Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Gazetta Italia 1068x155
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2

Strona główna Blog Strona 68

Od ciao do pizzy

0

Język włoski kojarzony jest wszędzie na świecie z radością, jedzeniem, morzem i beztroskim życiem. Jest też powszechnie uważany za język łatwy do nauki, składający się ze słów prostych i niewymagających od rozmówcy dużego wysiłku czy doświadczenia. W rzeczywistości jest to jednak język o wiele bardziej złożony, niż się wydaje. Włoskie słownictwo wywodzi się bowiem z rozlicznych źródeł, które są związane z bogatą i skomplikowaną historią językową Półwyspu Apenińskiego. Wiele codziennie używanych słów ma o wiele starsze i bardziej zaskakujące pochodzenie, niż można by się spodziewać.

Tomasz Skocki, autor artykułu

Pomyślmy o słowie bardzo prostym i powszechnie znanym, chyba pierwszym słowie włoskim, które każdy na świecie poznaje: ciao. Jest to wyraz pochodzący z Wenecji, który w XIX wieku stał się powszechny w pozostałych regionach Italii, a później, w XX wieku, na świecie, od Niemiec po Amerykę Południową. Pochodzenie tego terminu może wydawać się zaskakujące: bierze się on bowiem z weneckiego sʼciao, czyli schiavo (wł. „niewolnik”). Pierwotnie było to bowiem pozdrowienie nad wyraz formalne i pełne respektu („jestem waszym sługą”, lub „do usług”). Co ciekawe, to samo zjawisko językowe wydarzyło się w przypadku wyrazu servus (łac. „sługa”), używanego jako nieformalne pozdrowienie w Polsce czy w Niemczech. Równie interesujące jest pochodzenie samego słowa schiavo, które wzięło się ze średniowiecznej formy łacińskiej sclavus lub slavus. Już we wczesnym średniowieczu skojarzono znaczeniowo określenie identyfikujące jeńców słowiańskiego pochodzenia jako „niewolników”. Zatem jak widać etymologia nawet tak „prostego” słowa jak ciao ma bardzo długą i złożoną historię.

To samo można powiedzieć o wyrazie ragazzo (wł. „chłopak”), pochodzącym z arabskiego (chociaż istnieją także hipotezy, że jest to termin zaczerpnięty z greki), który pojawił się w języku włoskim prawdopodobnie za pośrednictwem sycylijskiego. We włoskim i innych językach europejskich nie brakuje zresztą terminów mających swój źródłosłów w arabskim: wystarczy pomyśleć o licznych słowach związanych z kontekstem wojskowym, marynarskim czy handlowym, takich jak ammiraglio (wł. „admirał”), arsenale (wł. „arsenał”, po wenecku arzanà) czy magazzino (wł. „magazyn”). Należy także wspomnieć o matematyce (algebra, algoritmo i wiele innych).

Arabskie pochodzenie ma według niektórych badaczy również słowo mafia, chociaż inni doszukują się jego źródła nawet w imieniu św. Mateusza. Z kolei ghetto (wł. „getto”), słowo powszechnie używane na całym świecie, pochodzi z weneckiego. Pizza jest oczywiście neapolitańska, ale jej nazwa wywodzi się najprawdopodobniej z łacińskiego wyrazu pinsa (wł. “zagniatana”), chociaż niektórzy łączą zarówno pizzę, jak i pochodzącą z regionu Romania piadinę z popularną na Bałkanach i w krajach islamskich pitą. W kontekście kulinarnym oczywiście nie są rzadkością słowa pochodzące z dialektów, które przyjęły się na terytorium całego kraju: przykłady to piemonckie grissini, mediolańskie panettone czy sycylijskie arancino lub arancina.

Powyższe przykłady świadczą o tym, że choć język włoski, jaki dziś znamy, ma swoje korzenie w czternastowiecznym volgare florenckim, to źródła pochodzenia poszczególnych słów są o wiele liczniejsze, gdyż wywodzą się z wielu regionów Włoch. Niejednokrotnie bywało, że wyrazy toskańskie wypierane były przez te pochodzące z innych dialektów: dobrym tego przykładem jest słowo giocattolo (wł. „zabawka”), pochodzące z dialektu weneckiego, które w XX wieku zastąpiło toskański wyraz balocco (termin postrzegany dziś jako zdecydowanie archaiczny). Innym słowem związanym z dzieciństwem jest zdrobnienie wyrazu padre (wł. „ojciec”): w znaczącej części terytorium Włoch przeważa pochodzący z francuskiego wyraz papà, podczas gdy w Toskanii do dziś powszechnie korzysta się ze słowa babbo. Istotnym wyjątkiem jest Babbo Natale, czyli św. Mikołaj, nazywany tak w całych Włoszech.

Inne słowa powszechnie używane w Toskanii, a postrzegane obecnie jako przestarzałe w innych regionach, to np. uscio zamiast porta (wł. „drzwi”) czy potoczne i obraźliwe wyrazy takie jak bischero lub grullo (wł. „głupek, palant”). Ciekawym przypadkiem są słowa kończące się na -aio i –aro: z jednej strony mamy słowo marinaio (wł. „marynarz”), z drugiej pizzę alla marinara (wł. „po marynarsku”), tak samo jak w przypadku salvadanaio (wł. „skarbonka” –  wyraz jest połączeniem czasownika salvare oraz danaio), pojemnika w którym trzymamy denaro albo danaro (wł. „pieniądze”). Słowa na -aio, pochodzące z łacińskiej formy -arius, są typowo toskańskie. Często określają one nazwy zawodów: oprócz wspomnianego już marinaio, innymi przykładami są fornaio (wł. „piekarz”), notaio (wł. „notariusz”) czy libraio (wł. „księgarz”).

W pozostałych częściach Półwyspu, zarówno na Południu jak i na Północy, jest natomiast powszechna końcówka -aro lub -ero. Dość często jednak, tak jak w przypadku wymienionych już denaro i marinaro/a, standardowy obecnie język włoski przyjął, w pojedynczych przypadkach, formę neapolitańską, rzymską itp. W Rzymie są zresztą bardzo powszechne słowa kończące się na -aro, od notaro zamiast notaio po gelataro w miejscu gelataio (wł. „sprzedawca lodów”), aż po liczne kolokwialne i wulgarne wyrażenia w dialekcie rzymskim. Często słowa zakończone na -aro określają konkretne grupy czy subkultury młodzieżowe: fan muzyki heavymetalowej nazywa się po włosku metallaro, a osoba uprawiająca street art to graffitaro

Tak złożone i wielowarstwowe pochodzenie słownictwa włoskiego świadczy – o ile istniałaby taka potrzeba – o wielkim bogactwie i pięknie języka, który naprawdę nie ma sobie równych.

Riva degli Schiavoni

Słynny punkt panoramiczny z widokiem na basen św. Marka. Jest to długie wybrzeże, które ciągnie się od Ponte della Paglia aż do Rio della Ca’ di Dio w samym sercu dzielnicy Castello. Wybrzeże to swoją nazwę zawdzięcza ludom z Dalmacji, która w czasach Republiki Weneckiej nazywana była także Slavonią lub Schiavonią. Dalmacja, tak jak wiele innych miast i wysp leżących na wschodnim brzegu Adriatyku przez wieki była częścią Republiki Weneckiej; Adriatyk przez wieki był zresztą oznaczany na mapach jako Zatoka Wenecka. Riva degli Schiavoni stanowiła integralną część ówczesnego weneckiego portu handlowego, o znaczeniu nie do przecenienia ze względu na bliskość placu św. Marka oraz centrum władzy politycznej w Wenecji. Do wybrzeża tego przybijały przez dziewięć stuleci statki dalmatyńskich kupców posiadających tu banki, w których sprzedawali swoje towary.

