Wspaniałe miasteczko Le Castella nad Morzem Jońskim wita was na okładce 105 numeru Gazzetty Italia, zapraszając do zgłębienia wiedzy o pięknej, mało znanej i pełnej kontrastów krainie – Kalabrii. Zabierzemy was w podróż do Agrigento i opowiemy o rowerowych przygodach Bartka Ramzy we Włoszech. Poznacie inspirującą historię odrodzenia przez sport Bebe Vio, włosko-polskie doświadczenia rysownika Maurizio Di Bona, a także historię Adriana, warszawsko-rzymskiego fryzjera. W rubryce poświęconej kinu przedstawimy wielkiego Nino Manfrediego i film, w którym wcielił się w rolę Gino Girolimoniego oraz opowiemy, ile Włoch jest w serialu „Doctor Who”. Dla uczących się języka włoskiego polecamy artykuł profesora Tucciarellego „Fałszywi przyjaciele: pułapki tłumaczeń”. W nowym numerze przeczytacie o legendarnej Lancii Aurelii, o znaczeniu jodu w naszej diecie, a także znajdziecie przepisy kulinarne i wiele więcej! Kupcie zatem swój egzemplarz Gazzetty Italia online lub w Empiku!
Sen trwa!
tłumaczenie pl: Alicja Liberadzka
XI edycja Turnieju Piłki Nożnej Włochów w Polsce zgromadziła w weekend 1-2 czerwca (2024 r.) ponad stu piłkarzy – Włochów, Polaków i przedstawicieli innych narodowości – rywalizujących na boiskach AZS Łódź. Historyczny Turniej Piłki Nożnej, będący najważniejszym i najliczniejszym wydarzeniem sportowym Włochów w Polsce, został uświetniony obecnością Ambasadora Włoch, Luki Franchetti Pardo, który po przemówieniu powitalnym wziął udział w ceremonii otwarcia, najpierw przy losowaniu grup, w którym pomogła pani Marta, żona Ambasadora, a następnie podczas odgrywania hymnów narodowych Włoch i Polski. W wydarzeniu uczestniczył także Amedeo Piovesan, który w październiku 2014 roku zapoczątkował i zorganizował pierwszy Turniej rozegrany w Łodzi, który następnie stał się turniejem objazdowym.
Na boisku najlepsza okazała się ponownie drużyna Il Sogno di Varsavia (Sen Warszawy), która pokonując w finale gospodarzy KTM Łódź 3-1, powtórzyła zeszłoroczne zwycięstwo. W meczu o trzecie miejsce A.C. Wawa pokonała Real Poznań w rzutach karnych, po meczu zakończonym wynikiem 4:4. Zacięte finały poprzedziły równie wyrównane półfinały: KTM Łódź-Real Poznań 2-1 i Il Sogno di Varsavia-A.C. Wawa 3-2 po dogrywce. Drużyna z Łodzi pocieszyła się nagrodami dla najlepszego bramkarza Kamila Marcinczaka i najlepszego napastnika Macieja Daneckiego. Natomiast najlepszym zawodnikiem został Filip Kacperkiewicz z Il Sogno di Varsavia. Nagroda fair play trafiła do Atletico per niente Wrocław, która nie otrzymała ani jednej żółtej kartki.
W sobotę przed rozpoczęciem Turnieju odbył się mecz pamięci „Angelo i Ergest na zawsze z nami” (sponsorowany przez Isopak Polska), aby uczcić pamięć dwóch zmarłych przedwcześnie zawodników, którzy grali dla Łodzi. Był to mecz rozegrany przez dawne gwiazdy Turnieju, czyli „chłopaków”, którzy z tej okazji wrócili na boisko po latach przerwy. Następnie, mimo nadciągającego deszczu, 8 drużyn podzielonych na dwie grupy po 4 osoby, rozpoczęło zmagania, dostarczając obecnej publiczności 56 goli w 12 sobotnich meczach i 58 goli w 12 meczach finałowych w niedzielę. Oto kolejność zajętych miejsc: Il Sogno di Varsavia, KTM Łódź, A.C. Wawa, Real Poznań, Warszawa United, It. a Wrocław, Ital3miasto, Atletico per niente Wrocław.
Wśród goli, przewrotek, poprzeczek, dryblingów i niezliczonych piłek wybitych poza ogrodzenie boiska, wiele emocji dostarczyły również żony, narzeczone i dzieci, a także doskonałe kanapki serwowane przez niezastąpioną ekipę Comites i Shardana, które wieczorem oferowały również lody i wyśmienity aperitif sardyński.
Turniej, objęty patronatem Ambasady i zorganizowany przez Comites, Gazzetta Italia wspólnie z Enrico Montim, Luigim i Melanią Noto, był możliwy dzięki fundamentalnemu wsparciu sponsorów: North Cost, BG Tech, Restauracji Mare e Monti, Across Europe, La Bottega d’Enrico, Italtecnica, Italia Lody Caffè, Andrea Cortassa.
Na zakończenie tej pięknej edycji już myślimy o miejscu kolejnych rozgrywek, a wśród kandydatów są Wrocław i Lublin.
Sergio Leone – Włoch, który wynalazł Amerykę
Leone nazywa się często „królem spaghetti westernu”. Myślę jednak, iż jest to obraz co najmniej niepełny. „Io sono il vento” – śpiewał Arturo Testa w 1959 r. podczas festiwalu w San Remo. W mojej ocenie urodzony 30 lat wcześniej, 3 stycznia 1929 r. Sergio Leone, był takim właśnie wiatrem. Powiewem, którego kilkukrotne podmuchy trwale zmieniły filmowy krajobraz.
Testa zajął wówczas drugie miejsce. Odnoszę wrażenie, że podobnie było z karierą rzymskiego reżysera, który mimo, że był jednym z największych i najbardziej wpływowych reżyserów wszech czasów, w oczach Akademii nie zasłużył nawet na nominację do Oscara. 30 kwietnia minie 35 lat od śmierci Sergio Leone. Jak wiele ten reżyser dał światowej kinematografii, możemy tak naprawdę w pełni docenić dopiero dzisiaj.
Filmografia Leone jest dość krótka. Rozpoczął od asystowania Vittorio de Sice w filmie Złodzieje rowerów (1948). Następnie pracował między innymi przy Quo Vadis (1951) i Ben-Hurze (1959), pisząc w międzyczasie również własne scenariusze. Szansa przyszła w 1959 r., kiedy zastąpił Mario Bonnarda, reżysera Ostatnich dni Pompei. Dwa lata później nakręcił Kolosa z Rodos – pierwszy samodzielny film fabularny. Jednak prawdziwy rozgłos przyniosł mu realizacja następnego, czyli Za garść dolarów (1964) z Clintem Eastwoodem w roli głównej. „Niewątpliwie magnesem tego filmu, który odniósł fenomenalny sukces we Włoszech i w innych częściach Europy, jest postać bandyty granego przez Clinta Eastwooda, amerykańskiego aktora, który wcześniej wcielił się w rolę awanturnika w telewizyjnym serialu Rawhide” – pisał „The New York Times” kilka lat po premierze. Eastwood zagrał również w kolejnych filmach tzw. dolarowej trylogii – Za kilka dolarów więcej (1965) oraz Dobry, zły i brzydki (1966). Można powiedzieć, że to właśnie Leone odkrył talent Eastwooda, pokazując jednocześnie jego skalę.
