Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 71

Różne twarze Sardynii

0

Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)

Czas jakby zatrzymał się na bezdrożach, pośród pofałdowanych ziem, spadzistych wybrzeży, dolin i wzgórz, między serpentynami zakurzonych dróg. Prowadzą one raz wśród bujnej roślinności, kwiatów o wyraźnych barwach, a chwilę później przez suchą, popękaną ziemię porośniętą kępkami spragnionej deszczu flory. Jedna z tych dróg biegnie przez park krajobrazowy do latarni na Capo Caccia, skąd chętnych zaprowadzi po schodach, stromym zboczem aż do grot Neptuna; inna do małej wioski, z której pamięta się jedynie aromat kawy i upał, który nadawał wszystkiemu – drogom, ludziom i budynkom – piaskowej barwy i stanowił nierozerwalny, konieczny element jej istnienia; a jeszcze inna odkryje przed oczami podróżnych lazur wody przy jednej z najpiękniejszych plaż północy – la Pelosa – gdzie w ciągłej gotowości, na niewielkiej wysepce wciąż trwa samotna, średniowieczna wieża ostrzegawcza, Torre della Pelosa.

O tym, że Sardynia skrywa tajemnicę większą niż można podświadomie odczuć, przypominają nuragi – kamienne budowle, często w formie ściętego stożka, wznoszone bez użycia zaprawy prawdopodobnie przez starożytną cywilizacje nuragijską. Na terenie Sardynii budowli tych znajduje się około siedmiu tysięcy, najstarsze datowane na ok. II wiek p.n.e. Przywodzą one na myśl, owiane równie tajemnicza aurą, apulijskie trulli. Sardynia to Włochy poza Włochami, wyspa, gdzie odkrywa się Italię inaczej, w pełni rozumiejąc i akceptując autonomię tego regionu; regionu starożytnych budowli, kamiennych twierdz, owiec i portów.

BOSA

Fotografie miasteczka, wykonane z pobliskiej drogi, które oglądałam jeszcze przed podróżą, przywodziły na myśl kolorowe domostwa weneckiego Burano. Barwne case w Bosie wzniesione zostały na stromych zboczach wzgórza, na których rozciąga się starówka miasteczka, otoczona bujną zielenią lasów i gajów oliwnych, w przeciwieństwie do tej weneckiej, otoczonej turkusem laguny.

Bosa, umiejscowiona tuż przy żeglownej rzece Temo, w pierwszej chwili, gdy zapuszczamy się w gąszcz dusznych ulic, sprawia wrażenie wyjątkowo niedostępnej twierdzy, a mieszkańcy – o rysach twarzy niezwykle wyraźnych, głęboko zapadających w pamięć –  zatroskani, nieobecni. Kierujemy swoje kroki ku kamiennym schodom prowadzącym na szczyt wzgórza, do zamku Serravalle, wzniesionego przez rodzinę Malaspina w XIII wieku. Dopiero wówczas, w miarę pokonywania kolejnych stopni, miasto jaśnieje, nabiera barw, jakby dopiero co dostrzegło naszą obecność. Masywne, kamienne ściany zamku przypominają wiekowego starca pilnującego swych włości, a z jego rozciągniętych ramion – kamiennych murów – można dostrzec okoliczne wzniesienia pokryte drzewami oliwnymi, rzekę biegnącą ku morzu, wybrzeże i położoną przy nim, skąpaną w słońcu – Bosa Marina. Schodząc krętymi, wyłożonymi kocimi łbami dróżkami prowadzącymi od zamku z powrotem ku dolinie, Bosa ukazuje nam nieśmiało swe kolory, ujawnia swój wdzięk, a promienie słońca delikatnie muskają barwne fasady domów. Szare i smutne miasto, które tamtego słonecznego dnia przywitało nas po przyjeździe, wydawało się być już tylko dziwną iluzją. Bosa nabrała żywych odcieni, pastelowe kwiaty o długich, zielonych łodygach kołyszą się na ciepłym wietrze, zwisając ku nam z balkonów i przymocowanych do ścian doniczek. Zupełnie jakby miasto otworzyło się przed nami w momencie, gdy zdecydowaliśmy się przekroczyć bramę zamku.

ALGHERO

Przed godziną ósmą rano ulice starówki są zupełnie puste, podobnie jak prowadząca do portu Bastioni Marco Polo. Tam, pastelowe, piaskowe i zabielane fasady domów zwrócone są ku spokojnej tafli morza jak stęsknione ukochane za wyczekiwanym żeglarzem. Stopniowo, Lungomare Dante zaczyna się zapełniać. Każdego ranka można spotkać tego samego pana z pieskiem, dziadka z wnukiem w nosidełku, dbające o sylwetkę panie i ich instruktorkę. Tylko co jakiś czas zatrzyma się ktoś, aby uwiecznić na fotografii zaparkowany przy chodniku oryginalny motocykl na niemieckich rejestracjach.

Na terenie miasta wciąż zachowało się w całkiem dobrym stanie osiem wież obronnych, z których niegdyś wypatrywano najeźdźców. Przy jednej z nich, Torre di Sulis, co wieczór przygrywa ten sam młodzieniec, a jego muzyczny repertuar opowiada historię miasta. Śpiewa po hiszpańsku, włosku, w dialekcie, a ostatecznie wyciąga dłoń także ku zagranicznym turystom i śpiewa dla nich w uniwersalnym języku angielskim.

W Alghero ulica to jednocześnie via i carrer, a dwoista natura miasta i zawiłe karty jej historii widoczne na każdym kroku, zachęcają do zgłębienia jej przeszłych losów. A pamiętają o nich z pewnością średniowieczne fortyfikacje, aż żal, że nie mogą przemówić i opowiedzieć o czasach, gdy Sardynia należała do Królestwa Aragonii; o czasach, kiedy to mieszkańcy miasta zostali wysiedleni, a na ich miejsce sprowadzono osadników z Katalonii. Po dziś dzień usłyszeć można z ust rezydentów język kataloński, obok lokalnych potraw bez trudu odnajdziemy paellę, a herb i flagę miasta zdobią dwie barwy: żółty i czerwony.