Ferzan Özpetek: trochę Włoch, trochę Turek, zakochany w Kieślowskim i w Szymborskiej

0

Artykuł został opublikowany w numerze 70 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2018)

Ferzan Özpetek, Turek z pochodzenia i Włoch z wyboru. Po kilku doświadczeniach teatralnych zaczyna pracować jako asystent znanych reżyserów. Debiutuje w 1997 roku filmem „Hamam. Łaźnia turecka”, który spotyka się z pozytywną reakcją wśród krytyków i publiczności. Od tego momentu zaczyna karierę naznaczoną kolejnymi sukcesami. W sierpniu do polskich kin wejdzie jego dwunasty film „Neapol spowity tajemnicą”.

Ferzan Özpetek, fot. Gerald Bruno

Nie wszyscy wiedzą, że miał Pan studiować w Stanach, ale zupełnie niespodziewanie trafił Pan do Rzymu…

Miałem jechać do Ameryki, nagle zmieniłem zdanie i przyjechałem do Rzymu. Bardzo lubiłem kino włoskie, ale lubiłem też kino francuskie, angielskie i amerykańskie, więc to nie był główny powód przyjazdu. To było dość dziwne. To jedna z tych decyzji, których nie potrafisz wytłumaczyć. Podejmujemy w życiu wiele instynktownych decyzji, bez żadnego konkretnego powodu.

Jest Pan bardzo przywiązany do swoich korzeni?

Definiuję siebie jako włoskiego reżysera to na pewno, z punktu widzenia zawodowego dojrzewałem we Włoszech. Jeśli natomiast chodzi o narodowość… Już czterdzieści dwa lata mieszkam we Włoszech i, być może, zdążyłem znacznie oddalić się od Turcji. Ale tak właściwie, gdy padło to pytanie, to sobie uświadomiłem, że nie czuję się związany tylko z jednym krajem. Myślę, że przede wszystkim trzeba być człowiekiem.

I widać to dokładnie w pańskich filmach, które koncentrują się właśnie na osobach, relacjach i emocjach. Wielokrotnie w pana pracy z aktorem widać odwołania do wielkich Mistrzów kina…

Jest mnóstwo reżyserów, których uwielbiam, ale moim ulubionym pozostaje Vittorio De Sica i jego podejście do aktorów. Zawsze podziwiałem jego kunszt kierowania aktorem w taki sposób, żeby wyciągnąć z niego esencję. To jest dla mnie najważniejsze. Są też inni reżyserzy jak: Michael Powell, Stanley Kubrick czy Antonio Pietrangeli. Mógłbym wymieniać w nieskończoność, bo jest wielu reżyserów, których podziwiam.

Miejsce akcji również odgrywa w Pana filmach znaczącą rolę, staje się niemalże jednym z bohaterów, na równi z aktorami. Jest Pan ekspertem w pokazywaniu ukrytego piękna znanych miast…

Alessandro Borghi

Osoby odgrywają dużą rolę, ale miejsca również. Film „On, ona, ono” nakręciłem w okolicach Gazometru w Rzymie. Dzięki ogromnemu sukcesowi filmu we Włoszech, odnotowano znaczny wzrost sprzedaży mieszkań w tej dzielnicy, za co agenci nieruchomości byli mi bardzo wdzięczni. Po skończeniu mojego pierwszego filmu „Hamam. Łaźnia turecka” moi przyjaciele, nie rozpoznając filmowych plenerów, pytali mnie, gdzie właściwie kręciłem? Później okazywało się, że były to miejsca, które codziennie mijali. Często chodzi jedynie o odpowiednie ujęcie, kadr czy kąt nachylenia kamery. Ale to, co najbardziej się liczy, to ludzie i ich związek z danym miejscem. Kiedy piszę scenariusz i później zaczynam próby z aktorami w plenerze, początkowe pomysły mogą się zmienić.

Po szesnastu latach wrócił Pan do Stambułu, żeby zrobić film oparty na swojej książce „Rosso Istanbul”. Czy zmienia się sposób pracy w plenerze, kiedy kręci Pan w Turcji?

Szkoliłem się we Włoszech i nie można uwolnić się od pewnych wyuczonych mechanizmów. W Stambule czułem się doskonale, miałem znakomity, pełen pasji zespół. Kręcenie filmu w moim rodzinnym mieście miało dla mnie ogromne znaczenie. Patrzyłem na nie innymi oczami i byłem wzruszony tym, co widzę. Chciałem nagrywać w domu z mojego dzieciństwa, ale na jego miejscu stoi teraz wieżowiec. Udało mi się natomiast zrobić zdjęcia w Bosforze, gdzie spędzałem wakacje. W Rzymie miałem ostatnio duże problemy, bo to miasto, które cierpi z powodu nadmiaru planów zdjęciowych. Rzymianie nie znoszą utrudnień w ruchu, ale kolejny film na pewno zrobię w Rzymie.

Giovanna Mezzogiorno, „Neapol spowity tajemnicą”

Ma Pan już jakiś pomysł?

Już prawie skończyłem scenariusz, który opowiada o osobie, która nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Nie dlatego, że jest zbyt niespokojna, ale dlatego, że jej zainteresowania i kreatywność cały czas stawiają jej nowe wyzwania. Ja sam taki jestem: w kwietniu przyszłego roku wystawiam Madame Butterfly w Teatrze San Carlo w Neapolu, napisałem nowy film, być może zacznę pisać trzecią książkę. Moje życie to dzielenie się wszystkim co kocham, dlatego zajmuję się kinem i dlatego dzielę się zdjęciami i informacjami na portalach społecznościowych. Dzielenie się to piękna idea, dzięki niej uczestniczymy w czymś razem, oddajemy część siebie innym, widzimy razem tę samą rzecz, ale każdy na swój sposób. Podoba mi się bardzo zdanie reżysera Marco Ferreri, który mówi, że „filmy bez widzów nie istnieją, oni są razem z nami ich autorami”. Dzięki możliwości natychmiastowego dzielenia się, bardzo zbliżyłem się do moich widzów, sprawiam, że uczestniczą w akcie tworzenia i jeśli później mi mówią, że wiele razy widzieli moje filmy lub że jakiś detal szczególnie docenili, to jest to dla mnie największa nagroda.

W Neapolu nagrywał Pan po raz pierwszy, po Lecce i Rzymie przyszedł czas na opowieść o Neapolu?

Sześć lat temu, kiedy pracowałem nad wystawieniem opery La Traviata w Teatrze San Carlo, przez półtora miesiąca mieszkałem w Neapolu. Poznałem wówczas sporo ludzi, odwiedziłem wiele domów, dużo czytałem na temat historii miasta, zobaczyłem życie. Neapol całkowicie mnie pochłonął i wtedy narodził się pomysł, żeby zrobić tam film. Opowiadam o Neapolu, który pokochałem, gdy tylko tam przyjechałem, pokazuję więc Neapol historycznego centrum miasta, Neapol antyczny i mieszczański, Piazza del Gesù, Piazza dei Martiri, Piazza San Domenico Maggiore oraz Spaccanapoli. Wybór wnętrz również dokładnie przemyślałem. Do dwóch głównych lokacji jestem przywiązany emocjonalnie. Dom Adele (Anna Bonaiuto) to stare, szlacheckie wnętrze pełne dzieł sztuki, użyte w kinie tylko dwa razy: przez Rosselliniego w filmie Podróż do Włoch i przez Vittorio De Sica w filmie Złoto Neapolu. Z kolei dom Adriany (Giovanna Mezzogiorno) to mieszkanie mojej drogiej przyjaciółki Flory.