„Po raz pierwszy usłyszałem o Sergio Leone, kiedy obejrzałem Za garść dolarów. Widziałem, że to świetny film, ale dla innych krytyków był niczym. We Włoszech nie rozumieli Sergio, nie lubili go. Zaczęli go rozumieć znacznie później, wraz z jego ostatnim filmem – ale to było za późno” – pisał w 2009 r. na łamach brytyjskiego „The Guardian” Dario Argento.
Początkowo krytyka przyjęła film Leone dość negatywnie. Nie bez znaczenia był tu również skandal z zarzutami o plagiatowanie Straży przybocznej (1961) Akiry Kurosawy. Japoński reżyser wszedł na ścieżkę sądową i sprawę wygrał. Włoch przyznał się do czerpania inspiracji, nie poczuwał się jednak do plagiatowania.
Patrząc jednak z perspektywy czasu można powiedzieć, że bardzo dobrze się stało. Skorzystała na tym każda ze stron. Kurosawa zyskał finansowo, a jego filmy wzbudziły większe zainteresowanie. Leone zaś, na bazie cudzego pomysłu, zbudował coś bardzo swojego, oddzielny gatunek, odkrywając przy tym dla świata talent Eastwooda i nie tylko. Nieco podobnie było z Ennio Morricone. Kompozytorem uznawanym dzisiaj za jednego z najwybitniejszych. To właśnie „dolarowe” filmy pokazały skalę talentu rzymianina, umożliwiając pracę z najlepszymi reżyserami, inspirując kolejne pokolenia twórców. „Wychowałem się, słuchając Ekstazy złota” – podkreślał Quentin Tarantino.
Co ciekawe podczas początków pracy nad filmem okazało się, że Leone i Morricone znają się z dzieciństwa, bo obydwaj chodzili do Szkoły Podstawowej św. Jana w Rzymie.
„Poznaliśmy się w wieku 7 lat, chyba w trzeciej klasie szkoły podstawowej, ale potem już się nie spotkaliśmy. Dopiero u mnie w domu, gdy miałem napisać muzykę do jego filmu Za garść dolarów to on przyjechał do mnie z propozycją po tym, jak usłyszał muzykę do dwóch poprzednich westernów, do których napisałem ścieżkę dźwiękową. Moja muzyka mu się po prostu podobała i był pewny tej współpracy” – wspominał po latach kompozytor.
Część krytyków uważa, że to właśnie muzyka Morricone czyni filmy Leone wyjątkowymi. Trudno się z tym nie zgodzić i nie chodzi tu o umniejszanie jego pracy. Praca reżysera polega m. in. na znajdowaniu odpowiednich osób oraz zapewnieniu im przestrzeni na prezentację pełni swojego talentu. Taki właśnie był Sergio Leone, umożliwiał znalezionym przez siebie wyjątkowym artystom, pokazać pełnię swojej wyjątkowości. Coś takiego charakteryzuje jedynie największych. Morricone skomponował muzykę także do kolejnych filmów Leone – Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968) z Claudią Cardinale, Henrym Fondą i Charlesem Bronsonem, Garść dynamitu (1971) z Jamesem Coburnem oraz do swoistego opus magnum włoskiego reżysera, czyli Dawno temu w Ameryce (1984).
Na początku lat 70. Leone dostał propozycję nakręcenia Ojca chrzestnego (1972). Odmówił, bo nie chciał gloryfikować mafii. Później jednak żałował swojej decyzji. Ostatecznie film na podstawie powieści Mario Puzo zrobił Coppola i to tak genialnie, że osobiście nie podzielam żalu Leone. Tym bardziej, że gdyby rzeczywiście nakręcił ten film, to być może nie powstałoby Dawno temu w Ameryce – filmu określanego mianem „żydowskiego Ojca chrzestnego”, co zresztą nie za bardzo podobało się reżyserowi. To nie jest film o gangsterach. Tak naprawdę to surrealistyczny film o pamięci, upływie czasu, nostalgii. “To także hołd złożony kinu, w którym pobrzmiewają nuty mojego własnego pesymizmu” – wyznał reżyser kilka lat po premierze. Leone przenosi nas do Ameryki lat 20., pokazując historię piątki chłopców, dorastających w żydowskiej dzielnicy Nowego Jorku. W rolach głównych wystąpił Robert De Niro, James Woods, Elizabeth McGoven, Jennifer Connelly oraz Joe Pesci. Film uznaje się dzisiaj za jedno z największych arcydzieł w historii kina.
W 1989 r. rozpoczął przygotowania do nakręcenia filmu o oblężeniu Leningradu. Jednak na kilka dni przed podpisaniem umowy dostał zawału. Zmarł 30 kwietnia w wieku zaledwie 60 lat. W 2022 r. premierę miał dokument o jego życiu, zatytułowany Sergio Leone: Włoch, który wynalazł Amerykę.
Skotniccy – między Sandomierzem, Florencją a Krakowem. Wystawa w Zamku Królewskim w Sandomierzu
Muzeum Zamkowe w Sandomierzu zaprasza na wystawę czasową zatytułowaną „Skotniccy – między Sandomierzem, Florencją a Krakowem”.
Uroczysty wernisaż wystawy odbędzie się w dniu 7 czerwca 2024 r., o godz. 18.00 w Zamku Królewskim w Sandomierzu, a jednym z punktów tego wydarzenia będzie wykład zatytułowany „Charakter i przemiany polskiego Grand Tour w XVIII i początkach XIX wieku”, który wygłosi dr hab. Agata Roćko, prof. Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Przedmiotem wystawy jest zjawisko „wielkiej podróży”, czyli „grand tour’u”, jednego z charakterystycznych fenomenów arystokratycznej kultury w nowożytnej Europie. Udział w „wielkiej podróży” (z reguły do Włoch) świadczył o zamożności, jak i intelektualnym obyciu. Był też dowodem wysokich aspiracji społecznych. Wśród „wielkich turystów” nie brakowało Polaków związanych z ziemią sandomierską takich jak Michał i Elżbieta z Laśkiewiczów Skotniccy. Ich „wielka podróż” z lat 1803-1808 była zarazem jedną z ostatnich, w jaką wybrali się polscy podróżnicy wzorem poprzednich pokoleń. Przypadała na okres wojen napoleońskich, kiedy po upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów stary szlachecki świat ustępował miejsca bardziej demokratycznym stosunkom społecznym. Samo małżeństwo Michała Skotnickiego, szlachcica z dziada pradziada ze Skotnik koło Sandomierza, z Elżbietą Laśkiewicz, bogatą mieszczką z Krakowa, było przykładem takiej transformacji. Ich „wielka podróż” była więc symbolem końca starej i zarazem początku nowej epoki. Oglądając dziś zachowane pamiątki po tej parze, w tym dzieła sztuki we Florencji i Krakowie, uświadamiamy sobie kulturotwórczy potencjał tych społecznych przemian.
