Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155

Strona główna Blog Strona 95

Claudia Cardinale

0

Claudia Cardinale w Polsce, czyżby po raz pierwszy?

Nie już wcześniej odwiedzałam ten kraj; byłam między innymi w Krakowie i w kilku innych miastach.

 

Tym razem jest Pani w Krakowie z racji Festiwalu PKO Off Camera, podczas którego był wyświetlony film „Ultima fermata” w reżyserii Giambattisty Assantiego, w którym odegrała Pani jedną z ról. Jak się Pani grało w tym filmie?

 

To było bardzo ciekawe doświadczenie. Mój ojciec pracował na kolei w Tunezji, więc kiedy otrzymałam scenariusz filmu “Ultima fermata”, nie zawahałam się ani chwili, od razu przyjęłam zaproponowaną mi rolę, właśnie dlatego że przypominał mi pracę mojego taty. Dodatkowo jest to bardzo ciekawy film z pięknym krajobrazem, świetną muzyką i bardzo dobrymi aktorami. Film ten jest nostalgiczny i jednocześnie romantyczny, wszystko w nim przychodzi i odchodzi… dlatego mi się podoba.

 

Dla nas wszystkich jest Pani ikoną włoskiego kina, ale w przeciwieństwie do innych aktorek, wydaje się, że Pani stawiła czoła przygodzie kinematograficznej w sposób spontaniczny i instynktowny. Czy to właśnie podejście pomogło Pani przeżyć złożoność swojej kariery?

 

W rzeczy samej, jeśli zajmuję się kinem, to paradoksalnie dlatego, że nigdy nie chciałam tego robić. Jeśli jesteś pożądana, to starają się o Twoje względy i zawsze będą się do Ciebie zalecać. Zawsze powtarzałam, że nie chcę być aktorką, bo chciałam zostać odkrywcą. Można jednak powiedzieć, że przez tę pracę w pewien sposób zdołałam spełnić swoje marzenie, ponieważ podróżowałam po całym świecie. Od Australii, do Ameryki, od Amazonii do Rosji. Grałam w filmie „Dziewczyna z walizką” Valeria Zurliniego i w zasadzie zawsze jestem na walizkach. Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli zapalę? To Visconti nauczył mnie palić.  

 

Proszę się nie przejmować. Więc jest Pani zadowolona?

 

Tak, dlatego że mimo wszystko żyje się tylko raz, a ja czuję się jakbym przeżyła 152 razy. Ahah! Byłam księżniczką, wieśniaczką, a nawet prostytutką. Krótko mówiąc, zagrałam w wielu filmach, wcielając się w zupełnie różne role i to jest fantastyczne. Nakręciłam dwa filmy z serii „Różowa Pantera” z Davidem Nivenem, który na planie powiedział mi coś niewiarygodnego: „Klaudio, obok spaghetti jesteś najlepszym odkryciem Włochów”.

 

Z której odegranej roli jest Pani najbardziej dumna?

 

Trudno powiedzieć. W tym momencie doszłam do 152 filmów, mam 75 lat i nadal bez przerwy pracuję. To niesamowite, biorąc pod uwagę że zwykle kobiety kończą swoją karierę w wieku maksymalnie 60 lat. Bez wątpienia jedną z najważniejszych jest rola Angeliki z „Lamparta” w reżyserii Luchino Viscontiego. Z nim nakręciłam cztery filmy „Rocco i jego bracia”, „Lampart”, „Błędne gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy” i na koniec „Portret rodzinny we wnętrzu”. Pamiętam doskonale pierwszy dzień naszego spotkania podczas walki w „Rocco i jego bracia”, on wziął megafon i wykrzyczał: „Nie zabijcie mi tylko Cardinale!”. Od tamtej pory chciał mnie do wszystkich swoich filmów i od tamtego dnia bywałam często w jego domu, podróżowaliśmy razem, ostatnią wspólną podróż odbyliśmy do Londynu, aby zobaczyć pożegnalny koncert Marlene Dietrich. Niezapomnianym przeżyciem była dla mnie również praca z reżyserami jak Fellini, Marcello Mastroianni, Jean-Paul Belmondo i Bolognini, z którym zresztą nakręciłam wiele filmów, bardzo wiele. Zrobiłam również 10 filmów o mafii Camorra z Pasquale Squitieri. Miałam wielkie szczęście pracować w moim pierwszym amerykańskim filmie z Johnem Waynem i Ritą Hayworth. Byłam bardzo młoda, wydawałam się nastolatką, a Rita Hayworth była dla mnie… prawie jak matka!

 

Który z reżyserów zrozumiał Panią i docenił najbardziej?

 

Wielu, również dlatego że w większości filmów grałam jedyną rolę kobiecą. Trudno mi zatem wybrać jednego reżysera. Miałam szczęście. Znalazłam się w świecie kinematografii w momencie jej szczytu, u boku wielkich twórców, którym zawdzięczam również swój sukces.

 

Pani ulubiony film?

 

Najważniejszym momentem w mojej karierze był bez wątpienia okres, podczas którego kręciłam równocześnie  „Lamparta” Viscontiego i „Osiem i pół” Felliniego. Luchino chciał, abym była brunetką, natomiast Federico widział mnie blondynką, dlatego musiałam ciągle zmieniać kolor włosów. Były to filmy zupełnie rożne; z Viscontim praca przypominała trochę teatr, z Fellinim natomiast nie było scenariusza i wszystko opierało się na improwizacji, bohaterowie musieli jedynie odliczać 1, 2, 3, 4, uśmiechnij się, 5, 6, siadaj, 7, 8, idź tam, 9, 10, 11, idź tam, a on wkładał w usta to, co chciał.

 

Jeśli chodzi o polskie kino, ma Pani jakieś preferencje?

 

Wiesz, kiedyś robiło się wiele koprodukcji i filmy można było oglądać wszędzie, teraz nie. Ja w Paryżu oglądam przede wszystkim amerykańskie filmy, dlatego że w tych czasach trudno zobaczyć inne. Domyślam się, że w Polsce również dominują amerykańskie filmy. Mówiąc jednak o Polsce, chcę powiedzieć coś, co nie ma nic wspólnego z kinem i dotyczy papieża Wojtyły. Miałam wielki szacunek do jego osoby i cieszy mnie, że również on początkowo był aktorem. Poznałam go, kiedy przybył do Paryża, było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Przeczytałam również wszystkie jego wspaniałe poezje.

 

Jakieś plany na przyszłość?

 

Teraz dużo pracuję z młodymi reżyserami. Ostatnio nakręciłam dwa filmy amerykańskie, jeden w Austrii, a następnie skromny film dokumentalny oraz film z Emmą Thompson, który zostanie zaprezentowany w Nowym Jorku. Teraz, gdy o tym myślę – nakręciłam ostatnio bardzo dużo filmów. Oprócz kina, zajmuję się wieloma innymi rzeczami. Jestem ambasadorką UNESCO i od lat przynależę do wielu rozmaitych organizacji i projektów, przede wszystkim ukierunkowanych na kobiety i dzieci. Ponadto, w Amnesty International angażuję się w walkę przeciw wyrokowi śmierci.

 

Trudne jest życie aktorki?

 

Od prawie trzydziestu lat mieszkam w Paryżu, do którego przeprowadziłam się, ponieważ chciałam, żeby moja córka uczęszczała do szkoły dwujęzycznej angielsko-francuskiej. Żyję tam jak zwykła osoba, nie wychodzę w towarzystwie ochroniarzy. Na ulicy, jeśli ktoś mi przeszkadza, to zwykli ludzie interweniują, jakby byli moimi ochroniarzami.

 

GAZZETTA ITALIA 68 (kwiecień-maj 2018)

0

Olśniewający sardyński mural trafił na okładkę najnowszego, 68. wydania Gazzetta Italia! Ten pełen kolorów numer zawiera aż 8 stron poświęconych modzie: interesujący wywiad z Rafałem Stanowskim, dyrektorem kreatywnym krakowskiego tygodnia mody i szkoły artystycznej SAPU, a także relacja z fashion weeku we Lwowie. Wiele artykułów o podróżach: Corigliano Calabro oraz pomysł na naukę włoskiego nad brzegiem kalabryjskiego morza, Droga miłości w Cinque Terre, inteligentna turystyka w Turynie oraz propozycja wycieczki na Mazury, do polskiej krainy tysiąca jezior. Dalej mamy kino i przegląd filmowy ‘Ciao Italia’, oraz teatr – wywiad z autorem spektaklu poświęconego Irenie Sendler, bohaterce z getta warszawskiego. Jak zwykle w Gazzetcie znajdziecie wiele tekstów o kuchni, wywiady, wydarzenia kulinarne, porady dietetyka, rubryka o winie i przepisy. Ponadto mnóstwo kultury, co nieco o motoryzacji (tym razem przyjrzymy się Lamborghini Miura), piłka nożna (artykuł Huberta Boruckiego z polskagola.pl) i, naturalnie, rzut oka na język włoski. Krótko mówiąc, macie przed sobą kolejny ciekawy i bogaty w treści numer Gazzetta Italia, którego nie może zabraknąć w domu tych, którzy kochają wszystko, co włosko-polskie!

