Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 70

Joanna Ugniewska o sztuce tłumaczenia

0

Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)

Joanna Ugniewska, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książek poświęconych literaturze włoskiej XIX i XX wieku, m.in. monografii „Giacomo Leopardi”, zbioru szkiców „Scritture del Novecento” (2008), zbioru esejów „Podróżować, pisać” (2011) i „Miejsca utracone” (2014), współautorka „Historii literatury włoskiej XX wieku”, za którą w 2002 roku otrzymała prestiżową nagrodę Premio Flaiano. Przetłumaczyła na język polski kilkadziesiąt dzieł literatury włoskiej, przede wszystkim Antonia Tabucchiego i Claudia Magrisa oraz takich klasyków literatury jak Umberto Eco, Alberto Moravię czy Luigi Pirandella. Polskim czytelnikom przybliżyła także takich twórców jak: Piero Camporesi, Pietro Citati, Matteo Collura, Gianrico Carofiglio, Benedetta Craveri, Oriana Fallaci, Massimo Gramellini, Riccardo Orizio, Tiziano Terzani czy Ornela Vorpsi. Za swoje przekłady otrzymała nagrodę ZAiKS-u oraz nagrodę „Zeszytów Literackiech” im. Pawła Hertza za wybitne osiągnięcia w dziedzinie przekładu literatury z języków obcych

Profesor Ugniewska ukończyła romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale szybko przekierowała swoje zainteresowania w stronę Włoch i kultury włoskiej i nigdy nie żałowała tej decyzji. Wdzięczni są też z pewnością wszyscy miłośnicy literatury włoskiej nieznający języka, ponieważ daje głos autorom, których w przeciwnym razie nigdy nie mogliby przeczytać. Jak jednak zaczęła się jej przygoda z tłumaczeniami?

„Wszystko, co ważne, dzieje się przypadkiem. Moja przygoda z tłumaczeniami zbiegła się z okresem transformacji systemowej w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych. Był to jednocześnie czas, kiedy pojawiło się mnóstwo prywatnych wydawnictw i na rynku tłumaczeniowym zrobił się wielki ruch zrobiło się niezwykle gwarno. Zaczęłam od książek dla dzieci, ale krótko przy tym wytrwałam. To wcale nie było łatwe zadanie. Do dziś pamiętam jakąś książkę o zamkach, do której musiałam przestudiować zasadę konstrukcji zamków włoskich, japońskich i innych. Jak się okazało, potem było już tylko trudniej.”

Od literatury dziecięcej do Oriany Fallaci to nie lada wyzwanie…

 „Iszallah” Fallaci miał ponad tysiąc stron, a wtedy nie było komputerów, więc można sobie tylko wyobrazić, jak ogromna była to praca. Sama nie wierzę, że tak to wyglądało, ale prawda jest taka, że pisałam ręcznie, a potem wszystko przepisywałam na maszynie Łucznik, która robiła taki hałas, że sąsiedzi nie mogli tego znieść. 

Pierwsze poważne tłumaczenie i trudny, wnikliwie opisany temat, dotyczący okresu wojny libańskiej. Wyobrażam sobie, że oprócz trudności technicznych, podczas przekładu mogły pojawić się też jakieś trudności językowe?

Nie było łatwo, bo książka pełna jest militarnych terminów i wyliczeń, które Fallaci uwielbiała. Jest taki fragment, w którym autorka opowiada o stołówce żołnierzy i, wyliczając co było w magazynach, podaje jedenaście typów kiełbas. Ogromnie mnie to przeraziło. Wymyśliłam, co prawda nie jedenaście, ale  kilka uniwersalnych nazw kiełbasianych i myślałam, że udało mi się wybrnąć z opresji. Po jakimś czasie, kiedy Fallaci sprawdziła z czyjąś pomocą polskie tłumaczenie, odesłała mi tekst z notatką na marginesie: „A gdzie reszta kiełbas?”.

Mój popisowy numer, który na szczęście został wychwycony przez redaktorkę, również miał miejsce przy tłumaczeniu Fallaci, tym razem były to reportaże z Wietnamu. Pojawiło się tam zdanie elementarnie proste: „La foresta era piena di liane e di bambù” (pl. Las pełen był lian i bambusów). Popatrzyłam na to zdanie i zamiast „bambù” zobaczyłam „bambini”. Pomyślałam sobie, że ludność uciekała ze wsi do lasu przed nalotami, więc bardzo prawdopodobne, że były tam również dzieci. Podczas nanoszenia poprawek, za każdym razem jak docierałam do tych „lian i dzieci” coś mi się nie podobało, ale zajrzałam do oryginału i cały czas widziałam tam „dzieci”, a nie „bambusy”. Nie umiem tego wytłumaczyć. Redaktorka mi opowiadała, że jak dotarła do tego momentu, to od razu się zorientowała i mało nie umarła ze śmiechu. 

Po Fallaci trafiła Pani na autora swojego życia? 

Zawsze żartuję, że dwaj mężczyźni mojego życia to Magris i Tabucchi i jako tacy, rzecz jasna, mnie utrzymują. Trafiłam nie na byle co, bo na „Dunaj” Claudia Magrisa. Książka, której narratorem jest podróżnik-erudyta snujący swoją opowieść nie tylko o pięknych naddunajskich krajobrazach, ale przede wszystkim o skomplikowanej historii i bogactwie kulturowego dziedzictwa położonych nad Dunajem regionów. Podzieliłam się z Anią Osmólską-Mętrak, bo okropnie mnie to przeraziło. To rzeczywiście było pasowanie na tłumacza, bo on jest nie tyle trudnym autorem, co bogatym jeśli chodzi o odniesienia kulturowe, historyczne, literackie. To naprawdę był wyczyn.

W tłumaczeniu ważne jest również odpowiednie oddanie stylu danego pisarza, bo przecież każdy pisze inaczej?

