Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155
kcrispy-baner-1068x155

Strona główna Blog Strona 23

Risotto z dynią, boczkiem i kremem z octu balsamicznego

0

Składniki dla 2 osób:
150 g ryżu carnaroli lub arborio
250 g pulpy z dyni hokkaido
50 g białej cebuli
1⁄2 l bulionu warzywnego (1/2 marchewki, 1⁄2 białej cebuli,
1 gałązka selera naciowego, 3 ziarna czarnego pieprzu)
20 g oliwy z oliwek
30 g zimnego masła
20 g startego parmezanu
Sól, czarny pieprz mielony
80 g guanciale lub surowego wędzonego boczku
15 g kremu z octu balsamicznego

Przygotowanie:
Przygotuj bulion: warzywa pokrojone na duże kawałki zalej jednym litrem zimnej wody, gotuj aż 1⁄4 wody odparuje.

Pokrój boczek w paski i podsmaż na patelni na średnim ogniu bez tłuszczu aż będzie chrupiący, a następnie odsącz na ręczniku papierowym. W oddzielnym garnku podsmaż na oliwie z oliwek posiekaną wcześniej cebulę, aż się zarumieni. Dodaj umytą, oczyszczoną i pokrojoną w kostkę dynię i podsmaż przez 1 min. Dodaj szczypta soli i 1/4 bulionu warzywnego, gotuj pod pokrywką do momentu aż dynia będzie się rozpadać. Jeśli nie wystarczy bulionu, dodaj wodę, aby zakończyć gotowanie. Następnie zmiksuj w blenderze.

W tym samym garnku, w którym gotowałeś dynię, opiecz ryż na średnim ogniu, aż będzie gorący, stopniowo dodawaj bulion i kontynuuj mieszanie. Po 5 minutach dodaj krem dyniowy i co jakiś czas dolewaj bulionu, gotuj przez kolejne 8/9 minut. Ryż musi być al dente. Na koniec dodaj zimne masło, starty parmezan i posyp świeżo zmielonym czarnym pieprzem.

Podawaj risotto z chrupiącym boczkiem na wierzchu i kilkoma kroplami kremu z octu balsamicznego.

Smacznego!

Tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Świąteczny Mediolan

0

Był sobie pewnego razu chłopiec, który często zasypiał z otwartymi ustami. Pewnej nocy rój pszczół zaczął wchodzić i wychodzić z jego buzi. Początkowo ojciec dziecka był przerażony, ale potem, widząc że dziecko nadal śpi, zdał sobie sprawę, że pszczoły nie zrobią mu krzywdy i zaczął obserwować.

Zauważył, że pszczoły złożyły miód w ustach jego syna, nie kąsając go. Ambroży, bo tak nazywał się ten chłopiec, został później biskupem, pisarzem, opiekunem ubogich, pszczół, pszczelarzy, producentów wosku, a przede wszystkim patronem Mediolanu.

Każdego roku, 7 grudnia, w Mediolanie świętuje się dzień świętego Ambrożego: szkoły są zamknięte, arcybiskup odprawia mszę w kościele św. Ambrożego i wielu mediolańczyków, którzy nie wyruszają na pierwsze narty w sezonie, cieszą się z jarmarku „Obej Obej”, który od kilku lat odbywa się w Castello Sforzesco, od 5 do 8 grudnia, od 8:30 do 21 (wstęp wolny).

Często mówi się o Mediolanie jako destynacji shoppingu i nie da się zaprzeczyć, że zakupy w tym mieście mogą być świetną zabawą, ponieważ istnieje szeroki wybór produktów na każdą kieszeń, ale w Mediolanie jest również wiele pięknych miejsc do odwiedzenia. Jeżeli dla przykładu będziecie w lombardzkiej stolicy pomiędzy 5 a 8 grudnia i wybierzesz się na jarmark „Obej obej”, gdzie znajdziecie wiele fajnych pomysłów na wasze świąteczne prezenty, absolutnie nie możecie przegapić wycieczki do Castello Sforzesco.

Z Castello Sforzesco do Piazza Duomo jest około 5 minut na piechotę. Po przybyciu na Piazza Duomo, wokół którego jest największy wybór sklepów, od 1 grudnia do 6 stycznia 2023 r., w godzinach od 9 do 21, odbywa się słynny jarmark bożonarodzeniowy, gdzie znajdziecie 60 stoisk oferujących typowe potrawy bożonarodzeniowe, produkty lokalne i zagraniczne oraz ręczne wyroby dla wszystkich smaków. Podobnie jak „Obej obej”, to idealny jarmark na świąteczne zakupy.

W dniu św. Ambrożego, 7 grudnia, zapalają się światła choinki na Piazza del Duomo, dołączając do świateł choinki Swarovskiego w Galerii Wiktora Emanuela (mojej ulubionej).

Kiedy będziecie w galerii, nie zapomnijcie rzucić wyzwania swojemu szczęściu: poszukajcie „byka” na mozaikowej posadzce galerii w centralnej części i uważając, aby nie przewrócić choinki, postawcie piętę na intymnych częściach byka, pomyślcie życzenie i obróćcie się wokół trzy razy.

Nigdy nie widzieliście z bliska Madonniny na szczycie mediolańskiej Katedry i głównego placu z góry? W takim razie proponuję zrobić sobie spacer, aby przetrawić lunch lub pojechać windą na taras widokowy na dachu bazyliki, czynny codziennie od 9 do 18.45. Jeśli przyjedziecie do Mediolanu przed 18 grudnia, jestecie już w centrum i lubicie tworzyć treści na media społecznościowe, polecam zatrzymać się na wystawie „Museum of dreamer”, stworzonej przez siostry Sella, na Piazza Cesare Beccaria. Nie sposób nie robić zdjęć w seriach wśród licznych proponowanych scenografii z wykorzystaniem neonów, kul dyskotekowych, interaktywnych świateł i jaskrawych kolorów w bardzo popowym otoczeniu. Oczywiście, jak zawsze w podróży, polecam założyć wygodne buty (szpilki zostawcie sobie na wyjście na kolację), aby po pierwszym postoju w centrum móc kontynuować spacer.

To prawda, że Mediolan jest duży, ale prawdą jest również, że obszary których nie można przegapić, znajdują się dość blisko centrum, a zatem można do nich dotrzeć pieszo.

Kilka kroków od Duomo, w Palazzo Reale, do 29 stycznia 2023 r. będzie można oglądać piękną wystawę „Relationship”, fotografa Richarda Avedona, a do 26 lutego wystawę Maxa Ernsta, jednego z mistrzów surrealizmu.

Rzut kamieniem od Duomo, na Piazza dei Mercanti, miejscu, które uwielbiam, znajduje się słynna Loggia dei Mercanti, gdzie, jeśli powiecie coś stojąc naprzeciwko jednej z kolumn podtrzymujących łuki, wasz głos usłyszy każdy, kto oprze się o kolumnę po przeciwnej stronie loggii. Odrobina magii do przeżycia z rodziną lub przyjaciółmi.

Jeszcze trochę magii możecie przeżyć w niezbyt znanym, lecz bardzo pięknym kościele Santa Maria presso San Satiro, w ślepej uliczce przy Via Torino, na końcu ołtarza, można podziwiać fresk autorstwa Donato Bramantego, który sprawia, że kościół wydaje się mieć o wiele więcej przestrzeni i głębi. Apsyda miała mieć 9,70 m wysokości, ale ponieważ nie było
miejsca, Bramante zastosował iluzję głębi tworząc apsydę, która ma jedynie 97 cm. Zobaczysz to uwierzysz!

Jeśli przyjeżdżacie do Mediolanu z dziećmi lub, tak jak ja, jesteście jeszcze trochę dziećmi, od 20 listopada do 9 stycznia będzie otwarte podgrzewane i kryte lodowisko w ogrodach Indro Montanelli, blisko Porta Venezia, gdzie możecie przeżyć wspaniałe świąteczne emocje w ,,Villaggio delle meraviglie”. Oprócz typowych straganów okresu świątecznego, będą koncerty, kino 5D, występy na lodzie i niezastąpiony Święty Mikołaj.

