Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 72

GAZZETTA ITALIA 81 (czerwiec-lipiec 2020)

0

Gazzetta Italia 81 już w Empiku! W epoce post-covidu Gazzetta Italia powraca w formie papierowej we wspaniałym, 88-stronicowym wydaniu, w którym znajdziecie obszerną i dogłębną analizę rzymskiego kompleksu urbanistyczno-architektonicznego EUR. Tym razem Gazzetta zabierze Was w podróż po cudach Jeziora Garda, ciekawostkach Perugii i uroku polskich ogrodów renesansowych.

Znani dziennikarze sportowi Piotr Dumanowski i Dominik Guziak odkryją przed Wami tajemnice polskich piłkarzy grających we Włoszech. A do tego mnóstwo dobrego kina oraz wywiad z reżyserem Ferzanem Ozpetkiem, którego nowy film wchodzi właśnie na polskie ekrany, a także hołd złożony wielkiemu aktorowi Alberto Sordiemu w stulecie jego urodzin. Kuchnia, język, moda, propozycje lektur, wydarzenia Włoskich Instytutów Kultury i wiele więcej w nowym, niepowtarzalnym wydaniu!

Maserati Ghibli – Róża wiatrów

0

Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)

Już Etruskowie umieszczali na swoich żeglarskich mapach róże wiatrów, które wskazywały kierunki świata oraz najczęściej wiejące z tych kierunków wiatry. Do mistrzostwa w ich dokładności jak i formie graficznej doszli średniowieczni kartografowie ówczesnych potęg morskich Genui i Wenecji.

Wiatr czyli powietrze w ruchu – to idealny symbol samochodu. Wygląda na to, że pierwszym samochodem, który nawiązywał swoją nazwą do powietrza był Chrysler Airflow z 1934, jednak nazwę wiatru jako pierwszy w 1936 otrzymał Lincoln Zephyr.

Muszę przyznać, że włoskie firmy mają z nazywaniem swoich aut mały problem, Fiat albo czemuś nada nazwę „Tipo” albo coś ponumeruje np. „500” albo wymiesza jedno z drugim, jak przy „seicento”. Alfa robi to tak samo a Ferrari tonie w mieszance pojemności cylindrów i skrótów np. 308 GTB. Sytuacja wygląda lepiej u Lancii [choć obecnie cała marka wygląda nie tęgo] i u Lamborghini, gdzie po paru pierwszych numerowanych modelach przeszli na… no cóż, hiszpańskie nazwy. Maserati w tym kontekście znalazło się gdzieś pośrodku, pierwotnie wszystko nazywali pojemnościami silnika lub ilością cylindrów, aż w 1963 pojawiło się Quattroporte i, to co nas dzisiaj bardziej interesuje, Maserati Mistral. Mistral to wiatr wiejący na południu Francji i właśnie stamtąd do fabryki w Modenie dotarła nazwa dla tego nowego modelu. Zaproponował ją wspólnik francuskiego dealera marki Jean’a Thépenier i przyjaciel głównego projektanta Pietro Frua, pułkownik John Simone. Tak zaczęła się trwająca do dzisiaj tradycja nadawania nazw wiatrów kolejnym, choć nie wszystkim, nowo powstającym modelom. W 1966, na 48. Międzynarodowym Salonie Samochodowym w Turynie, pojawia się drugi z „wietrznych” braci – Maserati Ghibli. Tym razem pełny tumanów piasku wiatr wieje znad Libii i jest częścią potężnego, władającego Morzem Śródziemnym, Scirocco. Ma on swój wpływ na okresowe zalania Wenecji lub pokrycie ulic np. Florencji drobnym czerwonym pyłem, czego doświadczyłem osobiście, kiedy mający następnego dnia zawieść nas do ślubu umyty do perfekcji samochód, rano bardziej przypominał saharyjską wydmę niż lśniącą limuzynę.

Technologicznie Ghibli nie był innowacyjny, podwozie pochodziło z modelu Mexico lub jak kto woli ze skróconego po raz kolejny podwozia Quattroporte. Z flagowej limuzyny podebrano także świetny, choć powoli starzejący się silnik pochodzący ze sportowego 450S z 1956r. Wprowadzono jednak jedną ważną modyfikację – chodzi o układ smarowania z suchą miską olejową. Dzięki temu rozwiązaniu pracujący wtedy dla Studio Ghia Giorgetto Giugiaro mógł maksymalnie obniżyć sylwetkę auta, tworząc jedno z najpiękniejszych GT wszechczasów. Nieskończenie długa maska silnika kończąca się wąskim i płaskim grilem chłodnicy w praktyce pełniła także rolę chyba najdroższego w tamtych czasach przedniego zderzaka. Dalej za nisko poprowadzoną szybą pojawiało się przestronne i komfortowe wnętrze oraz olbrzymi, zamykający wszystko bagażnik. Maserati Ghibli miało klimatyzację, elektrycznie sterowane szyby, wspomaganie kierownicy, wentylowane tarczowe hamulce, do tego montaż postawił na najwyższą jakość wykonania, wszelkie spasowania były idealne, to samo dotyczyło powłoki lakierniczej.

Jak przystało na rasowe GT auto było również szybkie z czego nie omieszkali korzystać jego kierowcy pędząc po niedawno ukończonej [1964] Autostradzie „del Sole” z pedałem gazu wciśniętym do końca. Mogli to robić bezkarnie, gdyż limity prędkości na włoskich autostradach ustanowiono w związku z kryzysem paliwowym dopiero w 1973.W terenie zabudowanym ograniczenie do 50 km/h obowiązywało od 1959, jednak tam im wolniej ten samochód się poruszał, tym większy wzbudzał podziw. Miały w tym swój spory udział po raz pierwszy użyte przez Maserati felgi ze stopów lekkich firmy Campagnolo. Alufelgi jak je dzisiaj określamy pierwszy zastosował Ettore Bugatti w swoim Type 35 podczas wyścigu o Grand Prix w Lyonie 3 sierpnia 1924. Gdy Maserati zdecydowało się w końcu na ich wprowadzenie, były one już w ofercie wszystkich liczących się producentów, choć najdłużej
ociągał się z tym Aston Martin [1969] i Mercedes [1970].

Jak bardzo Ghibli mógł się podobać niech świadczy historia właściciela marki Ford. Mimo tego, że stylistyka auta kłóciła się ze wszystkim co wtedy proponowali projektanci z Detroit, Henry Ford II, gdy je zobaczył wysłał do Modeny ofertę na zakup… całej firmy Maserati i po raz kolejny wcześniej było Ferrari] „dostał kosza” od Włochów. Zadowolił się zakupem samego auta, za które musiał zapłacić 19.000 $ czyli równowartość czterech swoich fordów Thunderbird. Ghibli po modelu 3500 GT było kolejnym komercyjnym sukcesem Maserati, w końcówce lat 60. wraz z Lamborghini Miura stanowił nieszablonową parę, razem wyglądały jak Marcello i Sofia w motoryzacyjnej wersji „Matrimonio all’italiana”.

