoskich pisarzy i reżyserów?

Zabieram na wakacje „Rzemiosło życia” Pavesego i „Rycerza i śmierć” Leonarda Sciascii. O Antonionim mówiliśmy, z filmów Felliniego, najbardziej lubię „Rzym”, „Amarcord” i „Osiem i pół”. Wciąż oglądam Viscontiego i Monicellego, dzięki któremu Monika Vitti przestała być aktorką jednego charakteru.  Uwielbiam kino polityczne, a zatem Francesco Rosiego. Muzyka to przede wszystkim Paolo Conte, którego znów chciałbym słuchać w Polsce, i Gianmaria Testa, którego w 2007 roku Pier Angelo Cappello zaprosił do Warszawy.

A polscy artyści?

Kino to szkoła polska: Wajda, Munk, Kawalerowicz, Roman Polański od „Noża w wodzie” do ostatniego filmu o sprawie Dreyfusa, który już widziałem trzy razy, moralitety Krzysztofa Zanussiego: „Góry o zmierzchu”, „Struktura kryształu”. A z młodszych – Paweł Pawlikowski. A z pisarzy – Jarosław Iwaszkiewicz i jego olśniewające wiersze i opowiadania. Większość nieco pogodniejszych opowiadań Iwaszkiewicz napisał na Sycylii i w Rzymie albo w Sandomierzu, najbardziej włoskim z mniejszych polskich miast. Zamość jest klasą dla siebie.

Włochy i Polskę łączy odwieczna i głęboka więź, która dzisiaj powinna być trochę wzmocniona?

W 1945 roku, po sześciu latach tragedii i destrukcji, wielki Jan Parandowski, autor między innymi „Mitologii”, która wciąż należy do polskich lektur szkolnych, został poproszony przez Katolicki Uniwersytet Lubelski o roczny wykład. Wybór tematu należał do niego. Wybrał Petrarkę. Twierdził, że – kulturalnie – Polska leży nad Morzem Śródziemnym. Dużo wiemy o Włochach na dworze Zygmunta Starego, nieco mniej o włoskich artystach ponad dwieście lat później na dworze Stanisława Augusta. Król rozmawiał z nimi po włosku i po wenecku, bo kilku z nich przybyło do nas z Najjaśniejszej Republiki. Aż nie chce się wierzyć, że król Poniatowski nigdy nie był we Włoszech. Wspomnijmy jeszcze o Padwie, włoskim uniwersytecie tylu wybitnych Polaków w tym Kopernika, który studiował również w Bolonii i Ferrarze, z której przywiózł doktorat z prawa kanonicznego. Polska wiele wzięła od Włochów i wiele im dała. Bez polskiej kultury Europa byłaby ułomna: bez muzyki Chopina i Pendereckiego, teatru Kantora i Grotowskiego, wielkiego kina i literatury. Spytajcie włoskiego księgarza, czy sprzedaje wiersze: „Owszem, Szymborską. I lektury szkolne”. Historyczne relacje, nieprzerwane i owocne, między moimi dwoma ukochanymi krajami, to rama kulturowa, do której należę. Kiedy pytają mnie, czy Włochy to wybór odpowiadam, że to mógłby być wybór, ale w moim przypadku to raczej historia życia.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

 

Butelki do wina

0

Każde wino ma swoją butelkę, zwykle z ciemnego szkła, aby chronić zawartość przed światłem słonecznym. Pojemność to przeważnie 750 ml, choć nie zawsze.

Pierwsze ślady historyczne na temat pochodzenia szklanej butelki sięgają I w. n. e., kiedy na terytorium Syrii tworzono niewielkie szklane pojemniki techniką dmuchaną, które różniły się od amfor, wytwarzanych wcześniej tradycyjną metodą wlewania gorącego szkła do formy, i mających znacznie grubsze ścianki. Początkowo produkowano raczej nieduże fi olki i ampułki, doprecyzowując technikę i umiejętności rzemieślników, ale już od pierwszego wieku naszej ery realizowano prawdziwe butelki.