Wystawę przygotował zespół kuratorski w składzie: dr hab. Mikołaj Getka-Kenig, prof. PAN, dyrektor Muzeum Zamkowego w Sandomierzu, dr Weronika Rostworowska-Kenig (Zamek Królewski na Wawelu – kurator zewnętrzny i autor koncepcji wystawy) oraz Renata Grzebuła – adiunkt w Dziale Sztuki Muzeum Zamkowego w Sandomierzu. Koordynatorem wystawy jest: Sylwia Mroczka, specjalista w Dziale Promocji i Edukacji Muzeum Zamkowego w Sandomierzu.
Na ekspozycji zaprezentowane zostaną obiekty pochodzące ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie oraz Zamku Królewskiego na Wawelu – Państwowych Zbiorów Sztuki, jak również: Narodowego Muzeum Sztuki im. M. K. Čiurlionisa w Kownie, Muzeum Narodowego w Warszawie, Muzeum Narodowego w Kielcach, Zamku Królewskiego w Warszawie – Muzeum Rezydencji Królów i Rzeczypospolitej, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, Muzeum Podlaskiego w Białymstoku, Muzeum-Zamku Tarnowskich w Tarnobrzegu, Muzeum Okręgowego w Rzeszowie, Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego, Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, Archiwum Państwowego w Kielcach Oddział w Sandomierzu, Instytutu Teologicznego Księży Misjonarzy w Krakowie, prywatnej kolekcji rodziny Skotnickich (potomków krewnych Michała Skotnickiego, którzy do dziś są właścicielami dworu w podsandomierskich Skotnikach).
Patronat medialny nad wystawą sprawują: Portal Historyczny Dzieje.pl, Gazeta Wyborcza, Spotkania z Zabytkami, Magazyn Historyczny Mówią Wieki, Gazzetta Italia, Gość Niedzielny, oraz media regionalne: TVP3 Kielce, Polskie Radio Kielce, Radio Rekord, Radio Leliwa, Tygodnik Nadwiślański wraz z portalem tyna.info.pl, Echo Dnia, iTV Wisła, STV.INFO.
Wystawa dostępna będzie dla zwiedzających w okresie od 8 czerwca 2024 r. do 1 września 2024 r. w salach ekspozycyjnych na parterze Zamku Królewskiego w Sandomierzu.
O smokach i im podobnych
tłumaczenie pl: Zuzanna Miniszewska
Spacerując pod murami Wawelu – imponującego Zamku Królewskiego w Krakowie – nie sposób nie natknąć się na ciemne wejście do jaskini. Częściowo zasłania je kępa drzew, a na straży stoi posąg: poczerniały, chropowaty, przedstawiający nieokiełznanego Smoka Wawelskiego. Ze swoimi sześcioma łapami i ognistym oddechem jest on jedną z ikon miasta.
Jako postacie pełne znaczenia, smoki do dziś zamieszkują wyobraźnię zbiorową Wschodu i Zachodu. Mimo pradawnego pochodzenia nawet one są dotknięte współczesnością, społeczeństwem naznaczonym zmianami klimatycznymi, konfliktami i postępem naukowym.
Rozmawialiśmy o tym z Michele Bellone, autorem książki Incanto. Storie di draghi, stregoni e scienziati (Historie o smokach, czarownikach i naukowcach), popularyzatorem nauki i redaktorem działu literatury faktu w Codice Edizioni. Opowiedział nam o roli, jaką te legendarne stworzenia odgrywają w dzisiejszym świecie nauki.
Jeden smok, wiele smoków
Konieczne jest słowo wstępu. Musimy mówić o smokach w liczbie mnogiej, pamiętając o wielu formach, jakie przybrały w heraldyce, starożytnych mitach i historii sztuki: formach, które prawie uniemożliwiły stworzenie ich jednoznacznej taksonomii.
„Weźmy słynny obraz Święty Jerzy i smok autorstwa Paolo Uccello. Przedstawiony na nim smok ma cztery kończyny – dwa skrzydła i dwie łapy – a nie sześć, jak jest to widoczne w wielu historycznych i artystycznych przedstawieniach. Ci, którzy tak jak ja lubią gry fabularne wiedzą, że to wiwerny mają cztery kończyny, a nie smoki. A jednak stwór przedstawiony przez Paolo Uccello był smokiem, podobnie jak te z Gry o Tron, które również mają cztery kończyny” – mówi Bellone.
„Mogę podać inny przykład, ponownie odnosząc się do Włoch. El bisson, czyli mediolański Biscione, wąż będący symbolem rodu Viscontich, a później także miasta Mediolan – występujący także w wielu innych herbach, od Alfy Romeo po Inter – wydaje się być inspirowany przedstawieniem smoka Tarantasio, który według legend zamieszkiwał starożytne jezioro w pobliżu Lodi”.
W jednym z przedstawień Tarantasio miał dwa małe skrzydła, dwie łapy i długie, wijące się ciało, podobne do ciała węża. „Rzeczywiście, smoki we włoskich wyobrażeniach są przedstawiane bardziej jako bagienne, wężopodobne stworzenia niż jako smoki środkowo-północnoeuropejskie. Te z kolei są bardziej podobne do smoków, które stały się sławne dzięki kinu”.
Jeśli istnieje wspólny wątek łączący europejskie tradycje, to jest nim postrzeganie smoków jako wielkich gadów. Jednak również w tym przypadku ogólny obraz jest bardziej zróżnicowany: „Smoki w tradycji wschodniej łączą w sobie części ryb, ssaków i gadów: nie są złowrogimi potworami, ale złożoną reprezentacją wielu różnych gatunków, symbolizującą siły natury. Tymczasem w Ameryce Środkowej są one przedstawiane jako gigantyczne pierzaste węże, takie jak słynny Quetzalcoatl”.
Smoki w służbie nauki
Ten chaos form anatomicznych jest niezbędny, aby zrozumieć możliwą rolę smoków w świecie nauki: rolę wspaniałego fikcyjnego studium przypadku. Bellone podaje przykład: „W 1976 roku biolog z University of York, Peter J. Hogarth, opublikował artykuł w Bulletin of British Ecological Society, w którym rozważał różne aspekty ekologii i anatomii smoków, proponując krytyczną analizę w świetle darwinowskich badań nad ewolucją”.