Pana Neapol jest tajemniczy i pełen symboli…

Zgadza się, w filmie od samego początku pojawiają się symbole, wokół których kręci się fabuła. Początkowo myślałem, żeby zacząć od widoku na Neapol. Ale później podczas rozmowy ze scenarzystką, zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę chcę opowiedzieć o tym mieście. Ponieważ bardzo lubię schody scenografka pokazała mi Palazzo Mannajuolo, które mnie zachwyciło. To było swego rodzaju przeznaczenie, bo cały film koncentruje się na oku i łonie, a ten budynek wydawał się być jednym i drugim. Na pierwsze ujęcia był idealny. Kolejnym symbolem, który powraca jest woal. Miałem okazję uczestniczyć w archaicznym rytuale „figliata dei femminielli” związanym z kulturą transwestytów neapolitańskich – to przedstawienie męskiego porodu. Aktorów i publiczność oddziela przezroczysty materiał, ponieważ prawda jest bardziej do słuchania niż do patrzenia. No i właśnie, nieustannie pytano mnie, dlaczego tytułowy Neapol okryty jest woalem. Ponieważ woal niczego nie ukrywa, a raczej odkrywa, dzięki niemu lepiej widać. Tak jak w rzeźbie Cristo velato – woal pokazuje rysy twarzy, jednocześnie je zakrywając. Spektakl porwał mnie tak bardzo, że postanowiłem częściowo użyć go na początku filmu, ale zmieniłem tam wiele rzeczy, zrobiłem to po swojemu.

Rozmawialiśmy o Włoszech i Turcji. Przenieśmy się na chwilę do Polski. W 2015 roku był Pan gościem Forum Kina Europejskiego Cinergia w Łodzi…

Pojechałem do Łodzi razem z Kasią Smutniak, która, poza tym, że zrobiliśmy jeden film razem, jest moją przyjaciółką. Byłem również w domu dziadków Kasi i widziałem polską wieś. Polska zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zauważyłem wiele podobieństw do innych krajów, ale z drugiej strony były też drobne szczegóły, które robią różnicę. Światło, potrawa, spojrzenie – to wszystko sprawia, że wiesz, że jesteś w Polsce.

Kiedy mówi Pan o tych drobnych szczegółach i zwracaniu uwagi na detale, przychodzą mi na myśl filmy Kieślowskiego albo poezje Szymborskiej…

Uwielbiam Kieślowskiego! Był niezwykle uważnym obserwatorem życia. Jego filmy skłaniają do refleksji i mimo prostych historii, są głębokie i poruszające. Z Szymborską natomiast się przyjaźniłem. Jestem zauroczony jej poezją. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na Targach książki w Turynie i później widzieliśmy się jeszcze przy różnych okazjach. Zadedykowałem jej film „Magnifica Presenza” i nawiązałem do niej w „Świętym sercu” w momencie, kiedy spada na ziemię tomik jej poezji. Była dla mnie bardzo ważną osobą. Pośród moich polskich inspiracji jest również Pawlikowski i Polański. Ten ostatni jest ostatnio bardzo krytykowany, ale ja go bardzo cenię. To wielki artysta, ale nie ze wszystkimi można o tym otwarcie rozmawiać ze względu na panujący aktualnie napięty klimat i atmosferę wiecznego skandalu, jaka go otacza. Dla mnie Polański pozostaje wybitnym reżyserem.

foto: kadry z filmu „Neapol spowity tajemnica”
fotograf: Gianni Fiorito

Na zdjęciu Luisa Ranieri, Peppe Barra, Antonio Braucci, Antonio Grosso i Antonio Solito; „Neapol spowity tajemnicą”

Tagliatelle z pietruszką, cytryną i krewetkami

0

Kiedy mówi się, że pietruszka jest wszędzie, jest to stwierdzenie faktu. Starożytni używali jej w celu leczenia wysokiego ciśnienia i innych problemów naszego ciała. Pomaga na cuchnący oddech, jest świetnym wybielaczem do zębów oraz ma właściwości moczopędne i napotne.

Także w kuchni daje przyjemne poczucie świeżości i uczucie czystości podniebienia. Oto powód, dla którego pochodząca z Ukrainy kucharka Larysa Shopina, posiadająca bogate doświadczenie w kuchni weneckiej, pod kierownictwem szefa kuchni Marco Bernardi wymyśliła i przygotowała to proste, acz pyszne danie.

Składniki na 4 porcje:

  • 300 g makaronu tagliatelle
  • 50 g pietruszki
  • 1 cytryna
  • 1 ząbek czosnku
  • 20 łuskanych krewetek
  • oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
  • 50 g masła
  • odrobina białego wina
  • sól i pieprz

Przygotowanie:

Gotujcie makaron tagliatelle w słonej wodzie. W międzyczasie podsmażcie na patelni ząbek czosnku. Gdy się zarumieni, pokrójcie go i dorzućcie skropione odrobiną białego wina krewetki. Dolejcie trochę wody i wyciśnijcie cytrynę. Gdy makaron się ugotuje wlejcie go na patelnię i dodajcie pietruszkę. Polejcie wszystko rozpuszczonym masłem.

Danie proste i robiące wrażenie.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Katarzyna Dąbrowska

Latem korzystajmy w pełni z witaminy D!

0

Odpowiem na pytanie czytelniczki, która poprosiła mnie o wyjaśnienie na temat tego jak należy uzupełniać witaminę D. Cały czas o niej słyszę. Czy to naprawdę jest tak ważne dla naszego organizmu? Jak można zaradzić ewentualnemu niedoborowi?

Powiedzmy szczerze, że witamina D jest nie tylko ważna dla naszego organizmu, a badanie parametrów krwi często jest zaniedbywane dlatego to dobrze, że tak dużo się o niej mówi.

Witamina D jest ważna dla metabolizmu wapnia i regulacji systemu odpornościowego oraz pozwala powstrzymywać i hamować rozwój licznych chorób począwszy od infekcji po te zwyrodnieniowe i autoimmunologiczne. Pomimo roli jaką pełni w organizmie okazuje się, że wiele osób cierpi na niedobór witaminy D. Szacuje się, że u co najmniej 80% populacji Włoch parametry sięgają poniżej normy (dane dostarczone przez Włoskie Towarzystwo Osteoporozy, Metabolizmu Mineralnego i Chorób układu kostnego).

Niski poziom we krwi powoduje mniej lub bardziej poważne konsekwencje między innymi: wady wrodzone (wywołane przez niedobór u matki), krzywicę, nadwagę, osteoporozę, choroby autoimmunologiczne (fibromialgię, Parkinsona, Alzheimera, stwardnienie rozsiane, chorobę Crohna, reumatoidalne zapalenie stawów), zespół chronicznego zmęczenia oraz większe ryzyko chorób zakaźnych. To są tylko niektóre z nich.

Niedobór witaminy D występuje tak często, że uważa się ją za cichą epidemię. Jako główną przyczynę wymienia się zmniejszoną ekspozycję na słońce co z kolei jest spowodowane współczesnym stylem życia, w którym coraz częściej przebywa się w pomieszczeniach oraz przez zanieczyszczenia wywołane przez gazy cieplarniane, które zmniejszają pochłanianie promieni słonecznych przez skórę.

Głównym źródłem tej cennej witaminy jest tak naprawdę ekspozycja słoneczna, poprzez którą zostaje uruchomiony proces syntezy endogennej (czyli wewnętrznej, zachodzącej w samym organizmie). Aby zapewnić wystarczającą wytwarzanie witaminy D powinniśmy przebywać na słońcu każdego dnia przez co najmniej 15-20 minut bez użycia kremów przeciwsłonecznych. W tym krótkim czasie zostaje wytworzona ilość równa 10.000-20.000 jednostkom międzynarodowym. Przebywanie na słońcu przez wiele godzin nie ma większego sensu ponieważ organizm nie jest w stanie wytworzyć więcej witaminy, krótko mówiąc następuje nadmiar witaminy D. Dlatego lepiej jest krócej przebywać na słońcu, ale częściej.

Natomiast ci którzy wiele czynności wykonują na zewnątrz mogą cierpieć na niedobór. Jak temu zaradzić? Niektóre produkty spożywcze są bogate w witaminę D jak na przykład ryby tłuste (tuńczyk, makrela), wątróbka, sery tłuste (masło), żółtko. Wszystkie produkty, których spożycie zaleca się ograniczyć do minimum. Jeśli ktoś chce zwiększyć ilość tej witaminy w diecie lepiej zacząć jeść produkty pochodzenia roślinnego przede wszystkim grzyby (grzyby shitake i borowiki).