Praktyczne użycie butelki do przechowywania wina, było raczej rzadkie z uwagi na trudność w jej wykonaniu w porównaniu do innych pojemników do tego samego przeznaczenia. Jej rozpowszechnienie w Europie nastąpiło dopiero w połowie XV wieku. Wyspa Murano była pierwszym centrum produkcyjnym, uprzywilejowanym ze względu na liczne kontakty handlowe i kulturowe utrzymywane przez Wenecję z Bliskim Wschodem, gdzie sztuka szkła artystycznego była już rozwinięta.

Butelki wina prawie zawsze biorą swoją nazwę od regionu, na którym rozpowszechniło się ich użycie. Oto lista najpopularniejszych butelek, które można teraz znaleźć praktycznie wszędzie:

Typ Bordeaux: pochodzi z regionu Bordeaux, to chyba najczęściej używana butelka wśród tych przeznaczonych do produkcji wina. Wyróżnia się cylindrycznym kształtem, ma wyraźnie szersze „ramiona” i niezbyt długą szyjkę.

Typ Bordeaux o wysoko osadzonych „ramionach”: to estetyczna ewolucja standardowej butelki Bordeaux. Jej kształt nadaje dodatko wej elegancji i w związku z tym używa się jej do wyjątkowych win, zwłaszcza do Passito.

Typ burgundzki: pochodzi z Francji, podobnie jak butelka Bordeaux i charakteryzuje się bardzo niewyraźnie zaznaczonymi „ramionami”. Używa się jej zarówno do białego jak i czerwonego wina.

Albeisa: tradycyjna butelka z miasteczka Alba w Piemoncie, używana do czerwonego wina ze wzgórz Langhe. Podobna do typu burgundzkiego, wyróżnia się wytłoczonym na butelce napisem „Albeisa”. Ma mało zaznaczone „ramiona” i krótką szyjkę.

Typ szampański: to tradycyjna butelka do szampana (a ostatnio również do przechowywania win musujących). Produkuje się ją z grubszego szkła, które utrzymuje ciśnienie dwutlenku węgla zawartego w winie, z tego samego powodu na szyjce znajduje się wypukłość, gdzie można przymocować metalowy zaczep, przytrzymujący tradycyjny korek w kształcie grzybka.

Typ Chamapgne Cuvée: to odmiana typu szampańskiego z szerszą podstawą i dłuższą szyjką.

Typ reński: pochodzi z doliny Renu w Niemczech i służy do przechowywania białych win. Wyróżnia się podłużnym, smukłym kształtem.

Typ alzacki: pochodzi z Alzacji i służy do przechowywania białego wina. Wyróżnia się brakiem „ramion” i wydłużonym kształtem.

Butelka do Porto: używa się jej głównie do przechowywania hiszpańskich win likierowych takich jak Porto czy Sherry. Kolor szkła to zwykle odcienie zieleni lub brązów.

Typ marsalski: to butelka używana do przechowywania Marsali, jej szkło jest zwykle ciemnobrązowe lub czarne, a kształt przypomina tradycyjne butelki do win wzmacnianych.

Amfora: jedna z bardziej charakterystycznych butelek do przechowywania wina. Pochodzi z Prowansji i stała się sławna we Włoszech dzięki Verdicchio, odmianie białego wina z regionu Marche.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Protest Krakowskiej Gastronomii 28.10

0
Źródło: https://www.facebook.com/events/1049859112110974/

Mając na uwadze postępowanie rządu polskiego wobec branży gastronomicznej, zmuszeni byliśmy wyjść na ulicę walczyć o swoje firmy. Dlatego w Krakowie w dniu 28 października br. odbywa się protest branży gastronomicznej.

Od kwietnia do września 2020 roku zniknęło z rynku 2055 firm gastronomicznych. A wszystko przez to, że w żadnej tarczy pomocowej nie otrzymaliśmy wsparcia od rządu. Prawie 4,5 tysiąca firm już zawiesiło swoją działalność, a do końca roku liczba ta osiągnie 7 tysięcy. Długi branży gastronomicznej wynoszą obecnie 700 milionów złotych. Szacunkowa liczba zawieszonych działalności w branży HoReCa [hotele, restauracje, catering – red.] na koniec roku 2020 może sięgnąć 20 tys., z czego w samej branży gastronomicznej 7 tys., co stanowić może blisko 10 proc. wszystkich firm na rynku. Z całą pewnością część z nich już nigdy nie wróci i zostanie w efekcie zlikwidowana.