Zbudowana w kamieniu starówka Alghero to ciche zaułki mieszkalne, które w mgnieniu oka zmieniają się w gwarne piazze, pełne rozmaitych botteghe, restauracji, sklepików pachnących cukrem i owocami oraz jubilerów, szczycących się głównie jednym typem wyrobów – z czerwonego korala. O zmierzchu Piazza Civica jaśnieje subtelnym światłem zawieszonych nad naszymi głowami latarenek, nadających starówce uroczego klimatu. Podążając dalej Forte della Maddalenetta dotrzemy do portu, a tam zapach morskiej bryzy i lokalnych potraw zaprowadzi nas do stołu. Prawie każdy posiłek rozpoczyna się od schrupania papieru nutowego: pane carasau (nazywany także carta da musica ze względu na przyjemny hałas chrupania jaki towarzyszy jego spożywaniu) to tradycyjny, bardzo cieniutki placuszek chlebowy serwowany często w formie przystawki. Smakuje doskonale w akompaniamencie oliwy z oliwek i oczywiście lokalnego sera pecorino, którego masowe wyroby dostępne na każdym kroku nie dziwią wcale, gdy podczas podróży przez wyspę zauważymy liczne, pasące się na polach stada owiec. Alghero, jakże smaczne i piękne miasto o niezwykłej historii!

„Il mafioso” Alberta Lattuady: Sycylia, mafia i dobre kino

0

Odcinek 2. z cyklu „Dopóki jest kino jest nadzieja”

W tym odcinku Diana Dąbrowska opowiada o niedocenianej twórczości Alberta Lattuady, kinie sycylijskim, tematyce mafijnej, o tym, jak filmy są nierozerwalnie złączone z sytuacją kulturowo-społeczno-polityczną panującą w czasie ich powstawania oraz wszechstronnym dorobku artystycznym Alberta Sordiego.

Odcinek 1: 100. rocznica urodzin Alberto Sordiego

Odcinek 3: Marco Bellocchio i film „Zdrajca”

„Piccola Italia”, wielka jakość!

0

Artykuł został opublikowany w numerze 65 Gazzetty Italia (październik-listopad 2017)

Ze Spoleto do Warszawy, w imię smaku i miłości. Tak oto w jednym zdaniu możemy streścić historię Stefano Cherubini, który wraz z żoną Barbarą, ekspertką w przyrządzaniu deserów i lodów, zarządzają restauracją Piccola Italia i cukiernią Dolce Amaro. W tych dwóch lokalach, usytuowanych jeden nad drugim przy ulicy 1 Sierpnia na warszawskiej Ochocie, odnajdujemy kawałek Włoch z nutą Umbrii. 

Barbara e Stefano Cherubini

„Polskę odkryłem przez przypadek, podczas podróży w 1998 roku. Wówczas tutejsze życie bardzo różniło się od dzisiejszego, jednak nietrudno było zauważyć, że Polska to kraj o wielkim potencjale rozwoju”, mówi Stefano Cherubini, który przybył do Polski mając już doświadczenie w pracy w różnych lokalach we Włoszech.

„Miał szczęście, że udało mu się spotkać mnie!”, wtrąca jego żona Barbara, wspominając ciężkie początki, gdy autentyczny smak kuchni włoskiej nie zawsze doceniany był przez gości. „Stefano zawsze gotował all’italiana, prawdziwie po włosku, nigdy nie poddając się polskim gustom. Czasami, kiedy podawaliśmy carbonarę zdarzało się nam trafić na klientów, którzy, przekonani iż doskonale znają prawdziwy przepis na to danie, pytali nas dlaczego serwujemy je bez śmietany i zielonego groszku!”

Ale Cherubini nie dali za wygraną. „Mówili nam, że restauracja szybko upadnie, jeśli będziemy wciąż serwować taką kuchnię! Tymczasem w przyszłym roku będziemy świętować 20-lecie działalności!”, podkreśla Stefano. 

Początkowo było również trudno znaleźć produkty?

S.C.: „Oczywiście, w tamtym czasie nie można było znaleźć prawie żadnych składników potrzebnych, aby gotować po włosku. A sekret włoskiej kuchni, jak wszyscy wiemy, tkwi właśnie w jakości produktów. Tak więc od czasu do czasu jeździłem do Umbrii i wracałem, nierzadko z przygodami, samochodem przepełnionym paczkami z oliwą, serami i salami. Były to pewnego rodzaju podróże nadziei, przez wyboiste drogi i trzy zakorkowane przejścia graniczne.”

Barbara Cherubini: „Ale było warto, bo powoli Polacy zaczęli podróżować do Włoch i gdy wracali z wakacji i przychodzili do nas, rozpoznawali prawdziwe włoskie dania. A wśród odwiedzających Piccola Italia gości narodziło się i rozprzestrzeniło powiedzenie: „idę zjeść do Włochów”. Byliśmy i nadal jesteśmy gwarancją włoskiej jakości. Ostatnim punktem zwrotnym były opinie jakie o naszej restauracji napisał dziennikarz Nowak. Nagle przed naszą restauracją zaczęły ustawiać się kolejki, choć połowę mniejsze od tej jaką widzicie dziś. W tym czasie Stefano gotował, a ja podawałam dania do stołów. I pewnego razu, widząc przepełniony lokal i ustawionych w kolejce gości, zastanowiliśmy się: „co się właściwie dzieje?” Następnie powiększyliśmy restaurację i zatrudniliśmy innych włoskich kucharzy.”

S.C.: „Kiedy otworzyłem Piccola Italia, oprócz nas istniały tylko dwie inne włoskie restauracje. Teraz wszystko się zmieniło. Na każdym rogu można natknąć się na włoską, choćby tylko z nazwy, restaurację. Dla mnie ważne jest, aby polski klient wiedział co oznacza jeść po włosku, ponieważ tylko wówczas zrozumie czy serwowane mu danie jest prawdziwie włoskie. Jakość produktów robi różnicę. Wystarczy zamówić najprostszą potrawę, jak na przykład makaron z sosem pomidorowym i bazylią i skosztować czy sos nie jest kwaśny, parmezan smaczny, a makaron odpowiednio ugotowany.” 

Gotujecie po włosku z nutą Umbrii? 

