Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 10

Turyści czy podróżnicy?

0

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Pewnego styczniowego dnia 1996 roku wsiadłem do pociągu w Goa, katolickiej enklawie i portugalskiej kolonii do 1961 roku, a następnie, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kultowej destynacji dla alternatywnych europejskich podróżników. To mały indyjski stan z pięknymi plażami, które delikatnie wychodzą na Morze Arabskie.

To właśnie wtedy Bombaj, portugalska nazwa oznaczająca „dobrą zatokę”, stawał się Mumbajem. Zmiana dyktowana względami politycznymi, aby jeszcze bardziej zdystansować się od kolonialnej spuścizny. Podróż pociągiem, podzielonym na cztery klasy, z Goa do Bombaju trwała 22 godziny, dzisiaj trwa 11 godzin i 10 minut.

Po dwudziestu godzinach podróży, przeczytaniu wszystkich lektur, oczywiście na papierze i zaspokojeniu najskrytszych impulsów pisarskich w moim czarnym notatniku Moleskine, a także po wyczerpaniu niestrudzonej ciekawości, zarówno do obserwowania krajobrazów zmieniających się powoli za oknem, jak i do socjologicznej analizy nieustannie zmieniającej się fauny, która ze mną podróżowała, do mojego przedziału wchodzi bardzo szczupły chłopak w białej tunice i z niewielką walizką. Siada naprzeciwko mnie, pomimo wolnego miejsca pozostawionego przez znacznie bardziej interesującą młodą sikhijską parę, z którą podróżowałem przez poprzednie 20 godzin. On wysoki i silny, z pięknym turbanem w ciepłych odcieniach żółci i czerwieni, którym owinął włosy i kosmyki, które według sikhizmu nie powinny być ścinane, lecz akceptowane jako wyraz woli Stwórcy. Ona młoda, urocza, niebieskooka matka, która na przemian karmiła piersią swojego synka i okazywała czułe gesty delikatności swojemu mężowi, który je odwzajemniał. Mieszanka estetycznego piękna i siły natury, którą mógłbym oglądać non stop przez kolejne 20 godzin.

Chłopak, nie zważając na moją rażąco szorstką obojętność, częściowo usprawiedliwioną zmęczeniem, za wszelką cenę chce mnie poznać, snując niekończącą się sekwencję pytań, które świadczą o wyraźnym materialnym zainteresowaniu moją osobą. Pyta mnie o to, ile zarabiam, ile mam dzieci, ile pokoi ma mój dom i o inne ilościowe udogodnienia, które sprawiają, że zastanawiam się nad niektórymi banalnymi europejskimi dyskusjami na temat indyjskiej duchowości. Spośród wielu krajów, które odwiedziłem, Indie z pewnością wydawały mi się najbardziej materialne.

Żeby nie przedłużać, gdy pociąg powoli zatrzymuje się na torach imponującej stacji Chhatrapati Shivaji, niegdyś Victoria Terminus, która w 2004 roku została wpisana na listę dziedzictwa Unesco, wyciągam Lonely Planet, biblię podróżników sprzed ery internetowej, gdzie już wcześniej zaznaczyłem na mapie kilka tanich hoteli. Gest, który dla mojego pedantycznego towarzysza podróży jest zaproszeniem do interakcji, więc atakuje: „Zabrać cię do hotelu mojego przyjaciela?”

„Nie!”

„Może polecę ci któryś z tych w przewodniku?”

„Nie!”

Chłopak nie traci ducha i kiedy pociąg całkowicie się zatrzymuje, podnosi mój plecak, uśmiechając się: „Zaniosę go za ciebie”.

„Absolutnie nie!” Odpowiadam, ładując go na ramię i próbując w szybkim tempie zgubić go najpierw na korytarzu wagonu, a potem na stacji.

Wychodzę na peron i szukam taksówki, chłopak z pociągu wyprzedza mnie, zatrzymuje jedną i pokazuje, żebym wsiadał.

„Nie! Znajdę inną!”, odpowiadam z całym doświadczeniem, które gromadzi się podróżując długimi tygodniami samotnie w Indiach, gdzie często porady dotyczące hoteli, restauracji, sklepów dyktowane są chęcią otrzymania napiwku za przyprowadzenie klienta.

Po znalezieniu taksówki odwracam się i żegnam się z nim oschle, a on ze smutnym spojrzeniem pyta:

„Czy mógłbym chociaż wsiąść z tobą do taksówki, a potem pojadę dalej?”

Wybuch empatii mimowolnie przebija się przez mój pancerz, który rozwinął się z powodu zmęczenia podróżą i relacjami: „Dobrze”.

Daję wskazówki kierowcy. Kiedy dojeżdżamy pod mały hotel, żegnam się z moim towarzyszem w samochodzie, powstrzymując chęć odprowadzenia mnie do środka, aby, jak twierdził, pomóc mi negocjować cenę.

„Możemy spotkać się później?”

Pytanie mnie zaskakuje, w ciągu kilku sekund zdaję sobie sprawę, że po 22 godzinach podróży jestem wściekle głodny.

„Spotkajmy się tam za godzinę”, wskazuję ręką mały sklep z bibelotami.

„Do zobaczenia później!”, odpowiada radośnie chłopak w tunice.

Po wzięciu prysznica i odzyskaniu sił, schodzę na dół 15 minut przed umówionym spotkaniem i ustawiam się na rogu ulicy, skąd mogę śledzić przybycie chłopaka z ukrycia. Może się to wydawać przesadną ostrożnością, ale – jak pokazano w doskonałym serialu „The Serpent” opartym na zbrodniach Charlesa Sobhraja przeciwko nieświadomym podróżnikom – w takich przypadkach lepiej jest kontrolować sytuację i upewnić się, że chłopak jest sam.

Wybieram pierwszą napotkaną restaurację, oczywiście wegetariańską. Przy stole chłopak, który zamówił tylko herbatę, przez całą kolację kontynuuje rozmowę, przeplatając pytania – na które nie odpowiadam, ponieważ zamierzam pochłonąć jak najwięcej tego pysznego, pikantnego i kolorowego jedzenia – z opowieściami o swojej rodzinie, których słucham z roztargnieniem.

W końcu najedzony, mówię mu: „dziękuję za towarzystwo, ale teraz jestem naprawdę zmęczony i wracam do hotelu”, uśmiecha się radośnie, wymieniamy dane kontaktowe i proszę kelnera o rachunek, a on odpowiada: „twój przyjaciel już zapłacił”.

„Jak to?”

„Dla mnie to wielka przyjemność rozmawiać i uczyć się rzeczy od człowieka z Zachodu”.

„Ale ty nic nie zjadłeś! Nie, pozwól, że oddam ci pieniądze za kolację”.

„Nie, absolutnie, należę do klasy, którą nazywamy tutaj braminami, jesteśmy na szczycie indyjskiego społeczeństwa i zależy nam, aby uczyć się od obcokrajowców”.

Jestem oszołomiony i przytłoczony poczuciem winy za to, że najadłem się jak lew na koszt tego chłopaka, wstydzę się tego, że traktowałem go najpierw ozięble, a potem z powściągliwą wyższością i myślę, że byłem złym przykładem obcokrajowca, od którego nie można było niczego się nauczyć. Moje uprzedzenia były błędne, otrzymałem życiową lekcję, którą dziś, 28 lat później, nadal odczuwam z palącą aktualnością.

Jest to jedna z anegdot z lat samotnego podróżowania, kiedy wyjeżdżałem z biletem lotniczym w jedną stronę, plecakiem, śpiworem na wypadek sytuacji awaryjnych, notatnikiem Moleskine i przewodnikiem Lonely Planet. Wyrwanie się z codziennej rutyny na co najmniej kilka tygodni, w miarę możliwości na miesiąc, by odkryć kraje i kultury, które odwiedziłem i odwiedzam, wyobrażając sobie za każdym razem, jak by to było tam mieszkać, próbując lokalnej kuchni, unikając globalnych ofert kulinarnych i otwierając się na nowe przyjaźnie z mieszkańcami lub innymi podróżnikami. Filozofia podróżowania oparta na chęci uczenia się, aby powrócić wzbogaconym nie tylko o egzotyczne przedmioty, ale przede wszystkim o doświadczenia i wspomnienia, które pozostają na zawsze.

Często podczas podróży oddaję koszulki, które przywiozłem z domu, aby zrobić miejsce na nowe zakupy – gwatemalskie obrusy, nepalskie szale z kaszmiru, indyjskie podpórki do książek, bransoletki Masajów – z przyjemnością myśląc, że te moje ubrania są następnie używane przez kogoś nad jeziorem Titicaca lub na wyspie Sulawesi.

Nie zawsze ma się tyle szczęścia, by mieć czas i środki na podróżowanie do odległych krajów, ale zawsze – nawet spędzając weekend w jakimś europejskim mieście, wracając do miejsca, które już się widziało, a nawet odwiedzając miejsca niedaleko od domu – ma się możliwość wyboru, jakiego rodzaju podejście chcemy mieć do świata.