Nie masz dzieci, ale masz chęć na sztukę? Z Castello Sforzesco można udać się w kierunku bazyliki „Santa Maria delle Grazie”, aby zwiedzić kościół i zobaczyć „Ostatnią wieczerzę” namalowaną przez Leonarda da Vinci w 1498 r. w refektarzu bazyliki (polecam wam zrobić rezerwację z dużym wyprzedzeniem).

Mieliście już możliwość podziwiać „Ostatnią wieczerzę”? W takim razie idźcie na spacer do dzielnicy Brera, aby podziwiać dzieła artystyczne i malarskie w „Pinacoteca di Brera”, gdzie wewnątrz hal wystawowych, co trzeci czwartek miesiąca, możecie uczestniczyć w koncercie
,,Brera Music”.

Jesteście wielbicielami Pop Artu? Andy Warhol czeka na was w Fabbrica del Vapore przy Via Procaccini 4 do 26 marca 2023 r. Będąc w okolicy polecam odwiedzić Cmentarz Monumentalny. Wiem, że może się to wydawać dziwną sugestią, ale jest naprawdę cudowny i spoczywają na nim wielkie osobistości z Mediolanu i nie tylko, w tym Alessandro Manzoni, Salvatore Quasimodo, Luca Beltrami, Carlo Cattaneo i Alda Merini. Wracając do Pop Artu, od 23 grudnia do 12 lutego 2023 roku w przestrzeniach Super Studio przy Via Tortona 27 będą prezentowane instalacje „Pop air, art is inflatable”, 18 międzynarodowych artystów i kolektywów artystycznych, które na około 6 tys. metrów kwadratowych, po sukcesie w Rzymie i Paryżu, stworzy magiczne muzeum balonów wzdłuż Balloon Street, ku uciesze dzieci i dorosłych.

Jeśli również muzykę uznajecie za formę sztuki, kolejnym wydarzeniem, którego nie możecie przegapić, jest musical „Sister Act”, który będzie można oglądać na scenie Teatru Narodowego do 7 stycznia.

Aby zakończyć słodkim akcentem, jeżeli przyjedziecie do Mediolanu w okresie świątecznym, sugeruję wpaść do Marchesi na Via Montenapoleone lub w Galerii Wiktora Emanuela, aby kupić ich legendarny panettone z 1824 roku. W rzeczywistości Marchesi jest jednym z nielicznych firm, które produkuje panettone przez cały rok, więc nawet jeśli przyjedziecie po świętach, zawsze możecie znaleźć panettone.

Nigdy nie rozumiałam, dlaczego prawie wszystkie dobre rzeczy są sprzedawane tylko przez jeden miesiąc w roku: ja mogłabym jeść panettone codziennie!

Wesołych Świąt!

Tłumaczenie pl: Aleksandra Anna Gryz

GAZZETTA ITALIA 97 (luty – marzec 2023)

0

Niech żyje Commedia dell’Arte! To hasło otwiera lutowo-marcowy numer Gazzetty, w którym znajduje się piękny artykuł o tej starożytnej i szczególnej formie teatru, która stworzyła w zbiorowej wyobraźni mityczne postacie, takie jak Arlekin.

W tym ciekawym numerze znalazły się wywiady z Fabio Troisi, dyrektorem IIC w Warszawie, który zapowiada program na rok 2023, oraz z Magdą Wraną, doktorem italianistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, która opowiada o swojej nieodpartej miłości do południowych Włoch.

W tym numerze ukazuje się nowa rubryka „Wczoraj, dziś, jutro”, która stanie się niezastąpionym brewiarzem dla tych, którzy oprócz nauki języka włoskiego i badania stylu życia w Bel Paese, chcą również dowiedzieć się o sprawach bieżących. Artykuły podróżnicze to m.in. Sekrety Mantui i Il Castel Nuovo w Neapolu, a muzycznie – najnowsze sukcesy młodych włoskich śpiewaków i wnikliwy artykuł maestro Caldiego o Cavallerii Rusticanie, operze, którą będzie dyrygował w marcu w Białymstoku.

Dalej są wszystkie nasze rubryki: kulinarna; zdrowotna (z ciekawym artykułem o afrodyzjakach w perfumach); komiksowa; etymologiczna (odkrywająca znaczenie nazw Włochy, Polska, Europa) i kulturalna z recenzją wspaniałej książki „Zima lwów” Stefanii Auci (przetłumaczonej na język polski), której egzemplarz możecie wygrać śledząc nasze kolejne konkursy!

Na co więc czekasz? Biegnij i kup Gazzettę w Empiku lub zamów ją online (wersja papierowa lub cyfrowa) na stronie gazzettaitalia.pl

Katarzyna Jędrysik-Castellini: Włochy jako nieustające źródło artystycznej inspiracji

0

Absolwentka Wydziału Malarstwa Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W latach 2000-2016 mieszkała we Włoszech z mężem Giovannim i synem Dino, urodzonym w Modenie. Obecnie mieszka w Polsce, a jej obrazy, przesycone włoskimi motywami, są dostępne w warszawskiej GaleriaArt.pl

Twoje pierwsze wspomnienia z Włoch?
Niesamowity zapach! Od wczesnego dzieciństwa częstoodwiedzałam we Włoszech ciotki i wujków. Największe wrażenie zrobił na mnie tamtejszy zapach: mieszkanka nadmorskiego powietrza i roślin z zapachami kawy, pączków, jedzenia, przypraw i oczywiście suszącego się prania, rozwieszonego wszędzie.

Jak zostałaś Włoszką?
W roku 1998 r. spędzałam wakacje we Włoszech. Na plaży w Sirolo, w regionie Marche, prowincji Ankony, młody Włoch zapytał mnie o godzinę. I tak banalnie poznaliśmy się z Giovannim, moim obecnym mężem. Okazało się, że jego wuj z Bolonii, chirurg, wcześniej operował mojego wuja, a kuzynka jest najlepszą przyjaciółką Cristiny, córki mojej cioci, która w latach pięćdziesiątych wyszła za Włocha i pracowała na uniwersytecie, na wydziale romanistyki. Ślub wzięliśmy w Falconara Marittima, przyjęcie odbyło się w nadmorskiej miejscowości Portonovo, z menu złożonym oczywiście z ryb, skorupiaków i owoców morza.

Początki włoskiego życia?
W związku z pracą męża, który jest finansistą, często się przeprowadzaliśmy. Najpierw mieszkaliśmy w Conegliano Veneto, w prowincji Treviso. To był ostatni rok moich studiów w warszawskiej ASP. Jako temat pracy dyplomowej zaproponowałam „Portret miasteczka włoskiego”; socjologiczno-architektoniczne przedstawienie Conegliano, z budynkami, architekturą, tradycjami, a co najważniejsze, z portretami ludzi, oddającymi zarówno ich fizjonomie jak i ich charaktery. Co miesiąc jeździłam autokarem na korekty do promotora, prof. Krzysztofa Wachowiaka. Ponad 30 godzin w jedną stronę, z ryzykiem zatrzymania obrazów na granicy. Mimo to dyplom był dla mnie olbrzymią radością. Godzinami malowałam, siedziałam w miejscowej bibliotece, wyszukując i tłumacząc ciekawostki na temat miasteczka. Wysiłek się opłacił, bo uzyskałam dyplom z wyróżnieniem i otrzymałam za niego nagrodę im. Ewy Tomaszewskiej i ZPAP Okręgu Warszawskiego.

