Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155
kcrispy-baner-1068x155

Strona główna Blog Strona 124

Telewizja: korzystać czy dać się wykorzystać?

0

tłum. Katarzyna Liaci

Ręka do góry, kto chciałby skrytykować włoską telewizję! Jest Was zbyt dużo, dla wszystkich nie starczy czasu, zatem głos zabiorę ja. Cała Europa – i nie tylko – śmieje się z nas za naszymi plecami, myśląc o tym, co przetacza się przez nasze rodzime kanały telewizyjne. Prawdę mówiąc, w większości przypadków moglibyśmy sięgnąć po broń werbalną i rzec „przyganiał kocioł garnkowi…”, ale spróbujmy odłożyć dumę na bok, wznieśmy się ponad polemiki i postarajmy się przeanalizować sytuację w sposób obiektywny.

Bardzo często nachodzi mnie ochota, by wziąć telewizor i cisnąć nim przez okno – nasze programy telewizyjne są naprawdę nędznej jakości. Oglądamy np. wiadomości rozpoczynające się od tragicznych doniesień ze świata. Przedstawia je z wielkim zaangażowaniem i grobową miną dziennikarka, która nanosekundę później jest w stanie założyć maskę słodkiej idiotki i rozpocząć przekazywanie plotkarskich newsów z komercyjną muzyczką w tle i tancerką topless na pierwszym planie. Tak – dobrze zrozumieliście: w tym samym wydaniu, które stara się zajmować wojnami, gospodarką, polityką, doniesieniami ze świata, itd… (W celu otrzymania bardziej szczegółowych informacji, przykładów, linków i konkretnych nazwisk tych „dżinów z lampy”, możecie się zawsze ze mną skontaktować, pisząc na: lingua@gazzettaitalia.pl). Nie mówiąc już o reality i talent show, oglądając które ma się wrażenie, że Włochy przez ostatnie 20 lat obywały się bez etatowych Di Caprio czy Pavarottich, lub o programach, gdzie jakiś piękniś z siłowni nieumiejący się wysłowić zasiada na tronie, gotów wybierać młode gąski albo sfrustrowane panie w średnim wieku, które ślinią się na sam jego widok. Horror! Dlaczego do tego doszło? Jest to kwestia politycznie delikatna, na którą spróbuję udzielić Wam odpowiedzi w jednym z kolejnych artykułów.

Jednak mimo istnienia otaczającej nas śmieciowej telewizji nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, jakoby lepiej było nie mieć w ogóle w domu telewizora. Wielu utrzymuje, że telewizja jest przestarzałym środkiem przekazu, że obecnie powinno się korzystać wyłącznie z Internetu – jedynego prawdziwie wolnego i demokratycznego medium. Czy aby na pewno? A nie jest przypadkiem prawdą, że to właśnie w Internecie w każdej chwili możemy się natknąć na kaczkę dziennikarską? Pomijając już fakt, że roi się w nim od oszustów szukających łatwych, naiwnych ofiar. Sieć jest delikatnym narzędziem, z którym należy się obchodzić bardzo ostrożnie. Uważam zatem, że nie powinniśmy – mimo wszystko – rezygnować z włączania odbiornika telewizyjnego, żeby się trochę zrelaksować lub zasięgnąć informacji na temat wydarzeń w otaczającym nas świecie. Prawdziwa zdolność polega na umiejętnym dokonywaniu wyboru tego, co warto obejrzeć, przy zachowaniu własnych opinii, wolnych od wpływu przedstawianych nam faktów.

Zacznijmy od stwierdzenia, że nie można – przynajmniej raz w tygodniu – nie oglądać programów poświęconych polityce. Wszystkie te „Ballarò”, „Servizio Pubblico”, „Piazza Pulita”, itp. (które to audycje można spokojnie obejrzeć też w Internecie) informują o tym, co z punktu widzenia polityki, społeczeństwa, gospodarki i kultury dzieje się w naszym kraju. Być może ci z Was, którzy śledzą te programy, zauważą, że ich goście to dyżurni politycy, od dwudziestu lat powtarzają tę samą śpiewkę. To prawda, macie rację. Jednakże to nie tłumaczy ignorowania różnych punktów widzenia, czy to słusznych, czy błędnych. Obecnie we Włoszech panuje moda – zwłaszcza wśród osób młodych – na twierdzenie, że polityka ich nie interesuje. Według mnie jest to jedynie próba usprawiedliwienia własnej niewiedzy w tym zakresie. A to właśnie młodzi powinni rozumieć aktualne podziały polityczne, by próbować na nowo rozruszać sytuację w kraju. Ponadto wielu z nich jest produktem podkultury telewizyjnej. I to właśnie to – uśpienie rozumu – jest celem części śmieciowych programów. Patrząc na przeciętny poziom kultury w naszym kraju, telewizji udaje się go osiągnąć.

Pozostając przy programach wartych zachowania – istnieją bardzo interesujące transmisje, przedstawiające obiektywnie fakty historyczne i wydarzenia sprzed lat, którym obecnie można przyjrzeć się w sposób chłodny i pozbawiony emocji. Mamy formaty telewizyjne traktujące o podróżach, programy dokumentalne, dzięki którym poznajemy różne kultury, geografię, zwyczaje zwierząt (które narażamy na niebezpieczeństwo, często wyłącznie przez własną próżność), jak działają Ziemia i Wszechświat; transmisje, które możemy uznać za pozytywne i które nie zagrażają naszej inteligencji.

Z pewnością wielu z Was zna termin Velina, używany w odniesieniu do obecnej w programie ładnej dziewczyny, która nie musi robić nic, tylko tańczyć i pokazywać własne ciało, stanowiąc tym samym pożywkę dla gniewu feministek. A jednak postać ta narodziła się w jednym z – moim zdaniem – najciekawszych programów w naszej ramówce – „Striscia la notizia”. Jest to szczególny rodzaj wiadomości telewizyjnych, trwający zaledwie dwadzieścia minut, który przedstawia najważniejsze informacje opatrzone satyrycznym komentarzem. Często reporterzy „Striscii…” prezentują materiał, gdzie demaskują mało uczciwe osoby, które próbują oszukać obywateli. Tym samym zajmuje się zresztą mój ulubiony program, którego za nic nie opuszczam (też dlatego, że można go spokojnie obejrzeć ponownie w Internecie). Chodzi o „Le iene”. Można by go zdefiniować jako rodzaj kabaretu: programu, w którym mówi się o wszystkim w sposób bardzo inteligentny. To dlatego właśnie jest taki fajny: w szybkim, wciągającym rytmie przedstawia reportaże poświęcone ważkim zagadnieniom społecznym, przeplatane lżejszymi momentami, na granicy plotkarstwa, ale zawsze traktowanymi z odpowiednią dozą ironii. Dziennikarze „Le iene” przygotowują reportaże na często bardzo niebezpieczne tematy, za pośrednictwem których ostrzegają przed wszelkim złem, dostarczając jednocześnie informacji najwyższych lotów. Krótko mówiąc, jest to jeden z programów, dla których można zapomnieć, gdzie się położyło pilota.

Reasumując, sądzę, że ewentualna kampania, której celem byłoby całkowite zniszczenie środka przekazu, jakim jest telewizja, bez cienia wątpliwości poniosłaby klęskę. Telewizja to zbyt ważne narzędzie dla rządzących, którzy za jej pośrednictwem manipulują umysłami, tworzą tendencje, mody do naśladowania, przekonania. Telewizja nas hołubi, sprawiając, że zaczynamy być posłuszni reklamom, robi z nas niewolników konsumpcji. Rola, którą w naszym społeczeństwie odgrywa ta magiczna skrzynka, jest zbyt głęboko zakorzeniona, by nawet pomyśleć o możliwości jej wyeliminowania. A zatem, skoro już musimy z nią żyć, jedynym sposobem na wyjście zwycięsko z tej potyczki jest używanie inteligentnie i dla własnej korzyści tych kilku pozytywnych aspektów, które możemy z niej wydobyć.