W samych restauracjach (28 % całej branży) stracić pracę może nawet 200 tysięcy osób. Wiąże się to bezpośrednio z kryzysem wśród dostawców produktów do gastronomii, jak i branży hotelarskiej.

Jak wylicza Sztab Kryzysowy Polskiej Gastronomii, krajowa gastronomia to ponad 76 tysięcy lokali, które generują około 37 mld złotych krajowego PKB.

Źródło: https://www.facebook.com/events/1049859112110974/

Żądamy realnej pomocy. Uruchomienia nisko oprocentowanych kredytów (1,2-1,5% w skali roku) z Banku Gospodarki Krajowej, przy równoczesnym ustaleniu kryteriów na poziomie realnym. Wymagania braku strat jest abstrakcyjnie nieakceptowalne. Wszyscy bowiem generujemy od marca 2020 jedynie straty. Zaproponowana przez rząd polski pomoc jest komedią, ponieważ jednorazowe zwolnienie z ZUS w listopadzie 2020 płatne w grudniu niczego nam nie daje. 5000 złotych bezzwrotnej pożyczki dla mikroprzedsiębiorców jest śmiechem na sali. Kryteria spadku do wykazania za październik 2019 do października 2020 na poziomie 40 % nie jest problemem do wykazania dla branży gastronomii, nasze straty to poziom 90 %.

Żądamy wprowadzenia stałej i jednolitej stawki VAT – 8% na wszystkie produkty i usługi w gastronomii od dnia 01.11.2020 r. Domagamy się „Tarczy Antykryzysowej dla Gastronomii Polskiej” na wzór tarcz antykryzysowej dla Turystyki. Na wzór Ustawy z dnia 17 września 2020 r. o zmianie ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19…, w tym:

  • stworzenia Funduszu Gwarancyjnego dla Gastronomii Polskiej w ramach Tarczy, dla wierzycieli w szczególności właścicieli nieruchomości
  • gwarancji dla banków i uruchomienie nieoprocentowanych pożyczek dla gastronomii
  • gwarancji dla klientów dokonujących wpłat zaliczek na wydarzenia grupowe w obiektach
  • umorzenie obowiązku spłat dotacji z PFR
  • preferencyjny ZUS dla pracowników gastronomii.

Wydarzenie na Facebooku: Protest Krakowskiej Gastronomii

Polsko-Włoskie Seminarium Ogrodowe „Citri et Aurea”

0

Realizowany z sukcesem od 2019 r. projekt „Citri et Aurea” rozwija się znakomicie, podobnie jak współpraca pomiędzy Galerią Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Na początku września odbyło się specjalistyczne seminarium z udziałem włoskich i polskich kuratorów dziedzictwa botanicznego i ogrodów historycznych. Podczas wydarzenia zaprezentowano osiągnięcia obu krajów w konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów.

Umocnienie kontaktów dyplomatycznych pomiędzy dworami wielkiego księcia Toskanii Kosmy III Medyceusza i króla Jana III po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem zaowocowało przesłaniem do Wilanowa ośmiu skrzyń roślin w 1684 r. Wśród gatunków wymienionych w źródłach znajduje się m.in. cytryna lumia zwana Jabłkiem Adama (Citrus lumia ‘Pomum Adami’), wręczana w tamtych czasach w dowód przyjaźni. Delikatny transport pokonał ponad 1600 km trudnej drogi z Florencji do Warszawy. Niezwykła historia roślin sprzed prawie 340 lat stała się przyczynkiem do rozpoczęcia współpracy pomiędzy Ogrodami Boboli zarządzanymi przez Galerię Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie dotyczącej historycznych kolekcji cytrusów.