Pierwsze oczarowanie?
Moją ulubioną porą dnia był czas sjesty. Do dziś w mniejszych miasteczkach Włoch, po obiedzie, około trzynastej, życie zastyga. Zapada kompletna cisza. Wszystkie okiennice są pozamykane, ludzie odpoczywają, wyłączają telefony. Sklepy i biura mają przerwę. Ja wtedy wymykałam się i byłam w mieście całkiem sama. Obchodziłam te opustoszałe uliczki, podglądałam każdy zakamarek, robiłam zdjęcia i czerpałam inspiracje do tego, czego szukałam w swoich obrazach: spokoju, wyciszenia, kontemplacji.

Często malujesz motyw schodów.
W większości regionów Włoch nie jest płasko, schody są typowym elementem krajobrazu. W Conegliano, przy Piazza Cima, schody wznosiły się do Teatro Accademia; kamienne, rozłożyste, jasne, rozświetlone słońcem. Motyw schodów ma dla mnie wymiar symboliczny, bo oddaje naturę Włochów, którzy wstają rano w pełnej gotowości do nowego dnia, żeby nie stać w miejscu, iść do przodu, dalej, wyżej. A mimo to potrafią tak wspaniale celebrować swoje tradycje.

A skąd motyw szachownicy?
Co roku w październiku w Conegliano obchodzi się święto „Dama Castellana”. W rocznicę legendarnej XIII-wiecznej bitwy, na wielkim placu Cima, ustawiana jest olbrzymia szachownica. Monumentalna, w dzień zalana słońcem, nocą oświetlona. Zamiast pionków poruszają się po niej żywi ludzie, w renesansowych kostiumach, mieszkańcy miasta, zaproszeni goście, celebryci. Istny teatr, nie miasto tylko scenografia i aktorzy. Śmiało mogę powiedzieć, że przez te półtora roku mieszkałam w teatrze, a z tej cudownej stylizacji powstało mi w głowie mnóstwo kompozycji i zrobiłam szkice obrazów, do których wracam cały czas. Na tej samej szachownicy świętowane jest także „Festa dell’uva” – „Święto winogron”. We wrześniu obchodzi się je w całych Włoszech. W Conegliano nazywa się ono „Gra do ostatniego kieliszka”, bo zamiast pionkami gra się na szachownicy kieliszkami z białym i czerwonym winem, które oczywiście jest obficie degustowane.

A twoje arlekiny i pierroty?
Mieszkając nieopodal Wenecji pokochałam karnawał: tłumy w maskach, z pomalowanymi twarzami, w strojach arlekinów, błaznów, pierrotów, w renesansowych sukniach. Moim zdaniem ludzie z regionu Wenecji Euganejskiej teatr mają we krwi. „Są urodzonymi aktorami” jak pisał Guido Piovene. Inscenizacja przychodzi im naturalnie, jakby żadnego wysiłku w to nie wkładali. Uwielbiają się przebrać, gestykulować, wszyscy uczestnicy wchodzą w role, żywiołowo odgrywają postacie i sceny, poruszają się z gracją epoki, mają wielkie poczucie estetyki. Dla mnie to kopalnia inspiracji malarskich.

Wszechobecny na twoich obrazach są również arkady.
Mieszkając w Bolonii, fotografowałam i szkicowałam arkady. Jest ich tam mnóstwo, a moje ulubione są w Bazylika Santo Stefano, złożonej z kompleksu 7 kościołów. O każdej porze znajdowałam tam spokój i ciszę do kontemplacji. Uwielbiam malować te zachwycające kontrasty, utworzone z cieni i z powierzchni rozżarzonych słońcem. Podobnie jak włoskie podłogi z kamienia, o różnych kolorach i wzorach geometrycznych, kiedy światło pada na nie z dwóch stron i tworzy efekty. Skomentuj jeszcze swoje ptaki i lalki. Ptaki są w moich obrazach symbolem ulotności chwili, potrzeby wolności, ucieczki. Przysiadają na moment i trzeba to uwiecznić, bo zaraz odlecą i już ich nie będzie. Pojawiają się w moich martwych naturach, ujęciach architektury, w portretach, by je ożywić. Lalki to reminiscencje z muzeum, zabytkowych stu- i dwustuletnich lalek w Sirolo. Byłam pod wrażeniem ich zindywidualizowanych twarzy, oddających ludzkie emocje, ich strojów, fryzur z ludzkich włosów. Stały się tematem wielu moich obrazów, podobnie jak wizerunek Pinokia.

Skoro mowa o ptakach, to pasjonuje cię też śpiew i włoska muzyka?
Włosi chętnie śpiewają. Mój mąż jest rozśpiewany, jak to Włoch, ja od dzieciństwa gram na pianinie, więc odkąd jesteśmy razem dużo śpiewamy. Oboje uwielbiamy repertuar operowy. Tworzymy też własne kompozycje i nagrywamy je sobie dla własnej przyjemności. Jest to nasza wspólna pasja. Kiedy gram i śpiewam, jestem w innym świecie.

A włoska kuchnia?
Uwielbiam! Mieszkaliśmy przez trzy lata w Falconara Marittima koło Ankony, w domu rodzinnym mojego męża. Dużym, stuletnim, o bordowych ścianach. Stał na wzgórzu, otoczony drzewami oliwnymi uprawianymi w sposób ekologiczny. Mój teść Luciano posadził je, żeby korzenie umacniały zbocza. Był rok wielkiego urodzaju. Więc zebraliśmy oliwki w tradycyjny sposób, na rozłożone siatki, wchodząc na drzewka i potrząsając nimi. W okolicznej olejarni wycisnęliśmy z nich na zimno oliwę, która okazała się najlepszą, jaką kiedykolwiek jedliśmy. Cała włoska rodzina była zachwycona, a zapas wystarczył na rok. Taka oliwa, troszeczkę parmezanu czy pecorino, świeże oregano, dobry chleb, spaghetti, wino – wystarczy, żeby człowiek był szczęśliwy.

Tęsknisz w Polsce za włoskim życiem?
Brakuje mi włoskiego światła, słońca, kontrastów do obrazów. Przywiozłam z Włoch inspiracje, mnóstwo szkiców, ale tu w Polsce, bez tego światła, nie jest łatwo odtwarzać tamten świat.

Foto: prywatne archiwum artystki

Nekropolia, sarkofag, cmentarz

0

Na początku listopada w wielu państwach obchodzi się Dzień Zmarłych, a kilka dni wcześniej także Halloween, które, w przeciwieństwie do chrześcijańskiego święta, dziś funkcjonuje, przynajmniej dla dużej części społeczeństwa, jako święto niezwiązane z wierzeniami religijnymi i nierozerwalnie związane ze swoim popkulturowym wymiarem. Oba zwyczaje jednak dotyczą tej samej tematyki – śmierci, a dokładniej, życia po śmierci. Są więc pewne elementy, które przychodzą na myśl w tym czasie: cmentarz, groby etc. Niektóre z tych elementów, ich nazwy, pochodzą z antyku, z Grecji i Rzymu, co nie jest rzeczą szczególnie zaskakującą, biorąc pod uwagę fakt, że śmierć i potrzeba obrządków adekwatnych do ostatniego pożegnania istniały od początków ludzkiej cywilizacji.

Nekropolia
Jednym ze słów być może nie tak popularnych, lecz w dalszym ciągu używanych w kontekście np. wielkich cmentarzy, jest nekropolia. Słowo to pochodzi ze starogreckiego i składa się z dwóch innych greckich słów: νεκρός (nekrós) e πόλις (pólis). Pierwsze z dwóch słów oznacza „martwy”, zaś drugie „miasto”. Razem, jako νεκρόπολις (nekrópolis), nazwa oznacza „miasto zmarłych”. Słowo to ukazuje także perspektywę ludzi antyku i potrzebę budowy świata i jego pewną prawidłowość, dając nam wskazówkę do wyobrażenia sobie zaświatów jako oddzielnego wymiaru. Jako ciekawostkę można powiedzieć, że choć w języku polskim zachowuje się żeński rodzaj słowa nekropolia (pólis jest rodzaju żeńskiego), to w przypadku innego, bardzo podobnego słowa, tj. Akropol (górne miasto), użytkownicy polskiego, uznając je za słowo rodzaju męskiego, mogą wydać się trochę niekonsekwentni.