Florencja miastem elegancji

0

Ulice wypełnione tłumem artystów, malarzy oraz odwiedzających przybyłych z całego świata, siedzących na schodach kościołów, obowiązkowo z mapą w ręku i gotowych do przebycia całego miasta. W wąskich ulicach i zaułkach, dla odmiany, nieprzerwanie toczący się strumień samochodów, motocykli, skuterów. Odgłos typowy i charakterystyczny, spotęgowany dobiegającymi ze wszystkich stron tonami dzwonów kościelnych, z kościołów kryjących w swoich wnętrzach dzieła sztuki godne obejrzenia. Katedra z kopułą zaprojektowaną przez Brunelleschiego i Battistero, Santa Maria del Fiore, Orsanmichele z Madonną Bernarda Daddi, Santa Maria Novella, Santo Spirito oraz wiele innych klejnotów sztuki Florencji. Nietrudno o zgubienie się w zawiłym mieście, tak okazałym i cudownym, jakim jest Florencja, przy nieustannym strumieniu przechadzających się eleganckich mieszkańcow, niewątpliwie kojarzących się z tym miastem. Rozciagające sie wokół miasta wzniesienia i wijąca sie wzdłuż Florencji rzeka Arno tym bardziej ubogacają malowniczy pejzaż miasta. Ponad pagórkami nietrudno nie zauważyć wyłaniających się średniowiecznych domów z pięknym widokiem z San Miniato, skąd można podziwiać panoramę całego miasta.

Niezliczone pracownie, laboratoria, z których dobiega miły i charakterystyczny dla ucha odgłos: narzędzia , którymi zręcznie posługują się prawdziwi rzemieślnicy urzekają nas dźwiękiem, a rzemieślnik rzeźbiący w marmurze bądź drewnie, lub wykonujący ręcznie skórzane buty troszczy się o każdy najmniejszy szczegół. Zachęcam do wstąpienia w przerwie do włoskich lokali trattorie schodkami w dół, gdzie nie można nie spróbować zupy „ribollita”, bądź befsztyku po florencku (zwanego potocznie chianina), a może farinaty z gorgonzolą, popijając sławne wino Chianti. Splendor miasta, ktorego historia sięga czasów starożytnych, przeżywał swój najowocniejszy rozkwit w wieku Odrodzenia, w czasie panowania rodu Medyceuszy. Florencja ukszałtowała się w oparciu o handel i operacje bankowe, na bazie przemysłu złotych nici i jedwabnych tkanin, była upiększana w ciągu wieków przez artystów znanych na calym świecie. Pochwała i honor należą się Leonard da Vinci, Botticelliemu, Michelangelo, Brunelleschi, Masaccio, Giotto, Donatello i wielu innym. Zamknijcie oczy i dajcie sie ponieść Waszej fantazji. Zamiast masy turystów, spośród tłumu wyłonią się wielcy „artyści ubrani w długą szatę, przewiązaną pasem i obleczeni plaszczem siegającym do kolan, pilnujący burzliwej nierzadko historii Florencji”, jak pisał Dubreton..

Czas kontynuować, bo czekają na Was stragany, jak w przypadku Mercato Nuovo, obfitujący w różnorodne i wielobarwne tkaniny, które swoim kolorem czarują nas i otulają. Niepowtarzalne tkaniny o wysokiej klasie, arrasy odzwierciedlające krajobrazy i zabytki toskańskie. To wszysto przydaje jeszcze bardziej eleganckiego wdzięku temu miastu, z jego “łakomymi” mieszkańcami, jak przystalo na toskańczyków, zamieszkującymi ten sympatyczny region i posługującymi się dialektem o zabarwieniu typowym dla tej części Włoch: “h” przydechowa, która wymowie włoskiej nadaje tym bardziej miły ton dla ucha. To właśnie Florencja jako pierwsza przyswoiła łacinę i jako pierwsze miasto włoskie przeszła na język włoski, tzw. volgare. Przykuwają nasze spojrzenie elegancka forma arabesek ze szkła, przeróżne wyroby ze szkła, wełna czesankowa oraz terracotta, którą mieszkańcy miasta Pizy, po zdobyciu Majorki, przywieźli do Włoch i gdzie Luca della Robbia (1400-82 ) wpadł na pomysł, aby wprowadzić glinianą glazurę w celu wzmocnienia terracotty, tworząc w ten sposób nową sztukę, z nową dekoracją. Rzemieślnik toskański wykonuje własną pracę tradycyjnie, z oddaniem godnym skrupulatnego pracownika, bo pragnie zaopatrzyć i zadowolić własnymi produktami klientów nie tylko z Florencji, ale i z całego świata. Rzemieślnik, zanim stał się zawodowym pracownikiem, przechodził solidne przygotowanie i tak też do dzisiaj zdobycie uprawnień rzemieślnika poprzedzone jest nauką. Wpatrując się w kolorowe i czarujące tkaniny, zostajemy przeniknięci cudownym zapachem skóry, wykorzystywanej do wyrobu butów, rękawiczek, portfeli, torebek, torebeczek oraz wielu innych akcesoriów, łącznie z ubraniami praktycznymi w codziennym użyciu. Ręce naszych florenckich artystów nieustanie doszukują się coraz to nowych pomysłów i potrafią wciąż tworzyć nowe formy, nacechowane ich poczuciem artyzmu.

Sklepiki z witrynami z haftem rzucają sie w oczy i stanowią cenny punkt odniesienia dla znawców tego delikatnego rzemiosla, które ma swój daleki rodowód, a które po dzień dzisiejszy urzeka przechodniów swoim niezwykłym pięknem i przydatnością.

Bez uprzedniego wytyczenia sobie trasy turystycznej, na każdym kroku we Florencji natrafiamy to na sławny budynek, to na rzeźbę, godne przeanalizowania i przestudiowania. Miejsc uroczych, gdzie łatwo zatracamy glowę, galerii, muzeów, pałaców, placów, klasztorów we Florencji nie brak. Nasza elegancka i wykwintna podróż dobiega końca i zostaje przypieczętowana wizytą na Moście Złotników, z licznymi sklepikami oraz z wyeksponowanymi klejnotami ze złota i srebra. Natomiast via Tornabuoni, znana ze swoich najlepszych butików projektantów wysokiej mody, uwiedzie nas swoją niepowtarzalną elegancją.

Za wolność naszą i waszą

0

tłum. Aleksandra Gryko

Kiedy byłam studentką Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w czasach komunizmu, w latach 1987-1988, słyszałam różne opowieści o Montecassino. Byłam rozpieszczoną, włoską 18-latką, która jak większa część mojego pokolenia nieszczególnie interesowała się historią, ale pewnego razu w Polsce zaczęłam śledzić z dużym zainteresowaniem wydarzenia związane z ruchem Solidarność. Po powrocie do Włoch zdałam różne egzaminy z historii na włoskim uniwersytecie, ale żadna książka nie opisywała kalwarii armii 2. Korpusu Polskiego, który uwolnił Włochy, otwierając drogę do Rzymu. zdobywając Montecassino, bastion uważany przez Anglików za nie do zdobycia. Armia utworzona w przeważającej części z niedożywionych i źle traktowanych byłych więźniów łagrów rosyjskich, których udało się przenieść do Persji dzięki serii zręcznych porozumień między gen. Sikorskim, gen. Andersem a Stalinem, dotyczących przeszkolenia ich przez Anglików, po napaści na Związek Radziecki ze strony Niemiec, ich niegdysiejszego sprzymierzeńca.

Ponad rok temu pewna Polka, Gabriela, która pracowała w bibliotece w Mediolanie, opowiedziała mi o swoim ojcu, oficerze armii Andersa, który walczył pod Montecassino, a który później powrócił do Polski, żeby dołączyć do swojej rodziny, był wielokrotnie prześladowany przez rząd komunistyczny, który uważał byłych żołnierzy armii Andersa za „wrogów ojczyzny”.

Było zabronione mówienie o Andersie. W ten sposób również we Włoszech, gdzie partia komunistyczna miała znaczne wpływy, ta historia nie była chętnie rozpowszechniana. Nawet teraz nie udało mi się znaleźć w żadnej bibliotece mediolańskiej książki Andersa „Armia na wygnaniu”, opublikowanej w roku 1947, która właściwie przepadła (lub postarano się o to, by ślad po niej zaginął?).