Kilka miesięcy później otrzymał odpowiedź od swojego kolegi Roberta M. Maya, opublikowaną w renomowanym czasopiśmie Nature. Profesor z Oksfordu zwrócił uwagę, że Hogarth w swojej analizie nie wziął pod uwagę jednej kwestii. Jeśli spojrzeć na ewolucję kręgowców lądowych, jedną z najlepiej zachowanych w czasie cech jest morfologia czworonoga, tj. oparta na czterech kończynach. Smoki jednak, licząc skrzydła, mają ich sześć. „Gdyby istniała linia ewolucyjna sześcionogów, oznaczałoby to, że smoki są bardziej spokrewnione z pegazami niż z gadami, a pegazy byłyby bardziej spokrewnione ze smokami niż z jednorożcem lub zwykłym koniem”. Podobieństwo między smokami i wiwernami stałoby się wówczas zjawiskiem znanym jako ewolucja zbieżna: różne gałęzie drzewa życia rozwijają podobne cechy, gdy zajmują pokrewne nisze ekologiczne.
To oczywiście tylko zabawa, ale jakże cenna dla tych, którzy zajmują się ewolucją.
Bioróżnorodność stojąca za smokami
Smoki nie są jednak tylko użytecznym studium przypadku do testowania naszych kryteriów klasyfikacji. Wyobrażanie sobie, jak mogłyby się poruszać, latać lub ziać ogniem, gdyby naprawdę istniały, jest dobrym pretekstem do zbadania sposobów, w jakie bioróżnorodność przyniosła podobne rezultaty.
W Incanto Bellone wspomina o szczególnie zaskakującym przypadku: Brachininae. Jest to rodzina owadów powszechnie znanych jako strzele bombardiery. W obliczu zagrożenia zwierzęta te są w stanie wyemitować strumień rozgrzanej do czerwoności cieczy, uzyskanej z mieszaniny enzymów, nadtlenku wodoru i hydrochinonu, które w połączeniu doprowadzają reakcję do bardzo wysokiej temperatury. Są to owady na poziomie dowolnego ziejącego ogniem smoka, z tą zaletą, że faktycznie istnieją!
Związek między smokami a bioróżnorodnością nie jest jednostronny. „Jedną rzeczą jest przedstawienie smoka na statycznym obrazie, inną sprawienie by poruszał się realistycznie, na przykład w filmie lub serialu. Wówczas zwierzęta, które już istnieją, stanowią doskonałe źródło inspiracji dla osób, które muszą stworzyć postać animowaną komputerowo”. Ptaki i nietoperze są najlepszymi modelami.
Bellone pisze w swojej książce: „Cyfrowi artyści Pixomondo, zaangażowani w tworzenie smoków do Gry o Tron, studiowali anatomię skrzydeł kurczaków, aby zrozumieć ich mechaniczne ograniczenia, a do symulacji startu Drogona wzięli przykład z pelikanów”. (str. 40)
Smoki jako metafory
Smoki w służbie nauk przyrodniczych, ale także smoki dla bioróżnorodności i smoki jako metafory współczesnego świata. „Pierwszego kwietnia 2015 r. Robert May – którego najwyraźniej zafascynował ten temat – wraz z Andrew Hamiltonem i Edwardem Watersem opublikowali w Nature artykuł, w którym wykorzystali smoki do omówienia zmian klimatycznych”.
Artykuł, oczywiście humorystyczny, powiązał trend globalnych temperatur z trendem wzmianek o smokach w literaturze, argumentując, że zjawiska te są ze sobą wyraźnie powiązane. Wyższe temperatury- więcej zaobserwowanych smoków. Czy powinniśmy ograniczyć emisje, zanim pojawi się ich zbyt wiele?
Smoki służą za metaforę nie tylko w świecie nauki. „Jeden z moich ulubionych smoków”, mówi Bellone, „nie jest smokiem w klasycznym tego słowa znaczeniu. Pojawia się w powieści Córka żelaznego smoka Michaela Swanwicka, w której smoki są odpowiednikami naszych bombowców: fabrycznie zbudowane maszyny, wyposażone w pociski i bomby, ale także w osobowość, często arogancką i destrukcyjną”. Jest to metafora idei dominacji i zniszczenia, które odciskają piętno na otaczającej nas technologii.
Smok Wawelski
Mówi się, że krakowski smok został pokonany przez szewca, który podstępnie podsunął mu owcę wypełnioną siarką. Pieczenie w gardle i brzuchu, które nastąpiło po zjedzeniu owcy, zmusiło bestię do udania się nad Wisłę, gdzie piła tak dużo wody, że wreszcie pękła. Legenda podobna do innych, które na przestrzeni wieków zapełniły całą Europę Wschodnią smokami.
Potwór jest więc martwy. Dziś pozostał po nim pomnik, wokół którego gromadzą się dzieci. Pozostał również wizerunek smoka jako symbolu kultury, tradycji i, jak się przekonaliśmy, także nauki. Tak więc w przyszłości, gdy zobaczycie smoka, pamiętajcie, aby policzyć, ile ma nóg.
Maria Skłodowska-Curie we Włoszech w poszukiwaniu radu
„30 lipca 1918 r. o godzinie 3:30 nad ranem Maria Skłodowska-Curie wysiadła z pociągu na dworcu w Pizie”. Tak rozpoczyna się trwająca trzy tygodnie niezwykła podróż dwukrotnej Noblistki, podczas której przemierzyła z włoskimi naukowcami ponad 3000 km, badając promieniowanie naturalne wód termalnych, fumaroli i skał.
***
W 2023 roku obchodziliśmy dwie wyjątkowe rocznice związane z Marią Skłodowską-Curie, dwukrotną laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki i chemii: 120 lat od wręczenia pierwszej Nagrody Nobla oraz 125 lat od odkrycia polonu (84Po) i radu (88Ra). Na te rocznice nałożyła się doskonała współpraca Stacji Naukowej PAN w Rzymie, Instytutu Chemii Organicznej PAN i Uniwersytetu w Pizie. Uznaliśmy, że to dobry moment, żeby przybliżyć szerszej publiczności wizytę Marii Skłodowskiej-Curie we Włoszech. Noblistka spędziła tu bowiem 3 tygodnie w 1918 r., ale niewiele źródeł wspomina tę historię. Pisze się dużo o jej dwóch wyprawach do Stanów Zjednoczonych, Brazylii czy Hiszpanii, wspomina się wizyty w Holandii czy Brukseli, podczas gdy włoska podróż pozostawała całkowicie nieznana. To z powodu nadal trwającej wojny wyprawa Noblistki odbywa się bez zbędnego rozgłosu.