Noli, piąta republika morska

0

Wzdłuż Riwiery liguryjskiej, zaledwie dwadzieścia kilometrów na zachód od Savony, znajduje się Noli, małe, urocze miasteczko rybackie z interesującą historią. Nie wszyscy wiedzą, że przez wieki miasto to de facto było niepodległą republiką morską, często chronioną przez silniejszą Genuę. Republika Noli narodziła się w 1196 roku na skutek dekretu, który to oddzielał  je od Margrabstwa Finale, by kolejno przyłączyć je pod opiekę Genui. To „Dumne Miasto” zachęciło Noli do stworzenia stanu bufora, by móc odeprzeć groźnych nieprzyjaciół. Pomimo silnej protekcji, jaką cieszyło się Noli, miasto zachowało zawsze pewną niezależność handlową i polityczną. To małe państwo, zamknięte między morzem a górami, utrzymywało własną kwitnącą niepodległość, aż do kilku lat przed upadkiem Republiki Genueńskiej w 1797 roku.

Po okresie Restauracji, podobnie jak pozostała część Ligurii, stało się integralną częścią Królestwa Sardynii. Dzisiaj Noli prezentuje swój urok w całej okazałości, usytuowane między dwiema pięknymi górami, znajduje się w magicznej zatoce ogrodzonej przez  morze. Miasto zachowało wiele zabytków i część starych średniowiecznych murów obronnych.

Od kilku lat miasteczko znajduje się na prestiżowej liście „Borghi più belli d’Italia”. Przyjeżdżając z zachodu, jak i ze wschodu Ligurii wita nas romantyczna zatoka, pośrodku której znajduje się stare miasteczko, z góry zaś dominuje zamek z dumnie powiewającą flagą Noli. Zanim wejdziemy w zaułki, charakterystyczne wąskie uliczki starych liguryjskich miasteczek (carruggi),  możemy zwiedzić imponujący kościół Św. Paragorio, wykonany w stylu gotycko-lombardzkim ( znajduje się na zachód od starego miasta). Budowla pochodzi z XI wieku i wpisana jest na listę włoskiego dziedzictwa narodowego. Do końca XVI wieku była katedrą; kolejno tytuł ten nadano kościołowi Św. Piotra, który został uznany za bezpieczniejszy, gdyż mieścił się w obrębie murów obronnych miasta. Kontynuując spacer wzdłuż promenady można zaobserwować typową zabudowę średniowiecznych nolijskich domów, zwróconych fasadą na morze, od którego dzieli je via Aurelia.

Malowniczy dom Casa Pagliano, rozpoznawalny dzięki blankom i wieży po lewej stronie, wyróżnia się uroczą architekturą. Jest to budynek z XIV wieku, który przedstawia typową strukturę średniowiecznych domów Noli: podbudowa kamienna z dużych ciosów, zielonego koloru i wyższej części wykonanej z cegieł, z kilkoma otworami, arkadowymi oknami biforia i triforia. W przeszłości budynek był siedzibą Zakonu Rycerzy Maltańskich. Kilka metrów dalej ukazuje się nam stara, główna brama, la Porta di Piazza, zwieńczona pięknym freskiem z XX wieku przedstawiającym Wniebowzięcie Matki Boskiej, kilku świętych i flagę Noli.

Przechodzimy przez bramę i znajdujemy się we wnętrzu starego średniowiecznego miasta. Kolejno otwiera się przed nami mały plac, gdzie oprócz portyków mieści się ratusz, już wtedy siedziba starej Republiki, a na nim powiewa nolijska flaga przedstawiająca biały krzyż na czerwonym tle.

Pochodzenie flagi nawiązuje do IV Krucjaty ( 1198 ), w której to Noli wzięło udział, adoptując flagę świętego Paragorio odróżniającą się od tej, którą posiadała Republika Genui, czyli flagi świętego Jerzego. Na bruku umieszczono herby czterech republik morskich (Genui, Wenecji, Pizy i Amalfi) jako bezpośrednie nawiązanie do nigdy nie spełnionego marzenia o uznaniu statusu piątej republiki morskiej. Podejmowano próby, ale do dnia dzisiejszego nie otrzymano żadnych rezultatów. U stóp ratusza znajduje się loggia Republiki Noli. Można tu spacerować wśród historii; oprócz piękna portyków, możemy podziwiać marmurowe tablice, które opowiadają nam historię miasta. Na jednej z tablic uwieczniono Dantego, który w swym największym dziele porównuje ostrość gór liguryjskich do czyśćca: “… e discendesi in Noli…”(Boska Komedia – Czyściec – Pieśń IV 25). Od słynnego poety przechodzimy do wielkiego żeglarza, Krzysztofa Kolumba; marmurowa tablica przywołuje genueńczyka poprzez ukazanie mało znanego wydarzenia z jego życia: w 1476 roku  Kolumb wypłynął z tego portu flotą pięciu statków do Holandii. Podczas podróży musiał zmierzyć się z flotą, która chciała go złupić ( nawiązanie do Wenecjan), a jego statek utonął podczas walki. Nawigator odnalazł schronienie w Lizbonie, u przedstawicieli genueńskich. Kolejna marmurowa tablica wspomina Antonio z Noli, sławnego żeglarza, który wszedł w posiadanie wysp Zielonego Przylądka. Innym słynnym mieszkańcem Noli był Giordano Bruno, który to skazany za herezję uciekł z Rzymu i początkowo mieszkał w Genui, by potem przenieść się do tego miasteczka, o czym informuje nas tablica: “Przed nauczeniem Europy / Praw uniwersalnego porządku / Był maestro z Noli /  Gramatyki i kosmografii. Na końcu portyków mieści się galeria sztuki z obrazami przedstawiającymi widoki miasta.

Wracając na mały plac, miejsca, gdzie znajduje się ratusz można wybrać główną drogę ( via Cristoforo Colombo), wzdłuż której napotkamy jeszcze dziś tradycyjne sklepy z gastronomią sprzedające świeże makarony, sklepy z regionalnymi produktami jak oliwa z oliwek, sos pesto, piekarnie z typową liguryjską focaccia i inne. W niektórych miejscach ukazują się małe placyki z przepiękną roślinnością, szczególnie z wijącą się glicyną oraz inne charakterystyczne kąciki z romantycznymi restauracjami.

Jak już wcześniej wspomniano, Noli walczy o przyznanie tytułu piątej Republiki Morskiej, z pewnością mogłoby również wziąć udział w nominacji o hipotetyczny tytuł „Republiki Smaku”. W sklepikach znajdujących się w zaułkach uliczek centrum miasta, oprócz klasycznej liguryjskiej focacci i oliwy z oliwek  produkowanej w tłoczniach w górach nad miastem, możemy na przykład znaleźć słynne słone sardele. W dawnych czasach słone sardele (acciughe) zwano złotem Noli, jeszcze w latach 60-tych można było znaleźć sklepy rybne (pescherie), które sprzedawały świeżo złowione ryby. Il cicciarello (w lokalnym dialekcie Lussu) jest dzisiaj uznany przez Slow Food, można smakować ten specjał w smażalniach w centrum miasta, w cieniu starych kamienic. By zakupić świeże ryby należy kierować się bezpośrednio na plaże, do miejsc, w których to po dzień dzisiejszy możemy spotkać rybaków sprzedających świeży połów prosto z łodzi. Należy pamiętać, że rybacy łowią ryby starą, tradycyjną metodą zwaną sciabica.