Zaczęłam zbierać dokumenty i wywiady przeprowadzone z ostatnimi weteranami 2. Korpusu Polskiego prowadzonego przez Andersa i to, co nie przestaje mnie zaskakiwać, to nie tylko ich bezwarunkowa miłość do Polski, za którą walczyli nie dostając nic w zamian, ale ich miłość do Włoch, które nie mogły za wiele dla nich zrobić, chociaż we Włoszech zginęło 17.131 Polaków, niektórzy z nich pochowani zostali na 4 cmentarzach wojennych w Casamassima (Bari, 450 poległych), Montecassino (1070 poległych), Loreto (1070), San Lazzaro di Savena (Bolonia, 1450).

Tylko 3 000 z 115 000 otrzymało obywatelstwo włoskie, dzięki małżeństwom zawartym przed rokiem 1945. Pozostali byli zmuszeniu do migracji. Bez ojczyzny, bez domu, stracili wszystko, ponieważ większość z nich pochodziła z Polski wschodniej, zajmowanej przez Sowietów. Ci, którzy wzięli ślub po 1945, spowodowali niejako odebranie obywatelstwa nawet ich włoskim żonom, które z miłości do swoich mężów stały się bezpaństwowcami, postanowiły towarzyszyć im nawet w najodleglejszych zakątkach świata, w Argentynie, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Anglii, itd.

I tak, podczas gdy ja, nie znając nawet głębszych przyczyn, mogłam korzystać z otrzymanej wolności urodziwszy się we Włoszech, moi polscy rówieśnicy z Akademii narzekali na komunizm, kolejki w sklepach, niemożność wyjazdu za granicę, jeżeli nie zostało się oficjalnie zaproszonym przez jakiegoś obcokrajowca, na biedę swoich rodzin, które były zmuszone do kupowania większości rzeczy na czarnym rynku (mydło, szampon, mięso, kawa, sprzęty gospodarstwa domowego, itd.). A jednak Włosi i Polacy walczyli razem, za tę samą wolność. Za te same ideały.

W ten sposób z wielkim zaangażowaniem prowadziłam dalej moje badania w archiwach porozrzucanych po całej Europie, poszukując bezpośrednich świadectw ostatnich ocalałych tego ważnego okresu, dotyczące wyzwolenia Włoch, Montecassino, dzięki udziałowi Polaków. Pomimo wielu trudności czułam się w obowiązku kontynuować ten film i skończyć go na czas, żeby zaprezentować chociaż jego większą część z okazji obchodów rocznicy Montecassino, podczas której obecne były instytucje polskie i włoskie, polscy weterani pochodzący z całego świata, którym towarzyszyły ich rodziny, międzynarodowi sportowcy, którzy przyjechali pod Montecassino, żeby wziąć udział w maratonie zorganizowanym przez powiat w miejscu bitwy.

Dla Polaków Montecassino reprezentuje ich własne, bezwarunkowe poświęcenie, miłość do Polski, jak zostało wyryte na nagrobku na cmentarzu: „my, żołnierze polscy, oddaliśmy Bogu ducha, ziemi włoskiej nasze ciała, a nasze serca Polsce”.

Zarówno hymn narodowy włoski, jak i polski mówią o przyjaźni pomiędzy tymi dwoma bratnimi narodami. Polski hymn powstał w 1797 roku w Reggio Emilia, w tym samym roku i miejscu, gdzie powstała włoska flaga:

– „Marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski” – „Gia’ l’aquila d’Austria/le penne ha perdute/ il sangue d’Italia/ e il sangue polacco/ beve’ col Cosacco/ ma il cor le brucio’” („Orzeł austriacki/ stracił swe pióra/ i krew włoską/ wraz z polską/ żłopie z Kozakami/ lecz duch jego ginie”). Kolejny, ciekawy zbieg okoliczności, który potwierdza przyjaźń pomiędzy narodami.

My, Włosi, mamy dług w stosunku do Polski, nie możemy o tym zapomnieć.

W filmie nie traktuje się tylko o wojnie, ale też o miłości, braterstwie i wierności dla swoich ideałów, nawet gdy wszystko wydawało się utracone. Po otrzymaniu wiadomości, nie dodających odwagi, które krążyły po zawarciu umów w Teheranie, Polacy dalej kontynuowali swoją walkę o wyzwolenie Włoch, żeby dać przykład. A jak tu nie wspomnieć o maskotce wojska, Wojtku, misiu, który podążał za nimi od Iranu, przez Palestynę, aż do Włoch, gdzie pod spadającymi bombami pomagał żołnierzom w przenoszeniu amunicji?

Po tym jak został maskotką armii, również miś Wojtek, tak jak i jego koledzy żołnierze, nie otrzymał zasłużonej wolności i został zamknięty w ZOO w Edynburgu, gdzie się zasmucił, a ożywiał się tylko, gdy słyszał język polski lub gdy jakiś żołnierz przechodził przez kraty, żeby się z nim pobawić, jak za dawnych czasów.

Uroki przywoływania historii

0

tlum. Agata Klodecka

W Europie żyje wiele osób, które z zainteresowaniem czytają książki historyczne, oglądają historyczne filmy lub zwiedzają średniowieczne zamki i osady, zastanawiając się, jak wyglądało życie w tamtych czasach. Niektórym wystarcza wyobraźnia, jednak inni nie są w stanie powstrzymać się od dotknięcia przeszłości własnymi rękami. Są to osoby, które przez długie miesiące szyją stroje na wzór tych z minionych epok, zgłębiają tajniki używania broni, narzędzi, przyglądają się zachowaniom ludzi żyjących w tamtych czasach, a wszystko po to, by móc wziąć udział w rekonstrukcji wydarzeń historycznych. Najbardziej znana organizacja europejska zajmująca się tego typu wydarzeniami to CERS (Consortium of European Re-enactment Societies), której przewodniczącym jest Wenecjanin Massimo Andreoli.

„CERS powstała w 1997 roku w wyniku połączenia zgromadzeń, grup zajmujących się historią i zwykłych pasjonatów rekonstrukcji historycznych ”, wyjaśnia Massimo Andreoli. „Jest to działalność, która może przyciągnąć tysiące osób, ale która cały czas czeka na pełne docenienie. Dzięki organizacji Living History powstaje wiele akcji popularyzujących CERS w całej Europie. Chodzi tu między innymi o wycieczki z przewodnikiem po miejscach związanych z historią, naukę sztuk walki, muzyki i tańca tradycyjnego oraz rzemieślnictwa. Często łączy się to z akcją promocyjną, która w waloryzacji dziedzictwa materialnego i niematerialnego widzi wartość dodaną.”

Ile jest filii organizacji CERS?

„Na dzień dzisiejszy jest ich około 130 w całej Europie. Łączą pasjonatów strojów historycznych, antycznych bitew, kuchni z dawnych epok oraz różnych form teatru. Ale najważniejszy pozostaje sektor tradycyjnego rzemieślnictwa, które przeżywa ponowny rozkwit wśród młodszych pokoleń, szczególnie we wschodniej Europie. Na zorganizowanej w Piacenzy akcji „Armi & Bagagli” – być może największym targu europejskim poświęconym produktom związanym z rekonstrukcją historyczną – pojawia się ponad 250 rzemieślników z różnych krajów zajmujących się żelazem i antyczną biżuterią, między innymi z Polski. Dzięki umiejętności zrzeszania ludzi z różnych kręgów kulturowych – historyków, naukowców, rzemieślników, artystów – CERS zwiększyła zakres działań. Stała się doradcą twórców filmów dokumentalnych i historycznych, zaopatrzeniowcem wystaw oraz usługodawcą na różnych galach.”

Które narody przykładają największą wagę do rekonstrukcji wydarzeń historycznych?