S.C.: „Na początku zaproponowałem tylko klasyczne dania kuchni włoskiej. Następnie, powoli, czekając aż klienci przyzwyczają się do tych smaków, zacząłem wprowadzać dania bardziej regionalne i wymyślne. Oliwę, ser, salami, trufle sprowadzane bezpośrednio z Umbrii. Ryby jednak przyrządzamy bardziej w guście kampańskim, w związku z tym, że nasz główny kucharz pochodzi z Neapolu.”

A kiedy otworzyliście cukiernię?

S.C.: „W 2012 roku nadarzyła się okazja zagospodarowania lokalu pod restauracją. Barbara była niepewna, ale wiedziałem, że chciałaby się tego podjąć, ponieważ specjalizuje się w wyrobie lodów. I tak narodziła się cukiernia Dolce Amaro”.

B.C.: „Uczyłam się uczęszczając na kilka kursów we Włoszech, a także pod okiem wielkiego maestra deserów lodowych Palmiro Bruschi della Carpigiani. Jednak Dolce Amaro to nie tylko lody, ale i tradycyjna, przytulna włoska cukiernia, w której serwujemy wypieki w kształcie łabędzi, cannoli, włoskie ptysie, owocowe babeczki, ale także klasyczne polskie wypieki. To niezwykła przyjemność widzieć jak z czasem coraz więcej klientów kupuje nasze desery, aby zabrać je w formie podarunku, gdy są zaproszeni gdzieś na kolację.”

S.C.: „Mamy też specjalnego klienta, prezesa fundacji charytatywnej, która pomaga szpitalowi Dzieciątka Jezus. Kiedy dowiedział się, że przygotowujemy (tylko z drożdży w sposób, który czyni wypieki niezwykle lekkimi) szereg tradycyjnych, polskich słodkości – drożdżówki z ricottą, z jagodami oraz pączki – zaczął kupować je coraz częściej i w coraz większych ilościach. Czasami przychodzi i kupuje je wszystkie! Była to dla nas wielka satysfakcja, wiedząc, że następnie zanosi je do szpitala dla lekarzy i poszczególnych pacjentów.”

Dlatego zatem,  w Warszawie coraz bardziej przepełnionej lokalami włoskimi jedynie z nazwy, zjeść obiad w Piccola Italia lub napić się pysznej kawy i skosztować słodkości w Dolce Amaro, oznacza cieszyć się pewnym, prawdziwym włoskim smakiem, a przede wszystkim zdrowym posiłkiem, przygotowanym z wysokiej jakości produktów. 

tłumaczenie pl: Magda Karolina Romanow-Filim

Strony www:
Piccola Italia Ristorante Italiano: www.piccolaitalia.pl
Dolce Amaro: www.dolceamaro.pl
Facebook:
Piccola Italia Ristorante Italiano: www.facebook.com/piccolaitaliapl/
Dolce Amaro: www.facebook.com/dolceamaropl/

Again – wystawa prac Ryszarda Szozdy

0

Od 24 czerwca do 14 sierpnia w Galerii Nanazenit na warszawskiej Pradze, będzie można obejrzeć obrazy Ryszarda Szozdy.

Artysta, urodzony w 1976 w Krakowie, aktualnie mieszka i pracuje w Warszawie. Szozda to absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Wydziału Fotografii Uniwersytetu Duisburg-Essen w Niemczech. Początkowo zajmował się głównie grafiką i fotografią, od 2012 skoncentrował się na malarstwie.

Absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w 2001 roku. W latach 1999 – 2000 studiował na Wydziale Fotografii Uniwersytetu Duisburg-Essen w Niemczech. Do 2007 zajmował się przeważnie grafiką i fotografią, od 2012 skoncentrował się na malarstwie. W swoich pracach eksploruje tematy związane z symboliczną przemocą, zagrożeniem rasizmem i wojną obecną we współczesnej ikonosferze. Autor projektów: Sig Sauer i Wiza Amerykańska w 2000 roku w Galerii Otwartej prowadzonej przez Rafała Bujnowskiego i Wilhelma Sasnala. Współtwórca i reżyser filmu dokumentalnego „Don’t pay me” o negacji konwencjonalnego priorytetu gromadzenia pieniędzy i dóbr (www.dontpayme.com). Współredaktor audycji „Ptaki i ornitolodzy” o sztuce współczesnej w internetowym projekcie radiowym Radio Głosy (radioglosy.pl). Autor wielkoformatowych obrazów do przedstawienia „Zew Cthulhu” w reżyserii Michała Borczucha w Teatrze Nowym w Warszawie w 2017. Laureat nagrody głównej Arte Laguna Prize 2019 w Wenecji.

Wydarzenie na Facebooku: www.facebook.com/events/1543757852464376/

GAZZETTA ITALIA 81 (czerwiec-lipiec 2020)

0

Gazzetta Italia 81 już w Empiku! W epoce post-covidu Gazzetta Italia powraca w formie papierowej we wspaniałym, 88-stronicowym wydaniu, w którym znajdziecie obszerną i dogłębną analizę rzymskiego kompleksu urbanistyczno-architektonicznego EUR. Tym razem Gazzetta zabierze Was w podróż po cudach Jeziora Garda, ciekawostkach Perugii i uroku polskich ogrodów renesansowych.

Znani dziennikarze sportowi Piotr Dumanowski i Dominik Guziak odkryją przed Wami tajemnice polskich piłkarzy grających we Włoszech. A do tego mnóstwo dobrego kina oraz wywiad z reżyserem Ferzanem Ozpetkiem, którego nowy film wchodzi właśnie na polskie ekrany, a także hołd złożony wielkiemu aktorowi Alberto Sordiemu w stulecie jego urodzin. Kuchnia, język, moda, propozycje lektur, wydarzenia Włoskich Instytutów Kultury i wiele więcej w nowym, niepowtarzalnym wydaniu!

Maserati Ghibli – Róża wiatrów

0

Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)

Już Etruskowie umieszczali na swoich żeglarskich mapach róże wiatrów, które wskazywały kierunki świata oraz najczęściej wiejące z tych kierunków wiatry. Do mistrzostwa w ich dokładności jak i formie graficznej doszli średniowieczni kartografowie ówczesnych potęg morskich Genui i Wenecji.