Wędrując po moim mieście, Wenecji – w którym z pewnością nie brakuje atrakcji kulturalnych i gastronomicznych – widzę turystów (nie podróżników), zatrzymujących się na ponad pół godziny, aby kupić dwie gałki lodów w konkretnej lodziarni, zastanawiam się, jaka jest ich skala priorytetów, ponieważ często mają tylko jeden dzień (!) na zwiedzanie Wenecji.

Wiem, wiem, w dobie Internetu każdy najpierw sprawdza w sieci, co warto zwiedzić w danym miejscu i czyta recenzje lokali, hoteli, sklepów. Ale dlaczego nie unikać tych „obowiązkowych” miejsc? Dlaczego, zamiast dołączać do mas, nie wyróżnić się, odkrywając coś nowego? A potem mieć nowe wspomnienia do opowiedzenia? A jeśli ma się mało czasu, to czy w ogóle można go marnować na stanie w kolejce do jakiegoś miejsca polecanego przez nie wiadomo jakiego samozwańczego eksperta, zamiast wykorzystać każdą minutę na autentyczne doświadczenie? We Włoszech nie brakuje dobrych lodziarni, ale brakuje czasu, aby zobaczyć nieskończone bogactwo, jakie oferuje ten kraj.

Przez wieki zamożne rodziny wysyłały swoje dzieci na Grand Tour do Włoch i innych krajów europejskich jako formę inwestycji kulturalnej i społecznej. Doświadczenie podróży było istotnym elementem edukacyjnym dla indywidualnego rozwoju. Fakt, że dziś możemy poruszać się łatwiej i oglądać świat online, nie powinien pozbawiać nas sensu i przyjemności z podróżowania, ani indywidualności naszego doświadczenia, które, jeśli nie jest osobiste i prawdziwe, nie jest doświadczeniem, ale zwykłą repliką doświadczeń innych.

Znaczenie słowa doświadczenie: praktyczna wiedza o życiu lub pewnej sferze rzeczywistości, nabyta przez czas i ćwiczenia; to dla nas wskazówka, co jest tak naprawdę ważne podczas naszej podróży: czas i praktyczne ćwiczenia.

Przed podróżą do Indii, jak zwykle, przeczytałem trochę o tym ogromnym, niesamowitym kraju i przestudiowałem Lonely Planet. Ale nigdy nie wyruszyłem w żadną podróż, aby znaleźć to, co wyobrażałem sobie siedząc w domu na kanapie. Jeśli podróż nas nie zaskakuje i nie wzbogaca, nie zmienia nas, to nie jest to podróż. Jeśli wyruszamy, aby potwierdzić nasze wyobrażenia i uprzedzenia, czyli to, co myślimy, że wiemy o danym kraju, nie jesteśmy podróżnikami, ale turystami, którzy podążają szlakami, które są równie wygodne, co banalne.

W roku dedykowanym Marco Polo pozwolę sobie stwierdzić, że wybór bycia turystą lub podróżnikiem ma jeszcze większe znaczenie!

Giacomo Casanova. Piombi i ucieczka

0

tłumaczenie pl: Oskar Stawyski

Zostawiliśmy Giacomo Casanovę w upalny lipcowy dzień w 1755 roku, gdy zatrzasnęły się za nim drzwi celi więziennej Piombi i rozpoczął się czas aresztu, obfitujący w ciekawe epizody i postacie, które mistrzowsko opisał w swojej książce „Moja ucieczka z Więzienia Ołowianego”, przekazywanej ustnie na salonach w całej Europie i opublikowanej dopiero w 1788 roku w Lipsku, dobre trzydzieści dwa lata po jego ucieczce. 

Piombi różni się od więzienia Pozzi, zbudowanego na parterze z wilgotnymi celami, zimnymi w zimie i dusznymi latem, zwieńczonego Mostem Westchnień, który nie ma nic wspólnego z miłosnymi uniesieniami, jak wielu uważa, bo chodzi tu o westchnienia więźniów, którzy po raz ostatni przez małe okienko widzieli światło słoneczne. W Piombi więźniowie mogli zabrać ze sobą część swoich mebli i wiele rzeczy osobistych, a cele znajdowały się na poddaszu Pałacu Dożów, pokrycie dachu wykonane było z ołowianych płyt, od których więzienie wzięło swoją nazwę.

Giacomo Casanova, czekając na proces, nie wiedział jak długo będzie musiał przebywać w Piombi. Powierzono go opiece strażnika, Lorenza Basadonny, który musiał pilnować więźnia i zaspokajać jego podstawowe potrzeby, ale wzajemna niechęć sprawiła, że ich relacje nie rozwinęły się pomyślnie.

W aktach sądowych i więziennych Casanovy natychmiast pojawia się istotna niespójność, a mianowicie fakt, że nie ma śladu po procesie prowadzącym do wyroku z 21 sierpnia 1755 roku: „Doszły do Trybunału doniesienia o wielu rzekomych winach Casanovy, głównie dotyczących publicznie okazywanej pogardy względem Świętej Religii, Ekscelencje (tytuł odnoszący się do trzech Inkwizytorów Państwowych, przyp.red.) kazali go więc aresztować i umieścić w Piombi”.

Dziewiętnastowieczny pisarz Rinaldo Fulin twierdzi, że dokumenty z procesu Giacomo Casanovy zaginęły w czasach dominacji austriackiej, podczas tymczasowego przeniesienia archiwów, ale zaprzecza temu fakt, że wszystkie raporty (z nadzoru Inkwizytorów, przyp. red.) nadal znajdują się w archiwach państwowych. Wiele osób uważa, że proces nigdy się nie odbył, aby uniknąć niedogodności dla wielu wybitnych rodzin patrycjuszy, takich jak Memmo, Morosini i innych, a także niektórych zagranicznych dygnitarzy mieszkających wówczas w Wenecji.

Nawet romans z dwiema zakonnicami byłby dość trudny do uzasadnienia, gdyby nie przynależność do masońskiej sekty „Wolnomularzy”, która była raczej źle widziana przez instytucje Republiki Weneckiej

Podsumowując, mówi się o „domniemanych przewinieniach” i „publicznej pogardzie dla Świętej Religii”, oba zarzuty są zbyt ogólne, aby uzasadnić interwencję Inkwizytorów Państwowych jako wymiaru sprawiedliwości, do tego stopnia, że wielu komentatorów uważa, że powody były inne, przede wszystkim skandaliczny związek z zakonnicą M.M. i jednoczesne spotkania z zagranicznymi dygnitarzami i członkami patrycjatu weneckiego, ponieważ Republika zabroniła patrycjuszom odwiedzania zagranicznych rezydentów w obawie przed ujawnieniem tajemnic państwowych.

Cela jest niewygodna, wyposażona tylko w półkę i wiadro na potrzeby biologiczne, lipcowe upały są dokuczliwe, libertyn prosi o jakieś meble i rzeczy osobiste, które zostaną mu przyznane oprócz brzytwy, która nie była dozwolona, Matteo Zuanne Bragadin zapewnia mu pieniądze i ciągle pyta o jego stan zdrowia.

Podczas pobytu w areszcie, oprócz strażnika więziennego Basadonny, Casanova zetknie się z innymi postaciami, w tym z dziwnym fryzjerem Soradaci, hrabią Asquini z Udine i Marinem Balbi, mnichem z Somasco, który w nocy z 31 października na 1 listopada 1756 roku stał się jego nieporadnym towarzyszem ucieczki i wspólnikiem w realizacji planu.

Pierwsza próba ucieczki się nie powiodła i Giacomo Casanova zostaje przeniesiony z celi z widokiem na dziedziniec Pałacu Dożów do celi wychodzącej na wschód w stronę nabrzeża przy Placu św. Marka, większej i jaśniejszej, z której okna widać było Lido i niewielką część Wenecji.

Niepowodzenie nie zniechęciło Casanovy, wraz z Marinem Balbim kontynuował próbę ucieczki, która skończy się sukcesem w noc Wszystkich Świętych.

Data ucieczki nie jest przypadkowa, ale jest wynikiem dziwnego i celowego, kabalistycznego łączenia z duszą Ludovico Ariosto, który odpowiada mu trzema liczbami: 9-7-1.

Bystry i przebiegły libertyn interpretuje te trzy liczby jako pierwszy wers siódmej strofy dziewiątej pieśni „Orlanda szalonego”, która brzmi dokładnie „Między końcem października a początkiem listopada”.

Brawurowa ucieczka przez pokoje Pałacu Dożów, podczas której otwierał drzwi prowizorycznymi narzędziami aż do Złotych Schodów, których drzwi były jednak zamknięte i trudne do sforsowania, ale kiedy już wszystko wydawało się stracone, jeden ze strażników, niejaki Andreoli, zauważył ich i sądząc, że zostali zamknięci w środku przez pomyłkę, otworzył ostatnią bramę, która dzieliła Casanovę i mnicha od wolności.