1968 to rok debiutu otwartej wersji Ghibli Spider, których przez cztery lata produkcji powstało zaledwie 100 egz. W 1970 pojawiła się najbardziej dzisiaj poszukiwana przez kolekcjonerów wersja SS [Super Sport] z silnikiem o pojemności 4931 cm3 i zwiększonej zaledwie o 10 KM mocy. W tej specyfikacji firma wypuściła następne 25 egz. Spidera.

Produkcję drugiej generacji Ghibli trwającą kolejnych siedem lat rozpoczęto w 1992 i chyba nie przesadzę twierdząc, że najlepsza w nim była… nazwa.

Najnowsza odsłona Maserati Ghibli miała premierę 19 kwietnia 2014 w Szanghaju na Asian Motor Show. Samochód wygląda jak pomniejszone Quattroporte, co wcale nie jest wadą, można natomiast pokręcić nosem na oferowaną w nim gamę silników diesla.

Model w kolekcji SOMA to Minichamps z 2008 i jest jej ozdobą. Ładnie wykonane wnętrze, silnik, lampy i chromy. Gorzej z lakierem, gdyż po latach powoli pojawia się na nim „gęsia skórka”. Niemiecka firma wypuściła także wersję Spider, niestety kiedyś przymknąłem na nią oko czego dzisiaj już bym nie zrobił. Kończąc na Niemcach… skoro na świecie wieje ponad 2 tys. różnie nazywanych wiatrów, czemu więc Volkswagen uparł się na skopiowanie użytej przez Maserati w 1971 r. nazwy „Bora” – tego nie wiadomo.

Poniżej moja kompletna róża wiatrów Maserati:

Lata produkcji: 1967-1972
Ilość wyprodukowana: 1295 egz. w tym 100 Spider / 225 egz. SS / 25 egz. Spider SS
Silnik: V-8 90°
Pojemność skokowa: 34719 cm3
Moc/obroty: 330 KM / 5000
Prędkość max: 265 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 7
Liczba biegów: 5
Masa własna: 1530 kg
Długość: 4590 mm
Szerokość: 1790 mm
Wysokość: 1168 mm
Rozstaw osi: 2550 mm

foto: Piotr Bieniek

Żyjąc z wirusem

0

„Kto chce zachować swoje życie, straci je!”
Ewangelia św. Łukasza  9,24

Lecz jak mielibyśmy nie brać udziału w tej „wojnie” z niewidzialnym i podstępnym wrogiem, dopóki nie zakończy się ona jego całkowitą klęską, jego unicestwieniem? W wojnie, która powinna zakończyć się naszym zwycięstwem? I do tego odnosi się wrażenie, że byłoby to swojego rodzaju nowe „okaleczone zwycięstwo”. O, tak! Po bezwzględnym wezwaniu „zostańcie w domu!”, nowe, które będzie nam towarzyszyć w najbliższych miesiącach, a może i dłużej, może nawet na zawsze, wkrótce będzie miało swoje oficjalne brzmienie: „żyjcie z wirusem!”

Po pozostawieniu tysięcy zabitych na polu walki z wrogiem, teraz mamy nauczyć się z nim żyć? To bardzo dziwna wojna z wirusem prowadzona z kanapy w domu lub z łóżka na oddziale intensywnej terapii. Lecz jeszcze dziwniejsze jest to, że musimy nauczyć się żyć z wirusem. Co to znaczy żyć z wirusem? Pierwszą i najbardziej powierzchowną odpowiedzią może być to, że musimy żyć z Chinami. Wirus jest chiński i życie z nim oznacza życie z Chinami. W skrócie oznacza to przyzwyczajenie się do faktu, że Chiny stały się potęgą zajmującą przestrzeń geopolityczną i że zawsze mogą stać się „wirusowe” i łatwo rozprzestrzeniające się.

Spróbujmy jednak głębiej się nad tym zastanowić, mając nadzieję, że nie dotrzemy do sedna sprawy. Jeśli jest coś, czego nauczył nas ten wirus, to jest to, że byliśmy i nadal jesteśmy gotowi zrobić wszystko, aby ocalić nasze życie.  O jakim życiu mowa?

Wyjaśnijmy to. Arystoteles już wcześniej odróżniał życie jako „bios” od życia jako „zoé„. Zoé to “nagie życie”, prosty fakt życia, życia, dzięki któremu biologicznie istniejemy; bios, przeciwnie, to życie, którym żyjemy, życie uwarunkowane sposobem w jakim je przeżywamy: to „stan życia”, „nadanie sensu zoé”. „Kwarantanna” to nic innego, jak nasze wyrzeczenie się każdego „stanu życia”, w imię „nagiego życia”.  Ale czymże jest „nagie życie”, pozbawione wszelkich cech życie, które nie będąc życiem, jest niczym? Sam wirus jest tym życiem, w jego skrajnej formie: życiem tak „nagim”, że nawet nie wiemy, czy jest naprawdę „żywy” czy nie. Fałszywie żywy, fałszywie śmiertelny, wciąż nieproszony gość, intruz. Czy wirus jest życiem? To pytanie, na które nauka nie jest jeszcze w stanie odpowiedzieć. Być może nie na każde pytanie da się odpowiedzieć. „Nauka”, „wirusolodzy” (cóż to za spektakl ci eksperci, zdolni podsycać zbiorową panikę i którzy mówią nie wiedząc nawet o czym mówią!) w rzeczywistości nawet nie potrafią powiedzieć, czym jest „wirus”, ale to oni decydują teraz o naszym życiu i śmierci. To nie przypadek. To oni jako pierwsi przy zastosowaniu technik reanimacji oraz przeszczepów narządów rozdzielili to, co w człowieku było nierozłączne: życie czysto fizyczne i życie biograficzne. Nie, nauka i medycyna nie uodpornią nas na tego wirusa.

Co nam zatem pozostaje? Może uda nam się przejść od fizyki do metafizyki, lub jak kto woli, do „biologii filozoficznej”, o której mówił Hans Jonas. „Nagie życie” wirusa – pozbawione przemiany materii? – lub bardziej: nie-życie. Byt pozbawiony istnienia. A jeśli życie to nie jest życiem, to także nie umiera. Oto dlaczego nie pozostaje nam nic innego jak żyć z tym wirusem.

Ale czy ma sens żyć z nim, przystosowując się jak dotychczas, do jego poziomu, do nagiego życia przeciwko nagiemu życiu? Oto egzystencjalne pytanie na kilka kolejnych miesięcy, a może i lat. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Źle zrobiliśmy sprowadzając wszystko do „nagiego życia”, i teraz jesteśmy zmuszeni z tym żyć. Życie z koszmarem, paniką, obsesją na punkcie wirusa. Na zewnątrz, owszem, ale w rękawiczkach i maskach. Czy już na zawsze pozostaną częścią naszego ubioru, jak krawaty i szale? Czy nauczymy się całować z maską bez kontaktu języków, a może przez prezerwatywę? Czy będziemy się przytulać na odległość? Zajęcia na uniwersytetach i w szkołach będą odbywać się na odległość? Z drugiej strony może będziemy szczęśliwi (szczęśliwi?), że jesteśmy w ciągłym kontakcie przez Whatsapp, Facebooka, Twittera, Instagram, bardzo blisko w świecie wirtualnym, lecz oddaleni o dwa metry w świecie rzeczywistym?