Wiatr czyli powietrze w ruchu – to idealny symbol samochodu. Wygląda na to, że pierwszym samochodem, który nawiązywał swoją nazwą do powietrza był Chrysler Airflow z 1934, jednak nazwę wiatru jako pierwszy w 1936 otrzymał Lincoln Zephyr.

Muszę przyznać, że włoskie firmy mają z nazywaniem swoich aut mały problem, Fiat albo czemuś nada nazwę „Tipo” albo coś ponumeruje np. „500” albo wymiesza jedno z drugim, jak przy „seicento”. Alfa robi to tak samo a Ferrari tonie w mieszance pojemności cylindrów i skrótów np. 308 GTB. Sytuacja wygląda lepiej u Lancii [choć obecnie cała marka wygląda nie tęgo] i u Lamborghini, gdzie po paru pierwszych numerowanych modelach przeszli na… no cóż, hiszpańskie nazwy. Maserati w tym kontekście znalazło się gdzieś pośrodku, pierwotnie wszystko nazywali pojemnościami silnika lub ilością cylindrów, aż w 1963 pojawiło się Quattroporte i, to co nas dzisiaj bardziej interesuje, Maserati Mistral. Mistral to wiatr wiejący na południu Francji i właśnie stamtąd do fabryki w Modenie dotarła nazwa dla tego nowego modelu. Zaproponował ją wspólnik francuskiego dealera marki Jean’a Thépenier i przyjaciel głównego projektanta Pietro Frua, pułkownik John Simone. Tak zaczęła się trwająca do dzisiaj tradycja nadawania nazw wiatrów kolejnym, choć nie wszystkim, nowo powstającym modelom. W 1966, na 48. Międzynarodowym Salonie Samochodowym w Turynie, pojawia się drugi z „wietrznych” braci – Maserati Ghibli. Tym razem pełny tumanów piasku wiatr wieje znad Libii i jest częścią potężnego, władającego Morzem Śródziemnym, Scirocco. Ma on swój wpływ na okresowe zalania Wenecji lub pokrycie ulic np. Florencji drobnym czerwonym pyłem, czego doświadczyłem osobiście, kiedy mający następnego dnia zawieść nas do ślubu umyty do perfekcji samochód, rano bardziej przypominał saharyjską wydmę niż lśniącą limuzynę.

Technologicznie Ghibli nie był innowacyjny, podwozie pochodziło z modelu Mexico lub jak kto woli ze skróconego po raz kolejny podwozia Quattroporte. Z flagowej limuzyny podebrano także świetny, choć powoli starzejący się silnik pochodzący ze sportowego 450S z 1956r. Wprowadzono jednak jedną ważną modyfikację – chodzi o układ smarowania z suchą miską olejową. Dzięki temu rozwiązaniu pracujący wtedy dla Studio Ghia Giorgetto Giugiaro mógł maksymalnie obniżyć sylwetkę auta, tworząc jedno z najpiękniejszych GT wszechczasów. Nieskończenie długa maska silnika kończąca się wąskim i płaskim grilem chłodnicy w praktyce pełniła także rolę chyba najdroższego w tamtych czasach przedniego zderzaka. Dalej za nisko poprowadzoną szybą pojawiało się przestronne i komfortowe wnętrze oraz olbrzymi, zamykający wszystko bagażnik. Maserati Ghibli miało klimatyzację, elektrycznie sterowane szyby, wspomaganie kierownicy, wentylowane tarczowe hamulce, do tego montaż postawił na najwyższą jakość wykonania, wszelkie spasowania były idealne, to samo dotyczyło powłoki lakierniczej.

Jak przystało na rasowe GT auto było również szybkie z czego nie omieszkali korzystać jego kierowcy pędząc po niedawno ukończonej [1964] Autostradzie „del Sole” z pedałem gazu wciśniętym do końca. Mogli to robić bezkarnie, gdyż limity prędkości na włoskich autostradach ustanowiono w związku z kryzysem paliwowym dopiero w 1973.W terenie zabudowanym ograniczenie do 50 km/h obowiązywało od 1959, jednak tam im wolniej ten samochód się poruszał, tym większy wzbudzał podziw. Miały w tym swój spory udział po raz pierwszy użyte przez Maserati felgi ze stopów lekkich firmy Campagnolo. Alufelgi jak je dzisiaj określamy pierwszy zastosował Ettore Bugatti w swoim Type 35 podczas wyścigu o Grand Prix w Lyonie 3 sierpnia 1924. Gdy Maserati zdecydowało się w końcu na ich wprowadzenie, były one już w ofercie wszystkich liczących się producentów, choć najdłużej
ociągał się z tym Aston Martin [1969] i Mercedes [1970].

Jak bardzo Ghibli mógł się podobać niech świadczy historia właściciela marki Ford. Mimo tego, że stylistyka auta kłóciła się ze wszystkim co wtedy proponowali projektanci z Detroit, Henry Ford II, gdy je zobaczył wysłał do Modeny ofertę na zakup… całej firmy Maserati i po raz kolejny wcześniej było Ferrari] „dostał kosza” od Włochów. Zadowolił się zakupem samego auta, za które musiał zapłacić 19.000 $ czyli równowartość czterech swoich fordów Thunderbird. Ghibli po modelu 3500 GT było kolejnym komercyjnym sukcesem Maserati, w końcówce lat 60. wraz z Lamborghini Miura stanowił nieszablonową parę, razem wyglądały jak Marcello i Sofia w motoryzacyjnej wersji „Matrimonio all’italiana”.

1968 to rok debiutu otwartej wersji Ghibli Spider, których przez cztery lata produkcji powstało zaledwie 100 egz. W 1970 pojawiła się najbardziej dzisiaj poszukiwana przez kolekcjonerów wersja SS [Super Sport] z silnikiem o pojemności 4931 cm3 i zwiększonej zaledwie o 10 KM mocy. W tej specyfikacji firma wypuściła następne 25 egz. Spidera.

Produkcję drugiej generacji Ghibli trwającą kolejnych siedem lat rozpoczęto w 1992 i chyba nie przesadzę twierdząc, że najlepsza w nim była… nazwa.