Obaj szczęśliwi i niedowierzający szybko zeszli po schodach Gigantów i wyszli na wolność przez Porta della Carta, przemknęli szybko przez plac mijając kolumny Marco i Todaro, docierając do wejścia na pokład Traghetto della Zecca, na którym Casanova poprosił gondolierów o zabranie do Fusiny, jednak na końcu Kanału Giudecca zmienił zdanie i poprosił o zawiezienie go do Mestre, być może po to, by pozbyć się ścigających go ludzi.

Wielu kwestionowało prawdziwość historii Giacomo Casanovy, pierwszym, który to zrobił, był Francesco Zanotto, otwarcie nazywając libertyna kłamcą, a następnie Ugo Foscolo, który zdefiniował ucieczkę jako „zwykłą bajkę”, ale oskarżeniom przeczą niepodważalne dowody, w tym rachunki za prace niezbędne do naprawy celi, której uszkodzenia dokładnie odpowiadały relacji libertyna.

I choć wielu zastanawia się, jak Giacomo Casanova zdołał uciec z Piombi, libertyn na pokładzie gondoli, wiozącej go do Mestre w zimny wenecki listopadowy poranek, wybuchnął płaczem „wznosząc duszę do Boga”.

Luigi Scoglio: Uniwersalny język teatru łączy Włochy i Polskę

0

Luigi Scoglio, włoski scenograf urodzony w Szwajcarii, uczył się w Państwowym Instytucie Sztuki Ernesto Basile w Mesynie, a następnie ukończył studia na kierunku Scenografia w Akademii Sztuk Pięknych w Urbino. Od ponad 20 lat zajmuje się scenografią teatralną, filmową i komercyjną. Współpracował z wieloma artystami w krajach na całym świecie. W Polsce w 2018 roku otrzymał nagrodę artystyczną Złota Maska za scenografię do spektakli Bulwar Zachodzącego Słońca oraz Romeo i Julia.

Jak narodziła się twoja pasja do teatru i scenografii?

Moja pasja zaczęła się, gdy byłem bardzo młody. Miałem około szesnastu lat, kiedy zainteresowałem się scenografią, co to znaczy tworzyć przestrzenie dla telewizji, filmu i teatru. Nie pochodzę z artystycznej rodziny, moim źródłem wiedzy były książki. Wykupiłem abonament teatru dramatycznego w moim mieście, Mesynie. W tamtym czasie wystawiano tam bardzo dobre spektakle, z niezwykłymi aktorami oraz wizualnie stymulującymi i interesującymi scenografiami, zaprojektowanymi przez znanych scenografów. Zobaczyłem, co dzieje się na scenie i teatr jeszcze bardziej mnie zafascynował. Potem kiedy uczyłem się w Instytucie Sztuki w Mesynie, jedna z nauczycielek opowiedziała mi o Akademii Sztuk Pięknych w Urbino, specjalizującej się w teatrze. Tak więc w wieku osiemnastu lat zdecydowałem się opuścić Sycylię i studiować scenografię w Urbino. Od tego momentu świat stanął przede mną otworem.Od lat współpracujesz z artystami różnych narodowości, w tym z Michałem Znanieckim, polskim reżyserem teatralnym. Razem stworzyliście takie produkcje jak Don Giovanni, Turandot, Romeo i Julia, a także musicale, w tym Bulwar Zachodzącego Słońca i Billy Elliot. Jak zaczęła się wasza współpraca?

Nasza współpraca rozpoczęła się w dość wyjątkowy sposób. Michał Znaniecki jest nieco starszy ode mnie. Kiedy byłem na ostatnim roku Akademii Sztuk Pięknych, mój profesor scenografii wrócił z pracy nad projektem, który stworzył w Irlandii z Michałem Znanieckim, utalentowanym młodym reżyserem rozpoczynającym karierę. Michał poprosił mojego profesora o znalezienie studenta, który byłby zainteresowany pracą nad małym, niezależnym spektaklem z ograniczonym budżetem. Inni studenci odmówili, ale ja powiedziałem: „OK, pojadę!”. Miałem 25 lat i kończyłem studia, miałem tylko wykształcenie akademickie i prawie żadnego konkretnego doświadczenia zawodowego. Spotkaliśmy się w Rzymie w 1999 roku. Dobrze nam się razem pracowało i kiedy Michał zaczął realizować więcej projektów, zawsze zapraszał mnie do współpracy. I tak pracujemy razem od dwudziestu pięciu lat.

Pracowaliście razem w różnych krajach na całym świecie, takich jak Polska, Włochy, Ukraina, Hiszpania, Argentyna, Urugwaj, Grecja, Norwegia, Szwajcaria, Chorwacja i Węgry. Jaki wpływ na waszą pracę ma kultura danego kraju?

Teatr jest dość uniwersalnym językiem, ale oczywiście kultura kraju, w którym się znajdujemy, wpływa na pewne aspekty pracy. Przykładowo, w niektórych krajach trzeba uważać na pewne symbole prezentowane na scenie. Jeśli pracujesz w Izraelu, musisz zwracać większą uwagę na symbole religijne, takie jak krzyż, który często pojawia się w przedstawieniach związanych z katolicyzmem, ale w Izraelu niewskazane jest jego wykorzystywanie. Przygotowując spektakl dla publiczności o innej kulturze lub religii niż nasza, musimy pamiętać, że znajdujemy się w bardzo delikatnej sytuacji i uszanować takie różnice. Jeśli chodzi o aspekty techniczne i organizacyjne, są one bardzo podobne we wszystkich teatrach świata. Scenografia zależy przede wszystkim od dyrektora teatru, który zleca pracę. Niektórzy dyrektorzy preferują nowoczesne scenografie, inni bardziej tradycyjne, a jeszcze inni pozostawiają dużą swobodę, ufając idei reżysera. Nie można więc określić trendów w zależności od kraju.

Jak przebiega proces projektowania i budowania scenografii?

Zaczyna się od procesu twórczego, który za każdym razem jest inny, ponieważ zależy od projektu, nad którym pracuję. Inspiracją może być wszystko: wywiad, książka, film, muzyka (nawet bardzo różna od muzyki projektu) … Inspirację można znaleźć nawet podczas zwykłego spaceru po lesie. Trzeba być otwartym na wszelkie zewnętrzne bodźce. Ważny jest także dialog z reżyserem. Jeśli reżyser ma jasną koncepcję, łatwiej jest mi przedstawić dokładnie to, czego on oczekuje. To ważny aspekt mojej współpracy z Michałem Znanieckim, który od początku dokładnie wie, w jakim kierunku chce iść i jaką historię chce opowiedzieć. Daje mi wiele inspiracji, zapewnia solidną podstawę, na której mogę pracować. W ten sposób moja praca jest sprawniejsza i możemy działać płynnie.

Kiedy kończę projekt, staram się być obecny przez cały okres budowania scenografii i prób. Moja obecność jest ważna, aby przekazać informacje wszystkim osobom, które tworzą scenografię, a więc artystom, technikom, modelatorom. W ten sposób mogą oni w pełni zrozumieć projekt i jego przesłanie. Bardzo cenię sobie współpracę i wymianę doświadczeń z pracownikami z różnych teatrów. Gdziekolwiek pracuję, uczę się czegoś nowego od ludzi, których spotykam. Mam również okazję poznać inne kultury, pracując z ludźmi z różnych krajów. Jeśli chodzi o okres prób, stała obecność scenografa nie jest częstym zjawiskiem, ale dla mnie jest kluczowa, ponieważ pozwala mi poczuć ducha tworzonego spektaklu. Często zdarza się, że podczas prób pojawiają się nowe pomysły lub rozwiązania techniczne, które nie były brane pod uwagę na etapie planowania, i to jest właśnie piękno teatru.

Jednym z twoich ostatnich projektów jest scenografia do opery Raj utracony Krzysztofa Pendereckiego w Teatrze Wielkim w Łodzi, której premiera odbyła się 24 listopada. Jakie to było doświadczenie?

Był to już kolejny raz, kiedy pracowałem w Teatrze Wielkim w Łodzi. Kiedy wracam do teatru, który już znam, czuję się, jakbym wracał do rodziny. Wspaniale było wrócić do tego miasta i spotkać wspaniałych, profesjonalnych ludzi i, co nie mniej ważne, świetnych rzemieślników.

Moim zdaniem Raj utracony to trudny, ale też bardzo mocny spektakl. To opera współczesna, skomplikowana pod względem muzycznym i stylistycznym. Oparta jest na poemacie epickim autorstwa Johna Miltona, siedemnastowiecznego pisarza, którego tekst pełen jest odniesień do Biblii. Zwykle, gdy pracujemy nad przedstawieniem, przygotowujemy jego różne wersje, a następnie wybieramy tę, która najlepiej odpowiada wizji reżysera, a także podoba się kierownictwu teatru. Tym razem zdecydowaliśmy się na wersję bardzo bogatą wizualnie. Świat przedstawiony zbudowany jest na zgliszczach pozostawionych przez inną, nieistniejącą już cywilizację. W spektaklu jest wiele scen i zmian, zastosowaliśmy dużo technologii scenicznej. Sama opera jest dość wymagająca, zarówno muzycznie, jak i fabularnie, a my chcieliśmy uczynić ją bardziej żywą i płynną poprzez scenografię.