Na końcu należy wspomnieć, iż silny związek Noli z tradycją odzwierciedla się również w obchodzeniu świąt ludowych i religijnych. Jedno z nich obchodzone jest 29 czerwca; to dzień  świętych Piotra i Pawła. Kolejno w drugą niedzielę lipca świętuje się procesją, w której nosi się krzyże, w nawiązaniu do patrona Noli, Św. Eugeniusza. W drugą niedzielę września żegna się letnią porę roku regatą, w której to uczestniczą cztery dzielnice: Ciassa, Portellu, Màina i Burgu, każda przedstawiająca inny kolor. To ważne wydarzenie dla mieszkańców, podkreślające ich głęboki związek z tysiącletnią historią nadmorskiego miasteczka.

Roberto Giordano wystawia na scenie bohaterstwo Ireny Sendler

0

W styczniu 2016 roku, w sugestywnym wnętrzu krypty bazyliki Najświętszego Zwiastowania w Neapolu odbyła się premiera przedstawienia „Irena Sendler. Trzecia Matka getta warszawskiego”, historia niezwykłej kobiety, która uratowała podczas drugiej wojny światowej około 2500 żydowskich dzieci. Nieznane dotąd we Włoszech bohaterskie zachowanie Sendlerowej zostało opowiedziane przez Roberto Giordano, aktora teatralnego, kinowego i telewizyjnego oraz reżysera, który rozpowszechnianie tej historii uznał za swego rodzaju misję. Książka reżysera będzie miała niedługo swoje polskie tłumaczenie, a pod koniec maja prawdopodobnie będziemy mogli zobaczyć przedstawienie we Włoskich Instytutach Kultury w Warszawie i Krakowie.

Opowiedz nam jak to się stało, że reżyser z Neapolu, który często koncentruje swoje przedstawienia wokół różnorodności własnego dialektu, sięga po opowieść o gettcie warszawskim i heroicznej postaci Ireny Sendler?

Druga wojna światowa to dla mnie szczególnie ważny okres. Przy wielu okazjach, w minonych latach uczestniczyłem i wystawiałem na scenie przedstawienia na temat Czterech dni Neapolu, podkreślając akty heroizmu ludności neapolitańskiej, tzw. scugnizzi (uliczników, przyp. aut.). 20 dni ciężkiej okupacji nazistowskiej (8-28 września 1943 roku), zakończyły się spontanicznym buntem ludności przeciwko Niemcom.
Kiedy w 2008 roku dowiedziałem się o śmierci Ireny Sendler i o jej niezwykłym poświęceniu, moje życie zmieniło się całkowicie. Ta kobieta, jej historia i jej współpracownicy, od razu zajęli główne miejsce w moim sercu. Zastanawiałem się jak to możliwe, że nikt we Włoszech nie zna tak ważnej historii. W styczniu 2013 roku przy okazji Dni Pamięci, wysłuchałem wywiadu z Elżbietą Fickowską, najmłodszym dzieckiem uratowanym z warszawskiego getta przez Irenę Sendler, który do głębi mnie poruszył! Czułość z jaką „Bieta” opowiadała o czynach Sendlerowej, o jej łącznikach, o ocaleniu, o swoich trzech matkach, tak mocno mnie poruszyła, że postanowiłem wystawić na scenie historię jej życia. Irena prowadziła mnie za rękę niczym jedno ze swoich dzieci. Latem 2015 roku zdecydowałem się wystawić spektakl. Zrobiłbym go za jakąkolwiek cenę, nawet gdybym miał się zadłużyć!
Odrzuciłem napisanie ważnego tekstu dla prestiżowego teatru w Neapolu i udało się zadebiutować! Wszystko dzięki asesorowi ds. kultury Nino Daniele i profesor Suzannie Glavaš. Ze względów kulturowych otrzymałem patronat Amnesty International, Honorowego Konsulatu Polski w Neapolu, władz gminy Neapolu i Ambasady Polskiej w Rzymie.

We Włoszech historia Ireny Sendler była dotąd nieznana, jak przyjęła spektakl publiczność i krytyka?
Przedstawienie zostało przyjęte bardzo pozytywnie i zewsząd spływają jednogłośne wyrazy uznania zarówno od publiczności jak i ze strony krytyki, bo to historia o wielkim człowieczeństwie. Satysfakcja z przekazywania widzom historii o dobroci Ireny Sendler ma dla mnie nieocenioną wartość. Publiczność jest wdzięczna i przesyła niezliczone ilości pozytywnych komentarzy. Pewien chłopiec ze szkoły średniej w Piano di Sorrento napisał w wypracowaniu: „[…] spotkanie Roberta Giordano było niezwykle znaczące i dziękuję wszystkim, którzy dali nam możliwość wysłuchania jego opowieści […] zachowam w pamięci jego słowa.” Otóż to, cel został osiągnięty, pomyślałem czytając te słowa.
Jeśli chodzi o krytykę, dziennik „Il Roma” był mi bardzo bliski, od początku śledził moje poczynania, głównie dzięki dziennikarzom Giuseppe Giorgio i Annie Gentile. Jednak najwięcej uwagi poświęcono nam w internecie.

Zarówno książka jak i spektakl stały się projektem długoterminowym, a rozpowszechnianie tej historii swego rodzaju misją, są w planach występy i publikacje w innych krajach?

Spektakl jest w ciągłym rozwoju. Książka miała już dwa wydania, w wydawnictwie Mongolfiera Giovanniego Spedicati i w Nuvole di Ardesia Vincenzo Ambrosanio.
Profesor Suzanna Glavaš, której jestem niezmiernie wdzięczny, pracuje nad tłumaczeniem tekstu na język chorwacki pod opieką Wspólnoty Żydowskiej z Zagrzebia, podczas gdy profesor Leszek Kazana wkrótce przetłumaczy tekst na język polski.
Wystawienie spektaklu w różnych krajach Europy to marzenie, które mam nadzieję zdołam zrealizować. Niestety nie mając żadnego wsparcia producenckiego, wszystko wydaje się dużo trudniejsze. Ale nie poddaję się! Wszystko co do tej pory zrobiliśmy, powstało dzięki poświęceniom moim i mojej rodziny oraz dzięki wrażliwości profesorów i organizatorów, którzy pomogli w wystawieniu przedstawienia. Moim marzeniem jest znalezienie producenta, który uwierzy w projekt na tyle, aby Irena Sendler mogła dotrzeć do coraz większego grona odbiorców. Poza tym, chciałbym, żeby jakaś zagraniczna grupa teatralna zechciała wystawić spektakl na swojej scenie.

Wśród polskich pisarzy i reżyserów są tacy, których szczególnie cenisz?

W czasie zbierania materiałów, po części dzięki blogowi Paolo Statuti, doceniłem takich autorów jak Julian Tuwim i Władysław Broniewski, których teksty włączyłem do przedstawienia. Zafascynował mnie również Władysław Szlengel, poeta z getta warszawskiego (utwór „Pomnik” jest chyba jednym z najpiękniejszych i przejmujących wierszy jakie kiedykolwiek czytałem) i Jerzy Ficowski (mąż Elżbiety Ficowskiej), jeden z ważniejszych polskich poetów po drugiej wojnie światowej, który jako młody chłopak brał aktywny udział w walce przeciwko nazistom. Wielka szkoda, że jego książki nie zostały jeszcze przetłumaczone na włoski. Moim zdaniem to autor, którego teksty powinny być omawiane w szkołach. Jeśli chodzi o kino, na pewno film „Pianista” Romana Polańskiego to prawdziwe dzieło sztuki! „Korczak” Andrzeja Wajdy też zrobił na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza ostatnia scena jest niesamowita, tylko osoba o nieprzeciętnej wrażliwości mogła stworzyć tak poetyckie zakończenie. Podobnie film „W ciemności” Agnieszki Holland powinien obejrzeć każdy. Nie mógłbym też nie wspomnieć o Krzysztofie Kieślowkim i jego „Trzech Kolorach”. Ale ponad wszystko doceniam (zdaję sobie sprawę, że jestem w tym momencie bezczelnie stronniczy!) książkę dziennikarki i pisarki Anny Mieszkowskiej „Prawdziwa historia Ireny Sendlerowej” oraz nakręcony na jej podstawie film „Dzieci Ireny Sendlerowej”.

Grammelot Daria Fo

0

W 1969 roku Dario Fo, przyszły laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, wystawiał na scenie spektakl „Mistero buffo”, odgrywany w języku łączącym dialekt lombardzki, wenecki i friuliański, mieszając je ze sobą i zanieczyszczając, wzorując się na języku średniowiecznych błaznów.