Ogrody Boboli mogą poszczycić się niezwykłą kolekcją cytrusów, uznawaną za jeden z najważniejszych zbiorów w Europie. Obejmuje ona przeszło 500 donic z drzewami cytrusowymi ok. 90 różnych odmian, spośród których ponad 20 stanowią dawne odmiany z czasów Medyceuszy. Do dziś rośliny utrzymywane są z zachowaniem tradycyjnych metod uprawy oraz toskańskiego rzemiosła.

Specjaliści Ogrodów Boboli swoją ekspercką wiedzą wesprą zespół muzeum w Wilanowie w realizacji niezwykle trudnego przedsięwzięcia – rekonstrukcji kolekcji historycznych odmian cytrusów. Proces jej odtwarzania rozpoczęto w 2016 r., gdy w ogrodzie barokowym pojawiło się 38 drzew pomarańczowych umieszczonych w charakterystycznych dębowych donicach malowanych w biało-zielone pasy. Wilanowska kolekcja liczy obecnie ponad 100 egzemplarzy cytrusów w 7 gatunkach i stanowi rzadki w Polsce zbiór drzew oranżeryjnych.

W pierwszym etapie projektu „Citri et Aurea”, zrealizowanym w 2019 r., troje pracowników wilanowskiego muzeum przybyło do Florencji z wizytą studyjną, aby zapoznać się z tradycyjnymi metodami uprawy oraz toskańskim rzemiosłem ogrodowym. Przyjazd stał się okazją do wymiany wiedzy i doświadczeń w zakresie konserwacji ogrodów historycznych i kolekcji drzew cytrusowych.

W tym roku podczas polsko-włoskiego seminarium ogrodowego online, które odbyło się na początku września, zaprezentowano osiągnięcia instytucji obu krajów na polu konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów. W wydarzeniu wzięli udział znakomici eksperci i praktycy pracujący dla historycznych rezydencji. Galerię Uffizi we Florencji reprezentowała dr Bianca Maria Landi, koordynatorka Ogrodów Boboli i kuratorka dziedzictwa botanicznego, oraz arch. Paola Ruggieri, kuratorka dziedzictwa architektonicznego, z wykładem poświęconym konserwacji, ochronie i rewaloryzacji Ogrodów Boboli. O 470-letnich tradycjach tamtejszej historycznej kolekcji cytrusów z perspektywy roślin i architektury opowiedział Gianni Simonti, ogrodnik Ogrodów Boboli. Jacek Kuśmierski, specjalista ds. ogrodów historycznych Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie przybliżył przeszłość i przyszłość wilanowskiej kolekcji cytrusów a Łukasz Przybylak, kierownik ogrodów, zaprezentował historię i dalsze perspektywy rewaloryzacyjne wilanowskiego ogrodu oranżeryjnego. Muzeum w Nieborowie i Arkadii reprezentowała Agnieszka Chmielewska z Działu Zieleni z wykładem poświęconym faktom i mitom tamtejszej kolekcji cytrusów. Seminarium zakończyła prezentacja Beaty Kańskiej, kierowniczki ogrodów Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, która omówiła 250-letnią historię łazienkowskich oranżerii i kolekcji roślin cytrusowych.

Seminarium ogrodowe „Citri et Aurea” realizowany przez Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie i Galerię Uffizi we Florencji to unikatowy przykład współpracy pomiędzy Polską a Włochami w obszarze sztuki ogrodowej. Prof. Dorota Folga-Januszewska, zastępca dyrektora Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, przypomina: Florencja i Rzym to chyba najczęściej występujące w polskiej literaturze miasta-ideały, do których jeżdżono po piękno, nauki, rozrywkę, ale także po owoce natury i ogrodowe wizje. Od XVI w. zapisano tysiące kart notatkami z wypraw włoskich owocujących architekturą, malarstwem, rzeźbą, ale przede wszystkim sztuka ogrodów. Wilanów: pałac-muzeum i otaczające go ogrody są znakomitym przykładem tej tradycji. Nasze Muzeum, w którym tradycja kuchni jest traktowana równie badawczo i naukowo jak historia wszelkich innych sztuk – jest z pewnością miejscem, w którym doświadczenie projektu „Citri et Aurea” znakomicie wpisuje się w historię zmysłów, doznań i wrażeń.