Spośród wszystkich scenografii, które stworzyłeś, która była największym wyzwaniem?

Trudno jest wybrać, ale może to być scenografia do spektaklu Lukrecja Borgia, który odbył się w Teatrze Wielkim w Warszawie w 2009 roku. To ogromny teatr, scenografia była olbrzymia i przewidywała wiele skomplikowanych ruchów. Ale wspominam ten projekt z wielką przyjemnością, uważam go za jeden z najpiękniejszych, jakie zrobiliśmy. Oczywiście trudno jest wybrać moją ulubioną scenografię, ponieważ każda z nich pozostawia we mnie ważne wspomnienie i z każdej uczę się czegoś nowego, pod względem technicznym, stylistycznym i pod względem moich relacji z innymi pracownikami. Zawsze dobrze wspominam wszystkie projekty, jestem przywiązany do każdej scenografii, ponieważ dostarczają mi one różnych doświadczeń i emocji.

Jakie Twoje projekty zobaczymy w Polsce w najbliższym czasie?

W marcu i maju w Białymstoku wystawimy dwa spektakle, które zrealizowałem z Michałem Znanieckim. W Teatrze Dramatycznym w Białymstoku będzie to musical Szwagierki, oparty na bardzo zabawnym, ale i cynicznym tekście kanadyjskiego dramaturga Michela Tremblaya, natomiast w Operze Podlaskiej zaprezentujemy dyptyk Cavalleria rusticana/Pagliacci. Co więcej, 23 i 24 marca w Teatrze Wielkim w Łodzi odbędą się spektakle Raju utraconego.

 

Zachęcamy do odwiedzenia strony internetowej z najnowszymi produkcjami Luigiego: https://luigiscoglio.wixsite.com/lastproductions

Monika Mariotti: dobrze mieć włosko-polskie korzenie

0

Monika Mariotti, aktorka teatralna i filmowa pochodzenia polsko-włoskiego, w swoich spektaklach wychodzi poza schematy i zawsze pozostaje wierna sobie. W Polsce stworzyła już cztery autorskie projekty: Moja Nina: Mariotti śpiewa Simone, Spaghetti Poloneze, Szaman: spektakl reporterski i Blues Witch Project. W każdym z nich dzieli się z widzem swoimi refleksjami o współczesnym świecie, a także niesamowitą energią, którą czuć w każdym wypowiedzianym i wyśpiewanym słowie.

Jak dwujęzyczność i wychowanie w dwóch kulturach wpływa na pani twórczość?

Zacznijmy od tego, że nie widzę w sobie dwóch połów: polskiej i włoskiej. Widzę jedność. Zostałam wychowana w mentalności polskiej i włoskiej jednocześnie. Gdyby tak nie było, prawdopodobnie nigdy nie miałabym potrzeby wyjazdu z Włoch i życia w Polsce, w dodatku prawdopodobnie nie odnalazłabym się tutaj. We Włoszech ukończyłam filologię rosyjską i zdobyłam zawód nauczyciela języka włoskiego jako obcego, który wykonuję do dzisiaj. Pisać i czytać po polsku nauczyłam się, mając 25 lat, mimo że już od dzieciństwa mówiłam w tym języku. Dlatego kiedy piszę teksty teatralne po polsku, zawsze jest osoba, która pomaga mi je redagować. Znam sześć języków, a w moich spektaklach mówię w czterech z nich: po polsku, angielsku, rosyjsku i włosku.

Uważam moje podwójne pochodzenie za ogromną siłę, jednak nie jest to cała moja tożsamość. Podkreślam je właściwie tylko w spektaklu Spaghetti Poloneze, w którym przedstawiam w zabawny sposób cechy wspólne i różnice między Polakami i Włochami, ale też pokazuję aspekty Włoch, których Polacy często nie znają, i dążę do obalenia różnych stereotypów. Uważam, że stereotypy stanowią jedną z głównych podstaw rasizmu. Dlatego walczę ze stereotypami dotyczącymi zarówno Włochów, jak i Polaków. Nie zgadzam się na to, żeby dzielić ludzi tylko na podstawie pochodzenia czy koloru skóry.

Czy po tylu latach spędzonych w Polsce tęskni Pani za Włochami?

Bardzo lubię Włochy i lubię tam wracać. Jest to dla mnie jeden z najpiękniejszych krajów na świecie pod względem kultury, zwłaszcza historii sztuki, którą kocham. Uwielbiam we Włoszech nasycenie historią i dbałość Włochów o ich dziedzictwo kulturowe. Widzę jednak, że niełatwa sytuacja we Włoszech zmusza wiele osób do wyjazdu i zaczynania życia od nowa w innych krajach, często bez znajomości języka. Także do Polski przyjeżdża coraz więcej Włochów, co pokazuje, że zmienia się ich myślenie o tym kraju, w którym ja bardzo dobrze się odnajduję.

Pani kariera teatralna zaczęła się już we Włoszech. Czy na podstawie własnych doświadczeń widzi pani różnice w pracy aktora we Włoszech i w Polsce?

We Włoszech zajmowałam się teatrem eksperymentalnym w Rzymie, co bardzo wiele mnie nauczyło i pozwoliło poznać niesamowitych ludzi. Nadal bardzo wierzę w teatr niezależny, zrodzony z pasji. Jestem freelancerką i sama tworzę spektakle. Wtedy, czternaście lat temu, czułam wśród włoskich artystów poczucie rezygnacji, spowodowane tym, że teatry eksperymentalne nie otrzymywały dofinansowań. Uważam, że w Polsce świat teatru jest bardziej otwarty na nowe pomysły. Widzę też, że twórcy są bardziej konkretni, zdecydowani, co bardzo mi się podoba. Dużo nauczyłam się we Włoszech, jednak z moich dwudziestu lat kariery tylko sześć spędziłam w Rzymie, więc czuję się bardziej polską aktorką.

Pani najnowszy spektakl, Blues Witch Project, miał premierę 8 listopada w teatrze Scena Relax w Warszawie. Jaka jest historia tego projektu?

Jest to mój czwarty projekt w Polsce. Wszystko zaczęło się trzy lub cztery lata temu, kiedy razem z Justyną Gajczak, niesamowicie utalentowaną wokalistką, którą znam już od dawna, zaśpiewałyśmy Do I move you Niny Simone i dla zabawy opublikowałyśmy nagranie w Internecie. Z tego wspólnego śpiewania narodził się pomysł na spektakl w bluesowym, amerykańskim klimacie. Dołączył do nas Wojciech Brzeziński, aktor teatru Ateneum i mój partner życiowy. Jestem jego wierną widzką i uwielbiam jego warsztat aktorski, od dawna chciałam coś z nim stworzyć. Złożyłam wniosek o dotację do ZASP (Związku Artystów Scen Polskich), a późniejszy okres był tak intensywny, że niewiele z niego pamiętam.

Jak zwykle w moich spektaklach, także i w tym pojawia się temat różnorodności. Jest to ważny spektakl, który mówi nie tylko o historii bluesa, ale też o kolonizacji i rasizmie. Są ludzie, którzy nie chcą słyszeć o otwieraniu granic, boją się tego. Są też tacy, którzy widzą, że jest to nieuniknione. Uważam, że lepiej jest otworzyć się na człowieczeństwo i przestać dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Moje spektakle mają na celu promowanie i wspieranie różnorodności na świecie, bez lęku i ze wszystkimi konsekwencjami.

W Blues Witch Project jest Pani nie tylko aktorką i wokalistką, ale też producentką i współreżyserką. W dodatku razem z Martą Fortowską współtworzyła pani scenariusz. Jakim doświadczeniem było dbanie o tak wiele aspektów projektu jednocześnie? Jak to zmieniło pani sposób patrzenia na spektakl?

Było to ogromne wyzwanie i stres nie do opisania. Moim celem zawsze jest danie czegoś wartościowego widzom, przekazanie im pewnych emocji i historii. Tworzenie spektaklu polega na zadbaniu, żeby był on merytoryczny i profesjonalny. Chcę zapewnić taką jakość, żeby widzowie mogli po spektaklu powiedzieć, że doświadczyli prawdziwego teatru.

Po mojej przygodzie z Blues Witch Project jestem zdania, że za teatr powinno się płacić. Stworzenie spektaklu kosztuje dziesiątki tysięcy złotych, a dla widza, jeżeli może sobie na to pozwolić, jest to koszt kilkudziesięciu złotych, czasem wyższy. Teatr jest niesamowicie ważny dla rozwoju człowieka. Jest także narzędziem społecznym, okazją do bycia razem i wspólnej refleksji. Na moje spektakle zapraszam osoby, o których wiem, że są w trudnej sytuacji finansowej. Moi znajomi często sami proponują, że kupią własne bilety, ponieważ chcą wspierać teatr. Ja zresztą robię to samo. Dużym problemem w teatrze jest kompleks pieniędzy. Powinniśmy doceniać wartość spektakli i nie bać się mówić o cenach biletów.

Grała pani zarówno w spektaklach solowych, jak i w zespole. Która z tych dwóch form bardziej pani odpowiada?