Tekst opery, opublikowany po raz pierwszy w tym samym roku w mieście Cremona, z podtytułem „Błazenada popularna w języku padańskim XV wieku”, w rzeczywistości nie wprowadzał do historii teatru i do historii języka włoskiego wznowionego języka padańskiego z późnego średniowiecza. Wprowadzał natomiast coś, co Fo nazwał grammelot – kompletnie niegramatyczną i niepoprawną semantycznie, ale bardzo komunikatywną w swej inscenizacji wypowiedź. Aktor, wykorzystując mimikę twarzy i wokalne zdolności, naśladował rytm i dźwięczność danego języka lub dialektu, wygłaszał mowę nie wypowiadając pełnych zdań.

Był to język sceniczny, który nie opierał się na wypowiadaniu słów, ale odtwarzał niektóre właściwości fonetyczne danego języka lub jego odmiany, takie jak intonacja, rytm, dźwięczność, kadencja, obecność poszczególnych głosek, nieprzerwanie je scalając, co przypominało wypowiedź. Składał się jednak z szybkiej i przypadkowej sekwencji dźwięków i był wyposażony w silny ekspresyjny komponent mimiczno-niewerbalny, który aktor wykonywał jednocześnie z przekazem słownym. Przypisywanie sensu fragmentowi grammelot było zatem możliwe dzięki interakcji pomiędzy dwoma poziomami, które go tworzyły: dźwiękiem i gestem.

Oczywiście, przykłady tego, co dziś nazwalibyśmy grammelot można znaleźć wcześniej, w europejskim teatrze popularnym, ale także w kinie, choćby w niezwykłym monologu Adenoida Hynkela w filmie „Dyktator” Charliego Chaplina. We Włoszech natomiast słowo grammelot nabrało znaczenia dopiero po sukcesie spektaklu „Mistero buffo”, mimo że sam Fo uwielbiał tworzyć legendarne historie pochodzenia tej techniki recytacji, mówiąc, że była ona wykorzystywana przez błaznów, aktorów wędrownych oraz komików z commedii dell’arte już w późnym średniowieczu, kiedy to artyści byli skłonni do wypowiadania kwestii mieszając języki, dialekty, wymyślając nowe słowa, przy pomocy gestów i mimiki tak, aby być zrozumianymi, niezależnie od języka, jakim posługiwali się widzowie.

I rzeczywiście, planując swojego “Mistero buffo”, Fo miał w pamięci chłopskich gawędziarzy, których miał szczęście słuchać i oglądać w czasach swojego dzieciństwa, naginając oczywiście swój wybór językowo-teatralny w stronę ściśle określonego ideologicznego sensu, mającego na celu przywrócenie kultury masowej, która w tamtym czasie była zagrożona.

Fascynujący jest mit tych wyimaginowanych, wiecznie podróżujących trup teatralnych, które przemieszczając się po Europie, w komunikacji nie mogły polegać na lingua franca ani liczyć na znajomość języków obcych u publiczności – posługiwali się zatem językami określonymi przez stronę unaparolaalgiorno.it jako „chimeryczne sploty dialektów”, zakładając, że grammelot jest narzędziem będącym w stanie przezwyciężyć wszelkie bariery komunikacyjne; mimo to posiada on podstawę językową i wskazuje na geograficzne pochodzenie bohatera na scenie. Ale nawet sam termin grammelot, lub gramelot (wymowa słowa prawdopodobnie wywodzi się z francuskiego), w rzeczywistości odtwórczy lub pochodny od weneckiego, oznaczał styl językowy utworzony z serii dźwięków, onomatopei, słów i głosek pozbawionych znaczenia, który w zdolnościach niewerbalnych Daria Fo odnalazł idealną kwadraturę.

W “Mistero buffo”, zwłaszcza w części zatytułowanej “La fame dello Zanni”, Dario Fo prześciga mieszankę dialektów, by opowiadać w wymyślonym języku o wszystkożernym głodzie chłopa zurbanizowanego w szesnastowiecznej Wenecji. Zanni: biedak, który śpiąc śni o zjedzeniu czegokolwiek, wyobrażając sobie, że ma trzy kotły, w których może gotować polentę (potrawa z mąki lub kaszy kukurydzianej i wody – przyp. tłum.), dziczyznę i warzywa; ale potem, nie będąc nasyconym, zaczyna jeść części własnego ciała, zostawiając na końcu tylko usta, aby móc przeżuwać. Uświadomiwszy sobie dramatycznie, że to tylko sen, zgłodniały Zanni zadowala się smakiem muchy, która mu przeszkadzała.

Aby zrozumieć dobrze grammelot, potrzeba wielkiego interpretatora, jakim jest na przykład Dario Fo, potrafiący zaimprowizować grammelot, po którym widz uświadamia sobie, że wszystko zrozumiał, nawet jeśli nie zrozumiał nic. W ślad za nim, piosenkarz Adriano Celentano stworzył grammelot muzyczny, w którym naśladował dźwięki języka angielskiego w swojej piosence „Prisencolinensinainciusol” z 1972 roku.

Hymn Polski narodził się we włoskim zagłębiu gastronomicznym

0

Może wydawać się to dziwne, ale na przestrzeni wieków również muzyka zbliżała Polaków i Włochów. Nie mówimy tu o byle jakim utworze, ale o polskim hymnie narodowym, Mazurku Dąbrowskiego, skomponowanym przez Józefa Wybickiego i wykonanym po raz pierwszy w mieście Reggio Emilia w 1797 roku. To patriotyczne wydarzenie do dnia dzisiejszego upamiętnia marmurowa tablica znajdująca się niedaleko ratusza miasta Reggio Emilia. Według źródeł historycznych, porucznik Wybicki, powołany przez polski pułk liczący 1500 osób pod dowództwem Jana Henryka Dąbrowskiego, dotarł do miejscowości Reggio Emilia podążając za wojskiem Napoleona, działającym w regionie Campagna pod koniec XVIII wieku. Udział Polaków miał być potem wynagrodzony przez imperatora francuskiego nadaniem niepodległości ojczyźnie, w tamtym czasie pod zaborami Austrii, Prus i Rosji. Interwencja Napoleona pomiędzy 30 czerwca a 2 lipca 1797 roku miała stłumić bunt arystokratów przeciwko nowoutworzonej Republice Cispadańskiej, małemu włoskiemu państwu zainspirowanemu rewolucją francuską, składającemu się z księstw Modeny i Reggio oraz Bolonii i Ferrary. Podekscytowany Wybicki napisał sławnego Mazurka, aby oddać cześć dowódcy i wyrazić swą miłość do ojczyzny. Utwór wykonany został po raz pierwszy w nocy pomiędzy 10 a 11 lipca 1797 roku przed pałacem biskupim w Reggio Emilia, gdzie zgromadzili się polscy oficerowie. Scena ta w oczach miejscowych Francuzów i Polaków musiała wyglądać mniej więcej tak: w ciepłą, letnią noc tłum gromadzi się wokół orkiestry, ozdobionej włoskimi i francuskimi proporcami; czerwone kaszkiety na głowach zgromadzonych, symbol rewolucji francuskiej, z lotu ptaka wyglądają tak, jakby ktoś rozlał czerwoną farbę; na wietrze powiewają flagi i godła straży obywatelskiej; dyrygent gestem rozpoczyna utwór, i wreszcie ulice miasta wypełniają się nutami mazurka i przynoszą także do Włoch nadzieję na wolność Polaków ciemiężonych w kraju. W walce przeciwko okupacji wziął również udział Goffredo Mameli, autor hymnu narodowego Włoch z 1847 roku. W jednym z ostatnich wersów hymnu Mameli opisuje Polaków i Włochów jako ofiary tego samego kata: „Już austriacki orzeł stracił swe pióra, krew włoską, krew polską pił wraz z Kozakiem, lecz wypaliła mu serce”. W 1997 roku w Reggio Emilia obchodzono dwusetną rocznicę Mazurka Dąbrowskiego. W wydarzeniu brały udział władze obu krajów.