„Fenomen rekonstrukcji jest już rozpowszechniony w całej Europie. Państwa takie jak Wielka Brytania, Francja czy Grecja są najbardziej zaangażowane, jednak w połowie lat 90., właśnie dzięki założeniu CERS, Włochy zaczęły coraz bardziej interesować się rekonstrukcjami, stając się tym samym punktem odniesienia dla innych narodów. Przecież nie mogło być inaczej, zważywszy na ogromne bogactwo historyczne naszego kraju. Od dawna istnieją regiony, takie jak Wenecja, Lombardia, Piemont, Umbria czy Toskania, które wydały specjalne ustawy uznające rekonstrukcje wydarzeń historycznych. Teraz także Liguria i Apulia podążają tą drogą. Ale najciekawszy fenomen przybył ze wschodu Europy, gdzie wreszcie można z dumą cieszyć się i promować poza granicami pamięć o historii własnego kraju. Republika Czeska, Węgry, Ukraina i Polska idą, moim zdaniem, w pierwszym rzędzie tego pochodu. Organizują rekonstrukcje przyciągające tysiące osób, na przykład rekonstrukcja bitwy pod Grunwaldem, właśnie w Polsce, w której powstaje coraz więcej inicjatyw związanych przede wszystkim z historycznymi bitwami. A wszystko to zaczęło się od chęci wspominania zwycięstwa nad Zakonem Krzyżackim w 1410 roku.”

Jak to się dzieje, że pasja do rekonstrukcji wydarzeń historycznych dzieli ludzi?

„Jest to dosyć oryginalne i kosztowne hobby, które bierze się przede wszystkim z zamiłowania do historii. Wydaje mi się jednak, że zacznie się ono stawać coraz bardziej popularne; po pierwsze ze względu na coraz większe zainteresowanie kinematografów wydarzeniami i postaciami z naszej historii, a po drugie ze względu na działalność Living History w miejscach o znaczeniu historycznym, które stały się również wakacyjnymi destynacjami. Jeszcze ciekawsze jest dla mnie pytanie: którą epokę historyczną rekonstruować? Dlaczego antyk jest ważniejszy od renesansu, a XVII wiek od średniowiecza? To już zapewne pytanie do antropologa. Ja zawsze powtarzam, że to nie ty wybierasz epokę, ale epoka wybiera ciebie. Nigdy nie ma racjonalnego wyjaśnienia, często najważniejszy jest wygląd – piękno danego stroju liczy się bardziej niż rola osoby, która go nosiła. Jednak kiedy przychodzi do „ubrania się” we własną przeszłość, rekonstrukcje stają się zdecydowanie głębszym i pełniejszym przeżyciem.

Wszyscy lubią pizzę!

0

Wszyscy lubią pizzę!

Pizza, jedna z najbardziej popularnych potraw na świecie. Nie chcę tym artykułem rozzłościć fanatyków włoskiej kuchni, więc ograniczę się tylko do przytoczenia historii pizzy. „Pizza” to bez wątpienia słowo włoskie, jednak potrawy do niej podobne, czyli rozgniecione, przyprawione lub nadziewane ciasto upieczone w piekarniku lub na kamieniu, z różnymi składnikami na wierzchu, czy to gotowanymi, czy surowymi, istnieją co najmniej od 3000 lat. Ich ślady można odnaleźć już w starożytnej Grecji i Egipcie. Jeśli rozszerzymy nasze kulinarne horyzonty, rozejrzymy się dookoła, dostrzeżemy starożytny libański chleb „Ṣāj”, turecki chleb „Yufka” i znany już szerzej chleb arabski, które nie są niczym innym, jak tylko focacciami z rozgniecionego, a następnie przyprawionego i nadziewanego chleba. Dlatego pozwolę sobie powiedzieć, że pizza nie jest wynalazkiem czysto włoskim. Zanim jednak przejdziemy do meritum, warto cofnąć się w czasie do okresu sprzed 1000 roku, kiedy to jeszcze posługiwano się językiem wernakularnym. Właśnie z tamtych czasów pochodzi napis „Pizzas” na pergaminie ze skóry jagnięcej. Wiadomo na pewno, że między XVI a XIX wiekiem pizza ewoluowała, by w końcu pojawić się w formie znanej nam dzisiaj. To proste, uważane za ubogie danie „uliczne” pojawiło się w Ameryce w połowie XIX wieku razem z włoskimi emigrantami. Amerykanie, ludzie znający się na reklamie, przywłaszczyli ją sobie i rozpropagowali na całym świecie, oczywiście dostosowując ją do swoich wymogów kulinarnych. Tak oto pizza stała się kolejną tradycyjną włoską potrawą jadaną za granicą, także u nas, w Polsce. Nie oceniamy tego, czy polska pizza lub pizza produkowana w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, jest dobra czy zła. Jest jednak pewne, że nie jest to prawdziwa, tradycyjna pizza włoska.

Kiedy jakiś Włoch przyjeżdża do Polski i je tutaj pizzę po raz pierwszy, od razu zauważa pewne różnice w smaku i wyglądzie: pomidor to często po prostu rozwodniony koncentrat, sos jest zrobiony z mocno przyprawionych pomidorów, mozzarelli właściwie nie ma, używa się zamiast niej żółtego sera, na przykład Goudy, gama składników jest dużo szersza niż we Włoszech – kurczak, kabanos, ananas, banan, śliwka, itd. Te ostatnie składniki nie są używane do robienia tradycyjnej słodkiej pizzy, która jest jedną z najstarszych pizz neapolitańskich, ale do słonej, z serami i pomidorami. Wreszcie ciasto, składnik najważniejszy, podstawowy, który, niezrobiony ze specjalnej mąki i niepoddany specjalnemu zaczynianiu, staje się ciężkostrawny. Ten czynnik skłonił mnie do przeprowadzenia ankiety, której wyniki pokazały, że do pizzerii najczęściej chodzą ludzie młodzi i bardzo młodzi, rzadziej osoby po pięćdziesiątym roku życia, których procesy trawienne są nieco wolniejsze.

Dobry pizzaiolo (osoba robiąca pizzę) jest kucharzem, a umiejętność zrobienia dobrej pizzy to sztuka. Pizza powinna być lekkim i aromatycznym daniem odpowiednim dla wszystkich i o każdej porze. Zaczęło się od Raffaele Esposito, który w 1889 roku na cześć wizyty królowej Małgorzaty w Neapolu zrobił pizzę w kolorach flagi nowonarodzonych Włoch, pizzę składającą się z mozzarelli, pomidorów i świeżej bazylii. Pizza Margherita, według badań przeprowadzonych przez Istituto farmacologico Mario Negri w Mediolanie, pozwala zapobiegać zawałom, udarom, miażdżycy i nowotworom układu trawiennego. Oczywiście tylko jeśli jest zrobiona ze składników wysokiej jakości.

We Włoszech w około 52000 pizzeriach pracuje około 87000 osób, są również pizze produkowane w piekarniach. Duża część pizzerii to biznesy rodzinne. W Polsce natomiast jest około 4500 pizzerii, ale większość to restauracje sieciowe. Wiele z nich, oferujących jedzenie i pizzę włoską, przeżywa rozkwit od 2005 roku. Ciekawy wydaje się fakt, że większość z nich powstaje w okolicach Łodzi. Największy sukces odnoszą tradycyjne włoskie pizzerie. Niedawne badania potwierdziły, że pizza jest w czołówce rankingu dań kupowanych przez Polaków, szczególnie jeśli chodzi o dania jedzone poza domem. Od niedawna zaczęłam zauważać, że Polacy coraz chętniej podążają za nowym trendem: chcą jeść pizze produkowane z mąk, składników dokładnie takich samych, z jakich produkowane są pizze we Włoszech. Moja wielka miłość do kuchni włoskiej sprawiła, że poznałem profesjonalnych szefów zajmujących się pizzą: szefa Antonio Marollo, który dwa lata temu otworzył w Łodzi dobrze prosperującą pizzerię z piecami opalanymi drewnem oraz szefa Giuseppe Giovenco, który nie mieszka na stałe w Polsce, ale ma zamiar jak najszybciej się tu przeprowadzić, przywożąc ze sobą bardzo ambitny plan. Chce on założyć szkołę prawdziwej włoskiej pizzy, żeby kształcić certyfikowanych pizzaiolo. W 2014 roku w Parmie Szef Giuseppe Giovenco wziął udział w Mistrzostwach Świata w robieniu pizzy, prezentując na nich pizzę w kolorach polskiej flagi oraz pizzę przedstawiającą orła białego w koronie, symbol Polski.