Najnowsza odsłona Maserati Ghibli miała premierę 19 kwietnia 2014 w Szanghaju na Asian Motor Show. Samochód wygląda jak pomniejszone Quattroporte, co wcale nie jest wadą, można natomiast pokręcić nosem na oferowaną w nim gamę silników diesla.

Model w kolekcji SOMA to Minichamps z 2008 i jest jej ozdobą. Ładnie wykonane wnętrze, silnik, lampy i chromy. Gorzej z lakierem, gdyż po latach powoli pojawia się na nim „gęsia skórka”. Niemiecka firma wypuściła także wersję Spider, niestety kiedyś przymknąłem na nią oko czego dzisiaj już bym nie zrobił. Kończąc na Niemcach… skoro na świecie wieje ponad 2 tys. różnie nazywanych wiatrów, czemu więc Volkswagen uparł się na skopiowanie użytej przez Maserati w 1971 r. nazwy „Bora” – tego nie wiadomo.

Poniżej moja kompletna róża wiatrów Maserati:

Lata produkcji: 1967-1972
Ilość wyprodukowana: 1295 egz. w tym 100 Spider / 225 egz. SS / 25 egz. Spider SS
Silnik: V-8 90°
Pojemność skokowa: 34719 cm3
Moc/obroty: 330 KM / 5000
Prędkość max: 265 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 7
Liczba biegów: 5
Masa własna: 1530 kg
Długość: 4590 mm
Szerokość: 1790 mm
Wysokość: 1168 mm
Rozstaw osi: 2550 mm

foto: Piotr Bieniek

Żyjąc z wirusem

0

„Kto chce zachować swoje życie, straci je!”
Ewangelia św. Łukasza  9,24

Lecz jak mielibyśmy nie brać udziału w tej „wojnie” z niewidzialnym i podstępnym wrogiem, dopóki nie zakończy się ona jego całkowitą klęską, jego unicestwieniem? W wojnie, która powinna zakończyć się naszym zwycięstwem? I do tego odnosi się wrażenie, że byłoby to swojego rodzaju nowe „okaleczone zwycięstwo”. O, tak! Po bezwzględnym wezwaniu „zostańcie w domu!”, nowe, które będzie nam towarzyszyć w najbliższych miesiącach, a może i dłużej, może nawet na zawsze, wkrótce będzie miało swoje oficjalne brzmienie: „żyjcie z wirusem!”

Po pozostawieniu tysięcy zabitych na polu walki z wrogiem, teraz mamy nauczyć się z nim żyć? To bardzo dziwna wojna z wirusem prowadzona z kanapy w domu lub z łóżka na oddziale intensywnej terapii. Lecz jeszcze dziwniejsze jest to, że musimy nauczyć się żyć z wirusem. Co to znaczy żyć z wirusem? Pierwszą i najbardziej powierzchowną odpowiedzią może być to, że musimy żyć z Chinami. Wirus jest chiński i życie z nim oznacza życie z Chinami. W skrócie oznacza to przyzwyczajenie się do faktu, że Chiny stały się potęgą zajmującą przestrzeń geopolityczną i że zawsze mogą stać się „wirusowe” i łatwo rozprzestrzeniające się.

Spróbujmy jednak głębiej się nad tym zastanowić, mając nadzieję, że nie dotrzemy do sedna sprawy. Jeśli jest coś, czego nauczył nas ten wirus, to jest to, że byliśmy i nadal jesteśmy gotowi zrobić wszystko, aby ocalić nasze życie.  O jakim życiu mowa?

Wyjaśnijmy to. Arystoteles już wcześniej odróżniał życie jako „bios” od życia jako „zoé„. Zoé to “nagie życie”, prosty fakt życia, życia, dzięki któremu biologicznie istniejemy; bios, przeciwnie, to życie, którym żyjemy, życie uwarunkowane sposobem w jakim je przeżywamy: to „stan życia”, „nadanie sensu zoé”. „Kwarantanna” to nic innego, jak nasze wyrzeczenie się każdego „stanu życia”, w imię „nagiego życia”.  Ale czymże jest „nagie życie”, pozbawione wszelkich cech życie, które nie będąc życiem, jest niczym? Sam wirus jest tym życiem, w jego skrajnej formie: życiem tak „nagim”, że nawet nie wiemy, czy jest naprawdę „żywy” czy nie. Fałszywie żywy, fałszywie śmiertelny, wciąż nieproszony gość, intruz. Czy wirus jest życiem? To pytanie, na które nauka nie jest jeszcze w stanie odpowiedzieć. Być może nie na każde pytanie da się odpowiedzieć. „Nauka”, „wirusolodzy” (cóż to za spektakl ci eksperci, zdolni podsycać zbiorową panikę i którzy mówią nie wiedząc nawet o czym mówią!) w rzeczywistości nawet nie potrafią powiedzieć, czym jest „wirus”, ale to oni decydują teraz o naszym życiu i śmierci. To nie przypadek. To oni jako pierwsi przy zastosowaniu technik reanimacji oraz przeszczepów narządów rozdzielili to, co w człowieku było nierozłączne: życie czysto fizyczne i życie biograficzne. Nie, nauka i medycyna nie uodpornią nas na tego wirusa.

Co nam zatem pozostaje? Może uda nam się przejść od fizyki do metafizyki, lub jak kto woli, do „biologii filozoficznej”, o której mówił Hans Jonas. „Nagie życie” wirusa – pozbawione przemiany materii? – lub bardziej: nie-życie. Byt pozbawiony istnienia. A jeśli życie to nie jest życiem, to także nie umiera. Oto dlaczego nie pozostaje nam nic innego jak żyć z tym wirusem.