Miejscowość Reggio Emilia znajduje się w samym środku włoskiego zagłębia gastronomicznego, które obejmuje Parmę, Modenę, Bolo i Piacenzę. Miejscowość znajduje się na terytorium, które słynie z produkcji parmezanu, znana jest także ze swoich przedszkoli i metod edukacji pod nazwą „Reggio Children”, używanych na całym świecie. Reggio Emilia, mimo że zajmuje się bardziej produkcją niż turystyką, nie ma czego zazdrościć innym włoskim miejscowościom. W dodatku to właśnie tam 7 stycznia 1797 roku, kilka miesięcy przed hymnem Polski, na fali wolności wywalczonej przez Napoleona narodziła się włoska flaga, nazywana „Tricolore”. Co roku odbywają się tu uroczystości upamiętniające to wydarzenie, w których uczestniczą najważniejsi przedstawiciele państwa. Kto znajdzie się w okolicy, musi koniecznie pospacerować po eleganckich uliczkach w centrum miasta. Godna uwagi jest również katedra, przyłączona do Palazzo Vescovile oraz Sali del Tricolore, dziś siedziby rady wspólnotowej miasta, w której ponad 200 lat temu w czasie zgromadzenia ogłoszony został sztandar „który stał się chorągwią uniwersalną lub flagą Republiki Cispadańskiej, składający się z trzech kolorów: zielonego, białego i czerwonego, które to trzy kolory znajdują się także na cispadańskiej kokardzie, którą należałoby dać wszystkim”, informuje dokument z tamtej epoki. Za katedrą rozciąga się plac San Prospero, z którego wyłania się kościół z czerwonego marmuru. Został on wzniesiony na cześć świętego, który uratował miasto przed barbarzyńcami pod osłoną gęstej mgły, dzięki której było ono niewidoczne dla oddziałów nieprzyjaciela. Obowiązkowym miejscem do odwiedzenia jest Piazza Martiri del 7 Luglio, gdzie co tydzień odbywa się targ mieszkańców pod marmurowym spojrzeniem Teatru Valli, jednego z najpiękniejszych w Italii. Zmęczeni wycieczką mogą odpocząć na świeżym powietrzu przy stoliku jednej z licznych kawiarni na placu Fontanesi, jednym z najładniejszych i najbardziej kameralnych placów w mieście, urodziwym szczególnie latem dzięki otaczającym go drzewom. Można również spędzić wieczór przy kieliszku wina Lambrusco. Jak powiedzieliby miejscowi: “Sòm a post”!

tłumaczenie pl: Adrianna Bekas

Gwiazdy i paparazzi w szalonych latach 60-tych!

0

Gwiazdy i paparazzi w szalonych latach 60-tych!

 

“Producenci i reżyserowie, aktorzy i diwy – to oni szukali nas, niekiedy pamiętali nawet jak się nazywamy! W odróżnieniu od dziennikarzy słowa pisanego, niebezpiecznych, bo mogących opisywać anegdoty z życia prywatnego gwiazd, my, fotografowie nie mieliśmy problemów z dostaniem się na najbardziej ekskluzywne imprezy. Kiedy mijaliśmy aktorów w restauracjach, na plaży, w kasynie lub w którymś z nielicznych lokali nocnych na Lido di Venezia, gdzie wkręcaliśmy się ubrani w wypożyczone smokingi, ci chętnie dawali się fotografować, a czasami nawet zamieniali z nami dwa słowa przy kieliszku ginu z tonikiem. Nasza profesja była szanowana, a były to czasy, kiedy aktorzy trzymali w kieszeni swoje zdjęcia z autografem do rozdania fanom. Bez smartfonów i internetu, aparaty fotograficzne były dobrem luksusowym, a sam flesz – kawałem ciężkiego i skomplikowanego sprzętu. Ujęcia do wyboru były ograniczone długością kliszy (12 klatek), które później trzeba było wywołać”.

Gianfranco Tagliapietra, wenecki fotograf, który zapisał się w historii, przez pół wieku akredytowany na Festiwalu Filmowym w Wenecji, opowiada o atmosferze szalonych lat 60-tych. Tych unieśmiertelnionych w filmie „Dolce vita” Felliniego, które co roku materializowały się na dziesięć dni na Lido di Venezia, swego czasu nazywanego Złotą Wyspą. Aktorzy będący częścią historii kina, Alberto Sordi, Silvana Mangano, Vittorio Gassman, Claudia Cardinale, Alain Delon, Shirley Maclaine, Alec Guiness, Monica Vitti, Paul Newmann, Jean Moreau, Buster Keaton, Burt Lancaster, Dustin Hoffman, Polka – Alina Janowska i setki innych ikon siódmej muzy, którzy krążyli między plażą hotelu Excelsior a Palazzo del Cinema, a za nimi niezliczone aspirujące gwiazdeczki, które swoim prowokacyjnym wizerunkiem starały się ubłagać fotografów i dziennikarzy o wzmiankę w którymś z magazynów, marząc o zostaniu zauważonymi przez przedstawicieli kinowych elit. Ale nie zawsze było tak kolorowo, Tagliapietra wspomina też twardą i profesjonalną konkurencję, gdzie każdy chciał być pierwszym, który wyśle swoje zdjęcia agencji prasowej.

“Biegaliśmy z Rolleiflexami, zapasowymi kliszami, no i oczywiście z lampami błyskowymi na ciężkie baterie. Robiąc zdjęcia nie mogłeś się pomylić, miałeś co najwyżej 3-4 ujęcia na osobę, klisze trochę kosztowały, a jeśli pracowałeś dla kogoś – miałeś je policzone. Naturalnie, dopiero po wywołaniu filmu okazywało się, czy dobrze wykadrowałeś zdjęcie, a proces ten odbywał się w kanciapie zamienionej w ciemnię, na parterze Palazzo del Cinema. Następnie przekazywaliśmy wydrukowane zdjęcie, niekiedy jeszcze mokre, z podpisem przyklejonym pod spodem na pocztę zorganizowaną tam na czas Festiwalu – był to jedyny system pozwalający przekazać zdjęcia zrobione na Lido agencjom prasowym i redakcjom gazet”.

Czasy te wymagały prawdziwego zawodowego heroizmu; fotografowie, aby przetrwać, musieli dobrze znać się na swoim fachu, bo nie można było powtarzać ujęć w nieskończoność, nie było też od razu wiadomo, czy dane zdjęcie wyszło dobrze, czy też nadawało się do kosza. Nie było miejsca na błędy i poprawki w Photoshopie, jak to dzisiaj bywa, kiedy ktokolwiek jakimkolwiek telefonem może filmować i fotografować osiągając przyzwoite efekty, i wrzucając swoje dziełka do sieci w czasie rzeczywistym. Była to epoka bardziej ludzka i romantyczna, gdzie można było dotknąć lub wręcz porozmawiać z gwiazdami bez ryzyka bycia pobitym przez napakowanych ochroniarzy z nieodłączną słuchawką w uchu. Sceneria do sesji zmieniała się w zależności od reportera, a mógł to być np. stolik w restauracji czy leżak na plaży, a nie tak, jak to dziś bywa: rzędy fotografów ustawionych na stopniach przed jakąś, pożal się Boże, ścianką, przy której gwiazdy kina trzeciego tysiąclecia zatrzymują się łaskawie na kilka sekund. Festiwal był stałym punktem w kalendarzu europejskiego, jeśli nie światowego „gwiazdozbioru”, dzięki czemu na wenecką lagunę przybywali artyści, pisarze, intelektualiści, śpiewacy operowi i popowi, politycy i miliarderzy, którzy cumowali swoje jachty przy Riva degli Schiavoni. I tak oto na fotografiach z tamtych czasów widzimy Pasoliniego i Callas, Giorgia De Chirico i Aldo Moro, Adriano Celentano i Tony’ego Renisa.

Jednak świat idzie naprzód i nie pozostaje nic innego, jak tylko się dostosować. Dziś na Festiwalu Filmowym w Wenecji z tej atmosfery szalonych lat 60-tych niewiele zostało, może za wyjątkiem ascetycznej architektury racjonalistycznych budynków z lat 30-tych, które od niemal wieku są siedzibą konkursu. Niewiele brakuje, aby znów odżył czar roztaczany przez wielkie gwiazdy, ten zdrowy, ma się rozumieć, co pokazują niektórzy aktorzy i reżyserowie, bezstrosko przechadzając się po wybrzeżu, bez obstawy i nie obawiając się  zdjęć zrobionych ukradkiem przez prawdziwych paparazzi.