Dyrektor Galerii Uffizi, Eike Schmidt, powiedział: Projekt “Citri at Aurea” napawa mnie dumą ponieważ pozwala przyszłościowo myśleć o owocnej i trwającej od pokoleń wymianie kulturalnej między Polską a Włochami, zainicjowanej w epoce baroku przez księcia Toskanii Kosmę III Medyceusza.

Dzięki współpracy partnerskiej między Ogrodami Boboli i Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, ta trwająca od wieków wymiana doświadczeń i sprawdzonych rozwiązań – skoncentrowana na ogrodnictwie, w ogólnym znaczeniu, a w szczególności na kolekcji drzew cytrusowych i ich pielęgnacji – mogła zostać skutecznie wznowiona.

Moja satysfakcja jest tym większa, że dzisiaj, mimo trudnego momentu w historii nas wszystkich spowodowanego pandemią, która radykalnie zmieniła nasze życie, możemy, dzięki technologii cyfrowej, uczestniczyć i dzielić się doświadczeniami zdobytymi przez nasz Dział Botaniki.

Pozdrawiam wszystkich przyjaciół w Polsce w imieniu własnym oraz w imieniu Galerii Uffizi, z życzeniami, aby nasza społeczność, w tym momencie funkcjonująca jedynie na płaszczyźnie wirtualnej, mogła powrócić w najbliższej przyszłości do tradycyjnej formy spotkań.

Nagrania wykładów są dostępne na kanale YouTube Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie i na kanale Youtube Galerii Uffizi we Florencji.

Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu „Kultura Inspirująca”. Partnerem strategicznym projektu jest Galeria Uffizi we Florencji. Inicjatywę wspierają polskie placówki we Włoszech – Instytut Polski i Stacja Naukowa Polskiej Akademii Nauk w Rzymie. Patronami seminarium są Włoski Instytut Kultury w Warszawie, Europejski Szlak Ogrodów Historycznych oraz Polska Organizacja Turystyczna. Patronat medialny sprawuje polsko-włoski magazyn „Gazzetta Italia”.

Źródło: Galeria Uffizi we Florencji, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Ciasteczka canestrelli

0

Składniki (na około 80 ciastek):

  • 300 g mąki 00
  • 200 g mąki ziemniaczanej
  • 150 g cukru pudru
  • 1 laska wanilii
  • Starta skórka z 1 cytryny
  • 300 g miękkiego masła
  • pokrojonego w kostkę
  • 1 łyżeczka soli
  • 6 jajek

Przygotowanie:

Canestrelli to typowe ciastka z Piemontu i Ligurii. Swoją wyjątkową kruchość zawdzięczają odpowiedniemu ugotowaniu żółtek przed wyrabianiem ciasta.

Najpierw ugotuj jajka w dużej ilości wody, przez ok. 8-10 min. Obierz je ze skórki, wyrzuć białka i zachowaj tylko żółtka. Ugnieć je tłuczkiem do ziemniaków lub przecedź przez sitko o drobnych oczkach. Następnie, do dużej miski wsyp mąkę, mąkę ziemniaczaną, sól, cukier puder, dodaj pokrojone w kostkę masło i wyrabiaj ciasto aż do uzyskania piaszczystej konsystencji. Dodaj aromaty: skórkę z cytryny i wnętrze świeżej laski wanilii. Jako ostatnie dodaj rozdrobnione żółtka i wyrabiaj ciasto aż do uzyskania miękkiej i zwartej masy. Zawiń ciasto w folię spożywczą i odłóż do lodówki na przynajmniej godzinę. Rozgrzej piekarnik do 170°C w trybie statycznym.

Rozwałkuj ciasto na grubość ok. 1 cm i wytnij ciastka o średnicy około 3 cm, używając foremki o rowkowatej krawędzi. Za pomocą okrągłej, gładkiej foremki o maksymalnej średnicy 1 cm, wytnij dziurkę w środku każdego ciastka. Następnie rozłóż ciastka na blasze pokrytej papierem do pieczenia. Z reszty ciasta wytnij kolejne ciasteczka, kontynuuj aż wykorzystasz całe ciasto. Piecz przez około 20-25 min.