Od 4 lutego 2010 roku pizza stała się tradycyjną potrawą o jakości gwarantowanej przez Unię Europejską.

Warszawa (i Polska) w obiektywie fotografa Federico Caponiego

0

FOTOGRAFIA

Federico Caponi, absolwent filozofii Università di Firenze, rozpoczynał karierę fotografa we włoskich teatrach (Politema w Cascina, Verdi i Flog we Florencji). Pracuje jako asystent i fotograf w różnych produkcjach telewizyjnych, dla MTV, Fox Family Channel i Dirty Poet Films. Jest autorem reportaży społecznych z Azji i Europy. W Polsce jego fotografie opublikowano w Przekroju, Rzeczpospolitej, Gazecie Wyborczej i w wydawnictwach Teatru Narodowego w Warszawie. Posiada własne studio i tradycyjną ciemnię w Pracowni Wschodniej, na stałe współpracuje z warszawskim studiem graficznym Temperówka. Wraz z Magdaleną Stopą, jest współautorem dwóch książek o tematyce varsavianistycznej, „Chleb po warszawsku” i „My, rowerzyści z Warszawy”. W roku 2013 wystawił swoje prace na EASTREET w Lublinie. W Warszawie mieszka od 2006 roku. Fragment jego portfolio jest do obejrzenia na stronie www.federicocaponi.com. To właśnie tam Federico publikuje swoje nieco mniej przystępne w odbiorze zdjęcia, czyli te nieco „brzydsze”, smutniejsze. Wielu ludzi docenia jego fascynujące, odmienne zdjęcia, jednakże w gruncie rzeczy, według niego, w Polsce brakuje jeszcze odwagi do wyciągania na światło dzienne mniejszych czy większych tragedii zwykłego człowieka, i nawet te najbardziej postępowe czasopisma rzadko decydują się na ich opublikowanie. Caponi, poprzez swoje prace, opowiada nam między innymi historie kobiet uwikłanych w handel seksem, ale także o alkoholizmie czy chłopcach z Izby Dziecka. Robi to dla siebie samego, dla samorozwoju, ponieważ na takich zdjęciach i tak się nie zarabia. Niekiedy aby zrobić trzy zdjęcia do poważnego reportażu potrzeba 6 miesięcy! Najpierw trzeba przygotować sobie tło, zdobyć zaufanie fotografowanych ludzi. Federico jest na to zawsze przygotowany, stał się w tej dziedzinie ekspertem. Zawsze z aparatem fotograficznym u boku, gotowy na nowe wyzwania zawodowe. Jasne, zdarza mu się robić zdjęcia komercyjne, tak jak każdy profesjonalista jest skłonny robić wszystko po trochu, jeśli tylko jest na to zapotrzebowanie. Jednak jego własny styl najlepiej odzwierciedla się właśnie w reportażach o tematyce społecznej. Generalnie rzecz biorąc, nie podobają mu się pytania na ten temat. „Nie powinno się pytać malarza: dlaczego malujesz tymi kolorami?”, mówi Caponi. „Dla mnie to jest oczywisty wybór. Taki jest mój styl. Taka jest moja poetyka.”

WARSZAWA

Mimo że z początku polska stolica wydała mu się szara i przygnębiająca (wrażenie podzielane nawet przez niektórych warszawiaków), powoli zaakceptował, a później pokochał to miasto. To tutaj urodziła się jego córka, to tutaj mieszka od 8 lat. Na chwilę obecną Warszawa stała się jego drugim domem. Natomiast jego pierwszy dom, Toskania, a raczej Florencja, pozostała mu głęboko w sercu. Nie chciałabym, aby zabrzmiało to zbyt dramatycznie. Ale widząc jego gęsią skórkę (dosłownie), kiedy opowiadał mi o swoim dzieciństwie i o tym, jak Babcia pokazywała mu wszystkie ukryte florenckie zakamarki, przekonałam się o tym niezbicie. Ba! Podobnie reaguje mówiąc o Sienie, mieście od zawsze rywalizującym z Florencją! Jednak Warszawa również potrafi być, lub chociażby wydawać się, piękna jak Paryż – zależnie od punktu widzenia i obranej trasy turystycznej. Babcia, kobieta bardzo elegancka, po zobaczeniu z Warszawy jedynie Traktu Królewskiego, Łazienek i Żoliborza odniosła wrażenie, że jest to właśnie taki mały Paryż! Innym członkom rodziny Federico odważył się pokazać więcej obliczy stolicy, docierając tam, gdzie nawet niewielu “rdzennych” mieszkańców dociera, jeśli nie przypadkiem: Koło, odległa Praga… Federico lubi chłonąć to, co lokalne: język, kulturę, kuchnię. Włoska restauracja w Warszawie? Nigdy! Kiedy brakuje mu smaku prawdziwej włoskiej kuchni, wykonuje szybki telefon do Florencji: “Mamo, jutro przyjeżdżam.” – i gotowe! W Warszawie natomiast jego ulubiona jadłodajnia, gdzie wg niego można zjeść na światowym poziomie “z odrobiną miejscowej tradycji”, to Bufet Centralny przy ul. Żurawiej 32/34, lub też Słodki Słony na ul. Mokotowskiej 45. Z klubów wymienia Basen (ul. M. Konopnickiej 6) i Nie Zawsze Musi Być Chaos na ul. Marszałkowskiej 10 (wejście od Oleandrów) – fundację promującą dobry design i kulturę słuchania muzyki poważnej, jazzu, awangardowej i ludowej. Organizuje wydarzenia muzyczne i artystyczne, wspierając najbardziej wartościowe prace i rozwijając wrażliwość społeczną. Ostatnio stała się bardzo trendy i pojawiła się w sekcji “Zrób to w Warszawie” w “Co jest grane” (dodatek kulturalny do Gazety Wyborczej).

POLSKA

Federico poznał ją dobrze podczas stanu wojennego za pośrednictwem zdjęć polskiego fotografa Chrisa Niedenthala. Były to słynne zdjęcia, obecne w międzynarodowej prasie, takiej jak włoskie L’Espresso. Jak mówi Caponi, we Włoszech wszyscy znali ruch Solidarność, z uwagi na fakt, że.najbardziej szanowana postać włoskiej lewicy (za swoje umiarkowane poglądy), Enrico Berlinguer przyjaźnił się z Jackiem Kuroniem. Co sądzi Federico kiedy słyszy o obecnym cudzie gospodarczym Polski? Porównuje ją zawsze do Włoch, gdzie nadal żyje się lepiej niż nad Wisłą, ale które niestety znajdują się obecnie w fazie dekadencji. Polacy, poczynając od roku 1989, musieli zbudować swoje państwo prawie od zera. Tak więc, według niego nie ma mowy o cudzie, a raczej o imponującym wzroście gospodarczym spowodowanym stosunkowo szybkim rozwojem Polski. Nadal widoczne są ogromne różnice między Polską A (tą bogatą, jak Warszawa) a Polską B (biedniejsze miasta, takie jak np. Lublin). W Lublinie koszty wynajmu są bardzo niskie, jednak na każdym rogu widać biedę, nie trzeba długo szukać. Dla fotografa społecznego jest to “raj”. We Włoszech granica między bogatymi i biednymi dzieli kraj na Północ i Południe gdzieś na poziomie Rzymu. Niestety, Polska pozostaje państwem dość silnie scentralizowanym, co odróżnia ją od Włoch: złożonych ze stosunkowo niezależnych miasteczek, z których każde ma swoją piazzę (plac), gdzie zawsze znajdzie się jakaś praca. W Polsce natomiast istnieją miliony miejsc z trzema domami na krzyż. Nie mając tam wiele do roboty, ludzie popadają niekiedy w alkoholizm. Według Federico, również we Włoszech istnieje ten problem, jednak jest być może nieco mniej widoczny (w każdym miasteczku, na każdej piazzy znajdziemy: głupca, pijaka i księdza). W Polsce alkoholizm bywa niekiedy pełnoprawnym stylem życia. Kultura picia w tych dwóch krajach różni się, jednakże w ostatnich latach również w Polsce widoczne jest inne nastawienie. Zaczęto stawiać na produkty regionalne i słabsze gatunki alkoholu. Na prowincji otwierane są niewielkie browary, gdzie produkowane jest wysokiej jakości piwo, może odrobinę droższe, ale jednocześnie “prawdziwsze”. Takie piwowarnie dają zatrudnienie osobom pochodzącym z małych miasteczek bez innych perspektyw. Tak więc, kupując lokalne piwo (np. Ciechan czy Pinta) wspieramy produkty wysokiej jakości, ale też dobrobyt lokalnej społeczności!