Trzynaście lat temu po raz pierwszy zagrałam w Polsce w zespole czteroosobowym w sztuce pt. Kompleks Portnoya w reżyserii Adama Sajnuka i Aleksandry Popławskiej, w której gram do dziś w Teatrze WARSawy. Potem przez kolejne dziewięć lat tworzyłam i grałam sama. Oczywiście towarzyszyli mi wspaniali muzycy, którzy stanowią podstawę moich spektakli, ale Blues Witch Project to pierwszy autorski spektakl, w którym jestem na scenie z innymi aktorami. Praca z Wojciechem Brzezińskim i Justyną Gajczak to piękne doświadczenie, które pozwoliło mi zmierzyć się z moim perfekcjonizmem i potrzebą kontroli. Kiedy pracuję z innymi aktorami, obowiązki rozdzielają się, jest więcej sił twórczych. Bardzo wierzę w pracę zespołową, która jest największą siłą teatru. Wszystkie moje projekty są efektem pięknej współpracy wielu osób, bez których nie wyobrażam sobie moich spektakli. Dzięki Blues Witch Project wiem, że chciałabym dalej działać zespołowo.

Jakie są pani najbliższe plany artystyczne?

Wiem już, że w moim kolejnym projekcie na scenie będzie czwórka aktorów, oczywiście śpiewających. Będzie to spektakl podróżniczy, w którym będziemy eksplorować prawie cały świat. Zbliża się też kolejny projekt polsko-włoski, którego szczegółów niestety nie mogę jeszcze zdradzić.

Wystawa „Włoskie widoki van Wittela” na Zamku Królewskim w Warszawie

0

Wystawa dzieł Gaspara van Wittela, jednego z prekursorów vedutyzmu, została otwarta przedwczoraj (21 marca 2024) w Zamku Królewskim, gdzie będzie dostępna do zwiedzania do 24 czerwca. Pomimo że van Wittel urodził się w Holandii, Włochy stały się jego ojczyzną z wyboru. Spędził tam większość życia, malując włoskie miasta w niezwykle osobisty sposób. Odwiedzający wystawę będą mogli podziwiać 14 pięknych widoków Rzymu, Neapolu i Florencji, pochodzących z prywatnych kolekcji, często niedostępnych dla publiczności. Ekspozycji towarszyszy program edukacyjny, który obejmuje m.in. wykłady poświęcone wybranym zagadnieniom z twórczości van Wittela, katalog oraz materiał audio nagrany przez kuratorkę wystawy, Alicję Jakubowską. „Pokaz kolekcji van Wittela stanowi zapowiedź utworzenia pokoju nawiązującego wystrojem do mody odbywania Grand Tour – długiej podróży po całym kontynencie, ale z głównym pobytem w miastach Italii. Pomieszczenie poświęcone takiej właśnie turystyce znajdzie się w pobliżu stałej ekspozycji wedut Canaletta”, mówi prof. Wojciech Fałkowski, dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie.

Ziemniaki czy bataty? Bez wątpienia obydwa!

0

tłumaczenie pl: Julia Jędrzejczyk

Dziś porozmawiamy o ziemniakach i batatach, te drugie znane są bardziej pod nazwą słodkich ziemniaków lub ziemniaków amerykańskich.

Mimo że mają podobną nazwę, tak naprawdę nie mają ze sobą wiele wspólnego. Obydwa są warzywem bulwiastym i pochodzą z Ameryki Centralnej i Południowej, choć aktualnie są uprawiane na całym świecie. Należą do dwóch różnych rodzin: ziemniak (Solanum tuberosum) to psiankowiec, rodzina warzyw, do których zaliczamy także bakłażana, paprykę i pomidora, natomiast batat (Ipomea batatas) należy do rodziny powojowatych, roślin używanych przeważnie do celów dekoracyjnych, znanych pod nazwą Piękność dnia lub Morning Glory.

Przynależność do innych rodzin, oprócz tego, że jest ciekawostką botaniczną, ma również istotne znaczenie z żywnościowego punktu widzenia, jeśli weźmiemy pod uwagę, że ziemniaki zawierają solaninę, toksyczną substancję charakteryzującą rodzinę psiankowców. Solanina znajduje się w każdej części rośliny, łącznie z liśćmi, owocami i korzeniami ze względu na jej funkcję ochronną przed pasożytami. Jej struktura jest stała nawet przy wysokich temperaturach: żadna metoda gotowania nie jest w stanie zmniejszyć zawartości tej substancji, która przy większym spożyciu może sprowokować zaburzenia na tle nerwowym oraz symptomy takie jak mdłości, ból brzucha, wymioty i gorączka. W ziemniaku solanina występuje raczej w małych ilościach. Jest jej więcej w zielonych ziemniakach (zabarwienie wynika z ekspozycji na światło lub zimno) oraz w innych częściach rośliny: z tego powodu należy trzymać ziemniaki z dala od słońca, a także nie spożywać ich, jeśli mają zbyt dużo pędów. Z racji tego, że batat nie należy do rodziny psiankowców, nie zawiera solaniny, więc można spożywać także inne części tego warzywa, czyli np. liście.

Zarówno ziemniak, jak i batat mają brązową skórkę, która może być szorstka albo gładka oraz miąższ o różnych kolorach, m.in. żółty, czerwony i fioletowy, w zależności od odmiany warzywa.

To, co je przede wszystkim odróżnia to smak: ziemniak jest delikatny, a batat bardzo słodki.

Ich wartości odżywcze są niemal identyczne pod względem ilości kalorii, białka i węglowodanów. Bataty mają większą zawartość witaminy C i witaminy A, oprócz tego są bogate w antyoksydanty. Istotną różnicą jest wysokość indeksu glikemicznego (IG), czyli liczby, która określa zdolność węglowodanów obecnych w danym produkcie do podniesienia poziomu cukru we krwi. Produkty z niskim indeksem glikemicznym są wolniej wchłaniane i metabolizowane, co skutkuje większym uczuciem sytości i ułatwia kontrolowanie wagi.

Pomimo słodkiego smaku, bataty mają umiarkowany indeks glikemiczny (od 44 do 94, podczas gdy IG ziemniaków to 110), ponieważ zawiera głównie złożone węglowodany. Należy jednak wziąć pod uwagę, że IG jest zależny od sposobu gotowania warzywa. Wysoka temperatura inicjuje proces, dzięki któremu wyzwalane są cukry proste, bardziej przyswajalne. Z tego powodu na przykład pieczone bataty mają wyższy IG niż te gotowane i to samo dotyczy ziemniaków.

Oczywiście najciekawsze pytanie brzmi, jak najlepiej przygotować ziemniaki i bataty? Ziemniaki są na tyle powszechne, że przepisy na ich przygotowanie są znane i praktycznie nieskończone: smażone, pieczone, gotowane, używane jako dodatek do sałatek, a także jako baza dla pulpetów, zup i sufletów. Przepisów jest wystarczająco dużo, by zaspokoić każde gusta.

Bataty są nieco mniej popularne, ale równie uniwersalne. Tak jak ziemniaki, mogą być gotowane w całości lub pokrojone w plastry lub w drobne kostki, by później przygotować je według preferencji: gotowane, z patelni, smażone lub pieczone. Można je spożywać również na surowo (smakują wtedy trochę jak marchewki), a także ze skórką lub bez niej (tak, na surowo również jest jadalny!).

Sprawdzą się też przepisy o egzotycznej recepturze, takie jak curry albo Batata Harra pochodzenia libańskiego, ale mogą być użyte również przy przygotowaniu deserów. Są dobrym zamiennikiem dyni w różnych przepisach, np. w risotto, w sosach, farszach lub w zapiekankach.

W razie wątpliwości, czemu by nie przygotować ziemniaków i batatów razem, w jednym przepisie? Mój ulubiony to również ten najprostszy: pieczone w piekarniku, przyprawione oliwą z oliwek, solą kamienną oraz obfitą garścią szałwii i świeżego rozmarynu. Wystarczy pamiętać o jednym triku: batat jest dużo delikatniejszy niż ziemniak, więc powinno się go piec krócej. Zacznijcie piec same ziemniaki, a po 20 minutach dodajcie bataty. Jeśli chcecie, by warzywa były bardziej chrupiące i oryginalne, dodajcie łyżkę mąki kukurydzianej lub mąki fumetto di mais (mąka kukurydziana z drobniejszych ziaren) i zamieszajcie porządnie przed pieczeniem. W rezultacie otrzymacie naczynie pełne zapachu i koloru.

Borsalino – Genialny kapelusznik

0

 

W garderobie mężczyzny nie powinno nigdy zabraknąć kapelusza.
Każdy model odpowiedni jest do okazji i nastroju. 
Kapelusz to emblemat męskości, pełni też funkcję ratunkową. 
Dodaje szyku i chroni przed upadkiem obyczajów.