 

Pastisz językowy Gaddy

0

Termin kulinarny “pasticcio” (pasztet), po francusku „pastiche”, [po polsku pastisz – przyp. red.], w środowisku literackim narodził się prawdopodobnie, tak jak w muzyce, na początku XVII wieku, gdy w formie typowych utworów barokowych, imitacji w pisaniu, znanych jako „à la manière de”, oferowano możliwość ćwiczenia, wykorzystując znaną już manierę literacką, aby móc zaistnieć, tworząc kombinację tekstów wcześniej istniejących i mniej lub bardziej cytowanych, które prowadziły do nowych typów narracji. Zresztą czym jest pastisz, jeżeli nie nową i apetyczną potrawą, otrzymaną po wymieszaniu wcześniej już posiadanych składników?

Również w XVIII wieku, w słynnej oświeceniowej „Encyclopédie”, będzie się mówiło o pastiszu jak o czymś, co okazuje się nie być ani oryginałem, ani kopią.

Przez ponad wiek, aż do początków XX wieku, pastiszy było niezliczenie wiele, przede wszystkim tych satyrycznych, gdzie autorzy imitowali to, co rozpoznawalne w stylu innych autorów, czyniąc tę praktykę nie tylko zwykłym, przyziemnym ćwiczeniem, ale także grą parodią. Już od 1787 roku Jean-François Marmontel stworzył techniki pastiszu literackiego: od Leopardiego, do Prousta, aż po „Esercizi di stile” (Ćwiczenia stylu) Raymonda Queneau, które uczyniły z pastiszu element charakterystyczny literatury postmodernistycznej, w której podstawą jest rozpoczęcie tekstu wykorzystując różne formy intertekstualności i jego wyraźnej relacji z innymi tekstami.

W 1934 Gianfranco Contini,  wówczas bardzo młody filolog, recenzując „Solaria” i „Castello di Udine” Carla Emilia Gaddy z łatwością określił styl autora jako pastisz, przez naśladowanie mieszanek języków technicznych, archaizmów i dialektów, w ten sposób idealnie definiując styl Gaddy jako „kombinację żalu i neurastenii”. Nadaje w ten sposób nową, dodatkową konotację do terminu pastisz, który z literackiego staje się również lingwistycznym.

Gadda ewidentnie zgadzał się z tą opinią, jako że w 1957 roku zrealizował najbardziej typową dla tego stylu powieść zatytułowaną „Quer pasticciccio bruto de via Merulana”: widzi się w tym rzeczywisty sukces pastiszu, tak dalece różniącego się od barokowego modelu pisania, jako rozdźwięk różnych stylów i modeli literackich, natomiast teraz rozumiany także w wymiarze wielojęzycznym.

Za sprawą Carla Emilia Gaddy język włoski przeszedł na poziomie literackim i eksperymentalnym sztuczną modyfikację przeznaczoną do triumfowania na niższym poziomie jeszcze przez dziesiątki lat w różnych masowych środkach przekazu, przede wszystkim w radiu.

Początkowo celem pisarza ewidentnie było uwidocznienie hipokryzji leżącej u podstaw  życia codziennego współczesnego mu mieszczaństwa, bawiąc się brutalnie sarkastycznym i ostrym tonem, językiem ciętym i innowacyjnym, stworzonym poprzez mieszankę struktur dialektalnych (lombardzkich, toskańskich, i częściowo z Lacjum), połączonym terminami wyszukanymi i wyrażeniami języka specjalistycznego, filozoficznego i biurokratycznego; angażując także zmieniające się rejestry stylistyczne, skutecznie tworząc językowy tygiel – często będący niełatwą lekturą – wydaje się być w stanie wywołać w czytelniku efekt oszołomienia: nagłe i niespodziewane przejścia od treści wzniosłych do komicznych, od tragicznych do patetycznych i od sarkazmu do groteski, zaskakując w ten sposób nawet najbardziej przygotowanego czytelnika.

Niemniej jednak eksperymentowanie językowe nie jest celem samym w sobie: jego język jest niczym mieszanina, przede wszystkim w „Pasticciaccio”, służy obnażeniu małostkowości i brzydoty świata, poprzez odkrycie fałszu i hipokryzji, które dominują w społeczeństwie i  ewidentnie tworzą codzienność. Carlo Emilio Gadda chce zburzyć korzenie tej rzeczywistości, używając własnego języka jako swego rodzaju narzędzia do badania społecznego, które w końcu ukazuje próżność i szkaradność, które chowają się za pozorami wygody. Świat, którego Gadda nie akceptuje i nie uznaje, to ten z którym umyślnie polemizuje i oszukuje właśnie za pomocą swojego języka. W sposób bardzo osobisty interpretuje realistyczny wątek, używając języka podzielonego, który wprowadza nieporządek w rzeczywistości, przytaczając często fragmenty konwersacji, idiomy, utarte zwroty, a ostatnim jego celem jest uwidocznienie nieracjonalności i głupoty świata, w którym żyje.

Z drugiej strony Gadda, przez własne doświadczenia życiowe, nie zdołał zyskać pozytywnego odbioru. Urodzony 14 listopada 1893 roku w mieszczańskiej rodzinie pochodzącej z prowincji Varese, już od dzieciństwa został zmuszony przez kryzys ekonomiczny i nietrafione inwestycje swego ojca Francesca Ippolita (zadłużył się inwestycjami w uprawę jedwabnika morwowego, a przede wszystkim w budowę willi w Longone al Segrino),do porzucenia nauki rozpoczętej prestiżowym liceum „Parini”, by zapisać się – zmuszany obsesyjnie przez matkę Adele Lehr – do Istituto Tecnico Superiore di Milano, tego, który zmienił się w Politechnikę. Przerwał naukę na rzecz służby wojskowej w 1915 roku, był jeńcem po bitwie o Caporetto i został zesłany do Niemiec; podczas powrotu do domu dowiedział się o tragicznej śmierci brata Enrico, który zginął w wypadku lotniczym. Ponownie rozpoczyna naukę na uniwersytecie, gdzie oprócz inżynierii studiuje również filozofię, żeby później, uzyskując dyplom inżyniera, rozpocząć serię zawodowych podróży, które doprowadziły go, na początku lat dwudziestych, do Sardynii, południowej Afryki, Belgii, Ruhry i Lotaryngii: zaraz po powrocie do Włoch oddaje się literaturze, nawiązując relacje z pisarzami i intelektualistami owych czasów, a w szczególności tych związanych z florenckim czasopismem „Solaria” czyli Bonsantim, Montalem, Falquim i Bacchellim. Od 1950 roku w Rzymie, pracuje stale w programach radia RAI, jednocześnie poświęcając się swoim projektom literackim, które widoczne będą w dwóch powieściach: „La cognizione del dolore” i „Quer pasticciaccio brutto de via Merulana”, czyli jego największych sukcesach.

SZLAKIEM WROCŁAWSKIEJ ITALII, cz. II

0

„Zdecydowałem: zostaję we Wrocławiu”
Fabio Cortese urodził się w Salento, pośród pięknych krajobrazów południowo-wschodniej Italii, w graniczącej z Adriatykiem Apulii.
„Wrocław we wrześniu 2004 roku był zupełnie inny. Przyjechałem tu w związku z wymianą studencką Erasmus i już zostałem. Wówczas nie istniała większość miejsc, które powstały na przestrzeni tych trzynastu lat, a które dziś stanowią centrum życia miasta”.
Najczęściej odwiedzaną przez Fabio dzielnicą były okolice Placu Grunwaldzkiego, albo raczej „parku grunwaldzkiego”, bo wtedy to miejsce było całkowicie zielone.
Na dworze słota, a ja rozmawiam z Fabio w barze Felicitàpięknym, pełnym romantyzmu i tajemniczości lokalu, rodem z uliczek miejscowości nadmorskich we Włoszech. W tle rozbrzmiewa muzyka latynoska.
Fabio nie wybrał tego miasta z własnej inicjatywy. Studiował języki, zatem miał wiele innych możliwości, ale Wrocław został mu polecony, a „naszym gościem” stał się zupełnie przez przypadek.
„Należę do tych osób, które chcą wracać do Polski, gdy są we Włoszech, a będąc w Polsce, marzą o pięknej Italii. Myślę jednak, że to swego rodzaju zaleta, która jest symptomem dostrzegania pozytywnych stron w ludziach niezależnie od miejsca, w które rzucił nas los”.