Jak więc zaczyna się wizyta Marii Skłodowskiej we Włoszech? Otóż pod koniec wojny we Francji zaczyna brakować radu i jego „emanacji” (tzn. radonu – pierwiastka promieniotwórczego, który powstaje samorzutnie z rozpadu radu), który używany był m.in. w szpitalach polowych. Z tego powodu Madame Curie decyduje się odwiedzić włoskie źródła cieplicowe, będące źródłem tych pierwiastków promieniotwórczych. Stąd można by było szybko i w sumie bez przeszkód przetransportować je do Francji. Szczególnie, że we Włoszech prowadzone są już badania nad naturalnymi substancjami radioaktywnymi. Problemem jest natomiast ich wyizolowanie i dalsze praktyczne wykorzystanie. Właśnie z tego powodu czołowi włoscy naukowcy z prof. Vito Volterrą na czele, wielokrotnie zapraszają Madame Curie do Italii. Zależy im na potwierdzeniu ich dotychczasowych odkryć, na konsultacjach naukowych w tym zakresie oraz na znalezieniu nowych źródeł tych pierwiastków i określeniu sposobów ich wydobycia. Wizyta staje się możliwa w 1918 r., kiedy to na zaproszenie Raffaello Nasiniego, profesora chemii na Uniwersytecie w Pizie, Skłodowska-Curie przybywa do Pizy. Jej pierwszym zadaniem jest sprawdzenie aparatury udostępnionej przez uczelnię na potrzeby misji badawczej. Badaczka potwierdza, że aparatura jest doskonale dopasowana do planowanych pomiarów i wraz z młodym asystentem Nasiniego, Carlo Porlezzą, wyrusza w długą podróż po Bel Paese.

w Warszawie), prof. Gaetano Angelici (Università di Pisa), prof. Lorenzo di Bari (Università
di Pisa), Agnieszka Stefaniak-Hrycko (dyrektor Stacji Naukowej PAN w Rzymie)
Pierwsze dni spędza na intensywnych badaniach w Toskanii. Odwiedza najpierw Bagni di San Giuliano położone w pobliżu Pizy, by na miejscu przetestować dostępny sprzęt. Testy wypadają znakomicie i potwierdzają wyjątkową radioaktywność tamtejszych wód źródlanych. Stąd, wraz z Porlezzą, wyrusza dalej, w poszukiwaniu kolejnych potencjalnych źródeł substancji radioaktywnych. Pierwszego sierpnia przybywa do Bagni di Montecatini, którego wody słyną z „dobroczynnego działania na wątrobę i jelita”. Wspólnie z Nasinim i Porlezzą mierzy radioaktywność wód leczniczych Tettuccio. Odwiedza także Larderello w Toskanii, miejscowość znaną ze swoistego krajobrazu, wypełnionego kolumnami białych oparów, które świadczą o obecności fumaroli borowych. Co ciekawe, te naturalne zjawiska już w XIV w. Dante wykorzystał jako scenerię… piekła.
Dalej wyprawa wyrusza na południe kraju. Z Neapolu naukowcy przenoszą się na Ischię, a celem w tym regionie są pomiary radioaktywności wód w różnych częściach wyspy, od stuleci znanych z właściwości terapeutycznych. W Lacco Ameno 7 sierpnia Skłodowska bada wody uzdrowiska Regina Isabella. Wyspa okazuje się miejscem szczególnie bogatym w radon, pochodzący nie tylko z wód, ale także z gleby, a nawet powietrza. Dziś znajduje się tu jedno z czołowych na świecie uzdrowisk. Kolejnym celem badawczym jest wyspa Capri, gdzie pobierane są kolejne próbki. W drodze powrotnej na północ Noblistka zatrzymuje się na chwilę w Rzymie i nawiązuje kilka naukowych znajomości.
Kolejny etap wizyty to polowe laboratoria rentgenowskie w okolicach Padwy, gdzie kilka tygodni wcześniej toczyły się walki. Noblistka porównuje je z założonymi przez siebie we Francji i z uznaniem odnosi się do ich organizacji przez Włochów. Z kolei w Wenecji Euganejskiej odwiedza przepiękne źródła termalne Albano, Batiglia i Montegrotto i weryfikuje wykonane wcześniej pomiary radioaktywności tutejszych wód. Po krótkim rejsie z Fusiny do Wenecji, uczona wyrusza do Lurisii, gdzie bada nie tylko silną emanację radonu, ale także pobiera próbki autunitu, które zabiera ze sobą do Francji, aby sprawdzić ilość obecnego w nich radu. Nie lada niespodzianka czeka na naukowców w grocie kamieniołomów Lurisii. Tu podczas badania skał z wykorzystaniem przyrządów z pizańskiego uniwersytetu przyrządy wręcz się „gotują”. W grocie, która dziś nazwana jest nazwiskiem uczonej, wypowiada on słowa „dużo radu”.
Madame kończy swą podróż 18 sierpnia w San Remo zebraniem i wstępnym podsumowaniem podróży badawczej. Kolejnego dnia włoscy naukowcy odprowadzają ją na pociąg do Francji do stacji w Ventimiglii. Oficjalny raport z podróży Skłodowska-Curie wysyła wkrótce wraz z podziękowaniami za włoską gościnność do profesora Volterry. Rok później natomiast wysyła list, obecnie przechowywany na Wydziale Chemii i Chemii Przemysłowej Uniwersytetu w Pizie, załączając próbkę wzorca – chlorku radu – do standaryzowania pomiarów radioaktywności w wodach źródlanych.
***
Materiał filmowy dostępny jest w trzech wersjach językowych: polskiej, włoskiej i angielskiej na kanale YT PAN.
Zapraszamy do jego obejrzenia.
Szaleństwu na imię Wenecja
Beata Malinowska-Petelenz, architektka, malarka i ilustratorka, autorka m.in. wystawy „Nie jedź do Wenecji” (Galeria Trzecie Oko, styczeń 2020), zaprezentuje w krakowskiej Galerii Dymu serię prac pt. „Szaleństwu na imię Wenecja”. Wernisaż wystawy odbędzie się 13.05 o godz. 19.00 w Dymie przy ul. Św. Tomasza 13.
Według Bachtina karnawał to czas odwróconego świata – przyzwolenia na szaleństwo i zmiany norm społecznych. W Wenecji więc karnawał trwa cały rok: rzesze turystów odrzucają tanatyczne wizje śmierci miasta. Bo Wenecja wciąż puchnie od turystów biegających pomiędzy obowiązkowym aperolem, selfie pod bazyliką św. Marka i magnesem z lwem chińskiej produkcji. Ten świat ekstremalnej fizyczności, która niesie i unicestwia miasto jednocześnie, znalazł swoją wizję w niezwykłych pracach Beaty Malinowskiej-Petelenz:
Dałam się ponieść warstwom kolorów, strojów, wszechobecnych masek. Granice jawy i snu były zatarte, granice miasta – tego gdzie kończy się prawda a zaczyna wizja dla turysty – również. Malarstwo staje tu w opozycji do szybkiego zwiedzania, zachęca do kontemplacji koloru, architektury miasta i materii, które – w karnawałowym pędzie – stają się opowieścią o mieście, które, nawet jeśli umrze, to z uśmiechem na ustach. Inspiracją do nowego cyklu malarskiego w technice mieszanej była wizyta Autorki w Wenecji w ostatnią sobotę karnawału 2024. Kuratorem wystawy jest Mariusz Twardowski. Wystawę wspiera
organizacyjnie fundacja AP KunstArt Fund. Patronem medialnym wydarzenia jest Gazzetta Italia i niemuzeum.pl.