(Humphrey Bogart, Magazyn Times 1948)

 

Włoska Aleksandria to z pozoru niczym niewyróżniające się, średniej wielkości miasto. Zwyczajna zabudowa i nizinny krajobraz przeczą wyobrażeniom o malowniczej Italii. Latem bywa tu gorąco nie do wytrzymania, a zimą – zimno i buro, opłotki spowija mgła. Zaskoczeniem dla przybysza mogą okazać się więc eleganckie sklepy i klimatyczne kawiarnie w stylu belle epoque, dziedzictwo dawnego, królewskiego Piemontu. Przeszło dwieście lat temu Napoleon stoczył tu bitwę pod pobliskim Marengo, a sto sześćdziesiąt sześć lat temu powstała firma Borsalino – wytwarzająca sławne na całym świecie nakrycia głowy, przeznaczone z początku dla masowej klienteli, a z czasem produkowane też dla turyńskiej rodziny królewskiej, gwiazd kina, papieży i międzynarodowej socjety.

Giuseppe Borsalino od początku pragnął tworzyć wyroby, które sprzedawane będą na całym świecie. Jako szesnastolatek wyruszył do Francji i uczył się fachu u tamtejszych mistrzów. Przez 6 lat terminował w kilku warsztatach, a w roku 1857 powrócił do Aleksandrii. Z bratem o imieniu Lazzaro sprowadził najnowocześniejsze maszyny z Manchesteru i otworzył własną pracownię. Na początek niewielką. Zmysł do interesów, wyczucie stylu i nowych potrzeb, zdolność syntezy i obserwacji złożyły się na ich pierwsze sukcesy. Tworzyli nowe fasony, łączące w sobie sztywną estetykę cylindrów i meloników z miękkimi liniami i materiałami nakryć głowy klasy robotniczej. Pomysł był strzałem w dziesiątkę. W roku 1888 zakład produkował 550 sztuk dziennie, a w pierwszych latach XX wieku już 5500. Wysokie moce przerobowe zapewniał nowy kompleks produkcyjny przy Corso Cento Cannoni, w samym centrum miasta. Choć dziś brzmi to jak dowcip, firma Borsalino jako pierwsza w historii przygotowała kolekcję przeznaczoną wyłącznie dla pań, co okazało się genialnym zabiegiem marketingowym. Jednak w czasach, gdy żadna szanująca się obywatelka ani obywatel nie wychodził z domu bez kapelusza, sam Giuseppe Borsalino raczej go nie nosił, gdyż uważał, że utrudniał mu myślenie. Nie tylko szewc bez butów, ale i kapelusznik bez kapelusza chodzi.

Flagowy model Borsalino to niejako wariacja na temat innego fasonu o nazwie Lobbia, z którym wiąże się niefortunna przygoda pewnego polityka. 15 czerwca 1869 roku, Cristiano Lobbia – członek parlamentu walczący z korupcją został napadnięty w jednym z zaułków Florencji. Nieszczęśnik dostał kijem po głowie, od czego niechybnie wgniótł mu się melonik.  Już kilka dni później jeden z florenckich modystów wystawił w oknie swojego sklepu nowy wzór z wgniecioną główką podpisany „kapelusz alla Lobbia”. Nowość natychmiast znalazła zwolenników i rozprzestrzeniła się na całe Włochy, a z czasem Giuseppe Borsalino dopracował ten model, dodając jeszcze dwa boczne wgniecenia w główce tzw. oczodoły, ułatwiające jego sprawne zakładanie i ściąganie, a także uprzejme uchylanie ronda przy pozdrawianiu pań na ulicy. Dodatkowy komfort nowego nakrycia głowy gwarantował materiał, z którego był wykonany. Filc z przedniej jakości włosia królików rasy australijskiej, sprowadzonej specjalnie przez pana Borsalino do Włoch. Do dziś odmiana ta hodowana jest w Piemoncie, a kapelusze z Aleksandrii wytwarzane są według dokładnie takiej samej procedury jak przeszło sto sześćdziesiąt lat temu.

Na pierwszym etapie wyczesane z króliczego futerka włosie, jest oczyszczane i gręplowane, a potem osadzane na stalowych stożkach, gdzie pod wpływem działania wysokiej temperatury i wody ulega procesowi filcowania, tworząc powoli kaplin, który na początku jest cztery razy większy od końcowego modelu. Cały proces produkcji trwa siedem tygodni. Wszystkie czynności, a w przypadku każdego wyrobu jest ich dokładnie pięćdziesiąt dwie, wykonywane są przy użyciu ręcznie obsługiwanych urządzeń. Zawód kapelusznika jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, wymaga uważności i pietyzmu. To dzięki tym wartościom powstała legenda cenionej w świecie marki, która prócz okresów rozkwitu miewała również słabsze momenty.  Rozsławił ją niewątpliwie Humphrey Bogart i film Casablanca z 1942 roku, tym niemniej czas II wojny był dla firmy trudny i przełomowy. Wcieleni do armii mężczyźni nosili hełmy i furażerki, a koniec wojny przyniósł zmianę mody i obyczajów. To wtedy Borsalino rozwinął karierę w Hollywood. Okazuje się, że znane z westernów kowbojskie kapelusze to nie tyle tradycja Dzikiego Zachodu, co kinowa kreacja, stworzona na potrzeby fabryki snów właśnie przez firmę Borsalino. Nakrycia głowy rodem z Aleksandrii nosili również Alain Delon i J. P. Belmondo, Federico Fellini i Marcello Mastroianni, Woody Allen i Toni Servillo w nagrodzonym Oscarem filmie pt. Wielkie piękno, a także John Malkovich w telewizyjnym serialu pt. Nowy papież. W między czasie firma realizowała również inne ekskluzywne zamówienia, wśród nich błękitne meloniki dla stewardess linii lotniczych Pan Am, serię dwóch tysięcy czarnych cylindrów dla szacha Rezy Pahlaviego, zamówionych dla uczczenia 2500-lecia istnienia perskiego cesarstwa. Znacząca była też współpraca z Mediolańskim Tygodniem Mody i projekty zrealizowane z takimi kreatorami jak Gianni Versace i Krizia. Z czasem brak następców w rodzinie Borsalino sprawił jednak, że w latach osiemdziesiątych przedsiębiorstwo trafiło w ręce uwikłanych politycznie przedsiębiorców i w końcu popadło w poważne trudności finansowe, prowadzące ostatecznie wiekową firmę do upadku. Od kilku lat spółka ma nowego właściciela, holenderską firmę Haeres Equita i próbuje wykreować się na nowo, podbijając gusty dzisiejszych millenialsów, bo to oni są teraz głównym targetem firmy.

Niemal niezmieniony pozostał historyczny sklep Borsalino w centrum Aleksandrii. Panuje w nim nieco senna atmosfera, choć świadomość wagi tego przybytku z pewnością przyprawia o dreszczyk emocji. W jesienne, piątkowe popołudnie klientów jak na lekarstwo, a szczerze powiedziawszy pustki. Trochę trudno oprzeć się wrażeniu, że salon pełni bardziej rolę skansenu, a kapelusze można teraz też kupować w przyzakładowym outlecie lub przez Internet. Bardzo uprzejmy i naturalnie zachowujący się ekspedient zachęca mnie do oglądania wnętrz i przymierzania! Jakoś tak głupio jednak mizdrzyć się przed lustrem i potem nic nie kupić, dlatego po dyskretnej wizycie kieruję się do wyjścia. Moją uwagę przyciągają jednak lustra z czarno-złotym napisem Nutria, budząc nieodzownie skojarzenia ze szczeciniastymi pelisami i czapami w kształcie saganka z epoki PRL-u. Zaciekawiona, wdaję się w pogawędkę z panem subiektem. Okazuje się, że kiedyś futro nutrii miało taką samą wartość jak futro bobrowe, a jej włosie używane było w połączeniu z włosiem królika do produkcji szlachetnych filców. No proszę, wszystko zależy od kontekstu. Po chwili zauważam też dwa niewielkie drewniane regaliki na kółkach, okazuje się, że te cacka w przeszłości pełniły dość prozaiczną funkcję wózków do transportu wyrobów z jednego oddziału produkcyjnego na drugi. To prawdziwe antyki, całkiem niedawno wydobyte z otchłani fabrycznego magazynu.

Dzisiejszy zakład produkcyjny Borsalino usytuowany jest niemal w szczerym polu w miejscowości Spinetta Marengo, 7 km od Aleksandrii, to prosty budynek otoczony parkanem. Duży, przyciężkawy napis BORSALINO na dachu manufaktury niekoniecznie pasuje do dawnego stylu eleganckiej marki. Chyba miało być nowocześnie, ale wyszło tak sobie. Miałam nadzieję na zwiedzenie budynku i przyjrzenie się procesowi produkcji, zakład czasami organizuje drzwi otwarte, niestety tym razem okazało się to niemożliwe. Na szczęście jest muzeum, zainaugurowane wiosną tego roku w starym budynku fabryki w centrum miasta. Z dawnego kompleksu produkcyjnego – powierzchnią dorównującego naszej łódzkiej Manufakturze – po bombardowaniach w czasie II wojny światowej zachował się niestety tylko fragment z głównym wejściem do budynku. Do roku 1987 stał tam jeszcze komin fabryczny z oryginalnym znakiem firmowym, ale miasto zdecydowało się go wyburzyć. Straty nie może odżałować Tommaso, student historii sztuki, który oprowadza mnie po muzeum i opowiada o kapeluszach.