Ale czy ma sens żyć z nim, przystosowując się jak dotychczas, do jego poziomu, do nagiego życia przeciwko nagiemu życiu? Oto egzystencjalne pytanie na kilka kolejnych miesięcy, a może i lat. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Źle zrobiliśmy sprowadzając wszystko do „nagiego życia”, i teraz jesteśmy zmuszeni z tym żyć. Życie z koszmarem, paniką, obsesją na punkcie wirusa. Na zewnątrz, owszem, ale w rękawiczkach i maskach. Czy już na zawsze pozostaną częścią naszego ubioru, jak krawaty i szale? Czy nauczymy się całować z maską bez kontaktu języków, a może przez prezerwatywę? Czy będziemy się przytulać na odległość? Zajęcia na uniwersytetach i w szkołach będą odbywać się na odległość? Z drugiej strony może będziemy szczęśliwi (szczęśliwi?), że jesteśmy w ciągłym kontakcie przez Whatsapp, Facebooka, Twittera, Instagram, bardzo blisko w świecie wirtualnym, lecz oddaleni o dwa metry w świecie rzeczywistym?

Pozostaje jednak pytanie, czy możliwe jest zbudowanie autentycznej „Gemeinwesen„, ludzkiej wspólnoty, opartej na dystansie. Nie na dystansie społecznym – różnice społeczne istniały zawsze – ale na dystansie między ludźmi, między ciałami. Widzieć się, słyszeć, ale nie dotykać? Nie móc nawet pieszczotliwie pogłaskać twarzy drugiej osoby? A jednak sam Arystoteles jako pierwszy nauczał, że jedynym zmysłem, bez którego nie da się żyć, jest właśnie dotyk.

A my podążamy właśnie w tym kierunku. W kierunku społeczeństwa bezkontaktowego lub z kontaktami ograniczonymi do minimum. To oznaczałoby zwycięstwo wirusa. Żyć z wirusem w ten sposób, to jak przyznać się do porażki. Odejdzie sam, podążając za prawami swojej natury, lecz naszą naturę zdążył już zmienić. Bezpieczeństwo tkwi w dystansie. A nawet na dystans odzież ochronna będzie obowiązkowa: dla każdego maski i rękawiczki. Nagie życie zwycięży wtedy nad naszymi nawykami, naszymi historiami, naszym życiem. Ale czy nie-bycie człowieka jest naprawdę czymś straszniejszym niż autentyczne nie-istnienie? Prościej: czy przetrwanie nagiego życia jest naprawdę najwyższą instancją? Z punktu widzenia darwinizmu społecznego na pewno tak jest. Ale to nie dotyczy innych punktów widzenia. Wystarczy pomyśleć o Walterze Benjaminie: „Człowiek w żaden sposób nie współgra z nagim życiem”(der Mensch fällt eben um keinen Preis zusammen mit dem blossen Leben). Tranchant. Człowiek nie żyje jak roślina. A nawet jeśli dzisiaj się tak zdarza, to mamy do czynienia z tragiczną rzeczywistością wykreowaną przez techniki reanimacyjne. Ale dla człowieka liczy się nie tylko „nagie życie”, liczy się przede wszystkim opowieść o życiu, życiu żywym.

Przecież właśnie dlatego prawa podstawowe, takie jak wolność osobista, swoboda przemieszczania się, wolność wyznania, a nawet swoboda wypowiedzi, upadały jeden po drugim jak żołnierze wysyłani na rzeź. Bo jeśli wszystko to, co ma znaczenie, oznacza po prostu „ratowanie” nagiego życia, to każdy ruch jest dozwolony. Bariera ta została znacznie przekroczona za sprawą niecywilizowanego, barbarzyńskiego, bezlitosnego leczenia zarezerwowanego dla pacjentów zakaźnych. Mężczyźni i kobiety zostali pozostawieni sami sobie na śmierć, nie mogąc nawet po raz ostatni zobaczyć swoich krewnych, a ich ciała spalono jako toksyczne odpady. Czy w takiej sytuacji mówienie o prawach i prawie nadal ma sens? A wychodząc od praw łatwo przejść do  kwestionowania porządku konstytucyjnego. Aby stawić czoła kryzysowi sanitarnemu prawa i prawo zostały zneutralizowane, zawieszone. Wystarczą „krzyki” telewizyjne Szefa poprzedzające jego działania administracyjne, które mają na celu ratowanie „naszego życia”. Czy to możliwe, że przyszło nam to wszystko zaakceptować? Czy pozostała jeszcze jakaś nadzieja?

Relacjonowany w wiadomościach przypadek dziadka z Savony, który nie mogąc dotknąć swojego wnuka, wolał się zabić, to nareszcie jeden z nielicznych przypadków człowieka, który wygrał walkę z wirusem. Dziadek, jak na swój wiek, był z pewnością bezbronnym podmiotem, bardziej narażonym na zarażenie, lecz dla niego istniało coś ważniejszego niż nawet jego własna osoba, coś wyższego niż samo przetrwanie. Dla niego najważniejsze było życie z wnukiem, a z tego nie mógł i nie chciał zrezygnować. Przetrwanie samo w sobie: to już nie było dla niego Życie.

Autor artykułu, Prof. Paolo Becchi

tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska

Kuchnia polska: 5 rzeczy do pozazdroszczenia

0

Artykuł został opublikowany w numerze 65 Gazzetty Italia (październik-listopad 2017)

Mówią, że Włochy są ojczyzną najlepszej kuchni. W naszym kraju mamy wszystko, a przynajmniej teoretycznie. To, co nas wyróżnia, to kultura gastronomiczna, której korzenie sięgają najdawniejszych tradycji: nie bez powodu jesteśmy kolebką diety śródziemnomorskiej. 

Jednakże po kilkudniowej wizycie w Warszawie i po skosztowaniu przepysznego jedzenia przygotowanego ze składników, które we Włoszech zostałyby nazwane „ubogimi”, wróciłam do domu ze smutnym potwierdzeniem moich wątpliwości. Nowoczesność powoli odbiera nam to, co najważniejsze: czas i wyobraźnię. 

Coraz więcej osób zawęża swoją dietę do kilku składników, ograniczonych w różnorodności i w sposobie przygotowania, być może sądząc, że jest to łatwiejszy lub pewniejszy sposób przyrządzania posiłków. Z całą pewnością rozwiązanie to nie pozwoli nam zyskać na czasie, ponieważ w zapomnienie odchodzi także wiele pokarmów szybko się gotujących, czy nawet warzywa, które mogłyby być konsumowane na surowo. 

Jestem weganką i kiedy mimowolnie wchodzę z kimś w dyskusję na ten temat, ludzie zawsze zadają mi to samo pytanie: „Co w takim razie jesz?”