Odżywianie okazuje się więc niewystarczające aby osiągnąć odpowiedni poziom witaminy D w krwi, dlatego też często zaleca się zażywanie suplementów. Ponieważ jeśli jest prawdą, że matka natura się nie myli to tak samo jest prawdą, że w dzisiejszych czasach nasz tryb życia jest zupełnie inny od tego co natura stworzyła dla nas.

Jak wyjaśnia doktor Paolo Giordo autor książki ”Witamina D królowa układu odpornościowego” (Terra Nuova Edizioni) właściwe zapewniłoby ochronę przed wieloma chorobami także przed tymi poważnymi. Ponadto należy zauważyć, że w przypadku chorób w pełni rozwiniętych/ w zaawansowanym stadium witamina D w wysokich dawkach ma terapeutyczne i znaczące rezultaty.

Zalecane dzienne spożycie tzw. rda zostało ustalone na podstawie określonych parametrów, które zatwierdzone w 1997 roku, aby zapewnić ochronę przed krzywicą i innymi chorobami układu kostnego i przewiduje 400-600 dziennych jednostek (jednostki międzynarodowe). Naukowcy z uniwersytetu z Kalifornii w San Diego i Creighton University w Nebrasce podważyli słuszność tych parametrów, twierdząc że zalecane dzienne spożycie jest obniżone o co najmniej dziesięć jednostek wielkości. Również bardzo konserwatywna i ostrożna w swoich opiniach instytucja jak Amerykański Instytut Medyczny mówi o 10.000 dziennych jednostkach jako bezpieczny dzienny limit zażycia witaminy D dawka, która stanowi średnią ilość jaką nasze ciało wytwarza podczas 20-minutowego przebywania na słońcu.

Aby uniknąć jakichkolwiek efektów ubocznych przyjmowanie większych dawek musi być kontrolowane przez lekarza specjalistę, które zazwyczaj są podawane tylko w przypadku chorób autoimmunologicznych związanych z tą witaminą. Najbardziej znany raport w tej dziedzinie został sporządzony przez brazylijskiego neurologa Cicero Galli Coimbrę obecnie rozpowszechniany i stosowany przez wielu dobrze wykształconych lekarzy na całym świecie.

Wiele osób szczególnie tych cierpiących na choroby autoimmunologiczne mają genetyczną odporność na witaminę D. W tych przypadkach należy ją osłabić zwiększając dawki. Raport dotyczący terapii sporządzony i stosowany przez doktora Coimbrę zakłada na podawaniu zwiększonych dawek witaminy D aby przywrócić balans w układzie odpornościowym i zahamować rozwój chorób autoimmunologicznych jak stwardnienie rozsiane, reumatoidalne zapalenie stawów, zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa, zespół Sjögrena, toczeń rumieniowaty układowy, wrzodziejące zapalenie jelita grubego, choroba Crohna, łuszczyca, bielactwo nabyte i wiele innych, które odpowiadają za system obronny tzn. autoagresję ze strony komórek własnego układu odpornościowego względem innych komórek uznanych za obce.

Pytania i ciekawostki związane z odżywianiem? Piszcie na info@tizianacremesini.it, a ja spróbuję odpowiedzieć za pośrednictwem tej rubryki!

www.tizianacremesini.it

tłumaczenie pl: Anna Zielińska

Pociąg zwany Chopinem

0

Paolo Gesumunno i Gennaro Canfora są weteranami relacji polsko-włoskich, z ponad 35-letnim okresem pracy i sentymentów związanych z życiem na ziemi Chopina. I to właśnie pociąg ochrzczony nazwiskiem wielkiego romantycznego kompozytora przywiózł ich, wówczas studentów polonistyki, w zimnym i śnieżnym lutym 1981 do Warszawy. Podróż, która miała odmienić ich życie, w momencie, gdy zmieniało się życie milionów Polaków. 

P.G./G.C.: Gdy wreszcie wysiedliśmy na przystanku Warszawa Gdańska, na nieodśnieżonej, ale rozświetlonej słońcem stacji, zdawała się, że jesteśmy na planie „Doktora Żywago”. Kontrole były raczej łagodne wobec zagranicznych, w odróżnieniu od tej w Republice Czeskiej. Aby dojechać do Warszawy złapaliśmy pociąg z Wiednia. Austriacka stolica w latach  80-tych poprzedniego wieku była już zagłębiona w środkowoeuropejskiej atmosferze, słyszało się różne języki, policja była uzbrojona po zęby, a ludzie usiłowali przesyłać sobie listy i przedmioty na drugą stronę żelaznej kurtyny. Za każdym razem, gdy przyjeżdżaliśmy do Polski, woleliśmy przyjechać nad ranem do Wiednia, w ten sposób mieliśmy cały dzień na złożenie wniosku o wizę tranzytową do Czechosłowacji w miejscowym konsulacie. Wieczorem przesiadaliśmy się do gorszych wagonów, a gdy wjechały już na teren Czechosłowacji, pociąg zatrzymywał się na kilka godzin i odcinano elektryczność, a my zostawaliśmy w ciemności i na mrozie. Straż graniczna chodziła z latarką i sprawdzała dokładnie wszystkie wagony. Później wreszcie wysiadali Czechosłowacy i pociąg jechał do Polski.

Wasz przyjazd pokrył się z początkiem krytycznego okresu w historii tego kraju.

P.G.: Moje ukierunkowanie polityczne ukazywało mi komunizm jako ideał, a flaga rosyjska była tą z rewolucyjnych marzeń. Jednak z czasem, mieszkając tutaj zrozumiałem, że Polska była pod przytłaczającą dyktaturą, całkowicie poddana ZSRR. Prawdopodobnie pierwszym aktem, którym socjalistyczny rząd w Warszawie oddalił się od Moskwy był przypadek Czarnobylu, w kwietniu 1986. Rząd polski natychmiast opowiedział prawdę o tym wypadku, uwalniając się spod propagandy Moskwy, która próbowała ją zataić. Został powołany komitet zdrowia publicznego pod kierownictwem technika, a nie polityka, który postanowił, ze miliony Polaków wypiją jod, by uniknąć absorpcji promieniotwórczych cząsteczek obecnych w atmosferze. Wypił go też mój pięciomiesięczny syn. Dwa lata wcześniej zamordowano Popiełuszkę…

G.C.: Warszawa, do której przyjechaliśmy była miastem, gdzie strajki były coraz częstsze, również te w środkach transportu publicznego, do tego stopnia, że nauczyliśmy sie szybko chodzić na piechotę z akademika, znajdującego się na ulicy Zamenhofa, aż do uniwersytetu. Pamiętam pierwszy film, który obejrzałem w Kinie Kultura – „Robotnicy 80′”, film o proteście, o którym dowiedziałem się pocztą pantoflową. Po tej pierwszej wymianie studenckiej obaj wróciliśmy do Włoch, gdzie otrzymaliśmy kolejne stypendium. Tymczasem na kraj spadł stan wojenny i musieliśmy przełożyć nasz powrót na lato 1982 roku.

P.G.: Kiedy wróciliśmy w sierpniu 1982, atmosfera była surrealistyczna, ponieważ stan wojny był częściowo zawieszony, a kurs, w którym wcześniej uczestniczyłem był ekumeniczny, otwarty dla studentów pochodzących ze wszystkich krajów, a zwłaszcza wschodnich. Jednak było również kilku studentów z krajów niekomunistycznych, z czego wielu z nich było Włochami, przede wszystkim z Rzymu i Florencji, gdzie znajdowała się silna grupa polonistyki. Widziało się wiele krążących patroli militarnych, wyczuwało się ferment i studencki klimat opozycyjny, manifestacje, ale nigdy nie widziałem momentów napięcia i starć. Właściwie nie było atmosfery polowania na czarownice, wierzę, że sytuacja na Czechosłowacji i w Berlinie Wschodnim była gorsza, zwłaszcza jeśli chodzi o donosy polityczne sąsiadów.