Sarkofag
Bardzo często złożone nazwy powstają jako peryfraza nazywanego przedmiotu. Tak było też w przypadku „sarkofagu”, który ma prawdopodobnie jedną z najciekawszych etymologii wśród słów o greckim pochodzeniu. Nazwa pochodzi z języka starogreckiego, od σαρκοφάγος (sarkophágos), słowa utworzonego z dwóch różnych wyrazów: σάρξ (sárx) e -φάγος (-phágos). Pierwsze z dwóch słów oznacza ludzkie mięso, lecz czasami także całe ciało. Drugie natomiast pochodzi od czasownika ἔφαγον (éphagon), aorystu (jednego z czasów wyrażających przeszłe czynności) czasownika „jeść”. Sarkofag oznacza więc „tego, który je mięso”, ponieważ oryginalnie słowo to odnosiło się przede wszystkim do wapiennej skały, która szybko rozpuszczała zwłoki, przywodząc na myśl proces konsumpcji.

Cmentarz
W rzeczywistości jednak zmarli zwykle spoczywają w skromniejszych grobach, a słowa takie jak „sarkofag” nie są często używane. Także „nekropolia” jest raczej słowem, którego nie można użyć w odniesieniu do większości cmentarzy. Z tego względu czy to po włosku, czy to po polsku, większość osób używa zazwyczaj innego słowa, które jednak również pochodzi ze starogreckiego – „cmentarz” (po włosku cimitero). Do języka polskiego, podobnie jak we włoskim, słowo to przybyło z łacińskiego coemeterium, które z kolei jest zlatynizowanym greckim słowem κοιμητήριον (koimetérion), które oznacza „miejsce, w którym się śpi” (κοιμάω (koimáo) oznacza spać). Etymologia słowa „cmentarz” przedstawia więc ładne wyobrażenie śmierci, która nie jest strasznym końcem, ale snem, długim odpoczynkiem.

„Zamknięte kościoły” Tomaso Montanari

0

Już niebawem, nakładem wydawnictwa Austeria, ukaże się książka „Zamknięte kościoły” Tomaso Montanariego, włoskiego historyka sztuki, rektora Uniwersytetu dla Obcokrajowców w Sienie. To będzie pierwsza książka autora przetłumaczona na język polski, poniżej cytujemy jego wprowadzenie do książki.

Pisząc wprowadzenie do mojej wcześniejszej książki, Privati del patrimonio (Pozbawieni dziedzictwa, 2015), pisałem, że „nie jest moim zamiarem wyczerpanie tematu prywatyzacji kultury”, i że na przykład „nie zajmowałem się […] prawie zupełnie aktami agresji, do jakich dochodzi w imię prywatnych interesów w historycznych centrach miast (doskonałym przykładem są wielkie wycieczkowce, które swą obecnością codziennie zadają gwałt lagunie i Wenecji, którą spokojnie można już nazywać „Benettown”) i merkantylizacją kościelnego dziedzictwa. Pierwszym z tych tematów zająłem się w innej książce (Le pietre e il popolo. Restituire ai cittadini l’arte e la storia delle città italiane – [Kamienie i ludzie. Oddajmy obywatelom historię i sztukę włoskich miast], Minimum fax, Roma 2013), a nad drugim mam nadzieję pracować w przyszłości.”

Książka, którą trzymają Państwo w rękach jest próbą zmaterializowania tej nadziei, spełnienia niewypowiedzianej obietnicy.

Należy zacząć od tego, że około 85 000 włoskich kościołów, które same w sobie stanowią pewnie większość „dziedzictwa historycznego i artystycznego Narodu” (Konstytucja Republiki Włoskiej, art. 9, ust. 2), stanowi dobro publiczne. Przynajmniej z moralnego punktu widzenia, całe dziedzictwo Kościoła stanowi dobro publiczne, ponieważ stoi za nim historia:

ci, którzy zajmują się stosunkami między państwem a Kościołem doskonale znają źródło tej „publicznej” koncepcji dóbr kościelnych, a w szczególności dóbr kultury. Pochodzi ona (żeby nakreślić ramę czasową) z XIX wieku, kiedy to nawet działania dywersyjne (lepiej byłoby nazwać je „redystrybucją”) usprawiedliwiano faktem (uznawanym za argument pokojowy), że dziedzictwo kościelne było jakby częścią dziedzictwa publicznego. Publiczne było dziedzictwo, bo taka była też pozycja kościoła w ancien régime i dlatego, że dziedzictwo to powstało, kiedy kompetencje władzy państwowej i kościelnej były mocno wymieszane, wymieszane było też społeczeństwo świeckie ze wspólnotą religijną. […] Chodziło w gruncie rzeczy o bezdyskusyjne dziedzictwo historyczne, będące owocem tysiącletniej historii, w której państwo i Kościół stanowiły dwie strony tego samego medalu.

Dziś to niezwykłe publiczne dziedzictwo, zawierające największe arcydzieła światowej historii sztuki, jest w dużej mierze faktycznie w prywatnych rękach – a więc: niedostępne. Wstęp do coraz większej liczby kościołów jest płatny, są one przeznaczone na różnego rodzaju działalność gospodarczą lub po prostu wyłączone z użytku. Wielu z nich jesteśmy pozbawieni z jeszcze bardziej dramatycznych przyczyn: są opuszczone albo na naszych oczach się rozpadają. Czasem się zawalają i popadają w ruinę, a czasem są po prostu zamknięte.

Istnieje jeszcze bardziej wyrafinowana i subtelniejsza metoda odbierania kościołom ich publicznej funkcji – to negowanie ich kulturowej wartości, której nie da się (co zobaczymy na kolejnych stronach) sprowadzić do (wątpliwej) definicji kościołów jako „dóbr kultury o znaczeniu religijnym”.

Na kolejnych stronach zabiorę państwa do tego, co może się wydawać i w rzeczywistości jest, prawdziwą galerią horroru – materialnego i moralnego. Zobaczymy też w jaki sposób to bogactwo, którego każdy Włoch na swój sposób czuje się dziedzicem, może nie – zamiast, ale obok swej funkcji religijnej, nabrać nowego znaczenia.

Chciałbym od razu wyjaśnić, że ta książka nie ma stanowić „aktu oskarżenia” przeciwko tym, którzy zarządzają włoskimi kościołami, duchownym ani świeckim. Choć duchownych jest coraz mniej i coraz mniej ludzi bierze udział w religijnych obrzędach, włoski Kościół w ostatnich latach zrobił naprawdę dużo, aby chronić swoje – nasze – dziedzictwo kulturowe. Nadzór nad zabytkami, na skraju załamania i wbrew polityce ignorującej zupełnie wspólne dobro, daje z siebie wszystko, aby chronić zabytkowe kościoły. Ale brak środków i personelu, a także postawiona na głowie hierarchia wartości, stawiająca na pierwszym miejscu wielkie dochodowe muzea, wystawy i eventy, skazują na śmierć to wszystko, co nie przynosi pieniędzy. Dlatego też głównym celem książki, którą właśnie zaczynają państwo czytać, jest naświetlenie sytuacji kościołów włoskich.

Trzeba oczywiście mieć świadomość pewnych ograniczeń – będę pisał tylko o kościołach, a czasem też o przyległych do nich kompleksach klasztornych. Szersza, choć nie mniej bolesna, byłaby na przykład perspektywa bibliotek, archiwów czy kościelnych muzeów, nie mówiąc już o dobrach kultury, które same w sobie nie są święte, ale należą do Kościoła. Naturalnie, w większości przypadków kościoły zawierają w sobie dziedzictwo historyczne i artystyczne wszelkiego rodzaju, połączone dodatkowo wspólnym przeznaczeniem: przetrwa albo zginie w całości. Ale choć przeznaczenie jest wspólne, różnymi sposobami i środkami należy zapobiegać najgorszemu.