Wrocław postrzega jako przestrzeń, gdzie każdy może znaleźć kąt dla siebie. Kucharze, bariści, cukiernicy… także ci, którzy pragną otworzyć własną działalność.
„Kiedyś było to nieco łatwiejsze, dopóki nie ustabilizowała się silna konkurencja, jednak dla osoby, która przyjeżdża tutaj z Włoch… po prostu z zagranicy, jest to wciąż doskonała okazja, by zająć się pracą zarobkową – szczególnie, gdy ma się opłacone ubezpieczenie czy podatki”.
Tak też uczynił Fabio. Widząc, że wciąż brakuje tu czegoś „z prawdziwego zdarzenia”,  zatrudnił się w jednym z nielicznych pubów typowo włoskich, w Felicità właśnie, którego obecnie jest właścicielem.
„To doskonała okazja, by podzielić się »włoskością« z innymi, pokazać trochę naszego charakteru, naszych tradycji poprzez wspólne oglądanie meczów piłki nożnej (trzeba podkreślić, że dla Włocha niedziela bez meczu jest dniem straconym), ale także poprzez taniec czy po prostu bycie wśród naszej społeczności”.
Organizowane są tu wydarzenia, wywodzące się całkowicie z Włoch, np. wieczory italo-disco, czy aperitivo – mały poczęstunek, któremu zwykle towarzyszy lampka wina,lub Spritzu. 11 listopada podane zostało aperitivo, z okazji Dnia Świętego Marcina (Aperitivo di San Martino), co dla Fabio było szczególnie ważne, bo związane z jego pochodzeniem. Tego dnia w Apulii pije się wino i zaczyna spożywać potrawy bardziej „jesienne”, dania ciepłe jak carne al sugo di pomodoro (mięso w sosie pomidorowym, coś podobnego do gulaszu).
„Klientela polska »italianizuje się«. Po pewnym czasie przychodzenie tu i zamawianie koktajlu, zamiast wódki czy piwa, przestaje być dla Polaków czymś niezwykłym, dziwnym”.

Istotnie, jest to przecież zderzenie dwóch różnych kultur, dlatego zastanowiło mnie, czy wśród klientów jest to dostrzegalne.
Fabio spieszy z odpowiedzią: „Dla Polaków jest to miejsce, które przypomina nieco wakacje we Włoszech. Wiąże się to często z odpowiednimi zamówieniami, jak na przykład piwo czy drink, które piło się w letni wieczór we włoskim barze. Dla nas, Włochów, są to produkty powszednie, jednak wrocławianie zostają tu mile zaskoczeni”.
W tym momencie Fabio opowiada także o swoich doświadczeniach z pierwszych miesięcy pobytu w Polsce, ponieważ różnice kulturowe wiążą się niejako z próbą asymilacji w nowym otoczeniu.
Fabio nie napotkał żadnego problemu w tym aspekcie, zaznaczając, że nadal ma wielu przyjaciół Polaków ze swoich „początków”, mimo iż minęło już trzynaście lat!
W głównej mierze jest to również zasługa jego samego, ponieważ mimo bycia przyjezdnym studentem, nie zamknął się w środowisku Erasmusów. Spotykał się z wieloma osobami, także spoza tego kręgu.
„Zamykaniem się w świecie Erasmusa ryzykujesz brak możliwości nauczenia się wielu ważnych i przydatnych rzeczy”.
Dzięki swojej otwartości, już po dziewięciu miesiącach, kiedy zdecydował: „Zostaję we Wrocławiu”, znał co najmniej 200 słów w języku polskim, a obecnie nie ma problemu z komunikowaniem się wśród Polaków.
Znów wracamy do tematu piłki nożnej. Dowiaduję się, że każde większe miasto w Polsce ma swoją włoską drużynę piłkarską. Fabio jest jednym z graczy. Każdego roku organizowany jest turniej w Łodzi (Torneo Nazionale degli Italiani in Polonia).
„W ostatnim turnieju zajęliśmy dopiero szóste miejsce, ale tu chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę, kultywowanie tradycji, spotkanie się z przyjaciółmi i zdrowy sport. Chętnie przyjmujemy też nowe osoby”.
Dla Fabio Wrocław jest pięknym, pełnym zabytków miastem, zaś zapytany o to, gdzie najbardziej lubi przebywać, od razu wymienia „ogromny Park Szczytnicki”, który wiedzie do innych ciekawych lokalizacji, jak ZOO czy Hala Stulecia.
To tu przypomina mu się rodzinna Apulia, pełna natury, gdzie istnieje jeszcze wiele miejsc w 90% niezmienionych cywilizacją.
„To właśnie coś, czego mi brakuje. Móc wsiąść do samochodu i w ciągu pięciu minut być nad morzem…tutaj można co najwyżej utknąć w dwugodzinnym korku…”
Fabio podkreśla jednak, że to właśnie we Wrocławiu stał się tym, kim jest dzisiaj. Nauczył się poświęcenia dla pracy, będącej jednocześnie jego ogromną pasją, oraz tego, że „jeśli rozpoczynasz jakiś projekt, nie wycofuj się z niego, spróbuj dokończyć to, co być może przyniesie w przyszłości nieoczekiwany owoc”.

„To nie ja wybrałam Polskę – to ona wybrała mnie!”
Ostatnim przystankiem mojej podróży po wrocławskiej Italii jest pub Kalambur.
W sercu miasta rozlewa się piękny, jesienny wieczór, a rynek powoli zatapia się w tysiącu migotliwych świateł latarni, sklepów, barów i restauracji.
Otwieram drzwi, a moje zmysły otula atmosfera tego lokalu dla artystów. Podchodzi do mnie uśmiechnięta dziewczyna: „Ciao! Sono Giulia De Felice!” („Cześć! Jestem Giulia De Felice!”).
Nazwisko (felice – szczęśliwa) mówi samo za siebie, ponieważ Giulia to osoba o tak pozytywnej energii, że trudno jest przeoczyć aurę szczęścia, jaką przywiozła ze sobą aż z Molise.
„Przyjechałam do Polski na praktyki Erasmus w 2013 roku dzięki przyznanemu stypendium. W tym czasie widziałam tylko jedną rzecz, jedno słowo, które mną kierowało: TEATR.


To nie ja podjęłam decyzję o wyborze miasta. Dostałam informację: »Wygrałaś stypendium. W ciągu dwóch tygodni musisz wyjechać do Katowic«, a ja powiedziałam: »Okej! A gdzie są Katowice?«” (śmiech)
Życiem niejednokrotnie rządzi przypadek i tym też odznacza się opowieść Giulii. Jednak do losu czasem trzeba wyciągnąć dłoń.
„Trafiłam do Katowic przez przypadek, toteż gdy pytają mnie »Dlaczego wybrałaś Polskę?«, zawsze odpowiadam: »To Polska wybrała mnie!«”
Giulia w zaledwie dwa tygodnie musiała przygotować swoją podróż, pożegnać się z przyjaciółmi, domem i rodziną, by zostawić za sobą wszystko i zniknąć na trzy miesiące w dalekie strony nowego rozdziału swojego życia.
„Był 19 listopada 2013 roku, a Katowice w moich oczach jawiły się jako jedno z najdziwniejszych miejsc na Ziemi. Jednak spodobała mi się praca w tamtejszym teatrze. Nauczyłam się wielu rzeczy i zapamiętałam to jako cudowne doświadczenie.
Oprócz pracy, studiowałam muzykę, kino i teatr, którym byłam najbardziej zafascynowana. Szczególnie teatrem polskim, który chciałam poznać lepiej. Z tego powodu, od kiedy tylko znalazłam się na uniwersytecie, moim marzeniem był przyjazd do Polski. W końcu los powiedział »tak«”.
Według Giulii system teatrów polskich jest jednym z najlepszych w całej Europie. Dlatego też z zainteresowaniem śledziła prace Jerzego Grotowskiego, co było jednym z głównych powodów, dla których w 2016 przeprowadziła się do Wrocławia. Tu Grotowski miał swoją pracownię. Mogła dzięki temu zobaczyć jego dzieła, przyjrzeć się z bliska jego pracy, a także zrozumieć ideę tego „wielkiego, dwudziestowiecznego rewolucjonisty teatru”.