Po wyjęciu z piekarnika, ostudź canestrelli i posyp cukrem pudrem. Przechowuj ciastka w blaszanym pudełku lub w hermetycznie zamykanym pojemniku, żeby zachować ich świeżość.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Covery z importu

0

Covery zawsze stanowiły dość istotne zjawisko w świecie muzyki rozrywkowej. Co więcej – ponieważ większość międzynarodowych hitów jest w języku angielskim – nietrudno spotkać, również we Włoszech, miejscowych piosenkarzy interpretujących po swojemu znane utwory artystów z krajów anglosaskich. Niektóre covery są bardziej „tradycyjne” – w tym sensie, że zachowują angielski tekst pierwowzoru; ciekawsze jest natomiast zjawisko coverów utworów anglojęzycznych po włosku, z tekstami przerobionymi w mniej lub bardziej udany sposób i skierowanymi do włoskich odbiorców.

Piosenki tego typu były szczególnie popularne w latach 60. i na początku lat 70., na fali sukcesu muzyki rockowej i beatowej pochodzącej z USA i Wielkiej Brytanii. Powszechne było imitowanie najsłynniejszych międzynarodowych gwiazd: wystarczy pomyśleć o takim piosenkarzu, jak Little Tony, który otwarcie naśladował Elvisa Presleya.

Najbardziej ikonicznym zespołem lat 60. byli na pewno The Beatles. W pierwszej połowie dekady Fausto Leali nagrał włoskie wersje „Please Please Me” i „She Loves You”: w obu przypadkach refren pozostał (przynajmniej częściowo) w języku angielskim, natomiast zwrotki były po włosku. Tekst „Please Please Me” otwiera zdanie „tu vuoi che parli un po’ l’inglese” (wł. „ty chcesz, bym mówił trochę po angielsku”), co brzmi prawie jak usprawiedliwienie wyboru obu języków. Z innych coverów utworów czwórki z Liverpoolu można wspomnieć o wersji „Yellow Submarine” wykonanej w 1969 r. przez młodziutką Nadę. Tekst (który napisał dla toskańskiej piosenkarki najważniejszy z włoskich autorów tekstów, Giulio Rapetti alias Mogol) jest tak samo prosty i beztroski jak w oryginalnej piosence, a refren nie odbiega zbytnio od wersji Beatlesów: „noi viviamo in un bel sottomarin […] / in un giallo e bel sottomarin” (wł. „my żyjemy w pięknej łodzi podwodnej […] / w żółtej, pięknej łodzi podwodnej”). Inni artyści woleli natomiast korzystać z własnych tekstów: na przykład piosenka „Se ritornerai” (wł. „Jeśli powrócisz”) włoskiego zespołu beatowego I Camaleonti, która ukazała się w 1966 r., była przeróbką innego klasycznego utworu Beatlesów – „Norwegian Wood”.

Wiele innych wybitnie popularnych utworów tamtych lat doczekało się włoskiej adaptacji: wspomnieć tutaj możemy o „Stivaletti rossi” (wł. „Czerwone kozaczki”) Dalidy – coveru „These Boots Are Made for Walking” Nancy Sinatry – albo o „Sono bugiarda” Cateriny Caselli, czyli „.I’m a Believer” Neila Diamonda. W tym ostatnim przypadku tekst jest dość zgodny z pierwowzorem, z wyjątkiem refrenu (w którym „wierzę [w miłość]” zostało zmienione na „jestem kłamczuchą”). Również dwa klasyki symfonicznego rocka drugiej połowy lat 60., „A Whiter Shade of Pale” Procol Harum i „Nights in White Satin” The Moody Blues, zostały wykonane po włosku – pierwszy przez zespół Dik Dik (pod tytułem „Senza luce”, wł. „Bez światła”), a drugi przez I Nomadi („Ho difeso il mio amore”, wł. „Obroniłem moją miłość”). Zdarzały się też covery „nieoficjalne”: na przykład utwór „Pietre” (wł. „Kamienie”), mający zresztą bardzo dobry tekst, jest zdecydowanie zbyt podobny do „Rainy Day Women #12 & 35” Boba Dylana, a „Chi ce l’ha con me” (wł. „Kto się na mnie uwziął”) Adriana Celentana jest właściwie przeróbką „We Say Yeah” Cliffa Richarda.