Odkrywając wina między Val di Cornia i Wybrzeżem Etrusków
Tłumaczenie pl: Oliwia Domaszewska
Najbardziej wysunięty na południe kraniec prowincji Livorno stanowi syntezę bogatego doznania historii, przyrody i kultury z winem, stanowiącym wspólny mianownik.
„Jadąc do Maremmy, widzę krajobraz piękny, ale równocześnie straszny, dziki, nieokiełznany, krainę wciąż na skraju cywilizacji”. Wprowadzenie pisarza Carlo Cassoli do niziny Maremma może przerażać, nawet jeśli jest już przestarzałe, niemniej ta dzika dusza, która nie została zmiażdżona przez ludzką ingerencję, stanowi dziś mocny punkt tego kawałka Toskanii.
Malownicze wioski, rozległe i skąpane w słońcu krajobrazy, skąpo wyposażone plaże, park na wybrzeżu, solniska Orbetello i park Uccellina, lasy sosnowe i wzgórza, Calidario z (pięknymi) łaźniami termalnymi w Venturina Terme, winnice i etruskie grobowce ukryte w śródziemnomorskiej makii stanowią urzekającą propozycję dla ciekawskiego turysty, który jest w stanie wyjść poza oczywiste schematy.
Val di Cornia jest najbardziej wysuniętym na południe krańcem prowincji Livorno, który wychodzi na archipelag toskański i w pewien sposób syntetyzuje intensywne doznania historii, przyrody i kultury, z krajobrazami rozciągającymi się od pokrytych winnicami wzgórz po urokliwe średniowieczne wioski i ukryte zatoczki wzdłuż Wybrzeża Etrusków. W tej krainie tętniącej pięknem ważne jest doświadczenie wina, gdyż wiele winnic opracowało intrygujące propozycje turystyki winiarskiej.
STAROŻYTNE ETRUSKIE KOPALNIE I GROBOWCE
Starożytne kopalnie żelaza są świadectwem dużego znaczenia gospodarczego tego regionu na przestrzeni wieków, biorąc pod uwagę, że w czasach Etrusków wydobycie metalu doprowadziło do przekształcenia plaży między Populonia i Baratti w ogromny piec z przyległą stolarnią, gdzie ogień i woda łączyły siły w celu wytworzenia żelaznych artefaktów.
Po upadku gospodarki przybrzeżnej w następnych stuleciach (również z powodu niszczycielskiej interwencji Rzymian), której pozostałości nadają dziś znaczenie fascynującemu parkowi archeologicznemu, w okresie średniowiecza w Val di Cornia kwitły wioski takie jak Suvereto i Campiglia Marittima, dziś nadal dobrze zachowane i ożywione przez karczmy, restauracje i warsztaty rzemieślnicze, które przywracają piękno i nadają autentyczności temu miejscu również dzisiaj.
Co więcej, w Campiglia Marittima, park archeologiczno-mineralny San Silvestro opowiada historię kopalni tego obszaru i oferuje wycieczki z przewodnikiem po jego podziemnych korytarzach.
Pomiędzy kolejnymi miasteczkami, Val di Cornia oferuje szereg szlaków pieszych i rowerowych, które pozwalają odwiedzającym w pełni zanurzyć się w naturalnym pięknie tego regionu, czyniąc go ukrytym skarbem dla miłośników przyrody i historii. Natomiast kierując się w stronę Castiglione della Pescaia, można odwiedzić mokradła rezerwatu przyrody Diaccia Botrona, raj dla miłośników przyrody, zwłaszcza obserwatorów ptaków.
MIĘDZY PIWNICAMI I WINIARNIAMI
Val di Cornia słynie również z produkcji win, którą od końca XX wieku charakteryzuje poszukiwanie odpowiedniej jakości. Przemierzając lasy i winnice, można dotrzeć do winiarni rowerem (lub konno, dla miłośników turystyki jeździeckiej) i odkrywać wina oraz smaki tej niziny. Co prawda najbardziej znane wina to tak zwane supertuscan produkowane w pobliskim Bolgheri, czyli wina typu Bordeaux z międzynarodowych szczepów, takich jak Cabernet Sauvignon, Merlot i Cabernet Franc, ale wyjątkowość winnic denominacji Suvereto i Val di Cornia polega właśnie na ich odmienności. Połączenie bogatej w minerały gleby i łagodnego klimatu wybrzeża Toskanii tworzy idealne środowisko do uprawy winogron, nadając winom nutę mineralności i świeżości. Rezultat jest bardzo interesujący, zwłaszcza gdy te szczególne cechy nie zostaną przesłonięte procesem dojrzewania w inwazyjnym drewnie.
Sangiovese jest głównym bohaterem wielu czerwonych win z tego obszaru. W Val di Cornia oferuje bogaty profil aromatyczny złożony z czerwonych owoców, nut kwiatowych i nieprzesadnie intensywnej taniny. Jeśli więc nie jest nadmiernie stężone i nasycone drewnem, ma bardzo przyjemny smak. Dla tych, którzy lubią pełne wina i przyprawy pochodzące z uszlachetnień inspirowanych winami z lat 90., niektóre etykiety oparte na Cabernet Sauvignon i Merlot posiadają nuty dojrzałych owoców, ziół i przypraw. Nie można jednak zapominać o białych winach z tego wybrzeża. Viognier proponuje wina o wielkiej elegancji, ale to Vermentino jest dominującą odmianą, która na całym obszarze uprawy winorośli na nizinie Maremma, a także w Val di Cornia, wyraża się poprzez świeże i aromatyczne wina, balansujące między nutami cytrusów i owoców tropikalnych. Tak naprawdę najciekawsze doznania smakowe to te, które nie „upraszczają” wina w imię świeżości, ale pozwalają wyłonić się śródziemnomorskiej makii, pikantności pochodzącej z przybrzeżnych gleb, balsamicznym niuansom i napięciu, które sięga tak daleko, jak krzemień wypolerowany przez morze.
Oferta turystyczna rozciąga się od degustacji z przewodnikiem w piwniczce po wycieczki po winnicach, od uczestniczenia w zbiorach winogron po kolacje z łączeniem wina z typowymi regionalnymi potrawami, a w niektórych przypadkach nawet możliwość noclegu wśród winnic.