Bardzo ważne, żeby nie tłumaczyć wszystkiego jednym stylem. Do każdego tłumaczenia trzeba podejść z innym zbiorem narzędzi. Magris jest ironiczny, wielowarstwowy i niezwykle erudycyjny, ale nie obciąża tym swoich tekstów. On zaczynał jako typowy akademik, pisał bardzo ciężkim stylem  o literaturze niemieckojęzycznej. Potem odkrył formę najpiękniejszą, która zagwarantowała mu największy sukces, czyli połączenie eseju, dziennika podróży i autobiografii esej, dziennik podróży i autobiografię. W takim stylu napisał „Mikrokosmosy” i „Dunaj” i to są rzeczywiście arcydzieła. Niestety, jak sam twierdzi, nie mógł kontynuować w nieskończoność, żeby się nie powtarzać, więc zaczął pisać grube, wielowątkowe i zawiłe powieści. Poza tym pisał też piękne, moim zdaniem, krótkie, przejrzyste powieści i opowiadania jak „Inne morze”. Z kolei Antonio Tabucchi jest szalenie literacki i melancholijny. Początkowo pisał taką pozornie prostą prozę, a potem ją skomplikował i naszpikował mnóstwem kryptocytatów krypto cytatów. Kwestie odwołań są zawsze najtrudniejsze dla tłumacza. Teraz każdy pisze postmodernistycznie, nawet jeśli się do tego nie przyznaje, i umieszcza w swojej prozie odwołania, które są zaszyfrowane. Dlatego zawsze powtarzam, że tłumacze to niezwykle skromne osoby, bo tylko oni wiedzą jaki trud kryje się za ich pracą.

Ogromną przyjemnością w pracy tłumacza musi być też to, że poznaje się autorów?

To jest osobny rozdział. Zawsze twierdzę, że między pisarzem a tłumaczem nawiązuje się więź miłosna niezależnie od płci i wieku. Nawiązuje się bardzo głęboka relacja, bo nikt tak uważnie nie czyta autora jak tłumacz. Tabucchi mówił, że „tłumacz widzi autora w piżamie” i to jest bardzo trafne i urocze określenie, bo kto, jak nie tłumacz, poznaje wszystkie jego słabości.

W obu wypadkach poznałam autorów osobiście i mogę się pochwalić, że w wypadku Magrisa to jest wielka przyjaźń. Znamy się i widzieliśmy się wielokrotnie, bo on jest wielkim bywalcem Polski. Napisał mi też kiedyś piękną dedykację, która jest esencją pracy tłumacza, napisał tak: „Joannie, dzięki której stałem się polskim pisarzem”. Tabucchi z kolei był bardziej zdystansowany, widziałam go raz czy dwa i czasem do siebie pisaliśmy. Wzruszające było to, że kiedy był już może umierający, a ja o tym nie wiedziałam i pytałam go o jakieś rzeczy w tekście, to on jeszcze w takiej sytuacji pomyślał, żeby mnie odesłać do osoby, która się tym zajmowała.

Co poradziłaby Pani młodym tłumaczom, którzy chcą zaistnieć na rynku? W Pani przypadku najpierw pojawiły się propozycje z wydawnictw, a potem zaczęła Pani sama proponować autorów.

Powieść „Dunaj” została mi zaproponowana przez wydawnictwo PIW, które później nie chciało go wydać, ponieważ, jak twierdzili redaktorzy, autor zbyt łagodnie potraktował jeszcze wtedy socjalistyczną Jugosławię i Węgry. Musiałam sama szukać wydawcy i tak trafiłam do Czytelnika, który  wydało tę i inne książki Magrisa. Później zaproponowałam im mojego ukochanego Tabucchiego i Pietra Citatiego, którego również bardzo cenię. Młodym tłumaczom powiedziałabym, że najlepiej jest wysyłać próbki tekstów i skupić się na konkretnej dziedzinie. Włoska literatura jest peryferyjna na polskim rynku i często wydawnictwa nie znają autorów, dlatego najpierw trzeba pokazać, o jaki tekst chodzi.

A co czyta tłumacz?

Bardzo lubię tematykę pamięci, Proust jest moją świętą księgą i czytam go całe życie. Ale mam też innych ulubionych autorów, głównie hiszpańskich i węgierskich. Bardzo cenię Kastylijczyka Javiera Marìasa i Katalończyka Jaume Cabré i przeczytałam wszystkie ich książki. O Marìasie napisałam nawet tekst do „Zeszytów Literackich”. Jeśli chodzi o Węgrów, to moim ulubionym jest Péter Nádas, autor książki zatytułowanej „Pamięć”, która jest absolutnym arcydziełem. Poza tym lubię też czytać o podróżach do Włoch, bo to jest mój temat badawczy. Tutaj wymienię autorów takich jak Paweł Muratow, autor przecudnych „Obrazów Włoch”, czy Dariusz Czaja. Poza tym warto też wspomnieć o wielkim autorze i akademiku chorwackim autorze Predragu Matvejeviću, który napisał „Inną Wenecję”, najpiękniejszą książkę o Wenecji jaka istnieje.

Sztuka Anity Piłat

0

Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)

„Każdy człowiek cywilizowany ma dwie ojczyzny: swoją własną i Włochy”
(Henryk Sienkiewicz)

Na moje pytanie, czy uważa Włochy za swoją drugą ojczyznę artystka Anita Piłat odpowiedziała właśnie tym cytatem. Absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, która w Rzymie mieszka od 1995 roku. Jak sama twierdzi do Włoch przywiodło ją przeznaczenie i nie wyobraża sobie życia w innym kraju. Niedawno, jako jedyna Polka, dołączyła do działającego w Rzymie kolektywu artystycznego „Collectivo Oxford”, zrzeszającego malarzy, rzeźbiarzy i grafików. Jej prace pokazywano na wystawach w ambasadzie w Watykanie oraz w polskiej i amerykańskiej ambasadzie w Rzymie. 

Co Cię tu urzeka?