Rzymskie koty

0

Rzym. Moje ukochane włoskie miasto, moje miejsce na ziemi. Tak jak zapewne milionów innych osób na świecie…Pełen zabytków ze wszystkich możliwych epok, wypełniony charakterystycznym dla całych Włoch dźwiękiem skuterów, z powietrzem wilgotnym od pobliskiego Tybru i Morza Śródziemnego, gęstym od smogu i żaru. Kiedy przyjechałam tu po raz któryś z kolei w 2010 roku po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że istotnie, nie jest to może najlepiej pachnące miejsce na świecie. Dzieje się tu tyle, codziennie miasto deptane jest przez miliony mieszkańców i turystów, panuje pozornie tylko kontrolowany chaos, no i ten Tyber – szybko znalazłam mnóstwo usprawiedliwień. Mało przyjemny zapach Rzymu (do którego szybko się przyzwyczaiłam) nie znaczy nic wobec jego nieprzebranego kulturowego i historycznego bogactwa, w którym każdy odwiedzający może brodzić do woli. Tydzień tutaj to zdecydowanie za mało na zobaczenie wszystkich nawet najbardziej oklepanych „widokówek” z miasta. Ja na szczęście miałam tamtym razem nieco więcej czasu, bo „aż” 2 tygodnie. Był to sierpień, 50 stopni w słońcu. Nad morze do Ostii pojechałam dosłownie trzy razy, tak bardzo chciałam poświęcić się poznaniu mojego ukochanego Rzymu jak najlepiej mogłam. Tak, tu mnie macie. Tym razem też trzymałam się głównie turystycznych perełek (to po prostu grzech nie odwiedzić Fontanny di Trevi, nawet przy setnym pobycie w Wiecznym Mieście). Do swoich sukcesów zaliczyłam m.in. pierwszą wizytę w Muzeach Watykańskich (mieliśmy niebywały fart, kolejka wychodziła jedyne 20 metrów poza budynek! nie do wiary) oraz na Isola Tiberina, gdzie nigdy wcześniej nie udało mi się zajść.

Włócząc się w tych właśnie okolicach niespodziewanie znalazłam się w dzielnicy żydowskiej. Było to tuż przed rozpoczęciem moich studiów na wydziale orientalistycznym, więc tego typu rzeczy bardzo mnie interesowały. Ale to temat na oddzielny artykuł. Wychodzimy zatem z dzielnicy żydowskiej, mijając coś w rodzaju klubu Hare Kriszny. Idąc dalej w stronę majaczącego w oddali largo di Torre Argentina dochodzimy do zwyczajowego włoskiego widoku, tj. wykopaliska w środku miasta. Jako że ze wszystkich epok antyk interesuje mnie najmniej, mało brakowało, a nawet nie sięgnęłabym po aparat. Wtem, na skraju balustrady pojawił się kotek! Kto mnie zna, ten wie, że w tym momencie oszalałam i pobiegłam go pogłaskać i się nim pozachwycać… :3 Nietrudno zauważyć, że jedną ze wspomnianych „widokówek” Rzymu są także koty, tzw. gatti di Roma, pozujące wdzięcznie na tle wszelakich zabytków. Nie ma chyba innych istot, które odkąd się tam pojawiły nigdy, nawet na moment nie opuściły Rzymu, są częścią jego krajobrazu, wybrały go sobie na dom. I tak jak Rzymianie założyli wieki temu miasto Kolonia w obecnych zachodnich Niemczech, tak koty założyły sobie coś, co teraz przez ludzi określane jest jako „colonia felina” – kocia kolonia. Koty dostały się na teren Włoch z Egiptu, gdzie były ubóstwiane – po dziś dzień, na tamtych terenach, w kulturze muzułmańskiej koty uważane są za bardzo czyste stworzenia. Prorok Mahomet w jednym z hadisów mówił, że wodą z miski, z której pił kot można bez problemu dokonać ablucji przed modlitwą, a kiedy jego własna kotka Muezza zasnęła na rękawie jego ubrania modlitewnego – odciął go, aby nie przeszkadzać jej we śnie. Także w Imperium Rzymskim kult świętego kota był bardzo silny, w tzw. serapeach oddawano cześć boginii Bastet. Do dziś na rogu Palazzo Grazioli na Via della Gatta można zobaczyć niewielki koci posąg. W początkach XX wieku przez pewien czas rzymskie koty żywione były z pieniędzy gminy. Przysługiwała im dzienna racja podrobów. Jednakże z powodu niewystarczających środków i cięć w budżecie nie trwało to długo, a cała sytuacja zaowocowała przysłowiem „non c’è trippa per gatti” (“nie ma podrobów dla kotów”, coś w stylu polskiego „nie dla psa kiełbasa”).

Obecnie o rzymskie koty troszczą się głównie pobliskie kociary (gattare), które karmią swoich podopiecznych regularnie i z własnych środków. Najbardziej znaną kocią rezydencją jest właśnie wspomniana Colonia Felina Torre Argentina. Jej podopieczni są naprawdę rozpieszczani, sami spójrzcie! Czyż nie są urocze? Już dawno nie miałam tak fotogenicznych modeli. Kotki szybko stały się ulubieńcami turystów i miejscowych, aż trudno się oprzeć pokusie ich nakarmienia, mimo kartki z zakazem. Wszyscy podopieczni tego schroniska pod chmurką są wysterylizowani, a w arkadach widocznych po zejściu „pod ziemię” mieści się niewielki sklepik z pamiątkami, z których dochód przeznaczany jest na kolejne sterylizacje i karmę. Tam również te nieco młodsze kotki czekają na sterylizację lub adopcję, żywo reagując na nowych odwiedzających. Rozdzierający widok. Tyle pyszczków do wykarmienia! Tłumaczę sobie, że są przecież pod dobrą opieką… Co mogłam, to zrobiłam: dokonałam zakupu płóciennej torby z logo schroniska oraz kalendarza z fotografiami miejscowych gatti di Roma. I Was też do tego namawiam. Następnym razem podczas Waszego pobytu w Rzymie: Torre Argentina punktem obowiązkowym! Do tego czasu odwiedzajcie chociaż stronę www.gattidiroma.com i trzymajcie rękę na pulsie.

I prezzi della case a Varsavia

0
La media prezzi degli appartamenti messi in vendita sul mercato secondario a Varsavia nel febbraio 2014 è di 8.362 z?otych per m2. Questo dato rappresenta „solo” lo 0,1% in meno rispetto al mese precedente e lo 0,3% in meno rispetto allo scorso anno. Secondo l’ultima analisi del portale immobiliare Domy.pl, il più grande gruppo di clienti interessati all’acquisto nella capitale riguarda quelli alla ricerca di appartamenti al prezzo di mezzo milione di zlotych.
A Varsavia, il mercato immobiliare (il più grande in Polonia) è caratterizzato da una grande diversità di prezzi offerti per le unità di vendita. Il livello variabile dei tassi è influenzato dall’età e dagli standard dell’edificio, dotazioni standard e locali, dalla sua superficie. Tuttavia, il fattore determinante di ogni prezzo è rappresentato dall’ubicazione dell’immobile.
721ef7aed746a2ece0260a5228bef568 (2)

Luca Minatore

0

Z pochodzenia polski góral, od pięciu lat mieszka we włoskich Alpach. Niedawno dał o sobie znać teledyskiem do singla “Voglia di sparire”. Jego wszystkie teksty są w języku włoskim, a warstwa muzyczna jego piosenek przywodzi na myśl dokonania chociażby Tiziano Ferro, choć on sam się do tego nie przyznaje. Przedstawiamy Luca Minatore!