„Judyta z głową Holofernesa” z kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego

W XVIII wieku, kiedy król Stanisław August Poniatowski zapragnął uczynić z Warszawy centrum kultury i nauki, jego zbiory sztuki ustępowały wielkością jedynie zbiorom carycy Katarzyny. Problem przetrwania polskich kolekcji polegał na tym, że były prywatną własnością władców elekcyjnych, nie zaś majątkiem Korony. Znaczyło to, że dziedziczyli je spadkobiercy, którzy często zamieszkiwali poza granicami kraju, czasem je wyprzedawali lub zapisywali w testamencie swoim dziedzicom.
To dlatego – na przykład – zbiory sztuki królów z saskiej dynastii Wettynów, a przypomnijmy, że królami Polski byli August II Mocny i August III Sas, znajdują się dzisiaj w Dreźnie. Ogromna kolekcja króla Stanisława Augusta Poniatowskiego niestety rozproszyła się po Europie. Wiele z arcydzieł zakupionych niegdyś przez króla znajduje się dzisiaj w znakomitych zagranicznych kolekcjach. Przykładem jest „Jeździec polski” Rembrandta, którego szczęśliwie gościliśmy w naszym kraju na czasowej wystawie. W Łazienkach Królewskich był prezentowany w miejscu swojej dawnej ekspozycji. Obecnie jest własnością Frick Collection w Nowym Jorku.
Więcej szczęścia mamy z kopią obrazu Cristofana Allori, włoskiego mistrza z XVI wieku „Judyta z głową Holofernesa”. Temat był chętnie podejmowany w Italii od XV wieku, zaś sama Judyta była patronką Florencji. Judyta, wdowa z Betulii, miasteczka obleganego przez wojska króla Nabuchodonozora dowodzone przez Holofernesa stała się bohaterką, która uratowała swój lud dzięki sprytowi. Z pomocą i w towarzystwie służącej Abry udała się do namiotu wrogiego wodza. Uwiodła Holofernesa, upiła go, a gdy mężczyzna zasnął Judyta mieczem obcięła mu głowę, schowała ją do kosza i wraz z Abrą opuściła obóz. O świcie wojska Nabuchodonozora ujrzały głowę wodza zatkniętą na murach Betulii, co wywołało panikę i rozproszenie armii. Judyta, piękna kobieta, zdołała pokonać wielkiego Holofernesa i ocalić miasto. Czemu akurat włoscy artyści tak bardzo upodobali sobie ten temat? Malowali i rzeźbili Judytę Donatello, Verrocchio, Botticelli, Mantegna, Caravaggio, Artemisia Gentileschi, czy Cristofano Allori. Judyta była manifestem wiary w Boga, który wspiera walkę o wolność przeciwko ciemiężycielowi, ale reprezentowała też spryt, mądrość i odwagę działania. Florencja, walcząca o dominację polityczną z Rzymem, nie poddająca się jego żądaniom, alegorycznie upatrywała w stolicy papieskiej Holofernesa, zaś siebie ukazywała jako przebiegłą, opanowaną i inteligentną Judytę.
W różnych epokach dzieło każdorazowo symbolicznie odzwierciedlało jedną ideę walki z ciemiężycielem i zwycięstwa nad nim, ale stylistycznie bywało różne. Donatello stworzył rzeźbę statyczną, w typie antykizującym, ale jego Judyta ma zacięty wyraz twarzy i zimne spojrzenie szeroko otwartych oczu. Botticelli czy Mantegna ukazywali wdowę z Betulii z rozwianymi szatami i włosami, idącą tanecznym krokiem, młodą, piękną, niemal zalotną. Artyści barokowi, jak Caravaggio i Artemisia Gentileschi byli mistrzami dramatyzmu i ostrych kontrastów: krwi i białego prześcieradła, determinacji w twarzy kobiety wobec zachodzących mgłą oczu umierającego mężczyzny. Niektóre tematy malarskie były bardziej popularne, niż inne. Tak mamy w przypadku różnych wersji Wenus wynurzającej się z morza, Danae, na którą spływa złoty deszcz, niezliczonych kompozycji Madonny z Dzieciątkiem, ale też biblijnej Zuzanny, młodego Dawida z procą, czy właśnie Judyty z głową Holofernesa. W przypadku pięknej wdowy z Betulii wachlarz możliwości był ogromny, bo podczas gdy renesans widział w niej wdzięk, lekkość i harmonię, barok stawiał na chwilę zabójstwa, przy której dramatycznie ciekła krew, a twarze bywały zacięte.
Allori namalował trzy lub cztery autorskie wersje obrazu, bardzo niewiele różniące się między sobą. Pierwsza, datowana na lata 1610-1612, znajduje się we florenckiej Gallerii Palatina. Druga, datowana przez artystę na 1613 rok jest prezentowana na ekspozycji w Edynburgu i należy do Królewskiej Kolekcji Buckingham Palace. Z dokumentów wynika, że kolejne, dzisiaj nieznane, mogły powstać do około 1621 roku. Kompozycja już w czasach sobie współczesnych cieszyła się wielkim powodzeniem i była często kopiowana, także w wiekach XVIII i XIX. W jaki sposób Allori ukazał biblijną scenę, że stała się ona tak pożądaną wśród kolekcjonerów? Przede wszystkim, jak twierdzą włoscy badacze obrazu, malarz złożył swoisty hołd tekstylnemu przemysłowi Florencji XVI wieku. Strój Judyty jest bardzo wyszukany, a tkaniny, z których go uszyto, to całe bogactwo najlepszych jedwabi i najcieńszej wełny. Warszawska wersja jest autorską kopią oryginału z Gallerii Palatina. Nie powiela dokładnie pierwotnego obrazu; kopista zdecydował się na własną interpretację w kilku detalach ubrania kobiety. Szarfa, którą kobieta ma przewiązaną w talii, u Cristofana Allori jest gładka, zaś u kopisty pasiasta, za to miejscami malowana tak, że można dostrzec wątek tkacki. We florenckiej wersji trudno dopatrzeć się tego wątku, bo tkanina jest mięsista i lekko połyskliwa. Trudność w odczytaniu takich szczegółów stanowi też fakt, że obraz we Florencji jest prezentowany dość wysoko ponad wzrokiem człowieka, w rogu sali. Werniks odbija światło i także uniemożliwia dokładny ogląd. W oryginale brak także czerwonego sznura przytrzymującego płaszcz na ramionach kobiety. Kopista namalował go biegnącego ukośnie od lewego barku na prawo. Florencką wersję uznaje się za nieukończoną, choć analizując sam tylko kunszt malarski złocistej, tłoczonej w roślinny ornament sukni, czy fragmentu zielonej, aksamitnej poduszki wydaje się to mało prawdopodobne. Malarz nie tylko mistrzowsko operował barwami i światłem, ale doskonale przedstawił głębię w obrazie.