Ostatnia, niezbędna uwaga. Piszę tę książkę jako historyk sztuki: jej tematem nie jest, dość często omawiana w kręgach kościelnych, bardziej na forum międzynarodowym niż we Włoszech, kwestia redundant churches ogólnie, ale trochę węższa perspektywa, we Włoszech znacznie bardziej paląca – perspektywa historycznych kościołów, które nierozerwalnie łączą w sobie cechy miejsc kultu i zabytków.

Ale to nie jest książka naukowa ani badawcza, to książka napisana z osobistej potrzeby. Napisana z dojmującego bólu, jaki odczuwam na widok popadającej w materialną i moralną ruinę coraz większej części ogromnego i zróżnicowanego dziedzictwa. Napisałem ją więc, bo jestem obywatelem Republiki Włoskiej, wierzącym i praktykującym chrześcijaninem i katolikiem.

Chociaż książka zawiera sporo sugestii i rad jak można zmienić obecny stan rzeczy, odnosi się ona przede wszystkim do horyzontu mentalnego, do idei i uczuć. Jej głównym celem jest poruszenie na nowo debaty publicznej, wznosząc się ponad administracyjne pisma produkowane przez Ministerstwo Kultury i Konferencję Episkopatu Włoch, próba wskazania, dlaczego obywatele włoscy i wszyscy chrześcijanie powinni ratować swoje zabytkowe kościoły, dlaczego trzeba je utrzymać – otwarte, nienaruszone, gotowe służyć ludziom i rozwojowi każdego człowieka.

W tej podróży mam dwie przewodniczki – Konstytucję Republiki Włoskiej i Ewangelię. Te dwa teksty towarzyszyły uczniom Barbiany, szkoły księdza Lorenzo Milaniego, który do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem chrześcijanina, który nie jest zaprzeczeniem, a uosobieniem prawdziwego obywatela w świeckim, demokratycznym państwie.

LATA SZEŚĆDZIESIĄTE – WŁOSKI DESIGN ODMIENIA CODZIENNOŚĆ

0
Doney

W ostatnich latach na nowo odżyło zainteresowanie meblami z lat 60. W okresie powojennym, podczas boomu gospodarczego, nie do pomyślenia byłoby trzymanie w domu mebla z litego drewna lub ręcznie wykonanej szafki, być może należącej do jakiegoś krewnego. Hasłem przewodnim w urządzaniu własnych przestrzeni, zarówno domowych, jak i pracowniczych, było „precz ze starym, naprzód z nowym”, słowem elegia na cześć nowoczesności.

Nie tylko samochody i motocykle były wyrazem włoskiego, najbardziej przyszłościowego i pionierskiego wzornictwa tego okresu; innowacyjność odnajdywano przede wszystkim w przedmiotach codziennego użytku, takich jak telewizor, który, podobnie jak wcześniej radio, był ważnym produktem w okresie powojennym, symbolem życia rodzinnego i towarzyskiego.

Podobnie jak w przypadku masowo produkowanych pojazdów, sprzętu AGD i innych urządzeń elektrycznych, telewizor stanowi rewolucję. Zarówno pod względem użytkowym, dekoracyjnym, a także jako przedmiot, który można przenosić. Nie jest już duży i kłopotliwy, nie musi być wkomponowany w umeblowanie salonu czy pokoju dziennego, nie potrzebuje specjalnie wydzielonych miejsc. Telewizor zmienia się w coś bardziej futurystycznego, lżejszego w kształcie, rozmiarze i kolorze dzięki zastosowanemu do jego wykonania plastikowi.

Doney to pierwszy przenośny telewizor, nagrodzony Compasso d’Oro, zaprojektowany przez Marco Zanuso i Richarda Sappera. Wykonała go firma Brionvega, która kilka lat później wyprodukowała Algol, autorstwa tych samych projektantów, o bardziej kwadratowym kształcie, ale zachowujący oryginalność uchwytów do przenoszenia. Ten sam obiekt stał się element scenografii planów zdjęciowych kilku znanych produkcji filmowych.

W filmie „Lo scatenato” Franco Indovina, gdzie Vittorio Gassman wciela się w gwiazdę reklamy, reżyser nie bez powodu wyposaża filmową sypialnię w designerskie przedmioty, a przede wszystkim w przenośny telewizor Algol. Podkreśla tym samym charakter pracy bohatera.

To właśnie kino celebruje włoski design jako ikonę stylu, nie tylko w świecie mody: wystarczy przypomnieć sobie plakat do filmu Williama Wylera „Rzymskie wakacje”, na którym Gregory Peck i Audrey Hepburn siedzą na Vespie Piaggio.

Później pojawiły się produkty zaprojektowane w latach 60., które do dziś są używane do tworzenia scenografii; reżyserzy chętnie angażują bohaterów w interakcje z tymi przedmiotami. Przykładem jest fotel Sacco, wyprodukowany przez firmę Zanotta, który przełamuje formalność każdego otoczenia, w którym się znajduje. Włosi pamiętają Sacco również dlatego, że pojawia się w komedii „Fantozzi”, w której legendarny księgowy musi siedzieć nie na zwykłych fotelach biurowych, ale na czerwonym, miękkim, skórzanym krześle, który jest dla niego zbyt nowoczesny i którego nie może okiełznać, ciągle się przewracając. Ten przedmiot, zaprojektowany przez Piero Gatti, Cesare Paolini i Franco Teodoro, jest wyrazem rewolucji kulturowej, wyrażającej innowacyjność. Kształt fotela Sacco zmienia się i dostosowuje do wagi ciała danej osoby dzięki wypełnieniu kulkami z wysokoodpornego polistyrenu ekspandowanego, materiału, który do tej pory był wykorzystywany przy produkcji np. płyt izolacyjnych. Dziś krzesło Sacco jest jednym z najpopularniejszych modeli stosowanych w miejscach pracy i przestrzeniach coworkingowych.

Struktura i obicia znanych do tej pory klasycznych krzeseł i foteli ustępowały miejsca nowym, które były zabawne, wygodne i kolorowe, idealne dla otwartych, nieformalnych przestrzeni mieszkalnych.

W klasycznym salonie masywne elementy były zastępowane przez lekkie wyposażenie,

Sacco

niezwiązane już tylko z jednym pomieszczeniem. To dlatego słynni włoscy i zagraniczni reżyserzy, tacy jak Dino Risi, Pedro Almodóvar i Woody Allen, kontynuowali wykorzystywanie włoskiego wzornictwa do opowiadania niesamowitych historii i przygód osadzonych w nowoczesnych domach i futurystycznych przestrzeniach.

Wystarczy pomyśleć o filmach z sagi o Jamesie Bondzie. Przykład? W filmie „Szpieg, który mnie kochał” w reżyserii Lewisa Gilberta, postać Stromberga, podczas opowiadania swoich niecnych planów agentowi 007 w podwodnej bazie, siedzi w fotelu Elda zaprojektowanym przez Joe Colombo i wyprodukowanym przez firmę Longhi.