G.C.: Kiedy za drugim razem wróciłem do Polski, za radą ówczesnego lektora języka polskiego na Wschodnim Instytucie Uniwersyteckim w Neapolu, pojechałem do Krakowa. Życie codzienne przebiegało spokojnie, ale w sklepach nic nie było, z jakąkolwiek potrzebą, która wykraczała poza zwykłe przetrwanie, musiałem chodzić do Pewexu, gdzie kupowało się wyłącznie za obcą walutę, a wszystko było dostępne w cenach dla Polaków zaporowych. Dwa lata później, po ślubie i narodzinach córki, pamiętam, że wieczory spędzałem na praniu pieluch tetrowych, ponieważ nie było „pampersów”. W Krakowie atmosfera studenckiego sprzeciwu systemowi była bardzo ożywiona; pamiętam manifestacje 3 maja, obchody uchwalenia pierwszej Konstytucji w nowoczesnej Europie z 1791 roku, którego władza oficjalnie nie pozwalała świętować, a później artystów krytycznych wobec reżimu występujących w sławnym kabarecie Piwnica Pod Baranami. Razem z nimi w listopadzie 1983 pojechałem z Krakowa do Arezzo, ponieważ zostali zaproszeni do uczestnictwa w festiwalu kabaretowym i miałem możliwość być ich tłumaczem.

Tymczasem życiowe wybory spowodowały, że zostaliście w Polsce.  

P.G.: Tak, i jestem bardzo szczęśliwy i dumny z tej mojej polskiej części. To jest moja ziemia, tutaj mieszka moja rodzina, moje dzieci. Broniłbym tego kraju w obliczu jakiegokolwiek zagrożenia wolności i autonomii. W 1989 roku, kiedy upadł komunizm, pracowałem od kilku lat na Uniwersytecie i rozpocząłem moją karierę tłumacza. Wspaniałe doświadczenie! Miałem możliwość poznać i współpracować z najbardziej prestiżowymi instytucjami tego państwa. Ale w 1989 roku oczekiwany upadek muru pociągnął ogromne komplikacje gospodarcze i przez chwilę myślałem o powrocie do Włoch i nauczaniu polonistyki. Ale w 1990 roku zostałem zatrudniony we Włoskim Instytucie Kultury i dzisiaj świętuję 27-lecie mojej pracy nad rozwojem stosunków naszych dwóch państw.

G.C.: Ja, po kilku latach nauczania w Krakowie, gdzie poznałem moją żonę, w 1987 roku postanowiłem skorzystać z oferty pracy w Instytucie Kultury w Warszawie. W tamtym czasie Włochy, zarówno na poziomie kulturalnym, z organizacją wydarzeń w Polsce, jak i poziomie politycznym okazały się być bardzo zbliżone do Polski. 2 czerwca 1989 roku w Ambasadzie Włoskiej z okazji święta Rzeczypospolitej byli obecni Cossiga, Andreotti, Jaruzelski i Wałęsa. Włochy były pierwszym państwem, które uznało zmianę polityczną Polski i które po krótkim czasie było świadkiem wejścia Solidarności do rządu. Także ja czuję się Polakiem, a ten kraj, zarówno w ciężkich chwilach, jak i obecnie, zawsze wspaniale mnie przyjmował, zresztą tutaj urodziły się i wychowały moje dzieci. Jako neapolitańczyk mogę jedynie dodać, że z Włoch brakuje mi tylko słońca.

G.C./P.G.: Wśród wielu doświadczeń pełnych przygód przeżytych w tamtych czasach wspominamy tournee z największymi orkiestrami symfonicznymi i operami polskimi. Jako kompozytorzy i tłumacze, zjeździliśmy praktycznie wszystkie włoskie miasta razem z mitycznym mistrzem Silvano Frontalinim; przekroczyliśmy wszystkie granice i przeżyliśmy wszystkie te momenty z wybitnymi polskimi artystami zmuszonymi do zarabiania na chleb kręcąc się po starych autobusach Ikarus. Prowadziliśmy kursy włoskiego w radio i telewizji, Rino zagrał w „Komedii małżeńskiej”, kultowej komedii tamtych czasów… Krótko mówiąc, wszystko i jeszcze więcej!

Jak powstały włoskie instytuty kultury w Polsce?

P.G./G.C.: W 1965 roku została otwarta na ulicy Nowowiejskiej czytelnia z książkami po włosku, która w 1974 roku została przekształcona we Włoski Instytut Kultury. Siedzibą była wiekowa kamienica na ulicy Foksal, naprawdę piękne miejsce, w którym mieliśmy też salę kinową z dwoma prawdziwymi projektorami na filmy o szerokości 35mm. Jednak wynajmowaliśmy to pomieszczenie, a jego konserwacja była niedostateczna. Rząd włoski próbował zakupić ten budynek, jednak gdy upadł komunizm, okazało się niemożliwym zidentyfikowanie prawdziwego właściciela, aż do 2001 roku, gdy ambasador Biolato zmusił Włochy do zakupienia aktualnej siedziby na ulicy Marszałkowskiej. Tymczasem powstał też Włoski Instytut Kultury w Krakowie.

tłumaczenie pl: Aleksandra Olech
foto: Agata Pachucy

Nowoczesne technologie w służbie bezpieczeństwa najmłodszych

0

Włochy pionierem najnowszych rozwiązań dedykowanych dziecku

Pod koniec 2019 roku Włochy jako pierwszy europejski kraj przyjęły regulowane ustawą zapisy dotyczące bezpieczeństwa dziecka w samochodzie, wykraczające poza konieczność posiadania fotelika samochodowego. Od momentu wejścia przepisu w życie, każdy rodzic lub opiekun przewożący autem dziecko do lat 4 ma obowiązek wyposażyć się w specjalny elektroniczny czujnik, nadający sygnał świetlny i dźwiękowy, zawiadamiający o obecności dziecka w samochodzie i alarm włączający się w przypadku jego pozostawienia. Skąd taki zapis? Kogo dotyczy? Z jakimi wiąże się konsekwencjami?

Co roku media na całym świecie alarmują o tragicznych w skutkach przypadkach pozostawienia dziecka w samochodzie. Niebezpieczeństwo jest realne i poważne. Temperatura wewnątrz zamkniętego pojazdu, rośnie bardzo szybko. W kilkanaście minut auto staje się śmiertelną pułapką dla pozostawionego w nim dziecka.

Zgodnie z nowym rozporządzeniem foteliki muszą być wyposażone w specjalny system świetlny i dźwiękowy zawiadamiający kierowcę o obecności dziecka w samochodzie i alarm włączający się w przypadku jego pozostawienia. Dodatkowo niektóre systemy alarmowe uruchamiają wysyłanie wiadomości do kierowcy o dziecku pozostającym w zamkniętym aucie. Kierowcy, którzy nie dostosują się do tych przepisów ryzykują mandat w wysokości od 81 do 326 euro oraz pięć punktów karnych.

Chicco BeBèCare

Inżynierowie pracujący dla włoskiej marki Chicco, która od lat wyznacza nowe trendy w dziedzinie produktów dla dzieci, od razu wypełnili lukę na rynku tworząc system Chicco BebèCare, łączący w sobie uniwersalność stosowania, intuicyjną obsługę oraz zaawansowane technologie.

Uniwersalny: Chicco BebèCare to niewielkie urządzenie na klips, kompatybilne z każdym fotelikiem. Działa z bezpłatną aplikacją.

Intuicyjny: obsługa Chicco BebèCare sprowadza się do włączenia urządzenia, gdy przypinamy dziecko w foteliku i wyłączenia go, gdy dziecko z fotelika wyjmujemy.