Tu na miejscu znajduje się ich około dwóch tysięcy. Oryginalne drewniane gabloty są autorstwa Arnalda Gardelli, projektanta całego przedwojennego zakładu produkcyjnego Borsalino. Zgromadzone dziś w muzeum witryny służyły kiedyś do przechowywania egzemplarzy wszystkich wzorów produkcyjnych powstałych od początku istnienia fabryki. Teraz eksponują historyczne modele należące m.in. do modnisia Giacomo Pucciniego, papieży Jana XXIII i Benedykta XVI, do Federico Felliniego, Johna Wayne’a, Harrisona Forda i Roberta Redforda, a także ulubione przez Franka Sinatrę modele Trilby, sławne Fedory i Mambo, berety, toczki, szapoklaki i panamy wszelkiej maści. Historia nakryć głowy to historia rozwoju cywilizacji, wydarzeń historycznych, nowych potrzeb związanych ze zmianą stylu życia, z podróżowaniem. Dowiaduję się, że kapelusz Panama pochodzi z Ekwadoru, ma status dziedzictwa kulturowego i do dziś jest tam wyplatany z włókien lokalnej palmy, a w Aleksandrii dopieszcza się jedynie detale. Il Panama początkowo został rozpowszechniony przez kupca, który miał swój skład w Panamie i przez poszukiwaczy złota podróżujących przez środkową Amerykę do Kalifornii. Dziś natomiast dobrze byłoby dysponować żyłą złota, by móc taki kapelusz swobodnie nabyć, niektóre modele, te najdrobniej wyplatane osiągają bowiem wysokie ceny.  Na rozwój kapelusznictwa miał również wpływ wynalazek samochodu. Sprawił bowiem, że fasony stały się niższe, w przeciwnym razie trudno byłoby zmieścić się w pojeździe.

Wizyta w aleksandryjskim muzeum jest jak podróż w czasie. Po jej zakończeniu, przysiadam w jednej z miejscowych restauracji. Kuchnia piemoncka ma tu swoje dobre tradycje, czerwone wino Barbera świetnie komponuje się z talerzem pierożków o nazwie agnolotti, wypełnionych duszonym mięsem i oblanych sosem z tej samej pieczeni. Planuję też wizytę w cukierni Gallina, gdzie od dziesięcioleci przygotowują baci di Alessandria – kruche orzechowe ciasteczka przełożone czekoladowym kremem, które dosłownie rozpływają się w ustach. Teraz jeszcze marzy mi się tylko nowy kapelusz. Tyle, że to marzenie będzie musiało poczekać.

Bazylia, oregano, pietruszka

0

Trudno porównuje się dzisiejszą kuchnię grecką i włoską do kuchni starożytnych Greków i Rzymian. Powód ku temu jest prosty: wiele składników, które dziś stanowią niezwykle ważną część kuchni europejskiej takie jak pomidory, ziemniaki, papryka czy dynia, zostały przywiezione do Europy dopiero wraz z podróżami Kolumba. Rzymianie nie mogli znać wcześniej owych roślin. Istnieją jednak mimo to różne składniki, których używano w tamtych czasach i których używa się nadal. Niektóre z nich funkcjonują także pod tą samą nazwą, pod jaką znali ją starożytni Grecy i Rzymianie. Idealnym tego przykładem są właśnie nazwy roślin używanych jako przyprawy.

Bazylia

Jeśli brzmienie włoskiej nazwy basilico przywodzi na myśl słowo bazylika, to istnieje ku temu dobry powód, ponieważ oba wyrazy ostatecznie pochodzą od tego samego słowa, tj. βασιλεύς (basileús), które znaczy król. Włoskie słowo pochodzi przez łacinę od starogreckiego βασιλικός (basilikós), które jest przymiotnikiem oznaczającym (jak można już się domyślić) „królewski”. Bazylia, przyprawa szczególnie ceniona i szeroko używana, jest więc rośliną o tak dużej wartości, że została nazwana rośliną królewską, godną władców. Polska wersja, bazylia, różni się troszkę i przypomina bardziej angielskie basil, istniejąc w tej formie ze względu na to, iż słowo to do polskiego nie przywędrowało bezpośrednio z łaciny, ale zostało zapożyczone za pośrednictwem niemieckiego Basilie.

 

Oregano

Także oregano jest słowem pochodzenia greckiego. Przybyło przez łacińskie origanum od greckiego ὀρίγανον (oríganon), które tradycyjnie tłumaczy się jako słowo złożone z dwóch elementów: ὄρος (óros) i γάνος (gános). Pierwsze z dwóch słów oznacza górę, natomiast drugie tłumaczyć można jako jasność, radość czy świeżość. Nazwę rośliny można więc przetłumaczyć jako „świeżość gór”. Jest to nazwa, która odnosi się do właściwości rośliny i oczywiście terenu, w jakim zazwyczaj występuje. Choć jest to wytłumaczenie przyjemne, to jednak należy pamiętać, że nie jest ono akceptowane przez wszystkich i niektórzy badacze proponują także pregreckie korzenie słowa, których etymologia miałaby pozostać nieznana.

Pietruszka

Niezwykle ważna przyprawa, często używana we włoskich potrawach, czy to z mięsem i rybami, czy to z warzywami. W języku włoskim znane są również inne (poza prezzemolo) wersje nazwy tego zioła: petrosello oraz petroselino, które są bliższe łacińskiego petroselinum, które z kolei jest zapożyczeniem ze starogreckiego. Polskie słowo pietruszka, również posiadała alternatywną nazwę – piotruszka, której jednak już się nie używa. Z pewnością odsyła ona każdego użytkownika j. polskiego do męskiego imienia Piotr, tak jak robi to również włoskie petrosello, skrywając imię Pietro. Jest to skojarzenie nieprzypadkowe, bowiem obie nazwy, tj. Piotr oraz pietruszka mają to samo pochodzenie. Greckie słowo, od którego pochodzi petroselinum to πετροσέλινον (petrosélinon), nazwa złożona z πέτρος (pétros) i σέλινον (sélinon). Pierwsze słowo oznacza nic innego jak skałę i to właśnie ono jest podstawą biblijnego imienia. W przypadku drugiego słowa można spróbować odgadnąć, jaką roślinę oznacza. Nazwy w j. polskim i włoskim są w miarę podobne: sedano, seler. Z powodu podobieństwa pomiędzy dwoma roślinami – selerem i pietruszką – ta druga została nazwana „selerem, który rośnie wśród skał”.

Mini tour między smakiem a kulturą przez Abruzję i Molise

0

tłumaczenie pl: Natalia Bruczyńska

 