W futurystycznej czarnej sterowni z białymi meblami i wielkim złotym globusem, reżyser

Spider

kadruje postać ubraną całą na szaro, siedzącą na Eldzie, białej z czarnymi skórzanymi elementami. Nie będzie to ani pierwszy, ani ostatni film, w którym reżyser wybierze ją jako mebel towarzyszący i charakteryzujący siedzącą na nim postać. Piękno tego wizjonerskiego krzesła leży w jego otulającym kształcie i obrotowej o 360° ramie z włókna szklanego, ze skórzaną tapicerką i poduszkami. Fotel ten jest owocem eksperymentowania z wykonaniem i materiałami w celu stworzenia produktów wyrażających geniusz projektantów, przedmiotów, które rozsławiły Włochy na całym świecie. Joe Colombo w swoim krótkim życiu zaprojektował również słynne lampy, takie jak Spider, wykonane przez firmę Oluce, z którymi zdobył Compasso d’Oro. Jest to jeden z modeli lamp, które złożone są z jednego korpusu oświetleniowego, przeznaczonego na specjalną żarówkę punktową w poziomie, przy stosowanego do montażu na stole, podłodze, ścianie i suficie.

Lampy są często wykorzystywane do stworzenia idealnego klimatu dla bohatera w filmie, gdzie oświetla się w danej scenie postać przy biurku albo gdy chce się skupić uwagę na rozmowie przez telefon lub na rozmowie bohaterów widocznych na pierwszym planie. Tak jest w filmie Pedro Almodóvara „Dolor y Gloria”, w którym lampa Pipistrello, zaprojektowana przez Gae Aulenti i wyprodukowana przez Martinelli Luce, nadaje scenie intymny charakter. Kształt klosza przypomina skrzydła nietoperza i sprawia, że światło jest rozproszone, a nie tylko skierowane na powierzchnię: to daje wyrafinowany i elegancki efekt, który jest możliwy dzięki kształtowi podstawy i systemowi teleskopowemu ze stali nierdzewnej, umożliwiającemu regulację wysokości.

To właśnie dzięki doborze tych szczegółów udaje się w filmie oddać moment, wizję, wrażenie, dla którego zakochujemy się w owej lampie, stole, fotelu i natychmiast chcemy je kupić. Nie jest to przypadek, że najważniejsi scenografowie mieli za zadanie tworzenie przestrzeni z wykorzystaniem produktów włoskich firm do odtwarzania pomieszczeń, specjalnych miejsc, doceniając przy tym możliwości włoskiego wzornictwa, które potrafiło stworzyć przedmioty o niezrównanych i słynnych kształtach.

Tłumaczenie pl: Maja Kaszyńska
FOTO: ARCHIVIO FOTOGRAFICO FONDAZIONE ADI COLLEZIONE COMPASSO D’ORO

,,Chleb i sól” – polski sukces na Festiwalu w Wenecji

0
La Biennale di Venezia, fot. ASAC, ph G. Zucchiatti

,,To opowieść o samotności i coraz większych nieporozumieniach między ludźmi.” W ten sposób reżyser Damian Kocur mówi o swoim filmie „Chleb i sól”, który otrzymał nagrodę specjalną jury na 79. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji w konkursie Orizzonti. W rolach głównych bracia Tymoteusz Bies – pianista, laureat wielu prestiżowych nagród, aktualnie asystent w Katedrze Fortepianu w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach – i Jacek Bies, który oprócz nauki gry na fortepianie razem ze swoim zespołem tworzy własną muzykę.

Tymek, pianista i student warszawskiej Akademii Muzycznej, wraca do domu, aby spędzić wakacje z mamą i bratem Jackiem, również pianistą, który jednak nie dostał się na Akademię i spędza czas z kolegami z osiedla. Jedyną rozrywką w małym miasteczku są spotkania ze znajomymi, kąpiel w pobliskiej rzece i wyprawy do lokalnego kebaba, którego prowadzą dwaj obcokrajowcy. Hermetyczne rozmowy o niczym, poczucie humoru zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych są przerywane czasami scenami pełnymi refleksji, które podkreślają dodatkowo emocje widoczne na twarzach bohaterów. Elegia na cześć nudy czy doskonały portret codzienności wielu podobnych miejsc w Polsce? Tę codzienną rutynę przerywają drobne akty przemocy, które nakręcają spiralę nienawiści.

Twój film jest częściowo oparty na faktach, co poruszyło cię w tej historii na tyle, że postanowiłeś o niej opowiedzieć?

Damian Kocur: Opowiadając historię zawsze wychodzę od jakiegoś jednego zdarzenia albo od czegoś, co usłyszałem i na tym buduję całą resztę. Nawet jakieś proste zdarzenie może mieć znaczenie metafi zyczne, albo uniwersalne i mówi o świecie więcej niż niejedna epicka opowieść. Już Cesare Zavattini, jeden z najważniejszych przedstawicieli i teoretyków neorealizmu, twierdził, że reżyser może wyjść od prostej rzeczy i wokół niej zbudować całą resztę. Ja też tak myślę i dlatego tworząc mój film wyszedłem od wydarzenia, które kilka lat temu miało miejsce w niewielkim miasteczku w Polsce. Pracujący w barze imigrant zabił nożem dwudziestolatka. Po tej tragedii lokalna społeczność była przekonana, że do morderstwa doszło z powodów religijnych. Pojawiły się wezwania do bojkotu arabskich restauracji, a nawet zabijania muzułmanów. Nowe kultury, które pojawiają się u nas w kraju od kilku ostatnich lat, w dużej mierze stanowią wyzwanie dla naszego homogenicznego społeczeństwa. Ale mój film na pewno nie opowiada o imigrantach. Natomiast ważnym bohaterem jest z pewnością wszechobecna przemoc, która przenosi się jak efekt domina. Poza tym, moja bliska przyjaciółka, Marta Konarzewska, uświadomiła mi, że ten film jest też w jakiś sposób o mnie. Podejście głównego bohatera, jego arogancja w stosunku do tego środowiska, częściowa niezgoda na to, co go otacza. Czuję, że tam jest wiele moich odczuć i przemyśleń.

Ta sama historia osadzona w dużym mieście nie wybrzmiałaby w ten sam sposób?

DK: Dobrze znam takie miasteczka, bo w takim się wychowywałem i mieszkałem do 20 roku życia. Główni bohaterowie, Tymek i Jacek, pochodzą z Mikołowa, małej miejscowości niedaleko Katowic, i nadal tam mieszkają. Dzięki temu nie miałem wrażenia, że dotykam

Tymoteusz Bies, Nikola Raczko

czegoś bardzo egzotycznego. W takich miejscach szybciej zauważa się nawet drobne zmiany. Wydaje mi się, że może z tego wynikać bardzo dużo dobrych rzeczy, ale też sporo złych, bo w takich małych środowiskach chyba szybciej pojawiają się napięcia. Pamiętam, że u nas każde nowe zdarzenie skupiało uwagę wszystkich. Z drugiej strony, to nie jest tylko kwestia wielkości miasta. Ta historia równie dobrze mogła wydarzyć się na jakimś osiedlu, na ulicy, czy w jakimś małym środowisku. Ogromna siła filmu tkwi w naturalności, jaką stworzyłeś na ekranie i w tym, że wszystko jest bardzo bliskie życiu.

Skąd pomysł na to, żeby właśnie w taki sposób opowiedzieć tę historię?

DK: To wynika z metody, którą pracuję już od dłuższego czasu. Pracuję z niezawodowymi aktorami i to też daje efekt realizmu. Istnieje zjawisko określano jako dobrowolne zawieszenie niewiary u widzów (willing suspension of disbelief). Pojawia się ono w momencie, gdy widz ogląda film i wie, że to jest film, ale odbiera tę historię jako wiarygodną i prawdziwą. Wierzy w emocje mimo tego, że wie, że są odgrywane, dzięki temu możemy przeżywać kino. Ja staram się zminimalizować to uczucie u widzów, aby dać im poczucie, że oglądają coś bardzo autentycznego, bo ja sam lubię oglądać takie kino. Dlatego jak mamy śmiech w tym filmie to on jest prawdziwy, jak mamy płacz, to też jest prawdziwy. On jest oczywiście czasami wywoływany przez zupełnie inną rzecz, niż pokazuje scena, ale emocja jest prawdziwa. Aktorzy nieprofesjonalni potrafią dać ten efekt, bo nie kontrolują się tak bardzo i jeśli ci zaufają, to puszczają blokady. Mam wrażenie, że profesjonalni aktorzy nigdy nie będą potrafili dać siebie, tracąc czas na zastanawianie się, jaką postać odgrywają.