Dzieje się to także dlatego, że straciliśmy nawyk spożywania zbóż, roślin strączkowych, suszonych owoców i mnóstwa rodzajów warzyw, dając natomiast pierwszeństwo pokarmom nowocześniejszym i niestety także bardziej kalorycznym i mniej odżywczym. Na szczęście niektóre lokale, wbrew tendencji, ponownie zaczęły proponować kuchnię taką jak kiedyś, określaną jako „ubogą”, ale de facto bardziej naturalną i urozmaiconą, udowadniając tym samym, że zdrowe składniki kosztują mniej.

Przez te kilka dni spędzonych w stolicy Polski odnalazłam nową różnorodność smaków, na którą wpłynęły również wpływy obcych kultur, obecne w polskich daniach i których bardzo mi teraz brakuje. Oto pięć cech, których włoska kuchnia powinna pozazdrościć tej polskiej!

Tradycja izraelska, wciąż silnie obecna, wyrażana jest w polskiej kuchni poprzez użycie zbóż i przypraw. Ziarna zbóż całe lub łamane, tak czy owak pełne: cous cous, taboule’, bulgur. Do przygotowania tych specjałów, ziarna pszenicy gotowane są na parze, suszone, a następnie mielone i rozdrabniane. 

Posiadają te same właściwości, co pełne zboże. Bogate w błonnik, witaminy i minerały są dobrą alternatywą dla makaronu, który poza tym, że zwykle przygotowywany jest z rafinowanej mąki, potrzebuje dłuższego przetwarzania. Pamiętajmy, że im mniej przetworzona jest dana żywność, tym jest ona zdrowsza. 

Niezmiennie z Bliskiego Wschodu pochodzi jeden z moich ulubionych przepisów: hummus we wszystkich swoich odmianach. Dla Włochów, którzy jeszcze tak dobrze go nie znają: hummus to krem na bazie ciecierzycy i pasty z ziaren sezamu (tahina), w swojej bardziej tradycyjnej wersji aromatyzowany oliwą z oliwek, czosnkiem, sokiem z cytryny, papryką, sproszkowanymi ziarnami kminku i drobno posiekaną natką pietruszki. Ostatecznie może być przygotowywany wedle gustu i uznania na tysiąc sposobów, z rozmaitymi dodatkami: od awokado po paprykę, od buraków po gorczycę i aż po słodką wersję z czekoladą. 

Zwykle hummus spożywany jest w połączeniu z focaccią z przaśnego chleba lub jako dodatek do falafeli (pulpetów z ciecierzycy). W kuchni śródziemnomorskiej może być także  wykorzystywany jako sos do surowych warzyw (marchwi, selera, kopru włoskiego) jako przyjemna alternatywa dla klasycznego sosu z oliwy, pieprzu i soli (pinzimonio), lub smarowany na grzankach czy kanapkach.

Ten lekki i smakowity kąsek to świetny chwyt, by ponownie przyzwyczaić się do konsumpcji warzyw strączkowych. Do spróbowania także w wersji z nasionami bobu, z łubinem, czy też z białą fasolą i dodatkiem kaparów w occie (ma smak bardzo podobny do sosu z tuńczyka). Idealny także jako obiad na wynos. 

Mówiąc o zbożach i hummusie, nie można zapomnieć o przyprawach, w szczególności pieprzu, papryce, cynamonie, kurkumie i imbirze. Od zawsze wykorzystywane do przyprawiania i konserwowania pokarmów, zmniejszają spożycie soli i posiadają ciekawe właściwości: usprawniają trawienie i wchłanianie tłuszczów, zwiększają uczucie sytości, ułatwiają przemianę materii, stymulują działanie enzymów – oto dlaczego powinniśmy spożywać je częściej. 

Na koniec: owoce i warzywa. Wydaje się niemożliwe, lecz także w tej kwestii moglibyśmy się nieco nauczyć (lub zapamiętać). 

Smoothies: shake z warzyw i owoców, czasami z dodatkiem mleka lub jogurtu, do degustowania także podczas spaceru po mieście. W naszych lokalach picie czegoś, co nie jest słodzonym napojem i co przygotowywane jest ze świeżych składników, wydaje się rzadkością. Zwykle są to soki wyciskane, a nie zblendowane (to właśnie te drugie powinno się wybierać, ponieważ utrzymują niezmienione witaminy i sole mineralne). Nie nasycają one jednak w taki sam sposób, co shake’i. Przede wszystkim, picie odwirowanych soków z owoców i warzyw oznacza przyjmować fruktozę pozbawioną swojego naturalnego antidotum, błonnika – zwyczaj do odradzenia. 

A warzywa? W zapomnienie poszły rzepa, buraki i przede wszystkim warzywa liściaste. Warzywa o zielonych liściach, takie jak buraki, stanowią duże źródło kwasu foliowego i folianów, przydatnych do zapobiegania miażdżycy. Są bogate w witaminę C, a zatem sprzyjają wchłanianiu się żelaza zawartego w owocach i warzywach. 

Mimo że się o nich rozmawia, to nie spożywa się ich wystarczająco dużo. Miłą niespodzianką okazuje się znalezienie surowego szpinaku w sałatce w towarzystwie świeżych oraz surowych owoców, takich jak pestki dyni. 

Natomiast cechą wspólną kuchni włoskiej i polskiej są postępujące zmiany i ryzyko jakie niosą one ze sobą. Zagrożone są tradycje kulinarne, wypychane przez postęp przynoszący jedzenie typu fast food, gotową żywność, ujednolicone smaki. Stopniowo zanika ciekawość i zainteresowanie składnikami, tracimy fantazję w ich łączeniu oraz cierpliwość w oczekiwaniu na przemianę jedzenia.

Nie pozwólmy okraść się z tego, co mamy najcenniejsze. Każda chwila poświęcona odżywianiu i przygotowywaniu posiłków to inwestycja w przyszłość. 