 

GI: Kim jest i skąd pochodzi Luca Minatore?

LM: Nazywam się Łukasz Górnik, urodziłem się i wychowałem w Polsce, mam 33 lata. Jestem szczęśliwym, wesołym chłopakiem, kochającym życie i jak wielu innych marzącym o karierze artysty. Dużo się uczę jako piosenkarz, ale mam jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Zacząłem pisać moje piosenki, by móc w ten sposób wyrazić siebie, swoje uczucia i emocje, nie myśląc nawet o tym , że mogą kiedyś zainteresować kogokolwiek. I tak oto właśnie w 2010 roku powstał „Luca Minatore”.

 

GI: Dlaczego wybrałeś akurat Włochy?

LM: Podsumowując, mój pomysł narodził się 5 lat temu. Postanowiłem przyjechać do Włoch, by lepiej nauczyć się języka włoskiego, gdyż na uczelni nie jest się w stanie dobrze go nauczyć. Trzeba rozmawiać z Włochami i poznać dobrze ich życie codzienne. Zawsze powtarzam, że trzeba ćwiczyć, mówić i rozmawiać po włosku. To jest najlepszy sposób, by nauczyć się obcego języka. Życie przez wiele lat w obcym kraju prowadzi do perfekcyjnej znajomości języka. Włochy podobały mi się od zawsze. Zdecydowałem przeprowadzić się tutaj 5 lat temu i odnalazłem się tu bardzo dobrze.

 

GI: Jakie miejsce w Twoim życiu zajmuje muzyka? Jaki artysta najbardziej Cię inspiruje i… czemu jest to akurat Natalia Kukulska? 😉

LM: Muzyka jest dla mnie bardzo ważna. Pomaga mi żyć i oddychać. Ma dla mnie głębokie znaczenie. Oznacza miłość, pozytywną energie, optymizm, ciepło, radość i nadzieję. Wypełnia i ubarwia całe moje życie. Lubię wielu artystów: Mariah Carey, Toni Braxton, Laurę Pausini, Edytę Górniak i Mietka Szcześniaka, ale tylko Natalia Kukulska (moja ukochana piosenkarka) potrafi wzbudzić we mnie prawdziwe emocje. Jest jedną z najlepszych polskich artystek. Jej muzyka jest od zawsze i, śmiem twierdzić, na zawsze w moim sercu.

GI: Czy sam piszesz swoje teksty i muzykę? Opowiedz nam o Twojej ulubionej piosence.

LM: Piszę muzykę odkąd pamiętam. Wszystkie kompozycje, których jestem autorem, powstają z myślą ekperymentowania i zabawy z językiem włoskim. Komponując je szukam już od pierwszego dźwięku tzw. równowagi pomiędzy harmonią, słowami i melodią, by rozjaśnić wszystkie zakątki duszy. Bardzo lubię śpiewać w języku włoskim. Język ten sam w sobie jest bardzo muzykalny. „Voglia di sparire” jest moją ulubioną piosenką. Powstał do niej również teledysk, który można zobaczyć już od 4 tygodni na moim kanale na youtubie. Piosenka ta jest bardzo smutną kompozycją. Słuchając jej zawsze myślę o przeszłości. Zainspirowana jest miłością, bólem, wszelkimi zmianami w życiu, nadzieją i utratą bliskiej osoby. Jest dedykowana wszystkim zranionym. Opowiada historię o chłopcu bardzo wrażliwym i nieszczęśliwie zakochanym w dziewczynie, z którą wkrótce się rozstaje. Na poczatku nie wie co ma począć, jest zdesperowany, nie wychodzi z domu i nie rozmawia z nikim. Przestaje wierzyć w prawdziwą miłość i uczucie. Myśli nieustannie o przeszłości i o tym, co było. Wciąż powracają wspomnienia: słowa, emocje, gesty i miejsca, które pielęgnuje w swojej świadomości. Na szczęście po pewnym czasie zdaje sobie sprawę, że nie można żyć w ten sposób z powodu nieszczęśliwej miłości.

 

GI: Czy Twoja płyta wyszła nakładem włoskim czy polskim? Gdzie można ją dostać?

LM: Mój album zatytułowany „Luca Minatore” nie jest w sprzedaży, gdyż zawiera cover Noemi: „L’amore si odia”, ale wkrótce będzie udostępniony niemal we wszystkich sklepach internetowych!

 

GI: Masz fanów zarówno we Włoszech, jak i w Polsce? Spotykasz się ze zrozumieniem czy raczej z krytyką?

LM: Mam bardzo dużo przyjaznych mi osób, czy to we Włoszech, czy w Polsce, które chcą dla mnie jak najlepiej, kibicują mi i gratulują każdego małego sukcesu. Wszystkim za to bardzo dziękuję, z całego serca. Niestety nie jestem w stanie odpisać każdemu z osobna. Jest naprawdę miło czytać wszystkie te komentarze, które dostaję na fanpage’u: „Gratulacje, piosenka jest naprawdę piękna, tak samo jak teledysk”, „Piękny utwór, aż mi przeszły ciarki”, „Luca, masz super głos i wiesz jak go używać”, itp. Jestem wzruszony. Te słowa są moją siłą!

 

GI: Ubierasz się bardzo modnie, wręcz metroseksualnie. Czy presja na dobry wygląd jest we Włoszech większa niż w Polsce?

LM: Włoska moda jest uważana za jedną z najważniejszych na świecie. Jest najbardziej żywa, kolorowa, śmiem twierdzić, najpiękniejsza. Dla mnie jest ona sposobem, by wyrazić siebie. Pomaga mi. Śledzę ją, ale tylko tę, która mi się podoba. Nie lubię być w centrum zainteresowania. Nie jestem z tych, którzy nie wyjdą z domu, jak nie założą firmowych spodni, czy apaszki. Mój sposób ubierania się, czy czesania może się podobać bądź nie. Mnie się on podoba. To ja decyduję.

 

GI: W innych wywiadach można przeczytać, że uważasz siebie za osobę raczej cichą i spokojną. Jakie masz rady dla Polaków takich jak Ty, chcących przetrwać i odnaleźć się w rozkrzyczanych, szalonych i głośnych włoskich realiach?

LM: Ważne, by pozostać zawze sobą. Trzeba zawsze w siebie wierzyć, w swoje zdolności i w siłę. Nie jest dobrze jeśli próbujesz udawać kogoś, kim nie jesteś. Trzeba pozostać wiernym sobie. Czasami kiedy wszystko się chrzani, kiedy nie czuję się dobrze i jestem zmęczony, zatrzymuję się na chwilę, biorę kilka głębokich oddechów i zaczynam widzieć rzeczywistość w innych barwach.

 

GI: Jakie masz plany na przyszłość? Jakieś koncerty, płyta po polsku?

LM: Wkrótce czeka mnie wizyta w studio nagrań. Napisałem 5 nowych piosenek i nie mogę się już doczekać, by je nagrać!

 

GI: Zatem życzymy powodzenia i dziękujemy za wywiad!

Diana Łapin

0

Prawdziwa artystka, jakością i talentem dorόwnuje światowej sławy fotografom. Tak jak jej dzieła, tak i ona sama ciągle się zmienia. Nowy kolor włosόw, nowa fryzura, zdjęcia fashion, artystyczne, z wydarzeń. Diana lubi zaskakiwać i jest jej pełno wszędzie: w księgarniach, na rozdaniu nagrόd we włoskiej MTV, w architekturze, czy na wybiegach londyńskiego tygodnia mody, a nawet w polityce. Związana na stałe z pόłnocą Włoch (Genuą, a obecnie Mediolanem) przygotowuje się do kolejnych ważnych projektόw: sesji fotograficznej dla włoskiego prestiżowego magazynu LUI, kilku wystaw oraz… to tajemnica. Bez tajemnicy nie byłoby niespodzianki, a na nią wszyscy, w przypadku Diany, czekają!