Pozostaje jednak pytanie, czy możliwe jest zbudowanie autentycznej „Gemeinwesen„, ludzkiej wspólnoty, opartej na dystansie. Nie na dystansie społecznym – różnice społeczne istniały zawsze – ale na dystansie między ludźmi, między ciałami. Widzieć się, słyszeć, ale nie dotykać? Nie móc nawet pieszczotliwie pogłaskać twarzy drugiej osoby? A jednak sam Arystoteles jako pierwszy nauczał, że jedynym zmysłem, bez którego nie da się żyć, jest właśnie dotyk.

A my podążamy właśnie w tym kierunku. W kierunku społeczeństwa bezkontaktowego lub z kontaktami ograniczonymi do minimum. To oznaczałoby zwycięstwo wirusa. Żyć z wirusem w ten sposób, to jak przyznać się do porażki. Odejdzie sam, podążając za prawami swojej natury, lecz naszą naturę zdążył już zmienić. Bezpieczeństwo tkwi w dystansie. A nawet na dystans odzież ochronna będzie obowiązkowa: dla każdego maski i rękawiczki. Nagie życie zwycięży wtedy nad naszymi nawykami, naszymi historiami, naszym życiem. Ale czy nie-bycie człowieka jest naprawdę czymś straszniejszym niż autentyczne nie-istnienie? Prościej: czy przetrwanie nagiego życia jest naprawdę najwyższą instancją? Z punktu widzenia darwinizmu społecznego na pewno tak jest. Ale to nie dotyczy innych punktów widzenia. Wystarczy pomyśleć o Walterze Benjaminie: „Człowiek w żaden sposób nie współgra z nagim życiem”(der Mensch fällt eben um keinen Preis zusammen mit dem blossen Leben). Tranchant. Człowiek nie żyje jak roślina. A nawet jeśli dzisiaj się tak zdarza, to mamy do czynienia z tragiczną rzeczywistością wykreowaną przez techniki reanimacyjne. Ale dla człowieka liczy się nie tylko „nagie życie”, liczy się przede wszystkim opowieść o życiu, życiu żywym.

Przecież właśnie dlatego prawa podstawowe, takie jak wolność osobista, swoboda przemieszczania się, wolność wyznania, a nawet swoboda wypowiedzi, upadały jeden po drugim jak żołnierze wysyłani na rzeź. Bo jeśli wszystko to, co ma znaczenie, oznacza po prostu „ratowanie” nagiego życia, to każdy ruch jest dozwolony. Bariera ta została znacznie przekroczona za sprawą niecywilizowanego, barbarzyńskiego, bezlitosnego leczenia zarezerwowanego dla pacjentów zakaźnych. Mężczyźni i kobiety zostali pozostawieni sami sobie na śmierć, nie mogąc nawet po raz ostatni zobaczyć swoich krewnych, a ich ciała spalono jako toksyczne odpady. Czy w takiej sytuacji mówienie o prawach i prawie nadal ma sens? A wychodząc od praw łatwo przejść do  kwestionowania porządku konstytucyjnego. Aby stawić czoła kryzysowi sanitarnemu prawa i prawo zostały zneutralizowane, zawieszone. Wystarczą „krzyki” telewizyjne Szefa poprzedzające jego działania administracyjne, które mają na celu ratowanie „naszego życia”. Czy to możliwe, że przyszło nam to wszystko zaakceptować? Czy pozostała jeszcze jakaś nadzieja?

Relacjonowany w wiadomościach przypadek dziadka z Savony, który nie mogąc dotknąć swojego wnuka, wolał się zabić, to nareszcie jeden z nielicznych przypadków człowieka, który wygrał walkę z wirusem. Dziadek, jak na swój wiek, był z pewnością bezbronnym podmiotem, bardziej narażonym na zarażenie, lecz dla niego istniało coś ważniejszego niż nawet jego własna osoba, coś wyższego niż samo przetrwanie. Dla niego najważniejsze było życie z wnukiem, a z tego nie mógł i nie chciał zrezygnować. Przetrwanie samo w sobie: to już nie było dla niego Życie.

Autor artykułu, Prof. Paolo Becchi

tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska

Kuchnia polska: 5 rzeczy do pozazdroszczenia

0

Artykuł został opublikowany w numerze 65 Gazzetty Italia (październik-listopad 2017)

Mówią, że Włochy są ojczyzną najlepszej kuchni. W naszym kraju mamy wszystko, a przynajmniej teoretycznie. To, co nas wyróżnia, to kultura gastronomiczna, której korzenie sięgają najdawniejszych tradycji: nie bez powodu jesteśmy kolebką diety śródziemnomorskiej. 

Jednakże po kilkudniowej wizycie w Warszawie i po skosztowaniu przepysznego jedzenia przygotowanego ze składników, które we Włoszech zostałyby nazwane „ubogimi”, wróciłam do domu ze smutnym potwierdzeniem moich wątpliwości. Nowoczesność powoli odbiera nam to, co najważniejsze: czas i wyobraźnię. 

Coraz więcej osób zawęża swoją dietę do kilku składników, ograniczonych w różnorodności i w sposobie przygotowania, być może sądząc, że jest to łatwiejszy lub pewniejszy sposób przyrządzania posiłków. Z całą pewnością rozwiązanie to nie pozwoli nam zyskać na czasie, ponieważ w zapomnienie odchodzi także wiele pokarmów szybko się gotujących, czy nawet warzywa, które mogłyby być konsumowane na surowo. 

Jestem weganką i kiedy mimowolnie wchodzę z kimś w dyskusję na ten temat, ludzie zawsze zadają mi to samo pytanie: „Co w takim razie jesz?”

Dzieje się to także dlatego, że straciliśmy nawyk spożywania zbóż, roślin strączkowych, suszonych owoców i mnóstwa rodzajów warzyw, dając natomiast pierwszeństwo pokarmom nowocześniejszym i niestety także bardziej kalorycznym i mniej odżywczym. Na szczęście niektóre lokale, wbrew tendencji, ponownie zaczęły proponować kuchnię taką jak kiedyś, określaną jako „ubogą”, ale de facto bardziej naturalną i urozmaiconą, udowadniając tym samym, że zdrowe składniki kosztują mniej.

Przez te kilka dni spędzonych w stolicy Polski odnalazłam nową różnorodność smaków, na którą wpłynęły również wpływy obcych kultur, obecne w polskich daniach i których bardzo mi teraz brakuje. Oto pięć cech, których włoska kuchnia powinna pozazdrościć tej polskiej!

Tradycja izraelska, wciąż silnie obecna, wyrażana jest w polskiej kuchni poprzez użycie zbóż i przypraw. Ziarna zbóż całe lub łamane, tak czy owak pełne: cous cous, taboule’, bulgur. Do przygotowania tych specjałów, ziarna pszenicy gotowane są na parze, suszone, a następnie mielone i rozdrabniane. 