Scena jest bardzo teatralna. Mamy do czynienia z zabójstwem. Młoda kobieta o bladej, delikatnej twarzy w zaciśniętej dłoni trzyma zmierzwione włosy prześladowcy swojego ludu. A konkretnie trzyma tylko jego odciętą głowę. Judyta wyłania się z czarnego tła dramatycznie oświetlona, co podkreśla idealną biel jej twarzy i delikatność wypielęgnowanych dłoni. Wydaje się pozować do zaaranżowanej sceny. Na jej twarzy nie ma strachu, ani zdziwienia. Nie ma też typowo barokowych emocji, jakie spotkamy u Caravaggia czy Artemisii Gentileschi, gdzie Judyta ma zacięty wyraz twarzy i jest tak zdeterminowana, że dramatyczne światło, kontrasty barwne, mocny kontur, akcenty na krew, wydają się być stop klatką, niezwykle ekspresyjnym przedstawieniem. W kompozycji Cristofana Allori, a w naszym przypadku w kopii obrazu, teatralność polega nie na ekspresji, ale na wyraźnym upozowaniu modeli i wydobyciu ich z mroku. Być może to zaważyło na popularności obrazu już w czasach, gdy powstał.
Dzieło jest zatem jednym z najbardziej teatralnych przedstawień Judyty z głową Holofernesa. Mamy gwałtowne wyjście z ciemności w jaskrawe, kontrastowo wyłuskujące barwy światło i obnażenie czynu, który nie pozostawia wątpliwości co do swojego dramatyzmu. Jednocześnie kompozycja daje mnóstwo możliwości dla estetycznego odbioru dzieła.
Filippo Baldinucci, XVII-wieczny biograf artystów i rysownik, napisał, że do postaci Judyty pozowała kochanka malarza, Mazzafirra, do postaci Abry – matka artysty, a twarzy Holofernesa nadał własne rysy. Nie było to niczym szczególnym w okresie baroku. Artyści wplatali wątki autobiograficzne w swoje obrazy. Tak było u Caravaggia, czy Gentileschi, malarzy, którzy swoją twórczością wpłynęli na Cristofana Allori. Przypuszcza się, że Caravaggio nadał swoje rysy Holofernesowi. Nie mamy wątpliwości, że Judyta w różnych wersjach malowana przez Gentileschi ma zarówno twarz jak ciało artystki. To także jedne z wielu kompozycji będących dramatycznym rozliczeniem się z trudną przeszłością malarki. Allori zatem był człowiekiem swojej epoki, który włączył się w żywe tradycje, gdzie własne doświadczenia wplata się w narracje apokryficzne i biblijne. Jeden z badaczy oglądając pewną paryską kopię „Judyty” uznał, że malarz postrzegał siebie jako zabitego strzałą Kupidyna. Być może jego miłość do pięknej Mazzafirry była nieszczęśliwa.
W inwentarzu króla Stanisława Augusta obraz był początkowo odnotowany bez podania nazwiska autora. W 1795 roku błędnie skatalogowano go jako dzieło Franciszka Smuglewicza, malarza, który pracował dla króla w Rzymie i Warszawie.
Polifonia – wystawa Tomasza Mrozowskiego
Tomasz Mrozowski urodzony 3 marca 1973 roku w Mielcu. Ukończył Wydział Medycyny Weterynaryjnej na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu oraz malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych im. Prof. Eugeniusz Gepperta we Wrocławiu. Mieszka i tworzy w okolicy Mielca, w południowo wschodniej części Polski. Ukryty przed światem w pracowni, poświęca się swojej pasji – malarstwu i ceramice. W jego pracach widać inspiracje mitologią oraz muzyką klasyczną. Stara się dokonać syntezy tych dwóch pojęć w celu stworzenia swej własnej etymologii oraz morfologii obrazu wszechświata z jednoczesnym wyeksponowaniem dystansu co do próby odkrycia sensu istnienia.
Prezentowane na wystawie Polifonia prace mają na celu ukazanie malarskiej wielogłosowości, której głównym zamysłem jest idea wielości w jedności.
Na gruncie tejże polifonii imitacyjnej wypracowałem zabiegi, które sprawiają, że powtórzenie tego samego szeregu elementów figuratywnych lub kolorystycznych można zrealizować w zadziwiająco różnorodnych wariantach. Tematy i kontrapunkty przekształcam na rozmaite sposoby dzięki czemu przekaz malarski staje się wielogłosowy, podczas gdy poszczególne poziomy wielopłaszczyznowej struktury są jednorodne i wykazują wysoki stopień dopasowania. Jeden element obrazu odsyła do drugiego zaś poszczególne części do całości. Taki sposób organizacji przestrzeni malarskiej był ideałem moich poszukiwań artystycznych. Efektem końcowym tych poszukiwań stała się polifonizacja malarstwa, w której ukazuję wielogłosowe związki nieskończoności ze skończonością, przy pomocy autorskich technik łączących malarstwo olejne na płótnie z ceramiką oraz akwarelę z atramentem na papierze. Tytułowa Polifonia to mój komentarz do dwóch reguł rządzących ludzkim istnieniem – konieczności i przypadku, do ich wzajemnego wpływania na siebie oraz do ich źródeł.
Malarstwo zadaje nam pytanie w jaki sposób widzieć to, czego wzrok nie jest w stanie znieść, tak jak nie może znieść śmiertelnego spojrzenia Meduzy. Perseusz zasłania się swoją tarczą, a odbite w niej spojrzenie Gorgony zabija ją samą. Jednak co ją zabija, czy jej własny wizerunek ujrzany w lustrze?… a może jednak coś gorszego, może jej anonimowość – bo cóż pokazuje nam lustro – tylko odbicie, najbardzej brutalną rzeczywistość. Aby malować, trzeba zabić to, co widzialne, własną anonimowość. Dopiero po jej unicestwieniu można pogrążyć się w wizualnej zmysłowości.
Giorgio Agamben w zbiorze esejów „Profanacje” napisał:
„Cóż począć z własnymi wyobrażeniami? Należy je kochać i wierzyć w nie tak mocno, aż zapragniemy je zniszczyć, wypaczyć. Gdy w końcu okażą się puste i niespełnione, kiedy objawią nicość, z jakiej zostały utkane, dopiero wówczas będziemy mogli ocalić ich prawdę, uprzytomniając sobie, że Dulcynea, którą uratowaliśmy, nigdy nas nie pokocha”.
Zatem czym jest Polifonia? Jest wyobrażeniem człowieka, teraźniejszego Don Kichota stojącego na weneckim Zattere, czyli Fondamenta degli Incurrabili Josifa Brodskiego, na wybrzeżu nieuleczalnych – bo śmiertelnych.