Jak trafiłaś do Genui?

Do Genui trafiłam poprzez projekt Erasmus, w 2006 roku, z Uniwersytetu Wrocławskiego (Filologia Klasyczna i Kultura Śrόdziemnomorska). Mieszkałam tam do 2013 roku i niedawno przeniosłam się do Mediolanu. Genua jest trudnym miastem. Pięknym, ale o niewielkim rozwoju. Wiele zawdzięczam, niestety zmarłemu niedawno, agentowi prasowemu, Cosimo De Mercurio, ktόry po obejrzeniu przez przypadek mojej wystawy zaproponował mi wspόłpracę. Dzięki niemu poznałam wielu moich pόźniejszych klientόw, wspόłpracownikόw i znajomych. Poznałam rόwnież cudownych ludzi i firmy, ale niestety ogόlnie rzecz biorąc rynek genueński jest bardzo trudny i zamknięty. We Włoszech na razie planuję rozwόj w Mediolanie. Moim planem jest poszerzanie znajomości, więc mam nadzieję z czasem pracować coraz więcej zagranicą: zdarzają się wspόłprace w Niemczech, w Londynie… Nie wykluczam, że pewnego dnia znajdę się w innym kraju, ale nie chcę zrywać kontaktόw z Włochami.

Jesteś cenioną artystką. Z kim wspόłpracujesz?

Dziekuję. Jestem ciągle bardzo “wolnym freelancerem” (pozwolę sobie na ten pleonazm), pracuje z agencjami reklamowymi, dla rόżnych firm, architektόw, profesjonalistόw w rόżnych dziedzinach. Niektόrych stałych i ważnych klientόw można znaleźć na mojej stronie: www.dianalapin.com. Dodam, że zaczynam wspόłpracę z agencją modelek w Mediolanie. Czasem wspόłpracuję w Polsce z agencją Pani Grabowskiej z Bielska-Białej, w lutym będę na London Fashion Week oraz zrobię dwie sesje z młodą stylistką z Hamburga oraz ze stylistą polskim Darien Mynarski. Mam na swoim koncie trochę publikacji w międzynarodowych magazynach modowych jak CHAOS Magazine (NY), Tantalum Magazine, Ellements Magazine i innych. Wkrόtce wyjdą też nowe sesje w LUI Magazine z Mediolanu.

Wiele polskich nazwisk. Co sądzisz o polskim rynku mody?

Polski rynek mody jest na dobrej drodze do rozwoju. Dotychczas miałam przyjemność wspόłpracować z Anną Drabczyńską i z wyżej wymienionym Darienem Mynarskim (ktόry mieszka i pracuje w Londynie), ale co do polskich projektantόw nie chciałabym teraz rzucać nazwiskami przypadkowo, ponieważ jestem na etapie ich poznawania i właśnie ze świetną specjalistką PR z Wrocławia, Joanną Gołębiewską, chcemy zbliżyć się do tego tematu w Polsce. W ostatnich latach jestem jednak skupiona bardziej na rynku włoskim.

U kogo brałaś lekcje z fotografii modowej?

Co do zdjęć fashion, pierwsze doświadczenie zdobyłam z Arturem Bieńkiem w Bielsku-Białej. Od zawsze wolałam obecność człowieka na fotografii. W fotografii fashion znajduję upust dla mojej potrzeby kultu sztuki, pomimo iż jest to bardzo konsumpcjonistyczny sektor. Połączenie sił stylisty, makijażystów i fryzjerów oraz modeli we wspόłpracy z fotografem to coś pięknego.

Bierzesz udział w mediolańskich lub londyńskich pokazach mody?

Byłam zaproszona przez Milk Tv z Berlina na Berlin Fashion Week parę lat temu, pόźniej brałam udział w pokazie hamburskiej szkoły mody JAK. W Mediolanie, pomimo iż mam już paru klientόw, to jeszcze nie pojawiam się często w tym środowisku, ale przyznam, iż zdecydowanie bardziej bawią mnie sesje zdjęciowe niż pokazy: tu potrzebna jest dobra baza techniczna i znajomość zasad, ale nie jest to fotografia kreatywna, ktόrą tak kocham. Czuję się wolna, kiedy mogę działać na osobiście ustalonym planie: czy to fashion, czy portret, czy zdjęcia reklamowe. Oczywiście nie pogardzam pokazami mody, jest to mimo wszystko cudowne doświadczenie.

Jesteś członkinią wielu fotograficznych stowarzyszeń, ale też założycielką tzw. PLITu. Co to takiego?

Od 2008 roku jestem członkinią ZPAF – Zrzeszenia Polskich Artystόw Fotografόw. To najważniejsze i największe zrzeszenie fotografόw w Polsce. Aby się do niego dostać należy przejść przez egzamin oraz zaprezentować swόj projekt w fotografii niekomercyjnej. Jestem rόwnież członkinią Art Commission z Genui, to takie stowarzyszenie artystyczne. Organizuje wydarzenia, wystawy, konkursy w rόżnych dziedzinach sztuki na terenie Genui, w innych miastach i czasem za granicą. PLIT to projekt polsko-włoski. Zorganizowaliśmy Festiwal dla Dzieci w kilku miastach w Polsce i we Włoszech, w którym brali udział fotografowie z Polski (między innymi ze ZPAF), Włoch, Holandii i Rosji. Podczas wystawy były zorganizowane rόżne atrakcje dla dzieci i rodzicόw. Obecnie mam nowy pomysł na projekt z ramienia PLIT, który powstał z chęci wspόłpracy międzynarodowej, oczywiście szczegόlnie pomiędzy krajami, ktόre bezpośrednio wpłynęły na moje życie.

Jakiego fotografa cenisz najbardziej?

W fotografii mody przykładem może być Ruven Afanador, Eugenio Recuenco, Annie Leibovitz czy Polak Szymon Brodziak. We współczesnej fotografii reportażowej według mnie niezmiernie postępowy jest Steve McCurry, ale proponuję zagłębić się w jego tworczość i pominąć sławne portrety, ktόre są oczywiście dobre, ale nie ukazują umiejętności reporterskich. Włoskim bardzo interesującym i sławnym autorem na pograniczu fotografii reklamowej, pejzażowej i fine art jest Franco Fontana.

Organizujesz również wystawy i wspόłpracowałaś z wieloma wybitnymi osobistościami. Czy będzie można zobaczyć cię w najbliższym czasie w Polsce?

Tak, organizuję i wspόłorganizuję eventy, między innymi z Art Commission. W tym momencie jestem bardzo skupiona na nowym środowisku Mediolanu. Wcześniej wspomniałam o projekcie z ramienia PLIT, ale niestety nie mogę na razie zdradzić o czym mowa, ponieważ jest w fazie powstawania. Poza tym mam ważny projekt, Lens on Wine, ktόry narodził się we Włoszech i jest skierowany do Polski i Rosji: proponujemy pobyty we Włoszech z atrakcjami i szkoleniami w sektorze turystyczno-żywieniowym. Kto jest zainteresowany może się z nami skontaktować. Oprόcz tego, ostatnio brałam udział w kilku wystawach i konkursach w Genui, w Polsce prawdopodobnie zrobimy artystyczną sesję fashion z Wicemiss Polski. Co do innych wydarzeń, planujemy z Art Commission kilka wystaw w Mediolanie we wspόłpracy z Galleria Porpora oraz moją osobistą wystawę z siecią ksiegarni Feltrinelli. Co do wspόłpracy z architektami to dotyczy ona publikacji książkowej z Università di Architettura di Genova pod okiem arch. Massimiliano Giberti. Realizuję rόwnież serię okładek do książek dla wydawnictwa Libero di scrivere, praca ta powinna zakonczyć się wystawą. Pomysłόw jest dużo, jestem otwarta na wspόłpracę między Włochami a Polską, także zachęcam do kontaktu, zawsze warto sprόbować!