Tutejsze światło! Ono czyni magię! Dopiero tu, w Italii, odkryłam, że właśnie światło jest podstawową wartością w malarstwie: wzmacnia kolory, buduje cienie. Tu się zaczyna cała gra malarska. Lubię też włoską spontaniczność i otwartość. Idzie się we dwoje do pizzerii na Trastevere, a po niedługim czasie wszyscy w knajpce ze sobą rozmawiają jak starzy znajomi. Włosi to też naród artystów, kiedy mówię że jestem malarką, ludzie różnych zawodów zwierzają się, że też malują. 

Kupują sztukę współczesną?

Rzym jest specyficzny. Tutejsze antykwariaty przyciągają kolekcjonerów sztuki dawnej. Sztuka nowoczesna o wiele lepiej sprzedaje się na północy, np. w Mediolanie. 

Mogłabyś tam mieszkać?

Rzym czy Mediolan są piękne i dużo się tam dzieje. Jednak ja wybrałabym Toskanię. Widać tam zmiany pór roku, a zimą pada śnieg, który w Rzymie jest rzadkością. Toskania jest też bardziej różnorodna widokowo. I ma wspaniałą roślinność. Kiedyś w listopadzie przyjechałam z wiecznie zielonego Rzymu na sympozjum malarskie do Cortony, ujrzałam mgły i  kolory polskiej jesieni. Zrozumiałam, że tego mi od lat brakowało. 

Nostalgia?

Mam taki obraz z roku 1997. Typowy włoski krajobraz, pinie, góra Tivoli. Namalowany  tu, w Rzymie, ale jego koloryt jest jeszcze polski. Z perspektywy czasu dostrzegam, jak bardzo brakowało mi wówczas Polski – w tym obrazie to wyszło. 

Co Cię inspiruje? 

Natura. Jednakże w sztuce chodzi o odnalezienie własnego klucza do jej przedstawiania. „Sztuka zaczyna się tam, gdzie się kończy naśladownictwo” – powiedział słusznie Oscar Wilde.

Twój cykl „Terra florata”? 

Podczas studiów malowałam olejną farbą na płótnie: takie plenerowe pejzaże i martwe natury studenckie na zaliczenie. Przy dyplomie poczułam potrzebę  eksperymentowania z fakturami, stworzenia cyklu abstrakcyjnego. Już sam proces przygotowań był ekscytujący. Poza wysiłkiem fizycznym, gdy sama składałam blejtramy i naciągałam ogromne płótna, była to niesamowita praca koncepcyjna, koncentracja,  myślenie czym to wypełnić. Sięgnęłam po kleje, różne rodzaje piasku, zaczęłam bawić się fakturą, zmieniać gęstość farby, rozpryskiwać ją. Wkrótce potem trafiłam do Włoch, gdzie zanurzyłam się już tylko w interpretowanie natury.

Wiem, że spieszysz się powoli…

Tak, mam raczej refleksyjna naturę. Wychowałam się na łąkach, w sadzie, w ogrodzie, gdzie kwiaty mojej babci były wyższe ode mnie, a życie toczyło się spokojnie, bez pośpiechu. Teraz mieszkam w Rzymie, co ma zalety, ale jest też dość męczące. Żyjemy w trudnych czasach. Wzrosła przestępczość, zagrożenie zamachami terrorystycznymi, problem imigrantów, strajki komunikacji i manifestacje często paraliżują miasto. To negatywnie działa na człowieka.  Natura jest więc dla mnie odskocznią. Blisko mojego domu rozciąga się duży park archeologiczny, ze starymi akweduktami, polami uprawnymi, drzewami oliwnymi. Tam często szukam inspiracji. Tam zapominam, że mieszkam w wielkiej, chaotycznej metropolii. Żyjąc tu i teraz, intuicyjnie staram się odreagować poprzez malowanie. W procesie tworzenia szukam przestrzeni, spokoju, harmonii i to chcę przekazać ludziom. Szuka nie lubi pośpiechu. Czasem, żeby coś dostrzec, nie wystarczy rzucić okiem. Sztuka nie mówi do nas wszystkich tym samym językiem; wręcz przeciwnie, każdemu krzyczy lub szepce do ucha w sposób, który tylko my sami jesteśmy w stanie zrozumieć. Nie zawsze da się to usłyszeć od razu.

Skąd w twoich obrazach tak częste nawiązanie do motywu drogi?

Droga – w sensie dosłownym – pojawia się wszędzie. Pewnego dnia – w Rzymie to żadne zaskoczenie – w parku, o którym wspomniałam, wykoszono trzciny, wybrano  ziemię, by odsłonić ogromne głazy. Tyle czasu tam spędziłam, nie wiedząc, że pode mną jest stary rzymski dukt, ze żłobieniami od ciężkich kół. I że 2 tysiące lat życia Rzymian jest wyciśnięte w kamieniach tej niezniszczalnej drogi. Motyw drogi jest wielowymiarowy. Podróż postrzegam jako oczyszczenie po trudnych chwilach. Podróż to nieplanowane odkrycia, olśnienia, to dreszcz emocji, to spotkania z napotkanymi ludźmi. 2 lata temu pojechałam do Pompejów, obejrzeć w scenerii antycznych ruin czasową ekspozycję rzeźby naszego Mitoraja. Padał deszcz, parasol, kaptur, torba utrudniały fotografowanie. Byłam niepocieszona. Potem przeczytałam w wywiadzie z Mitorajem, że on najbardziej lubi swoje rzeźby właśnie w deszczu, który zmywa pyły, kurze, nadając kamieniowi  lśnienie. I dostrzegłam to w moich zdjęciach. Zrozumiałam, jakie miałam szczęście, że akurat wtedy, podczas tej podróży, w samym środku upalnego sierpnia trafiłam na deszczową pogodę. Drogą jest też życie na emigracji. To przechodzenie przez lekcje pokory i kształtowania charakteru, gdzie na starcie zostawia się wszystko, co znajome by na mecie posiąść nowy język i kulturę. Jean Paul Sartre powiedział, że „Każdy musi odkryć swą własną drogę” – pragnienie wędrówki otwiera tę drogę.

Czy malarstwo sztalugowe ma przyszłość?