Posiadają te same właściwości, co pełne zboże. Bogate w błonnik, witaminy i minerały są dobrą alternatywą dla makaronu, który poza tym, że zwykle przygotowywany jest z rafinowanej mąki, potrzebuje dłuższego przetwarzania. Pamiętajmy, że im mniej przetworzona jest dana żywność, tym jest ona zdrowsza. 

Niezmiennie z Bliskiego Wschodu pochodzi jeden z moich ulubionych przepisów: hummus we wszystkich swoich odmianach. Dla Włochów, którzy jeszcze tak dobrze go nie znają: hummus to krem na bazie ciecierzycy i pasty z ziaren sezamu (tahina), w swojej bardziej tradycyjnej wersji aromatyzowany oliwą z oliwek, czosnkiem, sokiem z cytryny, papryką, sproszkowanymi ziarnami kminku i drobno posiekaną natką pietruszki. Ostatecznie może być przygotowywany wedle gustu i uznania na tysiąc sposobów, z rozmaitymi dodatkami: od awokado po paprykę, od buraków po gorczycę i aż po słodką wersję z czekoladą. 

Zwykle hummus spożywany jest w połączeniu z focaccią z przaśnego chleba lub jako dodatek do falafeli (pulpetów z ciecierzycy). W kuchni śródziemnomorskiej może być także  wykorzystywany jako sos do surowych warzyw (marchwi, selera, kopru włoskiego) jako przyjemna alternatywa dla klasycznego sosu z oliwy, pieprzu i soli (pinzimonio), lub smarowany na grzankach czy kanapkach.

Ten lekki i smakowity kąsek to świetny chwyt, by ponownie przyzwyczaić się do konsumpcji warzyw strączkowych. Do spróbowania także w wersji z nasionami bobu, z łubinem, czy też z białą fasolą i dodatkiem kaparów w occie (ma smak bardzo podobny do sosu z tuńczyka). Idealny także jako obiad na wynos. 

Mówiąc o zbożach i hummusie, nie można zapomnieć o przyprawach, w szczególności pieprzu, papryce, cynamonie, kurkumie i imbirze. Od zawsze wykorzystywane do przyprawiania i konserwowania pokarmów, zmniejszają spożycie soli i posiadają ciekawe właściwości: usprawniają trawienie i wchłanianie tłuszczów, zwiększają uczucie sytości, ułatwiają przemianę materii, stymulują działanie enzymów – oto dlaczego powinniśmy spożywać je częściej. 

Na koniec: owoce i warzywa. Wydaje się niemożliwe, lecz także w tej kwestii moglibyśmy się nieco nauczyć (lub zapamiętać). 

Smoothies: shake z warzyw i owoców, czasami z dodatkiem mleka lub jogurtu, do degustowania także podczas spaceru po mieście. W naszych lokalach picie czegoś, co nie jest słodzonym napojem i co przygotowywane jest ze świeżych składników, wydaje się rzadkością. Zwykle są to soki wyciskane, a nie zblendowane (to właśnie te drugie powinno się wybierać, ponieważ utrzymują niezmienione witaminy i sole mineralne). Nie nasycają one jednak w taki sam sposób, co shake’i. Przede wszystkim, picie odwirowanych soków z owoców i warzyw oznacza przyjmować fruktozę pozbawioną swojego naturalnego antidotum, błonnika – zwyczaj do odradzenia. 

A warzywa? W zapomnienie poszły rzepa, buraki i przede wszystkim warzywa liściaste. Warzywa o zielonych liściach, takie jak buraki, stanowią duże źródło kwasu foliowego i folianów, przydatnych do zapobiegania miażdżycy. Są bogate w witaminę C, a zatem sprzyjają wchłanianiu się żelaza zawartego w owocach i warzywach. 

Mimo że się o nich rozmawia, to nie spożywa się ich wystarczająco dużo. Miłą niespodzianką okazuje się znalezienie surowego szpinaku w sałatce w towarzystwie świeżych oraz surowych owoców, takich jak pestki dyni. 

Natomiast cechą wspólną kuchni włoskiej i polskiej są postępujące zmiany i ryzyko jakie niosą one ze sobą. Zagrożone są tradycje kulinarne, wypychane przez postęp przynoszący jedzenie typu fast food, gotową żywność, ujednolicone smaki. Stopniowo zanika ciekawość i zainteresowanie składnikami, tracimy fantazję w ich łączeniu oraz cierpliwość w oczekiwaniu na przemianę jedzenia.

Nie pozwólmy okraść się z tego, co mamy najcenniejsze. Każda chwila poświęcona odżywianiu i przygotowywaniu posiłków to inwestycja w przyszłość. 

«Oto, co zadziwia mnie w ludziach: tracą zdrowie by zarabiać pieniądze, a następnie tracą pieniądze, by odzyskać zdrowie.» (Dalai Lama)

www.tizianacremesini.it

Macie pytania dotyczące odżywiania? Piszcie na info@tizianacremesini.it i postaram się odpowiedzieć na łamach tej rubryki!

tłumaczenie pl: Magdalena Siwiecka

Na Zanzibarze: mówiąc po polsku i jedząc po włosku

0

Artykuł został opublikowany w numerze 52 Gazzetty Italia (wrzesień 2015)

Mityczna wyspa przypraw, na której urodził się Freddy Mercury. Antyczny węzeł handlowy, w którym od wieków mieszają się ludy, religie i kultury afrykańskie, arabskie i azjatyckie. Raj o nieskażonej faunie i florze, a także nowa Mekka dla pasjonatów kitesurfingu. To i wiele więcej oferuje Zanzibar, egzotyczna destynacja idealna na wakacje łączące wypoczynek, przygodę i sport, które w moim przypadku wzbogaciły się niespodziewanie o dwa kluczowe elementy: Włochy i Polskę. Włochy – te kulinarne  – odnalazłem w daniach romantycznego i spokojnego resortu Twisted Palms Lodge&Restaurant, której właścicielem jest Carlo Mazzuccato z regionu Wenecja Euganejska. W swojej tawernie na palach, która rozciąga się aż do miejsca, gdzie piasek plaży Bwejuu styka się z wodą, serwuje dania w stylu włoskim, wzbogacone miejscowymi połowami, np. przepyszne spaghetti krabowe!

W Twisted Palms spędziłem z córką Matilde pełne relaksu dni wypełnione spacerami po miękkiej, białej plaży lub na wyprawach o kilkaset metrów od brzegu w stronę raf, kiedy niski poziom morza odsłaniał skały pełne rozgwiazd, rybek „Nemo” i kłujących jeżowców. Dni spędzone na słodkiej beztrosce, z dala od najbardziej uczęszczanych kurortów wyspy, wypełnione masażami w cieniu palmy, podczas gdy moja córka robiła sobie tatuaże z henny. Przed naszymi oczami ciągnęła się niczym nieskażona plaża, która to wydłużała się, to znowu skracała o kilkaset metrów, zależnie od humoru przypływów i odpływów. Miejscowe kobiety podwijały spódnice i ręcznie zbierały skorupiaki i inne jadalne gatunki.