Pytam moją rozmówczynię, czy napotkała tu jakieś trudności w relacjach z Polakami, szczególnie będąc nową mieszkanką.
Giulia bez cienia wątpliwości odpowiada, że Polacy są bardzo serdeczni i skorzy do pomocy.
„Tu jest nieco inaczej niż w Italii, ponieważ Włosi wydają się otwarci już po pierwszej sekundzie, podczas gdy z Polakami nawiązanie bliższej relacji, otworzenie się z ich strony na obcą osobę wymaga zdecydowanie więcej czasu. Mimo to możesz być pewnym, że jeśli zdobywasz przyjaciela w Polsce, jest to przyjaciel na zawsze”.
Dodaje też, że gdy przyjechała do Katowic, Polaków rozpierała duma, jednocześnie byli bardzo ciekawi i pozytywnie zaskoczeni faktem, że ragazza italiana („włoska dziewczyna”) wybrała miasto, które nie jest tak bardzo turystyczne jak Wrocław.
„Dla mnie natomiast największym zaskoczeniem była punktualność. W teatrach we Włoszech na przykład spektakl zaczyna się zwykle później od ustalonej godziny. Gdy w Polsce spektakl był o 18:00, a ja przychodziłam spóźniona, nie mogłam już wejść. Dlatego przez pierwszy rok musiałam dostosować się do tempa życia Polaków, aby uniknąć ciągłych spóźnień. Z czasem nabrałam wprawy”.
To, co w Polsce jest rzeczą oczywistą, normalną, we Włoszech wcale nie musi funkcjonować tak samo. Tam, gdy przychodzisz punktualnie, jesteś wręcz ewenementem.
„Podsumowując: w Polsce jestem uznawana za Włoszkę, zaś we Włoszech za Polkę. Ja jednak zawsze twierdzę, że Polska jest po prostu moim drugim domem”.
Dla obcokrajowców dużym ułatwieniem jest istnienie grup na Facebooku. To miejsce, w którym mogą wymienić się informacjami, doświadczeniami, a także organizować większe wydarzenia, jak na przykład to dzisiejsze w Kalamburze.
Jesteśmy właśnie na przygotowanej przez Giulię, jej mamę i przyjaciół degustacji prawdziwego olio extravergine di oliva, produkowanego przez tę rodzinę od czterech pokoleń.
„Zbiory oliwek rozpoczynają się w październiku, gdy są jeszcze delikatnie fioletowe” – opisuje cały proces mama Giulii: „Pod drzewami oliwkowymi rozkładane są obszerne siatki, a ich owoce strząsa się długimi grabiami”.
Pokazuje także jakimi sposobami posługiwano się w zamierzchłych czasach.
W tym procesie nic się nie marnuje – nawet pestki są wykorzystywane jako „paliwo” do pieca.
Efektem końcowym jest, uwielbiana także przez Polaków, oliwa z oliwek, nazywana przez Włochów „zielonym złotem” i charakteryzująca się trzema odmianami: fruttato (owocowa), amaro (gorzka) i piccante (ostra).
Przed spróbowaniem oliwy “DONNA GIULIA” należy „podgrzać” ją w dłoniach (pocierając od spodu plastikowy kieliszek) tak, by po odjęciu rąk poczuć zapach świeżej trawy.


Giulia ze swoim przyjacielem prezentują także muzykę tradycyjną południowej Italii, zamieniając Kalambur w prawdziwą włoską fiestę, gdzie część śpiewa pod nosem znaną melodię, a inni tańczą w rytm akordów gitary i uderzeń tamburynu.
Giulii podoba się fakt, że dzięki takim wydarzeniom ludzie mogą poznać prawdziwe smaki Włoch i wrócić do domów wzbogaceni o nową wiedzę.
Kultura włoska przenikła do polskiej kuchni, ale, co najważniejsze, jest obecna w życiu wrocławian, od których także Włosi mogą się wiele nauczyć:
„To, co najbardziej podoba mi się w Polakach, to nie tylko punktualność, ale także organizacja – przede wszystkim w środowisku artystycznym. My, Włosi, jesteśmy bardzo kreatywni, mamy głowy pełne pomysłów, jednak często rozmywa się to w procesie tworzenia, organizacji właśnie. Polacy natomiast potrafią doprowadzić swoje idee do końcowego punktu”.
W ludziach urzeka ją także pokora. Opowiada, że poznała wiele osób z ogromną wiedzą, które mówią w czterech językach czy mają dyplom z dwóch różnych dziedzin, a mimo to wciąż pozostają skromni. My zaś od Włochów powinniśmy uczyć się odwagi, próbowania, poznawania swoich możliwości, umiejętności powiedzenia: „Zrobię to, nawet jeśli nie jestem super bravo (orłem)”.
Na koniec Giulia przyznaje, że tym, czego najbardziej brakuje jej w Polsce, jest widok słońca. „Nie mówię nawet o ciepłym słońcu, ale choćby o trzech promykach, tak na poprawę humoru!”, co doskonale współgra z jej życiowym mottem:
„Wszystkie beznadziejne sytuacje mają swoją pozytywną stronę, a w każdym, choćby i najgorszym dniu, tkwi piękno. Wystarczy je tylko odnaleźć”.

Wyrażenia idiomatyczne ze słowem vita

0

Wyrażenia idiomatyczne ze słowem vita

Poświęcimy ten kącik językowy wyrażeniom związanym ze słowem vita, czyli życie

Zwroty językowe, a właściwie zwrot lub wyrażenie idiomatyczne, ogólnie wskazuje wyrażenie konwencjonalne, za którym kryje się znaczenie metaforyczne, lub które nie może być traktowane dosłownie. Wyrażenia idiomatyczne mają swoją autonomię leksykalną i syntaktyczną, często są złożone w taki sposób, że ciężko doszukać się ich znaczenia (a co dopiero użyć ich poprawnie) analizując ich poszczególne części składowe.

La dolce vita (słodkie życie), wyrażanie, które stało się znane dzięki Felliniemu w 1960 roku, oznacza przede wszystkim, w powszechnym wyobrażeniu obcokrajowców, życie lekkie, poświęcone przyjemnościom i rozrywce. W tym samym filmie zostało użyte sformułowanie il dolcevita (mniej popularnie zapisywane jest dolce vita), sweter, często dopasowany, z golfem wywiniętym na wierzch. Termin ten jest także używany jako il maglione dolcevita, czyli sweter dolcevita. W filmie aktorzy nosili swetry tego typu, co rozpowszechniło modę na używanie tego terminu.

Fare la bella vita ma podobne znaczenie do la dolce vita, ponieważ oznacza oddanie się rozrywce, tzw. dolce far niente (błogie lenistwo), podczas gdy una vita mondana to życie eleganckie i frywolne, bogate w wydarzenia towarzyskie. Una vita di relazione to życie, które prowadzone jest w społeczeństwie, jako jednostka należąca do jednej grupy społecznej.

Wyrażenia ze słowem vita nie zawsze mają pozytywne konotacje, np. fare la vita, zwrot używany najczęściej w przeszłości, oznaczał prostytucję. Dzisiaj użyłoby się prawdopodobnie zupełnie innych wyrażeń, aby określić tę czynność, natomiast fare la vita znajduje się w XX-wiecznych romansach i nadal jest używane, gdy chcemy wyrazić się w sposób bardziej delikatny, nie dosadny. Następnie ragazza di vita, czyli prostytutka, ale istnieje także zwrot ragazzo di vita, ze świata Pasoliniego, aby wskazać osobę, która żyje i pochodzi ze środowiska zdegenerowanego i pełnego przemocy.

Passare a miglior vita to bardzo subtelny sposób na wyrażenie śmierci. Zostawiamy ten smutny temat, pełen bólu i cierpienia, i przenieśmy się w lepszy świat.

È una questione di vita o di morte, (kwestia życia lub śmierci), to określenie problemu poważnej wagi, przypisuje się tu znaczenie ostateczności, często ma charakter przesadny.

Wyrażenie il costo della vita to jeden ze zwrotów łatwiejszych do przyswojenia, ponieważ nie jest metaforyczne, a oznacza niezbędne wydatki na własne utrzymanie.

Krótko mówiąc, su con la vita! Czyli zachęcenie do bycia odważnym, aby się nie zniechęcać i nie wstydzić, a wszystko to mieści się w la vita è bella i właśnie w ten sposób podsumuję. Buona vita to wyrażenie, które pamiętamy z wielu piosenek np. Ornelli Vanoni, Erosa Ramazzottiego czy Gigiego D’Alessio, wyrażamy przez to życzenia szczęścia i pomyślności, co obecnie nabrało znaczenia bardziej sarkastycznego, a często używane jest, aby pożegnać się z kimś, prawie jak synonim addio!