Tymoteusz Bies, Damian Kocur, Jacek Bies, La Biennale di Venezia, fot. ASAC, ph G. Zucchiatti

Jak odnaleźliście się w nowej roli i w tej niecodziennej konwencji?

Tymoteusz Bies: Wydaje mi się, że paradoksalnie łatwiej jest zagrać bez tekstu niż z tekstem. Jeśli uda się pokonać barierę komunikacyjną, to używanie własnego języka zawsze będzie bardziej naturalne niż używanie języka zapisanego w scenariuszu. Na poziomie dialogu nie mieliśmy żadnych trudności. Oczywiście ogromne znaczenie miało to, że mieliśmy bardzo kameralną ekipę na planie. Były też momenty, kiedy kompletnie zacierały się granice między filmem, a życiem.

Jacek Bies: Moja dziewczyna powiedziała w pewnym momencie, że mówię takim slangiem, że ona przestała mnie rozumieć. Mieszkaliśmy w domu naszych bohaterów, nie w hotelu. Ja grałem w Fifę całymi nocami w salonie. Różnica między filmem a rzeczywistością była taka, że chłopaki z kebaba też przychodzili do nas grać.

TB: Mimo wszystko byłbym bardzo daleki od tego, żeby opisywać tę formułę jako stricte dokumentalną. Oczywiście wszystkie cechy, sposób bycia i język są zapożyczone z naszego prawdziwego życia, ale film opowiada całkowicie fi kcyjną historię. Nazywanie go para dokumentalnym, moim zdaniem, działa na jego niekorzyść. To jest fikcyjna historia z elementami improwizacji. Chciałbym uniknąć aż takiego utożsamiania się z moim bohaterem, bo on mówi moim językiem, ma moje imię, ale to nie jestem ja. Moim zdaniem całe piękno tej historii polega na tym, że ona balansuje na granicy prawdy i fikcji.

Są jakieś włoskie inspiracje w twojej twórczości?

DK: Lubię bardzo kino dokumentalne, uwielbiam na przykład „Fuocoammare” Gianranco Rosiego. Uwielbiam ten film. Dla mnie to film dokumentalny, ale opowiedziany jak najlepsza fabuła. Niedawno odkryłem i bardzo podziwiam Michelangelo Frammartino. Jestem zachwycony filmem „Il buco”, który w zeszłym roku był w konkursie głównym na Festiwalu w Wenecji. On bardzo rzadko robi film. „Le quattro volte” robił dziesięć lat temu. Sfinansowanie takiego filmu, który jest kompletnie nienarracyjny, to prawdziwe wyzwanie. Na takie kino mnie jeszcze nie stać, ale i tak zrobiłem mój film w sposób dosyć bezkompromisowy. Nie poszliśmy na jakieś łatwe rozwiązania, to raczej był eksperyment i ryzyko, zarówno pod względem castingu, jak i metody realizacji. Jurek Kapuściński, nasz producent ze Studia Munka, dał nam ogromną wolność. Jak mu pokazałem pierwszy materiał, to myślałem, że on mi każe ciąć, żeby przyspieszyć scenę i nie zanudzić widza. A Jurek stwierdził, że to ma być długie, jak u Antonioniego. Miałem poczucie, że mogę sobie poeksperymentować. Wprowadziliśmy dużo rozwiązań bardziej z pogranicza sztuk audiowizualnych, niż tradycyjnie rozumianego filmu, który jest fotografowaniem tekstu. Ostateczna wersja niektórych scen i efekt na granicy metafizyczności, to była kwestia montażu. W tego rodzaju filmie to właśnie montaż powoduje, że zyskujesz możliwość opowiedzenia czegoś więcej.

Czy współcześni widzowie są gotowi na tego typu kino?

Jacek Bies, Tymoteusz Bies

DK: Wiem, że ten film nie będzie miał dużej oglądalności i dla wielu ludzi, będzie trudny ze względu na to, że przyzwyczaili się do swego rodzaju umowności w kinie. Nie będą wiedzieli, co z tym zrobić, bo to jest zupełnie inny sposób opowiadania, inne emocje. Ale jak po seansie przychodzą do mnie ludzie o naprawdę dużej wrażliwości i kompetencjach do rozpoznania czegoś innego, jest mi niezwykle miło. To dla mnie ważniejsze niż tysiące widzów w kinie. Bardzo doceniam, kiedy ktoś podchodzi do mnie, bo ma szczerą potrzebę pogadania o tym, co zobaczył na ekranie. Po seansie w Wenecji powiedziałeś, że wolisz ciszę w filmie, ale w tym wypadku bardzo mocno wybrzmiewa połączenie muzyki klasycznej i aktów przemocy, które widzimy na ekranie.

DK: Muzyka klasyczna w filmie dodaje pewien rodzaj sentymentalności do scen. To jest oklepany motyw i zawsze myślałem, że nie ma sensu dodatkowo podbijać emocji. W tym wypadku jest jednak dokładnie tak jak mówisz, Chopin po akcie przemocy jest jeszcze bardziej efektowny i wynika z jakiejś niezgody na to, co było pokazane na ekranie.

Czy kultura i muzyka mogą nas uratować?

TB: Ciekawym punktem wyjścia do interpretacji tego filmu, może być właśnie ten kontrast pomiędzy muzyką klasyczną, a życiem pełnym przemocy. To daje taki wydźwięk, że sztuka jest bezradna wobec przemocy. Ona może opowiadać o czymś innym i jakoś stymulować wrażliwość, ale wciąż jest bezradna i, wydaje mi się, że ta bezradność, jest dobrym tropem w zrozumieniu relacji między bohaterami. Moim zdaniem sztuka nie może nas uratować, ale
może nas zdystansować. W muzyce i w graniu najbardziej lubię to, że daje mi chociaż chwilowy dystans od rzeczywistości i jest jakimś rodzajem ucieczki. I te ucieczki są dla mnie niezwykle ważne, ale to się dzieje na poziomie bardzo osobistym, a nie społecznym.

DK: Ja też się trochę obawiam tego na ile sztuka przedostaje się do widzów, w Polsce na przykład jest bardzo kiepsko. Sztuka jest ekskluzywna i nie zaprasza, dlatego ma coraz mniejsze grono odbiorców. Ludzie sięgają raczej po proste rozrywki, typu telewizja. W latach osiemdziesiątych były do wyboru tylko dwa programy telewizyjne, ale wiadomo było, że wieczorem będzie magazyn filmowy, który zawierał ciekawe treści i pokazywał wartościowe kino. Teraz mamy szybki, płytki komunikat, dużo bodźców w formie nadającej się do mediów społecznościowych z nastawieniem na obraz, a nie na treść. Nie ma w tym w ogóle refleksji, dlatego nie mam złudzeń co do tego, że sztuka może coś zmienić, bo sztuka w coraz mniejszym stopniu dociera do ludzi. Fajnie jest widzieć tu, na festiwalu, pełną salę, ale to jest sytuacja wyjątkowa i elitarna, do której nie wszyscy mają dostęp. Artur Liebhart, dyrektor festiwalu Millenium Docs Against Gravity, powiedział mi, że jego festiwal jest najbardziej popularnym festiwalem wśród publiczności i to jest bardzo budujące, ale chciałbym wierzyć, że dla dzisiejszych dwudziestolatków kino cały czas będzie ważne i będą robić filmy. Nie chcę być przedstawicielem ostatniego pokolenia, które robi filmy na poważnie.