«Oto, co zadziwia mnie w ludziach: tracą zdrowie by zarabiać pieniądze, a następnie tracą pieniądze, by odzyskać zdrowie.» (Dalai Lama)

www.tizianacremesini.it

Macie pytania dotyczące odżywiania? Piszcie na info@tizianacremesini.it i postaram się odpowiedzieć na łamach tej rubryki!

tłumaczenie pl: Magdalena Siwiecka

Na Zanzibarze: mówiąc po polsku i jedząc po włosku

0

Artykuł został opublikowany w numerze 52 Gazzetty Italia (wrzesień 2015)

Mityczna wyspa przypraw, na której urodził się Freddy Mercury. Antyczny węzeł handlowy, w którym od wieków mieszają się ludy, religie i kultury afrykańskie, arabskie i azjatyckie. Raj o nieskażonej faunie i florze, a także nowa Mekka dla pasjonatów kitesurfingu. To i wiele więcej oferuje Zanzibar, egzotyczna destynacja idealna na wakacje łączące wypoczynek, przygodę i sport, które w moim przypadku wzbogaciły się niespodziewanie o dwa kluczowe elementy: Włochy i Polskę. Włochy – te kulinarne  – odnalazłem w daniach romantycznego i spokojnego resortu Twisted Palms Lodge&Restaurant, której właścicielem jest Carlo Mazzuccato z regionu Wenecja Euganejska. W swojej tawernie na palach, która rozciąga się aż do miejsca, gdzie piasek plaży Bwejuu styka się z wodą, serwuje dania w stylu włoskim, wzbogacone miejscowymi połowami, np. przepyszne spaghetti krabowe!

W Twisted Palms spędziłem z córką Matilde pełne relaksu dni wypełnione spacerami po miękkiej, białej plaży lub na wyprawach o kilkaset metrów od brzegu w stronę raf, kiedy niski poziom morza odsłaniał skały pełne rozgwiazd, rybek „Nemo” i kłujących jeżowców. Dni spędzone na słodkiej beztrosce, z dala od najbardziej uczęszczanych kurortów wyspy, wypełnione masażami w cieniu palmy, podczas gdy moja córka robiła sobie tatuaże z henny. Przed naszymi oczami ciągnęła się niczym nieskażona plaża, która to wydłużała się, to znowu skracała o kilkaset metrów, zależnie od humoru przypływów i odpływów. Miejscowe kobiety podwijały spódnice i ręcznie zbierały skorupiaki i inne jadalne gatunki.

Odświeżeni, przenieśliśmy się do eleganckiego resortu trzech niezwykłych Polaków: Radka Mrokwy z Bytomia, poznanego w czasie przesiadki w Dubaju, i Kazimierza Topora z córką Kamilą z Łapszy Niżnych. Cudowne, entuzjastyczne, zakochane w Zanzibarze osoby, które pozwoliły nam poznać najodleglejsze zakątki wyspy, jak dzielnica Stone Town, w której znajduje się kilka bloków z wielkiej płyty. A to dlatego, że w latach 70-tych w czasie zimnej wojny Tanzania (do roku 1964 nazywana Tanganiką, dopiero po zjednoczeniu z Zanzibarem stała się Tanzanią) była w bliskich stosunkach z blokiem sowieckim. I tak oto ówczesne Niemcy wschodnie (NRD) zaoferowały wybudowanie w Stone Town kilku bloków w stylu sowieckiej peryferii. Bloki te są w całości zamieszkane i nadal istnieją jako świadectwo niezapomnianej karty w historii.

Wróćmy jednak do naszych polskich przyjaciół, właścicieli wspaniałego Cristal Resort w Paje, nad samym brzegiem jednej z najpiękniejszych plaż Zanzibaru. Czarująca lokalizacja z bungalowami rozproszonymi wśród palm, uroczym basenem i świetną restauracją, gdzie wieczorem można często podziwiać tańce ludowe i rytualne ofiary autentycznych Masajów.

To właśnie plaża Cristal Resort jest jednym z najlepszych miejsc na świecie do nauki jazdy na kite’cie. Od brzegu do rafy rozciąga się wszerz na kilometr i wzdłuż na kilka kilometrów coś w rodzaju niebiańskiego basenu z letnią, turkusową wodą, bez skał na dnie, okalanego przez sześć miesięcy w roku przez stałe wiatry: raj dla kitesurferów! Na tej plaży znaleźć można wiele włoskojęzycznych szkół kitesurfingu, dzięki Toskańczykowi, który oferuje kursy ze świetnym sprzętem, oraz polskojęzycznych, dzięki Agacie Dobrzyńskiej, młodej i pięknej dziewczynie z Gdańska, która nauczyła się jazdy na kite’cie na Półwyspie Helskim, a potem sama została instruktorką i zaczęła jeździć po świecie ze swoim partnerem w poszukiwaniu najlepszych plaż do uprawiania kitesurfingu.

Spośród wielu wycieczek podczas tych wakacji miło wspominam spływ kajakowy wzdłuż zatoki z wybrzeżem namorzynowym, wypad na głębsze morze, nurkowanie i pływanie z delfinami, spacer wśród przyjaznych miejscowych małp, a także pełną atrakcji podróż na samą północ Zanzibaru na piękną plażę Nungwi. Niesamowite miejsce, które w szczycie sezonu, czyli w ciągu Bożego Narodzenia, jest kultową destynacją dla Włochów, do tego stopnia, że w każdym sklepiku z lokalnymi produktami znajdziemy ironiczne szyldy po włosku, a każdy sprzedawca potrafi targować się w języku Bel Paese. Nungwi wyróżnia się ponadto piękną plażą bez bariery koralowej, gdzie o kilka metrów od brzegu przepływają typowe drewniane dhowy z rybakami i turystami na pokładzie.

Ale Zanzibar ma do zaoferowania dużo więcej. Fantastyczne wakacje, które dla Włochów i Polaków mogą stać się naprawdę wyjątkowym doświadczeniem. Jeśli ciekawi Was to miejsce, rzućcie okiem na filmiki Kamili Topór (kanał na YouTube’ie: ZanziRaj), młodej Polki, która wyruszyła do Zanzibaru, aby odwiedzić ojca, została tam i w kilka miesięcy nauczyła się języka suahili. Zdecydowała się mieszkać i pracować na wyspie przypraw, przechrzczonej przez nią właśnie na ZanziRaj.

tłumaczenie pl: Katarzyna Kurkowska
foto: Matilde Giorgi