Interesujące malarstwo sztalugowe zawsze będzie cenione. Ma swoją magię. W obrazie trzeba się zakochać, tak jak Leonardo da Vinci , który nigdy nie rozstawał się z portretem Giocondy. Leonardo zostawił po sobie niewielkie płótna, jednak ich moc i piękno są ponadczasowe.

Czym jest dla Ciebie sukces?

Za sukces twórcy uważam stały rozwój, pokonywanie własnych ograniczeń, odnalezienie siebie. Dla mnie każdy obraz jest jak zapis ekg artysty, rejestruje palpitacje, emocje, wrażenia. Cenię ludzi wrażliwych i kreatywnych, raczej nie postrzegam sukcesu jako rankingu czy wyniku rywalizacji z innymi artystami. 

Plany?

Aktualnie po raz pierwszy czuję potrzebę  malowania czegoś, co byłoby dialogiem z miastem, w którym mieszkam. Chcę podjąć kwestię Colosseum jako „areny”, Rzymu jako „Wieży Babel” – mieszanki kulturowej i językowej.

Winnica Leonarda

0

Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)

Winnica Leonarda da Vinci to prezent dla artysty i naukowca od Ludovica il Moro, w momencie gdy pracował on jeszcze nad Ostatnia wieczerzą. To był gest uznania za „różne wspaniałe dzieła wykonane przez niego dla księcia”.

Winnica była położona za dzielnicą Porta Vercellina w Mediolanie, w pobliżu Borgo delle Grazie, na terenie wielkiej winnicy San Vittore. Darowizna przewidywała teren wielkości 16 pertyk bez konkretnego wskazania granic. W Kodeksie Atlantyckim i w I rękopisie francuskim znajdują się notatki Leonarda dotyczące terenu wielkości 100 łokci mediolańskich (około 59 metrów) na 294 łokci (około 175 metrów) co dawało łącznie powierzchnię około 15 i trzech czwartych pertyk mediolańskich, czyli około jednego hektara. Do niektórych z tych notatek dołączone są nawiązania do terenów sąsiadujących z winnicą. Darowizna od Ludovica il Moro została potwierdzona oficjalnym listem patentowym 26 kwietnia 1499. Luca Beltrami w 1920 roku opisał prawdopodobne, oryginalne położenie winnicy w miejscu mniej więcej równoległym do dzisiejszej ulicy de Grassi. Sfotografował też ówczesną, istniejącą jeszcze winnicę w momencie, gdy zaczynano karczowanie wszystkich upraw, po wcześniejszym podziale okolicznych terenów na części pod nowe konstrukcje.

Kiedy Francuzi napadli na Księstwo Mediolańskie zmuszając Ludovica il Moro do ucieczki, Leonardo również opuścił miasto i udał się w kierunku Mantui. Przed wyjazdem (zimą 1500 r.) wynajął winnicę Pietro di Giovanniemu da Oppreno, ojcu swojego ucznia Gian Giacomo Caprottiego, zwanego Salai. Władze francuskie, które zajęły miasto, zakwestionowały wszystkie ostatnie darowizny wykonane przez Moro i w 1502 roku skonfiskowały winnicę oddając ją niejakiemu Leonino Biglia, który był funkcjonariuszem Sforzów. Kiedy w 1507 roku Carlo II d’Ambroise poprosił Leonarda o powrót do Mediolanu z Florencji, w której wówczas przebywał, aby dokończył on niektóre rozpoczęte dzieła ten, z niemałą satysfakcją, wypomniał mu skonfiskowaną wcześniej ziemię. Winnica została mu oficjalnie oddana ze specjalną adnotacją, że artysta „nie musi płacić za nią ani grosza”. Leonardo pozostał w Mediolanie aż do 1513 roku. Stamtąd wyruszył do Rzymu, a później do Francji, gdzie zmarł. W swoim testamencie, zredagowanym przez Ambroise miesiąc wcześniej, rozkazał aby prostokątna winnica została podzielona na dwie równe części, z których jedna była przeznaczona dla Salaia, który zbudował tam swój dom, a druga dla Giovanbattisty Villaniego, służącego, który pojechał za artystą do Francji. W ostatnim akcie zapisanym jeszcze za życia, Leonardo przypomniał sobie o swojej winnicy.

Przy okazji Expo 2015, w pobliżu oryginalnego miejsca, została stworzona nowa „Vigna di Leonardo da Vinci”.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Mus kawowy

0

SKŁADNIKI:

  • 500 g pełnego świeżego mleka
  • 200 g cukru
  • 5 żółtek jaja
  • 50 g mąki 00
  • 10 g skrobii kukurydzianej lub ziemniaczanej
  • 700 g świeżej śmietany do ubicia
  • 2 płatki karuku (kleju rybiego) – żelatyny
  • 12 g kawy rozpuszczalnej
  • 100 ml espresso

PRZYGOTOWANIE:

Na samym początku przygotujcie krem budyniowy. W naczyniu żaroodpornym połączcie trzepaczką żółtka jaj z cukrem dobrze mieszając. Następnie dodajcie mąkę i skrobię, i ponownie wymieszajcie. Doprowadźcie mleko do wrzenia i wlejcie do naczynia z otrzymaną masą z żółtek, połączcie trzepaczką i ponownie przelejcie do rondelka po mleku. Gotujcie krem na średnim ogniu, mieszając ciągle trzepaczką, aż masa zawrzeje. Wyłączcie ogień, przełóżcie krem do naczynia żaroodpornego i przykryjcie folią spożywczą. 

Po wystygnięciu kremu możecie przystąpić do przygotowania musu. Ubijcie śmietanę na sztywno, ale bez przesady. Namaczajcie klej rybi w zimnej wodzie przez ok. 5 minut. Przygotujcie espresso i, póki jeszcze wrzące, dodajcie do niego wyciśniętą i osuszoną żelatynę i kawę rozpuszczalną, dobrze mieszając. Wlejcie część kawowej mieszanki do kremu, wymieszajcie, itd. aż do wyczerpania się płynu. Dodawajcie po trochu bitej śmietany do kawowego kremu i delikatnie mieszajcie, od dołu do góry, tak, aby nie doprowadzić do zbicia masy; czynność powtarzajcie do wyczerpania bitej śmietany.