Daniele Stasi „Polonia restituta”

0

Aby dobrze zrozumieć inny kraj trzeba poznać jego historię. Daniele Stasi, profesor zwyczajny historii doktryn politycznych na wydziale Ekonomii i Zarządzania na Uniwersytecie w Foggi, zastosował tę metodę, aby poznać i zrozumieć historię polityczną Polski. Było to możliwe również dzięki owocnej pracy jako profesor wizytujący na polskich uniwersytetach w Lublinie, Rzeszowie i Warszawie. Jego najnowsza monografia, zatytułowana „Polonia restituta”. Nazionalismo e riconquista della sovranità polacca (il Mulino), wraz z poprzednią Le origini del nazionalismo in Polonia (FrancoAngeli, 2018), stanowią ważne źródło zrozumienia polskiego nacjonalizmu w jego różnych odsłonach.

Dlaczego zdecydował się pan umieścić, między innymi, Polskę i jej historię w centrum swoich badań?

Po długim okresie studiów doktoranckich w Niemczech, dzięki przyjaciołom, zacząłem współpracować z kilkoma polskimi uczonymi, a następnie zostałem profesorem wizytującym na Uniwersytecie w Rzeszowie, gdzie spędziłem wiele lat. W tym okresie zainteresowanie Polską wzrosło. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, w 2005 roku, był to kraj, który szukał swojego miejsca w Europie. Dziś Polska jest dobrze rozwinięta i posiada ważne atuty o charakterze gospodarczym, kulturalnym i akademickim. Byłem świadkiem tej transformacji Polski z kraju postkomunistycznego w pełnoprawny kraj europejski. Warszawa, Poznań, Kraków to bez wątpienia europejskie miasta, ale można powiedzieć, że inne części Polski też mają bardzo duży potencjał. Podczas pobytu w Polsce chciałem lepiej zrozumieć kulturową i historyczną tożsamość tego kraju.

Zainteresowała pana szczególnie kwestia narodu i nacjonalizmu.

W mojej poprzedniej książce, Le origini del nazionalismo in Polonia, zajmowałem się polskim nacjonalizmem. Chciałem zrozumieć historyczne pochodzenie tego neonacjonalizmu, który od kilku lat pojawił się w Polsce. Zastanawiałem się, skąd nacjonalizm w kraju, który zagranicą znany jest przede wszystkim dzięki charyzmatycznym postaciom jak Jan Paweł II i Lech Wałęsa, które również odegrały niezwykle ważną rolę w historii współczesnej, w kraju, który jako pierwszy miał wolny rząd po zakończeniu komunizmu (myślę tu o rządzie Tadeusza Mazowieckiego). Moje badania dotyczyły początków polskiego nacjonalizmu, w szczególności trzech głównych postaci związanych z ideą polityki nacjonalistycznej, a mianowicie Romana Dmowskiego, Jana Ludwika Popławskiego i Zygmunta Balickiego. Zakończyłem tę pracę na najważniejszej postaci polskiej historii współczesnej, czyli na Józefie Piłsudskim. Aby zrozumieć, kim jesteśmy, musimy poznać historię, bo ona jest nauczycielką życia.

„Polonia restituta” opowiada o dwóch rodzajach nacjonalizmów, etnicznym i obywatelskim, obecnych w Polsce na przełomie XIX i XX wieku.

Monografia „Polonia restituta” kończy się symbolicznie w 1926 roku, kiedy Józef Piłsudski zdecydował się na przejęcie władzy w wyniku zamachu stanu. To rok, który zamyka ważny dla historii Polski etap polityczny, który zostanie ponownie otwarty dopiero po zakończeniu komunizmu, czyli po wolnych wyborach, które odbędą się w latach dziewięćdziesiątych. Konstytucję o charakterze demokratycznym podpisano dopiero w 1997 roku. Wydaje mi się, że Polska to kraj, który w centrum swojej kultury politycznej posiada dwie tendencje. Pierwsza, nacjonalistyczna, przejawia się obroną własnych tradycji i tożsamości i jest sceptyczna wobec instytucji międzynarodowych. Na przestrzeni dziejów tendencja ta dominowała w etnonacjonalizmie promowanym przez Romana Dmowskiego. Druga natomiast, znana również jako nacjonalizm obywatelski, którego wybitnym przedstawicielem był Józef Piłsudski, jest bardziej otwarta i oparta na idei równości, pokojowego współistnienia i integracji społecznej. Jak widać to ciekawa debata między osobistościami o silnym profilu politycznym, jak Dmowski i Piłsudski, ale nie tylko między nimi.

Domyślam się, że to część polskiej historii mniej znana we Włoszech?

Zależy mi na tym, żeby promować moją książkę we Włoszech, ponieważ pomaga ona wypełnić lukę o charakterze historiograficznym. Jest to dość dogłębne studium na temat nacjonalizmu w Polsce i niektórych, niezwykle interesujących postaci. Polska jest dużym krajem o niezaprzeczalnej wadze politycznej, więc ludzie, którzy zajmują się historią, polityką, historią stosunków międzynarodowych, historią Europy Środkowo-Wschodniej, nie powinni pomijać tego zagadnienia. I byłbym szczęśliwy, gdyby włoscy historycy byli bardziej zainteresowani tym krajem, który, jak widzimy, odgrywa dziś istotną rolę w Europie.

Jaką lekcję z pana książki mógłby wyciągnąć Polak?

Mógłby podejść do tego tekstu biorąc pod uwagę złożoność własnej historii. Historii nie można czytać poprzez sztywne kategorie ideologiczne. Historia Polski to historia demokracji, której nie udało się w pełni zaistnieć. Jest to historia nacjonalizmu, który był nacjonalizmem patriotycznym, a więc pozytywnym, otwartym na uznanie zasad równości i prawa. Niestety obok istniał dyskryminujący etnonacjonalizm, w dużej mierze związany z antysemityzmem, który był czarną kartą polskiej historii. Nie możemy ignorować tego aspektu, który nie dotyczy tylko historii Polski międzywojennej. W 1968 r. antysyjonistyczna kampania Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), której ówczesnym sekretarzem generalnym był Władysław Gomułka, doprowadziła do emigracji wielu intelektualistów i zwykłych obywateli pochodzenia żydowskiego. Błędem byłoby jednak utożsamianie historii Polaków z tymi falami nietolerancji i dyskryminacji. Polska pod
wieloma względami domaga się uznania własnej oryginalności, tradycji, cech kulturowych i historycznych, niestety czasami robi to w sposób przesadny, niemal szowinistyczny. Z drugiej jednak strony jest to kraj niezwykle otwarty. Moje wrażenia z pobytu w Polsce są bardzo pozytywne zarówno pod względem osobistym, jak i naukowym. Uważam, że Polska jest jednym z najważniejszych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w sensie geograficznym, politycznym, demograficznym i gospodarczym. Moim zdaniem ma ona to, czego potrzeba, aby w przyszłości odegrać zasadniczą rolę na szczeblu międzynarodowym, a konkretnie w Unii Europejskiej.

Co należy zrobić, aby odegrać tę ważną rolę w Unii Europejskiej?

Wojna na Ukrainie wszystko skomplikowała. Zmieniła równowagę zarówno w Unii Europejskiej, jak i na arenie międzynarodowej, ponieważ postawiła nas wszystkich w obliczu nielegalnej i haniebnej agresji na suwerenne państwo. Polska była krajem znanym do niedawna z budowy murów na granicy z Białorusią. Dziś Polska jest krajem, który we wspaniały sposób przyjął ponad 3 miliony Ukraińców, okazując wielką solidarność. Unikać należy przed  wszystkim wykorzystywania historii XX wieku do celów politycznych, bo w ten sposób, zamiast tworzyć dialog, budujemy mury. Jeśli solidarność i tolerancja zwyciężą, wierzę, że być może wyjdziemy z tej katastrofy wojennej obronną ręką. Poznanie drugiego wymaga otwartości i zrozumienia.