Odświeżeni, przenieśliśmy się do eleganckiego resortu trzech niezwykłych Polaków: Radka Mrokwy z Bytomia, poznanego w czasie przesiadki w Dubaju, i Kazimierza Topora z córką Kamilą z Łapszy Niżnych. Cudowne, entuzjastyczne, zakochane w Zanzibarze osoby, które pozwoliły nam poznać najodleglejsze zakątki wyspy, jak dzielnica Stone Town, w której znajduje się kilka bloków z wielkiej płyty. A to dlatego, że w latach 70-tych w czasie zimnej wojny Tanzania (do roku 1964 nazywana Tanganiką, dopiero po zjednoczeniu z Zanzibarem stała się Tanzanią) była w bliskich stosunkach z blokiem sowieckim. I tak oto ówczesne Niemcy wschodnie (NRD) zaoferowały wybudowanie w Stone Town kilku bloków w stylu sowieckiej peryferii. Bloki te są w całości zamieszkane i nadal istnieją jako świadectwo niezapomnianej karty w historii.

Wróćmy jednak do naszych polskich przyjaciół, właścicieli wspaniałego Cristal Resort w Paje, nad samym brzegiem jednej z najpiękniejszych plaż Zanzibaru. Czarująca lokalizacja z bungalowami rozproszonymi wśród palm, uroczym basenem i świetną restauracją, gdzie wieczorem można często podziwiać tańce ludowe i rytualne ofiary autentycznych Masajów.

To właśnie plaża Cristal Resort jest jednym z najlepszych miejsc na świecie do nauki jazdy na kite’cie. Od brzegu do rafy rozciąga się wszerz na kilometr i wzdłuż na kilka kilometrów coś w rodzaju niebiańskiego basenu z letnią, turkusową wodą, bez skał na dnie, okalanego przez sześć miesięcy w roku przez stałe wiatry: raj dla kitesurferów! Na tej plaży znaleźć można wiele włoskojęzycznych szkół kitesurfingu, dzięki Toskańczykowi, który oferuje kursy ze świetnym sprzętem, oraz polskojęzycznych, dzięki Agacie Dobrzyńskiej, młodej i pięknej dziewczynie z Gdańska, która nauczyła się jazdy na kite’cie na Półwyspie Helskim, a potem sama została instruktorką i zaczęła jeździć po świecie ze swoim partnerem w poszukiwaniu najlepszych plaż do uprawiania kitesurfingu.

Spośród wielu wycieczek podczas tych wakacji miło wspominam spływ kajakowy wzdłuż zatoki z wybrzeżem namorzynowym, wypad na głębsze morze, nurkowanie i pływanie z delfinami, spacer wśród przyjaznych miejscowych małp, a także pełną atrakcji podróż na samą północ Zanzibaru na piękną plażę Nungwi. Niesamowite miejsce, które w szczycie sezonu, czyli w ciągu Bożego Narodzenia, jest kultową destynacją dla Włochów, do tego stopnia, że w każdym sklepiku z lokalnymi produktami znajdziemy ironiczne szyldy po włosku, a każdy sprzedawca potrafi targować się w języku Bel Paese. Nungwi wyróżnia się ponadto piękną plażą bez bariery koralowej, gdzie o kilka metrów od brzegu przepływają typowe drewniane dhowy z rybakami i turystami na pokładzie.

Ale Zanzibar ma do zaoferowania dużo więcej. Fantastyczne wakacje, które dla Włochów i Polaków mogą stać się naprawdę wyjątkowym doświadczeniem. Jeśli ciekawi Was to miejsce, rzućcie okiem na filmiki Kamili Topór (kanał na YouTube’ie: ZanziRaj), młodej Polki, która wyruszyła do Zanzibaru, aby odwiedzić ojca, została tam i w kilka miesięcy nauczyła się języka suahili. Zdecydowała się mieszkać i pracować na wyspie przypraw, przechrzczonej przez nią właśnie na ZanziRaj.

tłumaczenie pl: Katarzyna Kurkowska
foto: Matilde Giorgi

Narodziny medycyny prewencyjnej

0
Siedziba Magistratury Zdrowia w budynku Fontego delle Farine, XVII w., zniszczona i przekształcona w ogrody królewskie w 1807 r., pod panowaniem francuskim

Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)

W 1348 Wenecja została wyniszczona przez dżumę, która przedostała się do miasta szlakiem karawan i dróg morskich z Kaffa na Krymie. Tatarzy przerzucali ciała zmarłych na dżumę przez mury miasta, które od roku było pod ich oblężeniem, tym samym rozpoczynając wojnę biologiczną, na długo przed powstaniem pierwszych laboratoriów.

Dżuma, której nazwa ma korzenie indoeuropejskie – it. la peste, od „pes” podmuch śmierci – została przyniesiona na zachód przez weneckich kupców. Pandemia w ciągu kilku miesięcy doprowadziła do zmniejszenia liczby mieszkańców Wenecji o połowę i pochłonęła około 30 milionów ofiar w całej Europie. Patogen udało się wyizolować w 1894 roku Alexandrowi Yersinowi, a przenoszony był przez pchłę pasożytującą na czarnych szczurach, Xenopsilla Cheopis, której ugryzienie powoduje u człowieka obrzęk węzłów chłonnych pachowych lub pachwinowych i powstanie ciemnych pęcherzy. Okres inkubacji wynosi 5 dni, a przebieg choroby trwa od 2 do 7 dni i towarzyszą mu wysoka gorączka i majaczenie, a w 70% przypadków kończy się śmiercią. Zwalczana obecnie za pomocą antybiotyków dżuma występowała także pod postacią dżumy posocznicowej i płucnej, przy czym ta ostatnia, mimo że nie występują przy niej pęcherze, jest najbardziej niebezpieczna, a jej współczynnik śmiertelności wynosi 95%. Z tego powodu medycy próbowali chronić się maskami z długimi nosami, w które wkładali aromatyczne zioła.

Tomy z przepisami ochrony zdrowia Republiki Weneckiej

Szybko rozpoznano, że dżuma przybyła drogą lądową i morską z historycznego regionu Lewantu, a zarazić się można było poprzez bliski kontakt z osobą chorą. Nie znano natomiast ani przyczyny ani leku, dlatego jedynym ratunkiem była ucieczka. Wszelkim kontaktom międzyludzkim i relacjom społecznym towarzyszył paraliżujący strach, który podburzył stabilność społeczno-gospodarczą i równowagę polityczną. Tymczasowe zarządy lokalne próbowały stawić czoła sytuacji kryzysowej zalecając szybkie grzebanie zwłok, zakazując procesji, targów, jarmarków i obrzędów publicznych, które to stanowiły potencjalną okazję do zarażenia. Drzwi domów osób zarażonych zabijano gwoździami, a całe dzielnice zarażonych – zamykano. Wenecja, ze względu na swoje stosunki handlowe z Lewantem, była narażona na nieustające fale epidemii, aż do chwili, gdy 28 sierpnia 1423 r. Senat ustanowił obowiązek informowania o przybyciu zainfekowanych cudzoziemców i zakaz ich przyjmowania. Ponadto nakazał zbieranie wszystkich dostępnych informacji w celu zidentyfikowania krajów dotkniętych chorobą, zawieszając wszelką wymianę handlową, a każdy kapitan statku był zobowiązany pod karą grzywny i pozbawienia wolności do zgłoszenia obecności chorych na pokładzie.