Ubiegłej wiosny byłem pochłonięty podróżami i obowiązkami, miałem też wyruszyć w nową pozaeuropejską przygodę życia. Jednak poczułem też potrzebę, by znaleźć czas na poznanie bogactwa naszej pięknej Italii, głównie na płaszczyźnie kulturalnej i gastronomicznej. Tak więc, w sprawdzonym wcześniej towarzystwie mojej kuzynki Ireny, zdecydowaliśmy się wyjechać na trzy dni do Abruzji i Molise. Nie ma sensu podkreślać (a robię to za każdym razem!), jak bardzo każdy region Włoch jest przesiąknięty historią, tradycjami i naturą oraz jak można spędzić w każdym z nich (o ile w ogóle można) mnóstwo czasu bez ryzyka na brak inspiracji: to jeden z niewielu pewników w życiu! Naszym pierwszym przystankiem na trasie była L’Aquila, stolica Abruzji. Malownicze miasto, nad którym góruje majestatyczny (i ośnieżony) Gran Sasso, którego rany, spowodowane niedawnym bolesnym doświadczeniem sejsmicznym, są wciąż zbyt dotkliwe. Mimo, że miasto pełne jest dzieł sztuki, architektury i życia, ta „szczególna” atmosfera jest niestety czymś równie odczuwalnym. Przy stole, wiemy, co wybrać. Na obiad królują ręcznie robione arrosticini z owczego mięsa, jest także bardzo smaczna wątróbka, a temu wszystkiemu towarzyszą bruschettoni z grzybami i kiełbasą. Późnym popołudniem ruszamy wzdłuż wybrzeża Adriatyku, w stronę urokliwego Termoli. Mówimy o jednym z głównych miast Molise, jedynym porcie w regionie i strategicznym punkcie, z którego można zwiedzać okolicę. Z łatwością można stąd dotrzeć na wyspy Tremiti lub, udając się w głąb lądu, do oddalonego o około godzinę Campobasso. To właśnie stolica Molise będzie głównym celem kolejnego dnia, jednak nie wcześniej niż po spędzeniu przyjemnego wieczoru na spacerach między uliczkami Termoli i malowniczego Borgo Antico. Kolacja? Niezawodna pizza, a zaraz po niej taktyczny postój w cukierni. Jak już zostało wspomniane, następnego dnia udajemy się do Campobasso, trasą charakteryzującą się dużą ilością zieleni. Będąc w mieście, po przechadzce urokliwymi uliczkami, przechodzimy w stronę zamku Monforte, by podziwiać z góry otaczającą panoramę, której nieustannie towarzyszy niebo, które w połowie świeci błękitem, a w połowie wzburzoną wodą. Spacer wśród kościółków, domków i świętych sosen jest wart nawet ryzyka deszczu. Zejdźmy teraz z powrotem w dolną część miasta i udajmy się na lunch do miejsca, które lubię najbardziej, czyli do małych sklepików, gdzie zachwycają liczne wędliny, sery, regionalne desery i inne specjały. To właśnie te elementy składają się na „prostotę” (bo w sumie, co jest lepszego od dobrej kanapki?) i wykwintność posiłku w lokalu, który oferuje szeroki wybór produktów z całego Molise: nie chcesz zapełnić swojego plecaka odrobiną salsicci, soppressaty czy sera caciocavallo, by zabrać je również do domu? Późnym popołudniem, po dalszym zwiedzaniu, wracamy do Termoli, gdzie przed kolacją wspaniałe światło i obowiązkowe gelato towarzyszą kolejnemu przyjemnemu spacerowi. Tym razem daniem głównym są cavatelli, ręcznie robione na naszych oczach przez starszą panią, niemal hipnotyzującą, gdy patrzy się jak ożywia świeży makaron. Typowe czerwone wina i inne lokalne specjały dopełniają obraz satysfakcjonującej kolacji. Trzeci i ostatni dzień: wczesnym rankiem wyruszamy w górę Abruzji, w stronę San Vito Chietino, skąd wybieramy się na spacer po Costa dei Trabocchi. Pogoda nie dopisuje, lepiej poczekać na możliwe rozpogodzenie popołudniem, więc nie mogę oprzeć się ciekawości, by postawić nogę w pobliskim Lanciano – mieście, które zawsze mi coś sugerowało, podobnie jak kilka innych miast w środkowych Włoszech. Tak jak wiele innych rzeczy, często te, które zdarzają się przez przypadek, są tymi najlepszymi. Chcę nadać absolutną wartość temu, czego tutaj doświadczyłem, bo tak naprawdę dzień mógłby się zakończyć dzisiaj rano. W kilku słowach opiszę popołudnie i wieczór, które również były niesamowite. Obfity rybny lunch (smażona ryba, paccheri z owocami morza, faszerowane kałamarnice…) w San Vito, długa malownicza ulica Costa dei Trabocchi i drewniane budynki wędkarskie, które oddają charakter tego fragmentu Adriatyku przed nocnym powrotem do Lombardii. Jesteśmy w Lanciano. Po chwili przechadzania się przez malownicze miasteczko, wchodzimy do miejsca (również po to, by schować się przed deszczem), które nas intryguje: „Sklep Wędrującego Podróżnika”. Dużo podróżowałem w życiu, ale… naprawdę nigdy nie widziałem i nie doświadczyłem takiego miejsca jak to. Właściwie, zamiast opowiadać o miejscu, opowiedziałbym o faktycznym doświadczeniu, które ostatecznie zabrałem ze sobą do domu. Spotkaliśmy tu wspaniałych ludzi, którzy przyjęli nas jakbyśmy znali się od zawsze. Częstowali kawą, deserem, rozmawialiśmy wspólnie o wielu sprawach, przekazali nam miłość i pasję do swojej ziemi, a także sprezentowali nam księgę miasta. W środku czas się zatrzymał, więc nawet nie wiem, jak długo tam siedzieliśmy. Niestety, nadszedł czas powrotu, ale mam szczerą nadzieję, że pewnego dnia, będę mógł tam wrócić.

„Corte Polacca” Sebastiano Giorgi

0

Gdy tylko otworzy się zbiór opowiadań Sebastiano Giorgiego Corte Polacca. Avventure oniriche tra Venezia e Varsavia, opublikowany przez wydawnictwo Austeria, świat wydaje się lżejszy – i jednocześnie trochę bardziej niestabilny. A przynajmniej pełen niespodzianek. I to odczucie staje się jeszcze intensywniejsze, gdy damy się wciągnąć tej serii osobliwych wydarzeń naszkicowanych szczerą i ironiczną kreską twórcy komiksów – głównego bohatera – Checco, których tłem jest współczesna i XVIII-wieczna Warszawa, nieustannie jednak podszyta Wenecją.

Kontrast między stabilnością a niestabilnością jest dobrze odczuwalny z pokładu weneckiego vaporetto. W podobny sposób, w kołyszącym i hipnotycznym rytmie, połączone pozostają różne przestrzenie czasowe w sekwencji opowieści, w których poważne refleksje pełne troski o bieżące sprawy publiczne mieszają się z opisami sytuacji prywatnych niosących pocieszenie w tym zasadniczo trudnym współczesnym świecie. Dom i ukochana osoba dają poczucie stabilności (I genitori di Agata), o które trudno w przestrzeni zdominowanej przez aktualne problemy i wahającej na skraju przepaści – jak dzisiejsza Agambenowska widmowa Wenecja. Bo chociaż opowiadania z tomu Corte Polacca utrzymane są w ironicznej i lekkiej poetyce, to – na co zwraca uwagę także Alessandro Baldacci w świetnym wstępie – podszywa je melancholijny ton, zanalizowany przez autora w moim ulubionym opowiadaniu Nostalgie. Nostalgię, uczucie typowo weneckie, autor odnalazł w Polakach: „Per lungo tempo sono stato convinto che il veneziano di mezza età […] detenesse una sorta di record mondiale, o almeno europeo, di grado nostalgico. Lo pensavo finché non ho scoperto […]  i sentimenti che pervadono l’animo di molti polacchi” (Nostalgie). Takich lustrzanych odbić, nieoczekiwanych powinowactw między Wenecją i Warszawą dopełniających się niczym yin i yang (Compro casa), jest więcej – jak np. porównanie między prawobrzeżną Warszawą a Giudeccą. 

 Dochodzi do tego poczucie widmowej nieobecności: spacery z nieobecnymi (Nostalgie) przenikają się z codziennością wenecką i warszawską. Kolejną bowiem płaszczyzną, na której bohater poszukuje alternatywy wobec dzisiejszej rzeczywistości, jest Warszawa czasów oświecenia, do której przenosi się na mocy działania leku przyjmującego funkcję magicznego środka Proppa. Nie bez przyczyny przywołuję tutaj klasycznego teoretyka bajki magicznej, gdyż świat tych opowiadań z powodzeniem można byłoby opisać w odwołaniu do struktury baśni. Baśni i jednocześnie komiksu, co zapowiada już znakomita okładka, której autorem jest Guido Fuga, twórca komiksów, współpracujący niegdyś z Hugo Prattem przy Corto Maltese.  

Jogging po Parku Łazienkowskim staje się w ten sposób okazją do przeniesienia się do epoki Stanisława Augusta Poniatowskiego (Risveglio) oraz spotkań z Wenecjanami Giacomo Casanovą i Canalettem (Francesco de Futuris; Camera oscura). Checco imieniem nawiązuje do faktycznego przybysza z Włoch, pomocnika Canaletta. Nim i innymi licznymi Włochami obecnymi w Polsce czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego zdarzyło mi się kiedyś zajmować książkowo, dlatego z tym większą ciekawością przysłuchałam się dialogom, jakie przeprowadził z nimi ich krajan–narrator. Dialogom, w których pojawi się zarówno wenecki ród Bragadin, jak i Sweet Dreams Eurythmics w formacie mp3. 

Opowiadania Giorgiego mają w sobie z jednej strony niezaprzeczalny rys fantastyczny i komiksowy, z drugiej – charakteryzują się dziennikarskim zaangażowaniem w sprawy bieżące. Stąd też nie brak tu otwartej krytyki współczesnego odbioru Włoch zdominowanego przez stereotypy, Wenecji-Disneylandu, jak wspomnienia blogerki z opowiadania Tutto bene!. Recepta na rozwiązanie problemów Wenecji zawarta w opowiadaniu Veneasy uwzględnia zresztą właśnie tę powierzchowność, z jaką rzesze turystów podchodzą do lagunowego miasta. 

Szukanie rozwiązań i działanie, aktywność – to cechy charakteryzujące głównego bohatera, wspieranego przez towarzyszkę życia, „una donna meravigliosa”, zdolną reagować prawdziwym entuzjazmem na niestandardowe projekty życiowe ukochanego (Catarsi). Agata zresztą jest faktyczną bohaterką tych opowiadań, stabilnym punktem odniesienia dla wszystkich innych postaci kobiecych – współczesnych i oświeceniowych – pojawiających się w opowiadaniach. 

Bo choć tekstom tym rytm nadaje falująca niepewność bytu, tożsamości i przyszłości, to wycieczkom, wyjazdom i poszukiwaniom towarzyszy zawsze gest powrotu do stabilnego świata określonego przez prawdziwe uczucie. Powrotu do Warszawy, powrotu do Wenecji.