Oczywiście istnieją również przykłady coverów z późniejszych lat: jeden z klasycznych utworów Vasca Rossiego, „Gli spari sopra” (wł. „Strzały/strzelanie na górze”) z 1993 r., jest w rzeczywistości reinterpretacją piosenki „Celebrate” mało znanego irlandzkiego zespołu An Emotional Fish. Geneza włoskiego tytułu jest zaskakująco prosta: refren „(non) sorridete, gli spari sopra sono per voi” (wł. „(nie) uśmiechajcie się, strzały na górze są dla was”) wziął się po prostu z podobnie brzmiącego „celebrate, this party’s over, I’m going home” (ang. „świętujcie, impreza skończona, idę do domu”). Tekst jako całość przypomina trochę ten z oryginału, ale jest w nim zdecydowanie więcej gniewu i stanowi on ostrą, sarkastyczną krytykę włoskiego społeczeństwa i polityki. W 1994 r. ukazał się z kolei album innego znanego włoskiego artysty rockowego, Luciana Ligabue, zatytułowany „A che ora è la fine del mondo?” (wł. „O której godzinie jest koniec świata?”). Utwór pod tym samym tytułem jest coverem „It’s the End of the World as We Know It (And I Feel Fine)” amerykańskiego tria R.E.M. – a więc zespołu, którego na pewno nie można nazwać niszowym. Tak czy inaczej wersja nagrana przez Ligabue, której mocno satyryczny tekst uderza we wszechobecną we Włoszech telewizję, stała się jednym z klasyków emilijskiego muzyka i do dziś jest regularnie wykonywana podczas występów na żywo.

Tomasz Skocki, autor artykułu

Dziś przerabianie na włoski dobrze znanych piosenek nie jest już tak powszechne. Istnieje ryzyko popadnięcia w kicz, do tego narażając się fanom kultowych artystów i zespołów. Przykładem może już nie tak nowym, bo z roku 2001, ale zdecydowanie niesławnym jest „E chi se ne frega” (wł. „A kogo to obchodzi” albo „Mam to gdzieś”) Marca Masiniego – cover „Nothing Else Matters” Metalliki, podczas gdy sam Vasco Rossi nagrał w 2009 r. piosenkę „Ad ogni costo” (wł. „Za wszelką cenę”), czyli przeróbkę – uwaga – „Creep” zespołu Radiohead. Utwory te nie są koniecznie zupełną porażką, ale dla wielbicieli muzyki rockowej i tak ocierają się o świętokradztwo. Nie da się jednak ukryć, że „śmieciowe” covery wybitnych piosenek mają wieloletnią tradycję: utwór Nina D’Angelo zatytułowany „Gesù Crì” (skrócona forma „Gesù Cristo”, czyli oczywiście „Jezu Chryste”) to nic innego, jak „Let It Be” Beatlesów, przerobione na coś w rodzaju kiczowatej modlitwy w dialekcie neapolitańskim.

[Dziękuję Gai Bisignano za pomoc i wskazówki.]

Tom Cruise na planie Mission Impossible 7 w Rzymie i Wenecji

0

Zgodnie z kalendarzem planu zdjęciowego przewidzianego na marzec, który został zawieszony z powodu pandemii Covid-19, Tom Cruise i reżyser Christopher McQuarrie przenoszą plan zdjęciowy Mission Impossible 7 z Rzymu do Wenecji.

Koszt produkcji filmu we Włoszech wyniesie około 35 milionów dolarów. W najbliższych dniach scenografią do zdjęć nocnych stanie się Wenecja, lecz jak pokazują zdjęcia, do scen Tom Cruise przygotowuje się już popołudniami. Jedna ze scen filmu przedstawia pościg, w którym Tom Cruise przekracza kanał skacząc z jednej łodzi na drugą.

photo-copyright Sebastiano Casellati