Aby móc zaopiekować się zarażonymi obywatelami i zająć przypadkami zachorowań pojawiającymi się w mieście i na weneckich statkach, Republika stworzyła pierwszy w historii lazaret: państwowy szpital o wysokim stopniu izolacji, położony na oddalonej wyspie Santa Maria di Nazareth (Świętej Marii Panny z Nazaretu), siedzibie klasztoru karmelitów bosych o tej samej nazwie.  Ze spospolicenia terminu Nazareth do Nazaretum, a następnie Lazzaretto, wywodzi się nazwa wszystkich podobnych kompleksów, które zostały później zbudowane na Zachodzie na wzór wenecki. Rozwiązanie to było bardzo innowacyjne w porównaniu z dotychczasowymi szpitalami, których nierozłącznym elementem była chrześcijańska pomoc i dobroczynność. 

W 1468 r. powstał drugi lazaret, zwany „nowym” (Lazzaretto Nuovo), w którym przyjmowano zarówno ozdrowieńców zanim ci mogli wrócić do miasta, jak i osoby z podejrzeniem choroby, mające wcześniej kontakt z zarażonymi osobami lub przebywające w miejscach, gdzie mogli znajdować się chorzy. Wiadomość o jego założeniu dodawała otuchy i była zapowiedzią możliwości leczenia i zapobiegania chorobie. Zarządzanie dwoma lazaretami wymagało szczególnych umiejętności, dlatego w 1486 r. powołano do życia Magistraturę Zdrowia, składającą się z wybieranych co roku trzech patrycjuszy wspieranych przez oddział techniczny, protomedycynę i wojsko. Organ ten stał się normatywnym punktem odniesienia dla wszystkich krajów europejskich i śródziemnomorskich.  Monitorował tendencję przepływów epidemicznych za pośrednictwem swojej sieci dyplomatów i „szpiegów zdrowia” oraz narzucał innym państwom zasady i terminy postępowania, tworzył lazarety na swoich terenach i punkty kontrolne wzdłuż szlaków lądowych. Magistratura wydała tysiące drukowanych oświadczeń, aby poinformować o zainfekowanych lub o podejrzanych zakażonych w portach i krajach, z którymi zawiesiła wszelkie stosunki handlowe, zachęcając do takiego postępowania inne narody. Od 1630 r. dzięki kontroli Magistratury Zdrowia udało się utrzymać Wenecję wolną od dżumy, która szerzyła się w basenie Morza Śródziemnego aż do końca XIX wieku.   

***

Nelli-Elena Vanzan Marchini

Profesor Bibliografii/Bibliotekoznawstwa i Historii Zdrowia na Uniwersytetach w Vercelli i w Padwie, Przewodnicząca Włoskiego Centrum Historii Zdrowia i Szpitala w Veneto, opublikowała Le leggi di Sanità della Repubblica di Venezia w 5 tomach (Vicenza 1995-Treviso 2012); I mali e i rimedi della Serenissima, Vicenza 1995. Wśród jej licznych badań nad epidemiami i lazaretami wymienia się: Rotte Mediterranee e Baluardi di Sanità, Milan-Geneva 2004; Venezia e i lazzaretti Mediterranei, Catalogo della mostra nella Biblioteca Nazionale Marciana, Mariano del Friuli 2004; Venezia, la salute e la fede, Vittorio Veneto 2011, Venezia e Trieste sulle rotte della ricchezza e della paura, Verona 2016. 

tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska

Il lazzaretto Vecchio, dziś, fot. Vanzan

Parma – miasto zamknięte

0
Katedra. Widok na kopułę autorstwa Correggia

Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)

Parmigianino, Parmigiano-Reggiano, Parmigiana, Parma Calcio, parmeńska szynka, Acqua… Parma, Parma, Parma. Za wszystkim kryje się miasto regionu Emilia-Romania, gdzieś między Modeną a Piacenzą, a jeśli ktoś przyjmuje szerszą perspektywę to Bolonią a Mediolanem. 

Zaproponowany tytuł „Parma – miasto zamknięte”, nasuwający naturalnie skojarzenie z jednym z najważniejszych filmów Roberto Rosselliniego, narodził się dopiero niedawno, kiedy Włochy stały się europejskim ogniskiem panującego nadal nieszczęścia. Parma leży jakieś 70 km od Codogno, gdzie wykryto pierwszy przypadek dewastującego kraj wirusa (na marginesie – to także dogodna stacja przesiadkowa dla podróżujących pociągiem z Cremony do Piacenzy). XV-wieczny widok Parmy, który pokazuje zamknięte murami miejskimi miasto, jest jednak teraz adekwatną metaforą wszechobecnej kwarantanny i bieżącej sytuacji całej Italii. Początkowo tytuł miał brzmieć „Parma w jeden dzień”, w tym też duchu chcę opowiedzieć o słynnym mieście Emilii-Romanii. Podobno Bernard Berenson oburzył się, kiedy Kenneth Clark powiedział mu, że zamierza zwiedzać Włochy bez przygotowania, idąc na turystyczny żywioł. Nie jest to zawsze dobra metoda, ale z Parmą zaryzykowałem, choć dokładnie wiedziałem, co chcę zobaczyć. Po przyjeździe do Mediolanu, pobiegłem szybko na Centrale, by zdążyć na najbliższy pociąg, który przez m. in. Lodi i Piacenzę w około półtorej godziny, pozwolił mi już stać na peronie parmeńskiego dworca. Skoro plan jest napięty można od razu ulicą Giuseppe Verdiego, kierować się w stronę centrum. 

Widok na plac katedralny

Parma liczy około 170 tysięcy mieszkańców, w mieście znajduje się uniwersytet (jeden z najstarszych),  o czym można od razu przekonać  się po zobaczeniu Piazza della Pace, który jest naturalnym miejscem spotkań młodych ludzi. Ma się wrażenie, że w sezonie akademickim to wielki hot spot poza murami uczelni, gdzie prawdopodobnie przez cały rok można nie tylko wygrzać się na murku albo trawie, ale też po prostu przysiąść z książką i notatkami. Stąd już tylko rzut beretem do artystycznego skarbu miasta, wystarczy pójść w strada Macedonio Melloni i następnie skręcić za chwilę w lewo w zazieleniony pasaż, który prowadzi do Camera di San Paolo. Tam w dawnym klasztorze znajdują się malowidła Corregia (1489-1534),jednego  z ciekawszych twórców swego czasu, który zamiast przepychu  metropolii wybrał prowincję i w niej pozostał. Jego malarstwo jest ciepłym hymnem dla tych, którzy decentralizują przypływu geniuszu i składają go w zaciszne komnaty.

W trzydziestym roku życia Corregio namalował mitologiczny program dla przeoryszy benedyktynek Giovanny Piacenzy (zadziwia, że mógł powstać dla osoby duchownej), przyozdabiając jej cele – Camera della Badessa. Siostra musiała mieć naprawdę szerokie horyzonty humanistyczne, by w tak poza chrześcijański sposób myśleć o swojej „kamerze”. Pod wielką sklepienną pergolą, uśmiechają się do nas puchate putta w rozmaitych konfiguracjach swoich niefrasobliwych myśliwskich zabaw, a triumfuje nad nimi bogini łowów Diana, której podobizna zdobi kominek.