Przełóżcie mus do rękawa cukierniczego z gwiazdkową końcówką i napełnijcie szklane kubeczki (1 kubeczek = 1 porcja). Udekorujcie ziarenkami kawy, bitą śmietaną, płatkami gorzkiej czekolady lub malutkimi ciasteczkami, w zależności od preferencji.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Katarzyna Kurkowska

Marco Bellocchio i film „Zdrajca”

0

Odcinek 3. z cyklu „Dopóki jest kino jest nadzieja”

W tym odcinku Diana Dąbrowska opowiada o powojennej generacji twórców włoskich i ich nierzadkich artystycznych atakach na świętą instytucję rodziny. Wspomina współpracę z Marco Bellocchim na planie filmowym oraz jego osobisty stosunek zarówno do kinematografii w ogóle jak i do własnych dzieł. Opisuje przemiany w kinie włoskim w epoce kontestacji oraz twórczość Bernanda Bortolucciego.

Odcinek 2: „Il Mafioso” Alberta Lattuady: Sycylia mafia i dobre kino

Odcinek 4: „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore i muzyka Ennio Morricone 

Smaki, aromaty i włoska gościnność w Sopocie

0

Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)

Wśród setek barów i restauracji w Sopocie z pewnością jest jedno miejsce, w którym można poczuć autentyczną atmosferę Bel Paese: jest to „La Crema d’Italia”.

Prowadzącym ten uroczy lokal z ogrodem w samym centrum miasta, na ulicy Bohaterów Monte Casino, jest Marcello Mastroianni z Mediolanu, który nosi imię niezwykłego bohatera najlepszych filmów Felliniego. Marcello ma żonę Polkę i dzieci, które urodziły się i dorastały w Mediolanie do 2016 roku. „Później, ze względu na pracę, przybyliśmy do Sopotu. Od razu poczułem się tu dobrze. Jedyną rzeczą, której mi tutaj brakowało, było pójście do baru, tak jak we Włoszech, aby wypić dobrą kawę i pogawędzić z baristami lub innymi klientami”, opowiada Marcello, który w czerwcu 2016 roku, zmęczony piciem rozcieńczonej kawy all’americana, decyduje się przejąć wzorowany na francuskim bar „La Creme”, który stał się „La Crema d’Italia”, z prawdziwym ekspresem do kawy, mieszanką ziaren z Mediolanu, z włoskimi produktami i obsługą. „Postanowiłem całkowicie zmienić charakter restauracji, zaczynając od estetyki, odtwarzając atmosferę włoskich barów, w których można porozmawiać z właścicielem lub z innymi klientami, ciesząc się prawdziwym espresso lub cappuccino przygotowanymi we właściwy sposób, z ladą która oferuje sycylijskie cannoli, a także kanapki i piadiny idealne na przerwę na lunch. Włożyłem w nią wiele pasji i rodzinnej wiedzy, jako że mam krewnych, którzy prowadzą lokale w Mediolanie”.

Bar, który od razu przyciągnął uwagę mieszkańców okolicy, ale także wielu skandynawskich turystów wiernym wakacjom w Sopocie, którzy za każdym razem, kiedy wracają do polskiego Portofino wybierają „La Crema d’Italia”. „Najlepszymi klientami są jednak Polacy, którzy wyjeżdżają na wakacje do Włoch, w Dolomity zimą, do nadmorskich kurortów latem. W rzeczywistości, kiedy wracają potrzebują odnaleźć prawdziwe włoskie smaki i przychodzą do nas na kawę, aperitif, ale także na kanapki z szynką lub mortadelą”, opowiada Mastroianni, który stworzył w barze także kącik handlowy poświęcony najlepszym włoskim produktom, takim jak toskańska oliwa, wino, sery grana i pecorino.

„Wartość dodana to obsługa, przynosimy zamówienia do stolika bez dopłaty i robimy naszym pracownikom kursy, na których uczą się jaki sposób obsługiwać, a także próbują wszystkich naszych produktów, aby wiedzieli o czym mówią i potrafili naprawdę doradzać klientom” dodaje Marcello, który z czasem uczynił „La Crema d’Italia” prawdziwym zakątkiem Bel Paese w Sopocie. „W naszym lokalu często odbywają się spotkania poświęcone włoskim miastom lub zwyczajom, wydarzenia, które realizujemy we współpracy z Fundacją Ital-Gedania Roberta Polce. Zajmowaliśmy się wieloma tematami, w tym historią Fiata, Ferrari, z zabytkowymi samochodami zaparkowanymi przed restauracją, a także organizujemy oczywiście wieczorki we współpracy z Gazzetta Italia, która zawsze jest tutaj i można ją przeczytać!” Krótko mówiąc, kto szuka Włoch w Sopocie nie może nie spróbować odwiedzić tego miejsca, do którego zwykli klienci wchodzą wołając „Marcello, Marcello!” tak jak w scenie z „La Dolce Vita”, kiedy Anita Ekberg zanurzona w Fontannie di Trevi zwracała uwagę Mastroianniego.

tłumaczenie pl: Adrianna Gertych

Facebook: facebook.com/lacremaditalia

Teatr-klejnot na szlaku bursztynowym

0

Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)

Na południowo-zachodnim krańcu starówki w Gdańsku dumnie wznosi się Teatr Szekspirowski wzbogacając piękno tego kosmopolitycznego i tysiącletniego miasta, które od wieków było bijącym sercem handlowym Bałtyku i szlaku bursztynowego.

Miasto, które zawsze walczyło o swoją wolność i niezależność i które w XVII wieku było tak awangardowe, że posiadało własny teatr elżbietański pokazujący sztuki Williama Szekspira na krótko po ich premierze w Londynie. Dokładnie na terenie tego dawnego teatru stoi dzisiaj nowy Teatr elżbietański, otworzony we wrześniu 2004 i zaprojektowany przez włoskiego architekta Renato Rizziego, wykładowcę Architektury na Uniwersytecie IUAV w Wenecji. Jurorzy konkursu na nowy teatr, wśród których byli Andrzej Wajda, Arata Isozaki i Gaetano Pesce, postanowili wówczas postawić na najodważniejszy projekt, łączący elżbietańskie ustawienie sceniczne – z możliwością wystawiania spektakli pod gołym niebem i widzami wokół sceny – z modelem włoskim o klasycznej formie prostokątnej i scenie ustawionej przed widownią. Wyjątkowość projektu Rizziego to właśnie pomysł na otwierany dach, który pozwala na autentyczne odtworzenie przestrzeni teatru elżbietańskiego. Dach, który otwiera się niczym ramiona uniesione do góry w geście zwycięstwa, przywołując symboliczny obraz Polski uwalniającej się od zwierzchnictwa sowieckiego: Wałęsa z uniesionymi ramionami na czele Solidarności, ruchu który doprowadził do jednego z największych przełomów politycznych w Europie XX w.

Teatr szekspirowski w Gdańsku sam w sobie jest teatralny, jeszcze zanim na jego deskach zostanie wystawione jakiekolwiek przedstawienie, sam budynek symbolicznie nawiązuje do historii kultury, architektury, a nawet do polityki. Teatr zbudowany jest z czarnej cegły, z żebrową strukturą na zewnątrz, która przywołuje na myśl majestat położonej niedaleko gdańskiej Bazyliki Mariackiej i kanon klasycyzmu grecko-rzymskiego, co sprawia że posiada on niemalże atmosferę sakralną, podkreśloną dodatkowo poprzez harmonię wnętrza i powtarzalność niektórych elementów konstrukcyjnych, co wyraźnie jest podkreśleniem jedności koncepcji.

Piękno, siła, odwaga połączone z funkcjonalnością, w zewnętrznej części teatru, otaczającej salę ze sceną, znajdują się schody, winda, korytarze, urządzenia techniczne i oczywiście podpora dla dachu otwierającego się niczym książka w zaledwie kilka minut. Funkcjonalna jest również główna część sali, dzięki wysuwanym platformom pozwalającym na organizację przestrzeni na różne sposoby zamieniając ją na scenę lub widownię w zależności od potrzeb. Projekt ma trzy piętra o łącznej powierzchni 4 tys. m2 z czego 650 m2 to przestrzeń teatralna, nad którą góruje otwierany dach (2 warstwy 18×12 m2) mierzący 400 m2. Teatr posiada 600 miejsc siedzących plus 1700 m2 przeznaczonych na toalety, biura i bar, jest też możliwość wykorzystania tarasu jako sceny do przedstawień. Uznanie dla teatru, które spokojnie można już określić jako światowe, przyniosło profesorowi Renato Rizziemu długą listę nagród, z których ostatnia to Premio di Architettura di San Luca odebrana z rąk prezydenta Włoch Sergia Mattarellego. W 2017 roku Renato Rizzi otrzymał w Warszawie Nagrodę Gazzetta Italia, która przyznawana jest przez nasz magazyn osobom, które w szczególny sposób przyczyniły się do wzbogacenia relacji między Polską a Włochami.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Carbonara ze szparagami

0
David Marchiori

Carbonara to jedna z potraw-symboli włoskiej kuchni, a jednocześnie jedna z tych najbardziej niezrozumianych. Wystarczy pomyśleć o różnych jej wariantach regionalnych. Podstawą jest guanciale, pecorino, żółtko i pieprz, czyli składniki używane bardzo często w kuchni rzymskiej. Jednak niekiedy guanciale zastępuje bekon, jajko używane jest wraz z białkiem, a w miejsce pecorino używa się parmezanu.

Otrzymujemy wówczas coś zupełnie innego i odległego od oryginalnej receptury. Tymczasem zasady są proste: guanciale należy podsmażyć, a jajko oraz pecorino stapiają się z potrawą przy wyłączonym ogniu.

Przepis, który razem odkryjemy, nie narusza tradycyjnej receptury, acz wprowadza oryginalną nowinkę: zamiast makaronu użyjemy zielonych szparagów.

SKŁADNIKI dla 4 osób:

  • 600 g zielonych szparagów
  • 8 żółtek
  • 10 łyżek sera pecorino
  • 120 g cienko pokrojonego guanciale
  • pieprz czarny do smaku

PRZYGOTOWANIE:

Na samym początku umyjcie szparagi i pokrójcie je w cieniutkie paseczki. Tak przygotowane “spaghetti ze szparagów” gotujemy przez minutę we wrzącej, nieosolonej wodzie. Bardzo ważne, aby potem natychmiast schłodzić szparagi w lodowatej wodzie, w celu przerwania procesu gotowania i zachowania soczystego koloru i chrupiącej konsystencji.

Po osuszeniu szparagów weźcie plastry guanciale i podsmażcie na teflonowej patelni z niewielką ilością oleju na wolnym ogniu, aby się nie spaliło, ale pozostało chrupiące. Po uzyskaniu tego efektu zdejmujemy guanciale z patelni, wyłączamy ogień, ale zostawiamy pozostały na patelni tłuszcz.

W stalowej miseczce wymieszać żółtka i pecorino, dodać świeżo zmielonego pieprzu do smaku: ta mikstura doprawi nasze danie.

Bierzemy szparagi i obsmażamy je w tłuszczu po guanciale dodając odrobiny nieosolonego wrzątku. Podgrzewamy aż do odparowania całego płynu. Gorące szparagi mieszamy z kremem z jajek i pecorino w stalowej miseczce, z dala od ognia, dodając odrobiny nieosolonego wrzątku dla otrzymania bardziej kremowej konsystencji, nie obniżając przy tym temperatury dania.

Ułożyć naszą carbonarę na talerzu i udekorować wcześniej usmażonym  na chrupko guanciale.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Katarzyna Kurkowska

Pinko – włoska familia

0

Artykuł został opublikowany w numerze 77 Gazzetty Italia (październik-listopad 2019)

Rodzina to jest siła, również w pracy zawodowej – przekonuje Pietro Negra, właściciel marki Pinko.

Marka została założona w latach 80. Przez Pietro i jego żonę Cristinę, dla której moda zawsze była pasją. Od samego początku małżeństwo dzieliło się obowiązkami dotyczącymi prowadzenia marki modowej. Cristina odpowiadała za stronę kreatywną, a Pietro zarządzał firmą od strony biznesowej. Dziś, mimo że Pinko przechodzi duże zmiany wewnętrzne, wciąż pozostaje marką rodzinną. W zespole są obecnie córki założycieli – Caterina i Cecilia. Pierwsza z nich jest dyrektorem kreatywnym. To właśnie dzięki niej Pinko zrezygnowało z naturalnych futer i stało się bardziej eko m.in. wspierając projekt „Treedom”, organizacji działającej na rzecz zalesiania terenów na całym świecie. Natomiast druga córka jest odpowiedzialna za komunikację marki. Po raz pierwszy w historii Pietro Negra zdecydował się też na wsparcie w pełni włoskiego i bardzo młodego zespołu. Od kilku miesięcy stroną biznesowa zajmuje się Federico Bonelli, a Emanuele Bianchi wcześniej zatrudniony m.in. w Diesel, Coccinelle oraz Dolce & Gabbana zasilił zespół jako dyrektor marketingu. Caterina Salvador natomiast została dyrektorem ds. produktu, w swoim życiorysie ma współpracę z takimi markami jak Giorgio Armani, Hugo Boss, Calvin Klein, Dolce & Gabbana, Coin. „To dopiero początek większego projektu, który będziemy sukcesywnie wprowadzać w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Wierzymy w siłę młodych pokoleń. Dlatego stworzyliśmy całkowicie nowy zespół, aby wzmocnić i tak już udany model biznesowy”- komentuje zmiany kadrowe Pietro Negra.

Kolekcja na sezon jesień zima 2019/20 jest pierwszą stworzoną przez odświeżony team. Jednak kobieta Pinko pozostała niezmienna – pełna pasji, z uwagą śledząca najnowsze tendencje, ale wybierająca z nich tylko te, które pasują do jej indywidualnego stylu. To z myślą o niej tworzona jest linia Pinko Black łącząca elegancję z rockowym pazurem. Na ubraniach można znaleźć bardzo dużo połyskujących detali, bo przecież kobieta Pinko nie może pozostawać obojętna. Tą kolekcją marka wraca do swoich korzeni, czyli lat 80. Znajdziemy więc bufiaste rękawy, mini spódniczki, t-shirty z nadrukami i głębokie dekolty. Ponadto wyjątkową mieszankę kolorów, materiałów, wzorów i faktur. Dzięki temu w zależności od pory dnia okazji i nastroju kobieta może się za każdym razem zmienić nie do poznania. Twarzą marki została więc charyzmatyczna Madison Headrick – światowa top modelka, która ucieleśnia nowoczesne piękno i potrafi zmieniać się niczym kameleon. W swoich kampaniach Pinko zawsze stawia na wyjątkowe twarze i modelki światowego formatu. Wśród nich znalazły się m.in.: Naomi Campbell, Eva Herzigova czy Sara Sampaio. „Dzisiaj o rozwoju firmy trzeba myśleć w sposób globalny. Najważniejsza jest elastyczność, umiejętność przewidywania różnych scenariuszy i łatwość dostosowywania do nowych zasad gry. To staramy się robić każdego dnia” – mówi Pietro Negra. „W firmie każdy z nas ma własną przestrzeń do działania dzięki temu świetnie się uzupełniamy, co jest dowodem na to, że rodzinna firma może mieć siłę zaistnieć na światowym rynku mody” – dodaje.

Strona www: www.pinko.com
Facebook: www.facebook.com/PINKO.official

Mój miesiąc w Polsce

0

Dopiero zaczął się pierwszy poranek z mojego miesiąca w Polsce a zdaje mi się, że minęło już kilka dni. Ledwo zdążyłam przyjechać a już zostałam wciągnięta w polskie szaleństwo, począwszy od towarzyszenia mojemu tacie w spotkaniu biznesowym w ambasadzie, a skończywszy na wiadomości, że następnego dnia zacznie się mój pierwszy kurs języka polskiego. 

Idąc do szkoły IKO Nowym Światem, tak jakbym widziała go po raz pierwszy zachwyciłam się poczuciem porządku i elegancji dziewiętnastowiecznych budynków odnowionych między 1950 a 1960 rokiem. Czuję, że coś ciągnie mnie za rękaw kurtki, tata każe mi skręcić w boczną ulicę i wtem krajobraz zmienia się całkowicie, jakbym znalazła się w innej części miasta. W miejscu bieli budynków przy głównej ulicy pojawia się przygaszona żółć bloków zbudowanych w czasach komunizmu. Dotarliśmy na miejsce. Wchodzę do sali i zauważam, że jestem najmłodsza z grupy, na lekcji jest jeszcze nauczycielka angielskiego, która ma męża Polaka, i która po latach spędzonych w Warszawie postanowiła nauczyć się języka, aby zdobyć obywatelstwo polskie; nigeryjska zakonnica, która życie poświęciła dla zakonu na obrzeżach miasta; programator gier komputerowych, młody Japończyk poszukujący pracy i inspiracji; arabski trener personalny, który niedawno się tu przeprowadził oraz kanadyjski profesor ekonomii. Ta sytuacja wydała mi się początkiem żartu, i tym właśnie się stała. 

Już pierwszego dnia musieliśmy spróbować mówić po polsku, jako że podobno jest to najlepszy sposób, aby naprawdę się nauczyć tego języka. Dzięki temu, lekcja po lekcji, zaczęło się tworzyć między nami poczucie solidarności w pomaganiu sobie podczas tej przygody. To było niesamowite, widzieć jak wszyscy ci ludzie, tak skrajnie różni, mieli odwagę podjąć się nauki tego dosyć trudnego języka, akceptując wiele jego dziwaczności, i jak każdy z nich osiąga postawiony sobie cel. Ważnymi postaciami były nasze dwie nauczycielki o dwóch różnych podejściach – jedna skupiała się bardziej na gramatyce, druga na mówieniu – które sprawiły, że po trzech tygodniach nauki potrafiliśmy już tworzyć i rozumieć krótkie dialogi niezbędne w codziennym życiu, używając jednego z najtrudniejszych języków na świecie.

Jednak mój pobyt w Polsce nie skupiał się tylko na kursie językowym. Miałam możliwość zwiedzenia tego kraju, odwiedzając miejsca, w których już byłam i odkrywając nowe. Szczególną charakterystyką Polski jest skrajna różnorodność energii, które można wyczuć w danych miastach, co może wynikać również z rozstawienia geograficznego między nimi. Podróżowałam głównie pociągiem i to, co przykuło moją uwagę to rozległość krajobrazu. Z okien pociągu widać przede wszystkim ogromne lasy lub bezgraniczne łąki o różnych odcieniach zieleni, które nie dają żadnych wskazówek na to jak wyglądać będzie miasto, do którego się jedzie. Obserwowanie tych krajobrazów jest absolutnie relaksujące i magnetyczne, co straciliśmy poniekąd we Włoszech, ponieważ natura jest teraz tylko tłem, straciła rolę głównej bohaterki na rzecz fabryk. 

Pierwszym przystankiem jest Kraków, miasto z dostojną architekturą i budynkami, które wprawiają w relaksujący nastrój, sprawiając wrażenie, że czas płynie wolniej. Tu wyróżniają się twarze studentów i turystów, którzy spacerują po brukowanych ulicach, mijają główny plac i podążają za murami zamku. Średniowieczna architektura, składająca się głównie z budynków z cegły, to sceneria, w której miesza się energia młodych studentów z niezatartą obecnością przeszłości naznaczonej szczególnie drugą wojną światową. Za Wisłą, która przecina Kraków, znajduje się Fabryka Schindlera, a 70 kilometrów za miastem jest obóz koncentracyjny Auschwitz Birkenau, najbardziej tragiczny i znaczący symbol zagłady Żydów. Da się tu zauważyć dwie rzeczywistości, które opowiadają historie bolesne, acz różne: jedna jest o nadziei, mówi o miejscu, z którego zdołało uwolnić się wielu ludzi, pomimo zagrożenia i niebezpieczeństwa. Druga ukazuje najczarniejszy punkt historii świata. Miejsce jest znane każdemu, przez co wydaje nam się, że jesteśmy gotowi je odwiedzić, wyobrażając sobie jakie emocje może w nas wzbudzić. Jednak jak tylko znajdziemy się w tym miejscu, czujemy, że chyba nigdy nie będziemy w stanie całkowicie pojąć dramatu tych ludzi, którzy się w nim znaleźli.

Po Krakowie przyszedł czas na Gdańsk, czyli całkowite przeciwieństwo, zarówno pod względem geograficznym, jak i kulturowym. Jeśli Kraków jest tłem, to Gdańsk jest głównym bohaterem i tak jak we wszystkich nadmorskich miastach wyczuwalne jest poczucie niezależności i wolności, które odróżniają Gdańsk od pozostałych polskich miast, które odwiedziłam. Razem z majestatycznością głównej ulicy wyróżnia się siła budynków z czerwonej cegły, wśród których Bazylika Mariacka Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, największy kościół z cegły na świecie, oraz Gdański Teatr Szekspirowski projektu architekta Renato Rizzi’ego, otwarty w 2014 roku. Jako że jest to miasto składające się z małych kanałów, nie mogło zabraknąć przedstawienia w wykonaniu mojego taty, który wpadł na pomysł wiosłowania w prawdziwej weneckiej gondoli na Motławie. 

Pod koniec mojego miesiąca w Polsce byłam na festiwalu muzycznym Orange Music Festival (*Orange Warsaw Festival), na który przybywają zarówno młode osoby, jak i rodziny z dziećmi. Było to fantastyczne doświadczenie, które odbywa się na torze wyścigów konnych w Warszawie, gdzie jest kilka scen, na których występują różni artyści z całego świata, otoczonych food-truckami i grami, wszystko idealnie zaplanowane i zorganizowane, tak aby zadowolić zróżnicowaną publikę. Clou wieczoru był występ eklektycznej Miley Cyrus, od dziecka mojej ulubionej wokalistki. 

Ostatniego dnia przed odjazdem spacerowałam ulicami Warszawy i natknąwszy się na typowy bar mleczny przypomniały mi się uczucia towarzyszące mi podczas moich pierwszych wizyt w Polsce. Nie rozumiałam, co tak bardzo w tym miejscu przyciągnęło mojego tatę. Wydawało mi się przestrzenią ciemną, ogołoconą, surową, rygorystyczną, złożoną z tradycji, które wydawały mi się odległe od tego, do czego byłam przyzwyczajona. Lecz z czasem wiele się nauczyłam o tym kraju i zauważyłam jak się zmienia i stara się znaleźć to, czego mu brak, poznając i przyjmując nowe kultury i języki. Polska ma solidne korzenie, które w przeszłości zostały uciemiężone i ukryte, i po fizjologicznym procesie niezbędnym do ich rozkwitu, dziś może dążyć do splecenia ich z innymi, aby stać się silniejszą, bardziej otwartą i bogatszą. Wśród Polaków poznałam wiele osób, które poszukują jakości, piękna i perfekcji, kierując się przy tym strategią i energią. 

Jako młoda Włoszka do tej pory widziałam Polskę jako kraj pełen możliwości na przyszłość, zarówno w turystyce, jak i w świecie pracy, i jestem ciekawa jak bardzo będzie zmieniona, kiedy odwiedzę ją po raz kolejny.