Zawansowany: wszystkie trzy poziomy alertów uruchamiane są automatycznie, dzięki specjalnej aplikację łączącej Chicco BebèCare ze smartfonem rodzica lub opiekuna. W przypadku najbardziej roztargnionych rodziców/opiekunów aplikacja wysyła smsem geolokalizację samochodu do wskazanych podczas instalacji aplikacji najbliższych osób z rodziny.

Tego typu systemy na razie są obowiązkowe tylko we Włoszech, ale również w Polsce świadomość zagrożenia znacząco wzrasta w ostatnich latach, a udział medialnych osób w kampaniach społecznych pomaga zwrócić uwagę rodziców i opiekunów na ten problem. Tego lata szereg znanych osób i celebrytów zaangażowało się w popularyzowanie używania systemów zapobiegających pozostawieniu dziecka w samochodzie.

 

Strona www: www.chicco.pl
Link do produktu:
www.chicco.pl/produkty/8058664124817.chicco-bebecare-easy-tech.foteliki-samochodowe.akcesoria-w-podrozy.html 

Paolo Sorrentino: „Il Divo” e „L’uomo in più”

0

Odcinek 5. z cyklu „Dopóki jest kino jest nadzieja”

W tym odcinku Diana Dąbrowska opowiada o miłości Paola Sorrentino do Neapolu i piłki nożnej a w szczególności filmach „Boski” („Il Divo”) oraz „Jednego więcej” („L’uomo in più”). Wspomina jego krótkometrażowym „Homemade” oraz książce pt. „Fellini” Marii Kornatowskiej.

Odcinek 4: „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore i muzyka Ennio Morricone

Odcinek 6: Filmowa Toskania, komedia i „Włoskie wakacje” reż. James D’Arcy

Marche: Włochy w jednym regionie

0

W powszechnym wyobrażeniu region Marche kojarzy się z ciągnącymi się po horyzont polami uprawnymi i wzgórzami usłanymi miastami sztuki i zabytkowymi wioskami. Harmonijne połączenie historii, sztuki i natury, które współgra z pięknem wybrzeża i siłą gór, tworząc niezwykłą jedność, fascynującą turystów, którzy mogą wybierać między różnymi trasami zwiedzania. Region, który wyróżnia się także jako ziemia będąca inspiracją dla poetów, artystów i muzyków, takich jak Giacomo Leopardi, Raffaello da Urbino, którego pamięć uczczona będzie na całym świecie w 2020 r., Gentile da Fabriano, Bramante, Federico Barocci, Gioachino Rossini, Giovan Battista Pergolesi, Gaspare Spontini, ojciec Matteo Ricci, którzy właśnie tutaj przyszli na świat.

Region Marche to także muzea pełne arcydzieł Rafaela, Piero della Francesca i Lorenzo Lotto, PP Rubensa i Tycjana, aby nie wspomnieć o istniejących po dziś dzień rzymskich ulicach i amfiteatrach, opactwach, klasztorach, kościołach, zamkach, historycznych księgarniach i pracowniach garncarskich. Region ten ponadto bogaty jest w wydarzenia kulturalne, takie jak Rossini Opera Festival w Pesaro, Sferisterio Opera Festival i Pergolesi Spontini Festival w Jesi. A na dodatek, Marche jest regionem, w którym za sprawą jakości życia na odpowiednim poziomie i jakości środowiska naturalnego, ludzie żyją dłużej.

MORZE

180 km linii brzegowej, 26 perfekcyjnie wyposażonych kurortów, ulokowanych nad wybrzeżem Morza Adriatyckiego, a także 16 Bandiere Blu (niebieskich flag), uzyskanych za jakość wody i wybrzeża, za usługi i warunki środowiskowe. Przyjezdni mogą wybierać spośród plaż o drobnym piasku, żwirze lub plaż kamienistych, ze skałami lub palmami. Pomiędzy Gabicce Mare i Pesaro na długości około 20 kilometrów biegnie zachwycająca trasa panoramiczna, wśród malowniczych wiosek rybackich, będących częścią Parku Regionalnego Monte San Bartolo; a wszystko to z widokiem na błękit Adriatyku. Na południe od Ankony rozpoczyna się Park Regionalny Monte Conero, który odbijając się w morzu, oferuje spektakl rzadkiego piękna. Na wybrzeżach Marche można uprawiać wiele sportów, takich jak windsurfing, narty wodne, żeglarstwo, nurkowanie, kitesurfing czy siatkówka plażowa. Atmosferę wieczorów podgrzewają takie wydarzenia jak słynne Summer Jamboree w miejscowości Senigallia – impreza poświęcona muzyce lat 40. i 50.  Festiwale i festyny rybne, takie jak znany Festiwal del Brodetto w Fano i Porto Recanati, organizowane są w wielu miasteczkach w całym regionie i odbywają się głównie od czerwca do września.

GENIUS LOCI

W Urbino, miejscu narodzin Raffaella Sanzio, jednej ze stolic renesansu, na uwagę zasługuje Pałac Książęcy, jeden z najpiękniejszych w Europie, wzniesiony na polecenie księcia Federico da Montefeltro. Loreto jest siedzibą jednego z najsłynniejszych sanktuariów maryjnych w Europie, a jednocześnie jest bogate w dzieła sztuki. Ascoli Piceno to jedno z najpiękniejszych średniowiecznych miast we Włoszech, z wieżami i kamienicami wzniesionymi z trawertynu. Z kolei Fabriano to miasto geniuszu i sztuki, znane z produkcji papieru, okrzyknięte mianem miasta kreatywnego UNESCO. Natomiast w 2017 roku Pesaro wpisane zostało na listę UNESCO jako Miasto Muzyki. W Jesi urodził się Federico II Hohenstaufen – wielki średniowieczny cesarz (1194-1250), któremu poświęcono multimedialne muzeum Federico II Stupor Mundi. Głębokie historyczne powiązanie między kulturą, a cywilizacją tworzenia, sztuką i geniuszem, kreatywnością i rzemiosłem sprawiło, że „Made in Marche” jest znakiem rozpoznawalnym na całym świecie. 

ENOGASTRONOMIA

Marche to synteza włoskich przysmaków ulokowanych w jednym regionie. Z racji ukształtowania terenu, z jednej strony z dominującymi nad nim górami, a z drugiej wychylającemu się ku morzu, w regionie Marche można natrafić na różne tradycje kulinarne. Kuchnia lokalna charakteryzuje się prostymi i oryginalnymi składnikami; potrawami o mocnych i zdecydowanych smakach zarówno na bazie mięsa jak i skorupiaków, ryb czy owoców morza. Najsłynniejsze dania na bazie ryb to brodetto, żabnica w potacchio, to znaczy w oleju, czosnku i rozmarynie; mątwy z groszkiem; sztokfisz all’Anconitana; bakłażany z anchois; marynowane anchois; omlet z anchois; makrela w sosie pomidorowym. Ponadto Marche znane jest z doskonałej produkcji wszystkich głównych gatunków trufli, podczas gdy zbieranie grzybów jest bardzo powszechne na terenach górskich. Historia wędlin jest ściśle związana z początkami populacji, która wykorzystywała do spożycia prawie wszystkie części świni, tak aby niczego nie zmarnować, co dało początek produkcji dwóch najbardziej typowych lokalnych wędlin: salami Fabriano i ciauscolo, szeroko rozpowszechnego zwłaszcza w rejonie Maceraty.

Dzięki 7200 hektarom gajów oliwnych Marche jest regionem szczególnie sprzyjającym produkcji oliwy o doskonałych właściwościach organoleptycznych, co jest nierozerwalnie związane z samym owocem: bardzo cenione są miękkie oliwki z rejonu Ascoli, uważane za najlepsze oliwki stołowe, znane w wersji w słonej zalewie, faszerowane i smażone „all’ascolana”. Obfite pastwiska sprzyjają produkcji wielu pysznych serów krowich, owczych, kozich i z mieszanego mleka. Wzgórza Marche są idealnym terenem do uprawy winorośli i produkcji słodkich i pachnących winogron, idealnych do uzyskania doskonałej jakości win. Autentyczny charakter kuchni tego regionu wyraża się również w deserach niemal wszystkich pochodzenia chłopskiego: castagnole, ciasteczka o smaku wina, marocchini, sciughetti lub polenta z moszczu, Bostrengo, figowe salami, Frustingo, Ciambellone, biszkopt, Cicerchiata, ravioli z kasztanami , funghetti z Offidy (ciasteczka przypominające wyglądem małe grzyby), Calcioni lub Piconi, Frappe, chrupiące z migdałami lub orzechami włoskimi, cavallucci z Cingoli, la Cicerchiata. Desery wykonane są z niewielkim dodatkiem cukru, ponieważ kiedyś był to cenny towar do oszczędnego użycia, a miód miał za zadanie dodać nieco słodyczy składnikom. 

ZAKUPY I RZEMIOSŁO

Marche to idealne miejsce na zakup wysokiej jakości ubrań, takich jak eleganckie włoskie buty, markowe ubrania i wiele innych produktów wyprodukowanych we Włoszech, które jednak kupić można przystępnych cenach. Oprócz znanych marek, na uwagę zasługują także rzemieślnicze wyroby o wiekowej tradycji. Obejmują one obróbkę skóry, produkcję papieru Fabriano, terakoty, majoliki, obróbkę kutego żelaza i miedzi oraz rustykalne dywany wełniane. W miejscowości Offida sztuka szycia koronki została przekazywana od pokoleń, a dziś sztuce tej dedykowane jest muzeum. Znane na całym świecie są również tutejsze sposoby renowacji wiekowych mebli. Innym ważnym akcentem są instrumenty muzyczne: słynne akordeony powstają w Castelfidardo. W Maceratese obróbka trzciny, wikliny i bambusa jest szeroko rozpowszechniona. Fermano produkuje kapelusze, których najbardziej artystyczne modele są przechowywane w Museo del Cappello w Montappone. Ponadto produkcja drewnianych fajek i obróbka kamienia, od trawertynu w Ascoli Piceno po sztukę kamieniarską w S. Ippolito, aż po konserwację i restaurację zabytkowych książek, szczególnie w mieście Urbino, gdzie mieści się szkoła znana na poziomie krajowym.

GÓRY, PARKI I AKTYWNA PRZYRODA

Zwiedzanie regionu Marche jest nie tylko okazją do spędzenia relaksujących wakacji w ciszy zielonych wzgórz, ale także, za sprawą bliskości wielu dzieł sztuki, miejsc o znaczeniu historycznym, a także tych opisanych w pamiętnikach literackich, stanowi dla turysty pewnego rodzaju możliwość wzbogacenia wewnętrznego, jak również pod względem kulturowym. Doskonałym sposobem wykorzystania tej specyfiki regionu Marche jest turystyka Plein Air, czyli podróżowanie camperami lub przyczepami kempingowymi oraz poruszanie się bez „ograniczeń” i „kreatywne”, łącząc potrzeby wypoczynku ze zdobywaniem wiedzy o krajobrazie, przyrodzie i dziedzictwie kulturowym i artystycznym odwiedzanych miejsc.

30% powierzchni regionu pokryte jest górami, które oprócz oferowania odwiedzającym możliwości obcowania z niezwykłym pięknem natury na terenach dziewiczych, stanowią skarbnicę świadectw pozostawionych przez mnichów i pustelników oraz starożytne osady piceńskie, rzymskie, longobardzkie czy bizantyjskie. Na terenie regionu istnieją dwa parki narodowe (Monti Sibillini i Gran Sasso i Monti della Laga), cztery parki regionalne (Monte Conero, Sasso Simone i Simoncello, Monte San Bartolo i Gola della Rossa i Frasassi) i sześć rezerwatów przyrody (Montagna di Torricchio, Ripa Bianca, Sentina, Gola del Furlo i Monte San Vicino i Monte Canfaito). Ukształtowanie terytorium pozwala na udział w ciągu jednego dnia w kilku różnych aktywnościach: wyprawach nurkowych, zachwycających wycieczkach konnych czy rowerowych, lub udział w turnieju siatkówki plażowej, aby następnie dla odmiany spróbować swoich sił w bezpłatnej wspinaczce na białe klify z widokiem na morze.

Zimą ośnieżone szczyty grzbietu Apeninów oferują trasy do narciarstwa biegowego, rekreacyjnego i alpinizmu. Latem miłośnicy górskich wycieczek mogą korzystać z gęstej sieci szlaków do pieszych wypraw, konnych czy do przemierzenia rowerem górskim. Dla tych, którzy szukają atrakcji o wysokim poziomie adrenaliny, dostępne są zjazdy ślizgowe, lotniarstwo i paralotniarstwo. Jeśli mowa natomiast o sportach wodnych, wody Metauro są idealne dla miłośników kajakarstwa.

Jednym z najprzyjemniejszych sposobów na zwiedzenie regionu są wycieczki rowerowe, ponieważ oferują one możliwość docenienia piękna naturalnego, historycznego i artystycznego regionu, jak również okazję do skosztowania typowych potraw i win. Marche jest również idealnym miejscem dla miłośników golfa, którzy odnajdą tam zadbane, pokryte zielenią pola z niewielkimi stawami – idealne do uprawiania tego sportu. W całym regionie znajdują się również liczne uzdrowiska, których głównym leczniczym i oczyszczającym elementem jest woda.

Przejdźmy do jakże ważnego aspektu regionu Marche jakim są sporty motorowe, nie tylko ze względu na to, że w miejscowości Tavullia urodził się Valentino Rossi, włoska legenda sportów motorowych, lecz także z uwagi na fabrykę motocykli w Pesaro, które podziwiać można w Muzeum Officina Benelli, nie wspominając już o Muzeum Morbidelli, fabryki motocykli o tej samej nazwie. Warte odwiedzenia jest również Muzeum Vespy w miejscowości Pollenza (www.pollenza.mc.it).

DUCHOWOŚĆ I MEDYTACJA

Odwiedzając Marche, zwiedzający zanurzają się w rejonie usłanym pustelniami, opactwami, jaskiniami, klasztorami, które powstały przede wszystkim wzdłuż głównych dróg rzymskich – Via Flaminia i Via Salaria – oraz wzdłuż dolin rzecznych, które sięgają od Adriatyku do Apeninów. W regionie znajdują się również dwa wspaniałe przykłady romańsko-gotyckiej architektury cysterskiej: w Chiaravalle opactwo Santa Maria in Castagnola, założone przez mnichów z Clairvaux oraz w gminach Urbisaglia i Tolentino, opactwo Santa Maria di Chiaravalle di Fiastra, założone przez braci z kościoła z Mediolanu. Warto wspomnieć także o dwóch szlakach: “Loreto – I Cammini Lauretani” szlak bogaty w symbole, o historyczno-kulturowych i artystycznych odniesieniach (www.camminilauretani.eu). Drugi szlak to szlak franciszkański “Cammino Francescano della Marca”, liczący 180 km z Asyżu do Ascoli Piceno, śladami miejsc, w których przebywał i odprawiał kazania św. Franciszek w podróży do południowego Marche (www.camminofrancescanodellamarca.it).

tłumaczenie pl: Karolina Romanow

Gazzetta Italia partnerem festiwalu Cinema Italia Oggi 2020

0

Autorka wideo: Nel Gwiazdowska

Francesco Bottigliero: dyrygent jest jak kot, musi odnaleźć równowagę i stanąć ponownie na nogi, aby dać z siebie wszystko orkiestrze

0

Artykuł został opublikowany w numerze 70 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2018)

We Wrocławiu sztuka przenika wiele dziedzin życia, a kulturę rozwijają niezwykłe osoby. Jedną z nich jest Francesco Bottigliero – włoski dyrygent i kompozytor, który, jako idealista, wprowadza w świat prawdziwej muzyki – wolnej, ale niepozbawionej zasad.

Jaką postawę powinien przyjąć dyrygent operowy? Na czym powinien się skupić?

Są różne punkty widzenia: oczywiście łatwiej jest być tyranem. Prawdziwy dyrygent nie ustala warunków, a podejmuje decyzje artystyczne, zajmuje się interpretacją, wokół której budowany jest występ.

Czy postawa dyrygenta podyktowana jest ścisłymi zasadami, czy zależy od poszczególnych momentów przedstawienia?

Dobrze pokazał Wajda w filmie pt. „Dyrygent” jak nie powinno być: nerwowy bohater wszystko robił na siłę, męczył cały zespół. Dyrygent operowy musi być bardzo elastyczną osobą – ma przed sobą całą drużynę, tysiąc problemów, zawsze może wydarzyć się coś nieoczekiwanego.

Jak zachować się w takim przypadku?

Każda sekunda jest jak wieczność, ale musisz cierpliwie czekać. To nie czas dyrygenta – on tylko akompaniuje temu, co dzieje się na scenie, muzykuje z orkiestrą i całym ciałem scenicznym, jest czujny i ratuje sytuację.

Ujawnia się tu także zdolność improwizacji…

Tak, dyrygent operowy jest jak kot, który musi spadać na cztery łapy. Jeśli w ostatniej chwili słyszysz, że śpiewak się spóźni, to nie grasz dalej – czekasz na niego, żeby nie zaburzyć kompozycji, inaczej teatr i muzyka nie będą współgrały.

Dlaczego wybrał Pan akurat tę drogę, a nie dyrygenturę symfoniczną?

Czasami dyryguję symfonicznie, ale dyrygentura operowa bardziej mnie intryguje. Ponadto symfoniczna ma inną filozofię – wszystko jest skupione na dyrygencie. W dyrygenturze operowej musisz wyczuć chór i orkiestrę – zdarzyło mi się dyrygować nawet w dwóch różnych tempach, ponieważ dźwięk chóru był spóźniony ze względu na dużą odległość i musiał śpiewać do przodu tak, by dopasować się do orkiestry w innej części sali. Zdaje się, że było to w Domu Kultury w Zabrzu – jednej z największych sal w Polsce.

Zajmuje się Pan także komponowaniem.

Komponowałem „Kantatę Tumską” dla Wrocławia w 2009 r. Pierwszy raz mierzyłem się z wielką formą. Do tego 50-cio minutowego utworu wybrałem najlepsze głosy, chór chłopięcy Archidiecezji Wrocławskiej i dwa chóry Uniwersytetu Wrocławskiego. Obecnie kończę drugą płytę z muzyką poważną. Myślę też o innym, bardziej jazzowym projekcie w przyszłości.

Gdzie znajduje Pan inspirację tworząc swoje kompozycje?

W malarstwie. Na płycie pt. „Portraits” umieściłem cztery kompozycje dedykowane Picasso, Dalemu, Gaudiemu i Garcii Lorca. Inne inspirowane są siedmioma obrazami Van Gogha. Do tej płyty wybrałem najlepszych muzyków polskich i europejskich.

Jak wygląda poruszanie się w świecie muzycznym w Polsce?

Gdy jesteś wolnym strzelcem trudno o pracę, ale można angażować się w interesujące projekty artystyczne. Jestem małą rybą, ale robię swoje, może i mniej, ale z pasją.

W jakie projekty był Pan ostatnio zaangażowany?

W 2018 roku robiłem projekt z Uniwersytetem Muzycznym – 10 dni warsztatów wokalnych. Teraz jestem w trakcie nagrywania płyty w Krakowie z orkiestrą Beethovenowską – zdolni muzycy, którzy szukają współpracy. W Polsce mamy wielu dobrych muzyków, świetną szkołę operową i wokalną. Rzadko jednak dotykamy poziomu europejskiego.

Historycznie Włochy są bardzo rozwinięte w aspekcie muzycznym, dlaczego więc wybrał Pan Polskę?

Zaryzykowałem. Przez 4 lata uczyłem się u Carlo Giuliniego w Mediolanie, następnie zostałem finalistą konkursu w Paryżu, a 3 miesiące później zacząłem pracę operową w Hamburgu. Pracowałem też jako korepetytor solistów w Hamburgische Staatsoper – taki A+ międzynarodowy. Do Wrocławia przywiodła mnie zaś jedna z tych romantycznych historii.

Tutaj Pan zaczął i w pełni się rozwinął?

Wygrałem konkurs Opery Wrocławskiej. Nie zaczynałem od zera, ale każda instytucja funkcjonuje tak, że jako „nowy” musisz pokazać siebie. Mnie było łatwiej, bo miałem doświadczenie. Robię tu swoje projekty. Po rezygnacji z pracy tutaj, przez dwa lata byłem freelancerem w Poznaniu i Gdańsku. Potem przez 3 lata pracowałem w Niemczech, bo w Polsce rynek był martwy.

Co sprawiło, że muzyka stała się Pana ścieżką życiową?

W wieku 8 lat pobierałem lekcje gry na fortepianie. Zaczynałem powoli, aż pewnego razu zauważyłem, że moje palce są szybsze niż nauczycielki. Oznaczało to czas, żeby pójść dalej. Zdałem egzamin i zacząłem Akademię Muzyczną, przez 10 lat uczyłem się gry na fortepianie. Potem zaczynałem komponować i studiowałem jednocześnie matematykę. Skończyłem filozofię, fortepian i komponowanie w Salerno, w Neapolu dyrygenturę, a potem specjalizację nauczycielską. Uwielbiałem kontakt z dziećmi. Uczyłem je grać na flecie prostym, a później urządzaliśmy koncerty. Byłem jednak muzykiem, więc praca w szkole oprócz kontaktu z uczniami była frustrująca. Wyjechałem do Hamburga i zacząłem karierę operową. Jednak miłość do dzieci sprowokowała moją wyobraźnię do skomponowania różnych utworów dla najmłodszych. Wielki sukces odniósł w Niemczech mój musical dla dzieci „Księga Dżungli”. Dzieci są publiką przyszłości, dlatego w najbliższych dniach myślę o wydaniu musicalu także w wersji po polsku.

Jednak wykłada Pan teraz na Akademii Wrocławskiej.

Tak. Widzę w studentach potencjał. Przygotowuję wokalistów do partii operowych – uczymy się tekstu muzycznego, dykcji. Mam duże doświadczenie jako wykładowca, współpracowałem już na Akademiach w Niemczech, Czechach. Lubię uczyć – jest to sposób refleksji o muzyce.

Jak Pan się przygotowuje do dyrygentury na koncercie?

Każde dzieło wymaga interpretacji. Nie mogę dzisiaj robić Pucciniego, a jutro Szymanowskiego. Technicznie jest to wykonalne, ale ja tego nie czuję.

Czy dzisiaj w Polsce widać wpływy włoskie w muzyce? Kiedyś zaadaptowaliśmy do opery polskiej włoskie belcanto.

Ostatnio widziałem przedstawienie jednej z oper włoskich w Krakowie. To nie było belcanto, a “bella chałtura”. Reżysersko i muzycznie. Każda sekunda w kadencji musi być czytelna, a frazowanie stylowo stabilne. To są pierwsze oczekiwania “bel cantowe” od strony melodyczno-wokalnej. Sami kreujemy publikę, która na scenie oczekuje najgorszego. Nasze oczy i uszy są tak przystosowane do odbierania kiczu, że trudno jest wrócić do zwięzłości słów czy melodii – czego wymaga np. Mozart. Wystarczyłyby słowa i muzyka, bez tego bałaganu… i to właśnie jest skarb, który jako muzycy możemy ofiarować odbiorcom.

foto: Maciej Galas