Corregio jest liryczny, co przejawia się także w jego kolejnych zamówieniach, czyli w kościele św. Jana Ewangelisty oraz w katedrze, gdzie przyjął zamówienie namalowania w kopule „Wniebowzięcie Matki Boskiej”. Realizacja powstała w latach 1526-1530 i w pełni zapowiada barok, kiedy o baroku jeszcze nie może być mowy. Nie ma tu dramatu, to doniosłe wydarzenie święte grono przyjmuje łagodnie. Ostatecznie zakonnicy nie byli zadowoleni z realizacji tego nowatorskiego przedsięwzięcia, dopiero Tycjan, przejeżdżając przez miasto, ocenił tę pracę należnie, mówiąc, że nawet gdyby wypełnić kopułę złotem i ją odwrócić, zapłata byłaby za mała.

Skojarzenie z zamkniętym miastem wiążę się także z poczuciem, że Parma swoje skarby gromadzi jeden od drugiego w odległości około 500 m na dość niewielkim terenie. Po drodze między założonymi punktami, warto coś zjeść, a co można zjeść w Parmie? To pytanie retoryczne. Pamiętajmy tylko, że to nazwa Parmigiano-Reggiano jest nazwą oficjalną parmezanu, bez którego wielu nie wyobraża sobie włoskiej kuchni. Wytwarzany jest w regionie Emilii (Parma, Modena, Reggio Emilia, Bolonia). Decyduję się na tortelli parmigianino. Tutaj nie da się nic dodać, można tylko uzupełniać kolejne punkty jednodniowego programu, a zatem katedra, pobliskie niedoceniane średniowieczne baptysterium, wspomniany wcześniej kościół św. Jana Ewangelisty.

By pozostać przy wątkach kulinarnych, po drodze zbieram kolejne punkty w tej jednodniowej grze, za parę euro kupuję małą kanapkę z Prosciutto di Parma, którą pochłaniam zanim przekroczę wejście do pobliskiej świątyni. Basilica Santa Maria della Steccata zachowuje skarby innego wielkiego twórcy miasta, który od niego nigdy nie ucieknie – Parmigianina. Tutaj przychodzi na świat (a Corregio w Coreggio; czy coś tutaj nie jest jasne?), potem spędza trzy lata w Rzymie, gdzie pracuje dla papieża Klemensa VII i jest uważany za następcę Rafaela. Jego karierę pokrzyżowało jednak „Sacco di Roma” w 1527 roku. Parmigianino, czy po prostu mówmy mu po imieniu – Girolamo Francesco, wraca do rodzinnego miasta, gdzie od 1535 roku zdobi kościół, do którego właśnie wszedłem. Biblijne „Trzy głupie panny”  wyraźnie wyróżniają się na kolebce sklepienia (z tego samego czasu pochodzi obraz „Madonna z długą szyją”, przechowywany w Uffizi, zanim tam trafił też wisiał w Parmie w kościele Santa Maria de’Servi). W 1539 malarz przerywa pracę nad malowidłami, za co trafia do więzienia, a jeszcze w między czasie pochłania go alchemia. Wkrótce umiera w wieku 37 lat.

Kiedy wychodzimy z Bazylki Santa Maria Steccata, po prawej stronie rzuca się w oczy Teatro Regio di Parma, otwarty w 1829 roku. W swoim czasie był jednym, obok La Scali, z ważniejszych teatrów operowych w Italii i zachwycał nie tylko książąt Parmy. Warto na marginesie dodać, że z miasta farnezyjskiego rodu pochodził także Arturo Toscanini. Przed powstaniem Teatro Regio przedstawienia odbywały się w zbudowanym w 1618 roku Teatro Farnese, który znajduje się w pobliskiej Palazzo della Pilotta. Jest tam także pinakoteka, na którą składały się zbiory rodziny Farnese, przywiezione z Rzymu w drugiej połowie XVII wieku. Duża ich część trafiła w 1734 roku do Neapolu, niemniej dalej na miejscu można podziwiać wspaniałe obrazy m. in. Corregia, Sebastiana del Piombo czy Cimy da Conegliano. 

„Herkules”, I wiek n.e., Galleria Nazionale di Parma

Spacer po Pinakotece zazwyczaj maksymalnie wypełnia liczbę kroków, którą można zrobić w ciągu dnia. Na dworzec warto wrócić viale Paolo Taschi, by zobaczyć choć na chwilę rzekę Parmę i zaciszną okolicę tutejszych domów, jakich pewnie w dalszej części miasta, wiele. Na koniec chciałbym zadeklarować , że nie zgadzam się ze Stendhalem, który pisał o Parmie, że to miasto „dość nudne”.

W istocie nie ma tu przepychu Rzymu, codziennych fajerwerków metropolii, a perły trzeba zbierać w spokojnych uliczkach centrum. I choć północne Włochy mają teraz inne zmartwienia, warto kiedyś za nimi podążyć.

 

foto: Dawid Dziedziczak

Nanni Moretti: ironia, polityka, ego

0

Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)

Kiedy myślimy o „wielkim włoskim kinie”, to wyobrażamy sobie w pierwszej kolejności dzieła klasyków lat sześćdziesiątych. Fellini, Visconti, Pasolini, de Sica… Tym razem wybierzemy się jednak w inną, mniej „klasyczną” podróż, a nasza uwaga skupi się na reżyserze zdecydowanie bardziej współczesnym. Twórcy, którego w ojczyźnie określano niejednokrotnie – i niekiedy ze szczyptą złośliwości – mianem „sfrustrowanej, filmowej Kasandry”.

Mowa tu rzecz jasna o Nannim Morettim, którego cała filmografia jest w dużej mierze przesiąknięta autoironią, autotematyzmem i autobiografizmem. Za pomocą kamery Włoch otwarcie pokazał, że „społeczno-politycznym ideom” trzeba być wiernym nie tylko na piśmie, ale też w praktyce; za sprawą swoich dzieł reżyser stawia bardzo trafne, socjologiczne diagnozy, które nie boją się ukazywania włoskiego narodu jako pełnego sprzeczności i niedoskonałości. Już od czas jego debiutu („Io sono un autartico”, tłumaczony jako „Jestem samowystarczalny” [1976]), Moretti rzeczywiście udowodnił, że jest twórcą o własnym głosie i niezależnym spojrzeniu, zdecydowanie oderwanym od prawideł „filmowego mainstreamu”.

Twórczość Morettiego doczekała się na przestrzeni lat znaczących wyróżnień, przede wszystkim na prestiżowym Festiwalu Filmowym w Cannes (m.in. „Złota Palma” za „Pokój syna”, [La stanza del figlio, 2001]; ostatnia jak dotąd w historii współczesnego włoskiego kina). Na Półwyspie Apenińskim natomiast jego filmy od zawsze często dzieliły krytykę, a przede wszystkim publiczność. Po premierze „Słodkich snów” (Sogni d’oro, 1981) na festiwalu w Wenecji – surrealistycznej opowieści o zdolnym reżyserze w kryzysie, w której doszukiwano się odniesień do autotematycznego arcydzieła Felliniego – sam mistrz Sergio Leone miał ponoć powiedzieć, że dzieło Morettiego to „raczej 1 i ¼ niż 8 i ½”.

Nie można jednak odmówić reżyserowi „Kwietnia” (Aprile, 1998) zmysłu do prefiguracji przełomowych zdarzeń historycznych. „Czerwony Lobik” (Palombella rossa, 1989) pojawił się w dystrybucji na dwa miesiące przed upadkiem muru berlińskiego, zwiastującego symboliczny upadek lewicowych ruchów w całej Europie, co uderzyło także we włoską scenę polityczną tego okresu (egzystencjalny kryzys i amnezja bohatera filmu idą w parze z kryzysem włoskich komunistów), natomiast premiera „Il Portaborse” („Nosiciel teczek”, 1991) wzbudziła gorącą dyskusję wokół tematu korupcji wśród partii rządzących w kraju, co zbiegło się w czasie z aferą Tangentopoli i oskarżeniami dla ówczesnego lidera włoskiej partii socjalistycznej i byłego premiera, Bettina Craxiego (1934-2000). Tak jak w przypadku „Habemus Papam” (2012) i późniejszej „papieskiej abdykacji” Benedykta XVI, Moretti przewidział w „Kajmanie” (Il caimano, 2006) polityczny upadek znienawidzonego przez siebie Silvia Berlusconiego (w 2013 r. medialny gigant został prawomocnie skazany na 4 lata więzienia). Co ciekawe, po premierze filmu sam polityk wyznał buńczucznie: „Wczoraj wieczorem mieliśmy przyjemność obejrzeć w telewizji Rai film wyśmienitego włoskiego reżysera, który opowiedział bajkę i nadał mi pseudonim, którego bardzo mi brakowało: panie i panowie, ja jestem Kajmanem”. 

Charakterystyczna dla twórczości Morettiego, szczególnie tej wczesnej, jest stworzona przez niego postać ekranowego alter ego, Michele Apicelli (nazwisko bohatera pochodzi od panieńskiego nazwiska matki reżysera Agaty, nauczycielki gimnazjalnej). Filmowy Michele pojawia się bezpośrednio w aż pięciu filmach reżysera („Jestem samowystarczalny”, „Oto Bombo”, „Słodkie sny”, „Bianca”, „Czerwony lobik”); co ważne przywołane tytuły nie stanowią wzajemnej kontynuacji jego losów, raczej ich wariantami [1]. Choć wzmiankowany bohater Morettiego znajduje się w różnych momentach swojej egzystencji i z reguły czymś innym się trudzi (sztuką, kinem, edukacją i/lub polityką), to jego osobliwy żywot zawsze przypomina rodzaj męki. To co z pewnością wiąże bohatera z postacią prawdziwego Morettiego to miłość do kina i piłki wodnej, a częściowo także artystyczna profesja (w „Oto bombo” i „Słodkich snach” Michele jest reżyserem). 

Apicella to najogólniej rzecz ujmując jednostka autodestrukcyjna i zarazem tragikomiczna – wiecznie rozgoryczony intelektualista, nieprzystosowany do życia w grupie idealista, którego myśli, potrzeby i dążenia nie odnajdują zazwyczaj zrozumienia. Michele kwestionuje swoją wartość jako mężczyzna, głowa rodziny, syn, obywatel, uczony, filmowiec, artysta, polityk i humanista. Jego rozczarowanie otaczającym go światem nabiera znaczącego wymiaru w „Biance” (1984). Filmowy świat przedstawiony od początku cechuje się w tym przypadku groteskowym zniekształceniem – Apicella jest nauczycielem matematyki w liceum imienia Marilyn Monroe Na lekcjach historii opowiada się tam barwnie o piosenkarzu Gino Paolim i genezie hitu „Il cielo in una stanza”, w salach zaś, zamiast portretów zasłużonych postaci historycznych, wiszą zdjęcia piłkarzy Juventusu (m.in. bramkarza Dino Zoffa). Trudno zresztą o nauczyciela, który nie korzystałby w tej „awangardowej placówce” z pomocy psychoterapeuty.

Tytuł filmu odnosi się do imienia ukochanej bohatera, z którą mężczyzna nie jest w stanie nawiązać pełnej i satysfakcjonującej go relacji uczuciowej i ostatecznie odtrąca ją. Początkowe zainteresowanie i euforia związana z postacią pięknej kobiety (w tej roli Laura Morante), zamienia się w kolejny egzystencjalny kryzys Apicelli. Zostaje to w pełni wyrażone w jednej z bardziej ikonicznych scen w całej twórczości Morettiego, w którym nagie, rozgorączkowane alter-ego reżysera sublimuje swe „werterowskie cierpienia”… zajadając się w środku nocy nutellą z gigantycznego słoika.  

W „Biance” Moretti bawi się konwencją filmowego kryminału. Neurotyczny Apicella podgląda sąsiadów, niczym James Stewart w „Oknie na podwórze” (Rear Window, 1954), a w okolicy mieszkania bohatera dochodzi coraz częściej do morderstw. Jednakże w odróżnieniu od słynnego bohatera Hitchcocka, postać grana przez Morettiego jest raczej „detektywem na opak”, który dopiero w finale dzieła ukazuje widzom swoją prawdziwą, niebezpieczną twarz. 

Świat Michele to przestrzeń prowokacji, metafor i upadku idei; miejsce w którym zanika umiejętność racjonalnego myślenia i w którym trudno zbudować spójną „życiową narrację”, gdyż nazbyt idealistyczną postać cechuje albo zbyt duży dystans do otoczenia albo jego całkowity brak. Bohater tym samym zamienia się we współczesnego Don Kichota walczącego z wiatrakami napędzanymi przez absurdy włoskiej rzeczywistości przełomu lat 80., w której (prawie) każdy – chcąc zapomnieć o minionej dekadzie terroryzmu i tzw. Anni di piombo [2] – popada z łatwością w egoizm, samouwielbienie czy wręcz groźną bezmyślność.

[1] Jedynym filmem z tego okresu, w którym Moretti nie odgrywa kolejnego wcielenia Michele Apicelli jest „Idźcie, ofiara spełniona” (La messa è finita, 1985). Reżyser wciela się w szaty don Giulia – idealistycznego, młodego księdza, który próbuje wszelkimi sposobami przywrócić wiarę najbliższym i przyjaciołom, co spotyka się – jak to bywa w optyce Morettiego – z fiaskiem. Można zatem obronić tezę, że Giulio jest spokrewniony w pewien sposób z Apicellą nawet jeśli nie nosi jego nazwiska. 
[2] Tzw. „Lata ołowiu”, datowane symbolicznie od zamachu na Piazza Fontana w Mediolanie (12.12.1969), aż do tragicznego porwania i zabójstwa Alda Moro (09.05.1978).

***

Diana Dąbrowska

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych.