Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 61

Tortelli z dynią po modeńsku

0

Składniki na 4 porcje:

Ciasto:

  • 3 jajka
  • 300 g mąki pszennej zmieszanej z semoliną
  • szczypta soli

Farsz:

  • 800 g dyni
  • 100 g tartego parmezanu
  • 100 g pokruszonych ciasteczek amaretti
  • szczypta soli
  • szczypta gałki muszkatołowej

Do przyprawienia:

  • 150 g masła
  • starty parmezan

Jesień to czas roślin z gatunku dyniowatych, słodkich i delikatnych, ale o dość intensywnym w smaku miąższu. We Włoszech występują różnorodne typy dyni, zależnie od tego, w jakim miejscu się znajdujemy. Ciekawostką jest to, że każda część dyni może zostać wykorzystana w kuchni: od skórki po nasiona, co więcej, są dania, które zawierają w sobie każdą jej część. Najpopularniejszym przepisem na bazie dyni we Włoszech są tortelli dyniowe, charakterystyczne dla obszaru rozciągającego się od Ferrary aż po Reggio Emilia w regionie Emilia-Romagna, a na północy aż do Mantovy i Cremony.

Oczywiście istnieje wiele różnych odmian tortelli dyniowych, można ogólnie powiedzieć, że przemieszczając się ze wschodu na zachód wzdłuż prowincji na Via Emilia, nadzienie tortelli jest wzbogacane o co raz to inne składniki.

Podstawową wersją nadzienia do tortelli dyniowych jest ciasto na bazie dyni pieczonej w piekarniku, doprawionej solą, gałką muszkatołową i parmezanem. To jest przepis znany na obszarze Ferrary. Przemieszczając się w kierunku Modeny i Reggio Emilia, do ciasta zostaną dodane także pokruszone amaretti (ciasteczka na bazie migdałów), podczas gdy ruszając w kierunku północnym spostrzeżemy, że do ciasta została dodana musztarda.

Przepis najbardziej typowy i tradycyjny, znany w Modenie i Reggio Emilia:

Najpierw należy umyć dynię, odcinając zewnętrzną powłokę od wnętrza składającego się z włókien i nasion. Następnie należy podzielić na porcje 800 g miąższu z dyni, umieścić go na blasze do pieczenia i piec w temperaturze 190 stopni (bez dodatku przypraw) przez 20/25 minut, w zależności od rozmiarów kawałków. Pozwoli to na osuszenie dyni i usunięcie części wody z miąższu. Kiedy już kawałki dyni zostaną wyjęte z piekarnika, należy je dokładnie zmiksować za pomocą miksera. Do miąższu z dyni należy dodać szczyptę soli i gałki muszkatołowej, 100 g startego parmezanu i 100 g pokruszonych amaretti. Nasz farsz jest gotowy.

Podczas gdy dynia jest w piekarniku, należy przygotować ciasto z jajek w stylu Reggio Emilia. Moja mama, która urodziła się w Modenie, miała w zwyczaju przygotowywać je w tradycyjny sposób: 1 jajko, 100g mąki pszennej wymieszanej z semoliną, szczypta soli. Przepis ten zawsze się sprawdza, a w ten sposób można łatwo uzyskać ciasto o dużej zawartości protein. Na porcję dla 4 osób należy użyć 3 jajka i 300 g mąki. Po tym jak już osiągnie odpowiednią konsystencję (wymieszana ręcznie lub za pomocą odpowiedniej maszyny), należy wyciąć z niej kwadraty o boku mniej więcej 5 cm, na środku których należy umieścić po łyżeczce farszu dyniowego. Następnie należy chwycić jeden rożek i złożyć go po przekątnej, ściskając krawędzie, aby dobrze je zacisnąć. Po otrzymaniu takiego trójkąta z nadzieniem, należy chwycić dwie jego krawędzie i owinąć je ostrożnie wokół kciuka, a następnie złączyć ze sobą, tworząc pewien rodzaj pasa i otrzymując tym samym klasyczną formę tortelli.

Tortelli muszą poleżeć pół dnia w suchym miejscu. Następnie mogą zostać zamrożone i przygotowane dopiero, kiedy zajdzie taka potrzeba.

Należy gotować je przez 3 lub 4 minuty w gorącej wodzie, uważając, by woda nie gotowała się zbyt mocno, co mogłoby sprawić, że tortelli się rozpadną.

Na szczęście najlepszy sposób serwowania tortelli dyniowych jest jednocześnie tym najprostszym. Wystarczy zostawić je na trochę na patelni z rozgrzanym masłem, a następnie przyprawić i przyozdobić na talerzu tartym parmezanem.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Kacper Skawina
foto: Sara Bolognini

Kiełki, mój domowy ogród

0

Przywiązuje się ogromną wagę do konieczności jedzenia pięciu porcji owoców i warzyw dziennie. Wszystko musi być świeże, sezonowe i do tego możliwie biologiczne… i najlepiej w pięciu różnych kolorach! Czy to możliwe? Do tego warzywa powinny być czyste, umyte, pokrojone i odpowiednio przygotowane. A dziś nikt nie ma przecież ani czasu ani ochoty, aby zużywać w kuchni wszystkie posiadane pokłady energii.  

Bez względu na to jakie są składniki potraw znajdujących się na naszych talerzach, kwestia jedzenia bezwzględnie wymaga przemyślenia kilku spraw. Obecnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej powinniśmy zwracać szczególną uwagę na spożywaną żywność, aby stanowiła ona  nie tylko pokarm dla ciała, ale i dla ducha. Istotnym jest, aby znaleźć czas na… zakochanie się w gotowaniu, nie postrzegając go tylko jako czynności przygotowywania czegoś do jedzenia; warto nauczyć się najadać się z radością, a nie tylko nasycać głodny żołądek. Powiedzmy TAK przekonaniu, że gotowanie to nie obowiązek czy nuda, a sztuka, która odkryje przed nami magię etapów przemiany poszczególnych składników w coś wyjątkowego.

Mówiłam już wielokrotnie o tym, że jestem osobą, która docenia jakość, zdrowie, ale również praktyczność. Kiełki hodowane w domu są jednym z polecanych przeze mnie sposobów na: pośpiech, żywność przemysłową i tą jedzoną poza sezonem oraz na superfoods pochodzące z innej części świata. Kiełki są pyszne, łatwe w hodowli, tanie, gotowe w bardzo szybkim tempie, a do tego nie wymagają wiele uwagi i niosą ze sobą magię życia, które rodzi się pod naszym dachem i przede wszystkim pod czujnym okiem hodowcy!

Zacznijmy od właściwości odżywczych, których kiełki mają całe mnóstwo. Znajdziemy w nich wiele składników mineralnych, w tym oligominerały takie jak selen i cynk. Ponadto witaminy, kwas foliowy, przeciwutleniacze, a zwłaszcza chlorofil działający pobudzająco na krążenie, regenerację i dotlenienie krwi oraz wytwarzanie erytrocytów. Kiełki pomagają również w trawieniu pokarmu i lepszym przyswajaniu witaminy A.

Ponadto, enzymy i białka, które zapoczątkowują w organizmie reakcje chemiczne, ułatwiające trawienie i przyswajanie witamin i minerałów, są konieczne do prawidłowego utrzymania funkcji metabolicznych. Dlatego tak ważne jest, aby były zawsze obecne w diecie. Niestety proces gotowania w większości pozbawia przygotowywane potrawy cennych enzymów. Z pomocą przychodzą właśnie kiełki, które w połączeniu nawet z gotowanymi potrawami wzbogacą o nie nasz organizm.

Nasiona oraz kiełki mają na ogół bardzo wysoką wartość energetyczną, dużą ilość węglowodanów, które zamieniają się w cukry proste i są przyswajane w bardzo szybkim tempie. Są jednocześnie ubogie w tłuszcze, które są im potrzebne do kiełkowania. Sole mineralne i różne typy oligominerałów zawarte w nasionach, stają się w kiełkach o wiele łatwiej przyswajalne i bogate w aminokwasy. Poza tym, wraz ze wzrostem nasion, witaminy zwiększają w nich swoją ilość aż podwójnie w kiełkach, a nawet potrójnie w dojrzałych już roślinach! Różne rodzaje kiełków zawierają z kolei substancje przeciwnowotworowe, których nie znajdziemy jeszcze w zbyt młodych w nasionach.

Antyoksydanty i substancje oczyszczające zawarte w kiełkach wspierają układ odpornościowy, zapobiegają przedwczesnemu starzeniu się, skutecznie zwalczają osłabienie i stres. 

Jak dotąd nie sądzę, że bardzo was zaskoczyłam. Prawdziwy powód, dla którego tak bardzo lubię kiełki, to niesamowita wygoda i praktyczność. Jeśli stworzymy im odpowiednio wilgotne warunki, nasiona wykiełkują w kilka dni, po czym są od razu gotowe do spożycia, bez konieczności dodatkowego ich przygotowania.

Ciekawi? Przejdźmy do części praktycznej: jak otrzymać te cudotwórcze kiełki? Wszystko czego potrzebujemy, to nasiona w miarę możliwości biologiczne oraz wazon lub doniczka – ceramiczna lub ze szkła.

Jakich nasion użyć? Może się to wydać niewiarygodne, ale praktycznie wszystkie nasiona mogą nam posłużyć do hodowli kiełków. I nie chodzi tylko o rośliny oleiste (czyli len, sezam, dynia i słonecznik), ale i ziarna zbóż (ryż, jęczmień, gryka, proso, amarant) oraz rośliny strączkowe (dla przykładu soja, soczewica czy fasola mung). Przecież wszystkie rośliny rodzą się z nasion, czemu mielibyśmy o tym zapomnieć i w tym przypadku?

Istnieje cały wachlarz możliwości wyboru, z czego prawie wszystkie nasiona można znaleźć w supermarkecie. Tylko po niektóre, nieco mniej spotykane produkty, trzeba udać się do sklepu  ze zdrową żywnością. Ważną rzeczą, na którą trzeba zwrócić uwagę podczas zakupu jest stan nasion: aby wykiełkowały, nie mogą być obrane, ale całe i niepalone w żaden sposób.  

Każdy z kiełków ma swój specyficzny smak, który zazwyczaj przypomina ten dojrzałej już rośliny. Niektórym przypadnie on od razu do gustu, innym mniej. Warto jednak spróbować różnych połączeń, aż znajdziecie odpowiadający waszym kubkom smakowym mix. Dla zdrowia naprawdę się opłaca!

Na początek, najszybsze i najbardziej satysfakcjonujące efekty dają nasiona soczewicy (dowolnego rodzaju, pod warunkiem, że etykieta nie wskazuje na to, że są oczyszczone i obrane), fasoli mung (znana również jako Adzuki, znajdziemy je w sklepach z produktami biologicznymi) czy lucerny.

Kiedy już wybierzemy odpowiednie nasiona, umieśćmy je w dużej ilości wody przez całą noc lub na kilka godzin. Można pominąć ten krok, jednak zdecydowanie przyspieszy on kiełkowanie. Następnie wypłuczmy nasiona i włóżmy do przygotowanego wcześniej pojemnika, wazonu lub miski, wypełniając je kilkoma milimetrami wody. Nasiona muszą być mokre, ale nie zanurzone w całości! Powtórzmy ten proces raz lub dwa razy dziennie. Dostarczenie wody uchroni nasiona przez pleśnią, a jej minimalny nadmiar stworzy odpowiednie warunki wilgoci do kiełkowania. 

Najpierw dostrzeżecie pierwsze pęknięcia na zewnętrznej powłoce ziaren – wyrośnie z nich zielony listek z łodyżką, która będzie wówczas zwiększała swój rozmiar w zawrotnym tempie. Po kilku dniach kiełki będą już gotowe do spożycia.

Wskazane jest, aby dwa pierwsze dni przechowywać nasiona najlepiej w ciemnym miejscu z dostępem powietrza – wystarczy przykryć je ściereczką. Kiedy łodyżki będą wystarczająco długie, można będzie umieścić je w lodówce, aby zatrzymać proces kiełkowania. Kiedy będzie odpowiednia pora na ich spożycie? Wszystko zależy od nas i od naszych preferencji. Pamiętajmy, że kiełki zmieniają smak wraz ze wzrostem. Próbujmy ich w różnych dniach, a na pewno znajdziemy ten odpowiedni dla naszych kubków smakowych.

Wszyscy pytają mnie, czy każdy kiełek należy obierać. Absolutnie nie! Nie tylko wnętrze, ale i skórka bogata jest we wszystkie wspomniane już wcześniej składniki odżywcze, bardzo pozytywnie wpływające na działanie naszego organizmu.

Jeśli zabawa w hodowlę kiełków w domowym ogrodzie wystarczająco wam się spodoba, pamiętajcie, że na rynku dostępne są także specjalne kiełkownice w przystępnych cenach. Czym są kiełkownice? To specjalne naczynie przeznaczone do hodowli nawet kilku różnych rodzajów kiełków, wyposażone w otwory odpływowe wody, dzięki którym czynności związane z nawadnianiem kiełków staną się jeszcze łatwiejsze i przyjemniejsze.  

Najbardziej specyficzny smak mają kiełki gryki (są słodkie, bogate w potas, wapń i witaminy z grupy B), rukoli, pora, sezamu (w trzecim dniu kiełkowania sezam staje się gorzki!), rzodkiewki i gorczycy (są ostre!).

Jedyne kiełki, które nie są polecane do samodzielnej hodowli w domu to m.in. ziemniaki, pomidory, bakłażan i papryka. Dlaczego? Powyższe nasiona podczas kiełkowania wytwarzają toksyczną substancję o nazwie solanina. Mogą też częściej pleśnieć.

Podsumowując, kiełki to doskonały składnik potraw o pozytywnym działaniu dla naszego organizmu. Jedzmy je na surowo, jako dodatek do sałatek oraz kanapek lub prażone na patelni. Smacznego!

www.tizianacremesini.it

Macie pytania dotyczące odżywiania? Piszcie na info@tizianacremesini.it i postaram się odpowiedzieć na łamach tej rubryki!

tłumaczenie pl: Iwona Żabowska

Krewetki gotowane na parze z pesto z rukoli

0

Przepis dla 1 osoby:

Składniki:

  • krewetki black tiger 16/20 – 4 szt
  • sałata karbowana do dekoracji

Pesto:

  • rukola- 20 g
  • orzechy włoskie – 20 g
  • oliwa z oliwek extra vergine – 20 ml
  • kilka kostek lodu

Przygotowanie:

Krewetki obieramy z pancerza, pozostawiając tylko głowę i ogon. Usuwamy delikatnie jelito i dokładnie całość myjemy. Oczyszczone krewetki układamy w naczyniu do gotowania na parze i gotujemy przez ok. 6 minut.

W tym czasie do blendera wkładamy rukolę i kilka kostek lodu i wszystko blendujemy. Następnie dodajemy orzechy włoskie i dolewamy oliwę z oliwek . Miksujemy składniki do uzyskania gęstawej konsystencji.

Na talerzu układamy liście sałaty, a na wierzch wykładamy krewetki. W sosjerce podajemy przygotowane pesto z rukoli o smaku orzechowym.

Smacznego!

Dolabella – wenecki malarz, który wybrał Polskę

0
Tomasz Dolabella, Św. Stanisław Biskup i św. Walery adorujący Matkę Boską z Dzieciątkiem, ok. 1614, olej, płótno. Kraków, kościół par. pw. Wniebowzięcia NMP – Mariacki / fot. Janusz Kozina

O logistycznych cudach dokonywanych przez konserwatorów i o tym, jak wenecki malarz trafił do Polski, rozmawiamy z dr Magdaleną Białonowską, kurator wystawy „Dolabella. Wenecki malarz Wazów”, którą będzie można podziwiać na Zamku Królewskim.

Czy trudno było przygotować tę wystawę? Czy wymagało to dużo wysiłku?

Tak, rzeczywiście to jest duże wyzwanie – z kilku względów. Pokażemy obiekty, które na co dzień są trudno dostępne – w kościołach, klasztorach, w ołtarzach, ich zwieńczeniach. A bywają to bardzo wysokie konstrukcje, np. obraz z kościoła Bożego Ciała zdejmowany był z wysokości ok. 20 m. Z kolei z kamienicy Arcybractwa Miłosierdzia w Krakowie przywieziemy wykonany przez Dolabellę strop ramowy – składa się on z 4 obrazów o nietypowych formatach i mierzy aż 4 m długości. Ze względu na umiejscowienie obrazów wystawa jest logistycznie bardzo skomplikowana, dlatego chylę czoła przed moimi kolegami konserwatorami, którzy będą przeprowadzali te demontaże.

Tomasz Dolabella (dotychczas przypisywany), Anioł z lilią, wieńcem, koroną i palmą oraz herbem Odrowąż, 1619–1625 lub 4. ćwierć XVII w., olej, płótno. Kraków

A skąd w ogóle pomysł na wystawę?

Autorem koncepcji i scenariusza wystawy jest pan Jerzy Żmudziński, historyk sztuki z Krakowa. Dzięki własnym kwerendom oraz wynikom badań technicznych przeprowadzonych podczas konserwacji, dokonał zmiany atrybucji wielu obrazów – przypisał Dolabelli nowe dzieła, inne zaś wykluczył z ouvre malarza. Np. poddany konserwacji Anioł z lilią, wieńcem, koroną i palmą i herbem Odrowąż z Kaplicy św. Jacka u krakowskich dominikanów okazał się być obrazem późniejszym, który niemal na pewno nie wyszedł spod pędzla Tomasza Dolabelli. Pan Żmudziński zwrócił się do nas kilka lat temu z pomysłem wystawy. Dlaczego do nas? Dolabella pracował na dworze królów polskich z dynastii Wazów, których siedzibą był Zamek Królewski. W 2019 świętowaliśmy Rok Wazowski, więc wystawa poświęcona nadwornemu malarzowi dynastii bardzo dobrze ten czas podsumowuje.

Choć do samej Warszawy Dolabella nie za bardzo chciał przyjechać…

Tak, dwór Zygmunta III opuścił Kraków, jednak Dolabella tam pozostał – w Krakowie dobrze się czuł, miał żonę, funkcjonował w środowisku malarzy cechowych. Wolał Kraków także dlatego, że tam po prostu miał bardzo intratne zamówienia – od opatów klasztorów krakowskich i podkrakowskich; były to zazwyczaj bardzo duże cykle religijne. Tutaj największym zleceniodawcą byli krakowscy dominikanie – przez blisko 30 lat Dolabella zapełniał kościół i klasztor swoimi obrazami, stał się on pomnikiem jego twórczości, swoistym „muzeum”. Tam też Dolabella został pochowany w 1650 roku. 

Jak to się stało, że Dolabella przyjechał do Polski? 

To dość prosta historia. Przed Dolabellą dla Zygmunta III zlecenia wykonywał Alessandro Vassilacchi, zwany Aliense, nauczyciel Dolabelli. Razem pracowali przy ozdabianiu Pałacu Dożów w Wenecji. Vassillachi wykonując zlecenie dla Zygmunta III polecił swojego młodego, zdolnego ucznia, jednocześnie już wykształconego i doświadczonego. Dolabella przyjeżdża więc do Krakowa i rozpoczyna pracę jako artysta nadworny. Jest to w zasadzie najwyższa ranga, jaką artysta może wówczas osiągnąć.

Jak wpłynęła działalność Dolabelli na polskie malarstwo?

Jan Feliks Piwarski, Portret Tomasza Dolabelli, przed 1850, cynkografia. Warszawa, Biblioteka Narodowa. Fot. Polona

Przywiózł ze sobą zdobycze malarstwa weneckiego, jego najświetniejszego okresu. Stosował piękne kolory weneckie, czerwień, błękit, róże, żółcienie, kładzione na płótno za pomocą  grubych, impastowych pociągnięć pędzla. Nie na każdym obrazie widać weneckie wpływy, wiele z nich jest utrzymana w ciemnej tonacji – często zależało to od zamawiającego, ale i od realizowanego tematu. Z drugiej strony Dolabella działał bardzo długo w Polsce, przyjechał w 1598, a zmarł w 1650 – to jest ponad 50 lat działalności, więc i jego styl się zmieniał.

Jak Polska wpłynęła na Dolabellę?

Ponoć się spolszczył i „zsarmatyzował”. Miał dwie polskie żony, pierwsza, Agnieszka, była córką wydawcy krakowskiego, druga to pochodząca z Krosna mieszczka. Czuł się w Polsce dobrze i nigdy nie chciał stąd wyjeżdżać. Swojemu nauczycielowi Vassillachiemu wystawił upoważnienie, by ten sprzedał cały jego dobytek we Włoszech. 

Co oprócz dzieł Dolabelli zobaczymy na wystawie?

Zanim zaprezentujemy obrazy Dolabelli, w prologu wystawy chcemy pokazać czym była dla Polaków Wenecja w drugiej połowie XVI w., czyli na chwilę przed tym jak Dolabella do nas przyjechał. Pokażemy pojedyncze przykłady malarstwa weneckiego – Jacopa Palmy Il Vecchio czy Domenica Tintoretta oraz wyroby artystycznego rzemiosła weneckiego – szkło z Murano, a także przykłady majoliki ozdabiane scenami figuralnymi tzw. istoriato, malowane intensywnymi kolorami.

Co jeszcze włoskiego znajduje się na Zamku?

Pucharek, Wenecja (Murano), ok. 1700, szkło chalcedonowe z elementami awenturynowego, wys. 8,5 cm, śr. górna 6,9; śr. stopy 3,6 cm. Kraków, Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Fot. Grzegorz Zygier / MUJ

Wieki po Dolabelli na dworze królewskim pojawił się inny wenecki artysta, Bernardo Bellotto zwany Canalettem, wybitny wedutysta, który pozostawił po sobie cykl widoków Warszawy, dziś prezentowane w Sali Canaletta. Bardzo zainteresowany Włochami był Stanisław August Poniatowski, który wspierał włoskich artystów. Na wystawie pokażemy ciekawy portret Stanisława Augusta pędzla Lampiego – w stroju wziętym z commedia dell’arte, z maską wenecką. Ponoć król nigdy nie dotarł do Wenecji, ale był nią zafascynowany. Stanisław August w takim weneckim wydaniu, jako mieszkaniec zamku w drugiej połowie XVIII w. będzie dla nas przewodnikiem po wystawie.

A Pani sama była we Włoszech, z racji studiów, podróży czy dla przyjemności?

Tak, tak, jeździłam do Włoch – w Wenecji byłam lata temu, i rzeczywiście to surrealistyczne miasto, wydaje się być snem na jawie, wywiera niezapomniane wrażenie. To bogactwo architektury, malarstwa, rzemiosła artystycznego, ale i świadomość znaczenia Wenecji już w bardzo wczesnym średniowieczu oraz fakt, iż Serenissima była tyglem kulturowym, łączyła Wschód z Zachodem – dopiero biorąc to wszystko pod uwagę można chyba zrozumieć, dlaczego to miasto przez wieki fascynowało królów, biskupów, czy w ogóle podróżników. I jeśli do Wenecji pojedziemy, choćby na krótko, wtedy dopiero to…

…widzimy?

Wtedy to czujemy.

Jacopo Palma il Vecchio, Madonna z Dzieciątkiem, św. Janem Chrzcicielem i św. Sebastianem, 1516–1518, tempera i olej, deska. Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, dep. Poznań, Muzeum Narodowe. Fot. © Pracownia Fotografii Cyfrowej MNP

Wenecja: miasto dla mieszkańców

0

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

Niedawne dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce w Wenecji sprawiły, że myślami byłem znowu z moimi weneckimi przyjaciółmi. W ciągu blisko dwudziestu lat miałem możliwość przejść przez różne etapy doświadczania tego miasta, co umożliwiło mi ogląd Wenecji i jej mieszkańców z różnych perspektyw.

Mój pierwszy pobyt w Wenecji miał miejsce w momencie, kiedy jeszcze studiowałem architekturę. Byłem też po pierwszym roku równoległych studiów z historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Moment ten był szczególny, ponieważ wiedziałem już sporo o sztuce. Dogłębnie przestudiowałem zagadnienia historii architektury i budowy historycznych miast. Dlatego doświadczenie Wenecji miało dla mnie od samego początku istotny kontekst zawodowy. Cóż z tego, jeśli wszystkie te konotacje zanikały wobec masowej turystyki i nieprzebranych tłumów, które skutecznie niwelują doświadczenie autentyzmu w tym mieście. Po głębszym zastanowieniu można zaryzykować tezę, że tłum zalewający to miasto jest porównywalny do powodzi. Jest też prawie tak samo destrukcyjny dla miasta.

Będąc pierwszy raz w Wenecji, pomimo zdobytej wiedzy z dyscyplin, które w tym mieście istnieją przecież pełniej niż gdzie indziej, nie zdołałem dotrzeć do „Serca” miasta, poznać go w pełni, doświadczyć takim, jakie ono jest. Wenecja przez permanentną, temporalną bytność ludzi z całego świata w tym mieście, wytwarza barierę nie do przeniknięcia – nawet dla ludzi prawdziwie zainteresowanych Wenecją, jej kulturą i autentycznym życiem mieszkańców. Wszystko wokoło wydaje się wykreowane, nieprzyjazne i hermetyczne. Potrafię zatem zrozumieć po trosze relacje turystów przekonujących, że: „Miasto jest ładne, ale na ulicach tłumy, kelnerzy niemili, drogo, a woda w kanałach brzydko pachnie”. Rzecz w tym jednak, że mówią oni w gruncie rzeczy o sobie, o własnych interakcjach z miastem i swojej w nim roli. Poznając miasto tylko z perspektywy turysty, trudno go naprawdę doświadczyć.

W późniejszych latach, kiedy jako wykładowca prowadziłem wyjazdowe seminaria dla studentów Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, dopiero dzięki kontaktom z lokalnym środowiskiem miałem możliwość poznać prawdziwą Wenecję. Wielokrotnie wówczas zadawaliśmy sobie w naszym gronie akademickim pytanie: dla kogo jest Wenecja i kto tu jest u siebie – lokalna wspólnota czy turyści. Dzięki nawiązanej współpracy z Universita IUAV di Venezia, przy osobistym wsparciu Sebastiano Giorgi i prof. Piotra Barbarewicza z IUAV, nasi studenci co roku realizują semestr studiów architektonicznych w Wenecji.

Poznanie i zrozumienie tego miasta wymaga autentycznego zaangażowania w sprawy lokalne Wenecji. Każdy z odwiedzających powinien być po trosze wolontariuszem i zainteresować się sprawami mieszkańców. Wenecjanie z kolei powinni wytworzyć stosowną interakcję, uruchamiając na przykład punkty informujące o dzisiejszym mieście, jego mieszkańcach i ważnych sprawach, które tutaj się toczą.

Maciej Czarnecki, fot. K. Cichoń

Podczas zajęć plenerowych i warsztatowych studenci Politechniki Warszawskiej mogli w pełni doświadczyć zagadnień lokalnych, dlatego też aqua alta nie jest dziś dla nas atrakcją turystyczną, ale istotnym problemem wymagającym szybkiej interwencji.

Wenecja, jak nigdy dotąd, potrzebuje dziś wsparcia. Miasto znika, zalewane przez powódź obojętności i ignorancji dla ważnych problemów społecznych. Wenecja nie może być dłużej produktem na sprzedaż. Należy wspierać inicjatywy lokalne i budować sieć współpracy z innymi ośrodkami, podejmując działania w lokalnym kontekście.

tekst: dr inż. arch. Maciej Czarnecki – architekt, wykładowca Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, członek ICOMOS, DOCOMOMO International, Stowarzyszenia Historyków Sztuki i Stowarzyszenia Architektów Polskich

foto: Sebastiano Casellati

Wenecja: szukając serca Wenecji

0

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

Wychodzę z domu. Na Campo San Polo słońce przebija się przez chmury. Witam się z sąsiadami, którzy wyprowadzają psy, prowadzą dzieci do szkoły, lub siedzą na ławeczkach. Idę do pracy, ale wcześniej do kawiarni, gdzie wiedzą, że zaraz wypije cappuccino z mlekiem sojowym. Wewnątrz kilka twarzy wita mnie uśmiechem. Nie znamy się, ale czasami rozmawiamy. Po kawie, wychodzę na gwarną uliczkę. 

– Którędy do Placu Świetego Marka? – pyta przechodząca turystka.

– Najłatwiej jeśli Pani pójdzie prosto do Rialto, przekroczy Canal Grande i potem skręci w prawo za znakami. Proszę dla pewności zapytać po drodze. To tylko 15 minut. Trudno się zgubić… i bardzo łatwo. Hahaha! 

Śmiejemy się obie, życzymy sobie dobrego dnia i idziemy każda w swoim kierunku. Lubię pomagać turystom i wiem, że każdy kto przyjeżdża do Wenecji jest ciekawy jej zabytków. Wiele osób pyta o San Marco, żeby zwiedzanie zacząć od „serca Wenecji”. Chętnie pomagam tam trafić, bo wiem, że to wyjątkowe miejsce nie ma sobie równych. Ale dla mnie serce Wenecji bije gdzieś indziej i mapa miasta wyglada inaczej.

Dom, w którym mieszkam i ulubiona kawiarnia, gdzie pojawić się w domowych pantoflach to nic dziwnego. Mieszkanie przyjaciela, u którego przy stole śmiech gości miesza się z dźwiękiem talerzy pełnych pysznego jedzenia. Pięć kilometrów trasy biegowej z widokami motywującym bardziej niż medal olimpijski. Sklep z uszczelkami i wszystkim czego trzeba, żeby naprawić krzesło, żeby nie wyrzucać. Rynek warzywny i stoisko z kwiatami do wazonu. Restauracja stworzona przez uchodźców z Bliskiego Wschodu. Księgarnia w której mądre książki i mądrzy ludzie to nie rzadkość. Galeria sztuki. Bar, w którym przy kieliszku prosecco rozmawiałam z najlepszymi osobami, jakie znam. Miejsce spotkań stowarzyszenia działaczy społecznych.

Anna Poczobutt, fot. A. Tedesco

Po sześciu latach nadal poznaję historię miasta i uczę się o jego współczesności. Wenecja i jej bogata przeszłość to skarb, którego odkrywanie chętnie ułatwiam gościom. I polecam, aby w dniach wypełnionych turystycznymi wrażeniami znaleźli czas na wsłuchanie się w rytm prawdziwego serca Wenecji: na nabrzeżu o zachodzie słońca, na ławce pod drzewem, na targu i w kawiarni albo nad kanałem, gdzie wielki statek przepływa natrętnie lub na uliczce gdzie linia na ścianie wskazuje poziom wody w czasie ostatniej powodzi. Poszukiwaczom serca Wenecji życzę, aby w drodze po zabytki zatrzymali się i dali sobie szansę na zobaczenie tego, co najcenniejsze: ludzi, którzy tutaj mieszkają, bo to oni są żywymi fundamentami Wenecji.

foto: Sebastiano Casellati

Wenecja: interesy, które topią piękno

0

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

Wraz z wodą, która systematycznie w ciągu ostatnich tygodni zalewa miasto, z impetem wtargnęła gorzka refleksja. Do tej pory, w zasadzie od wielkiej wody z 1966 roku, wiele osób na świecie nie uważała przypływów w Wenecji za problem, więc może to jedyny pozytywny aspekt tych przykrych okoliczności.

Oczywiście nie mogę mieć pewności, iż refleksja ta znajdzie wszędzie swoich odbiorców. Patrząc na turystów, którzy z jakąś obrzydliwą radością na twarzach brodzą, skaczą w wodzie i trzaskają serie zdjęć, podczas gdy obok ktoś traci cały dorobek życia lub miejsce pracy, mam pewne wątpliwości.  Rzecz jasna znajdą się również turyści świadomi, dla których Wenecja to coś więcej niż miejsce na szybkie zakupy i dobry materiał na instagram. Zatrważające jest to, że  potencjał nauki, jak choćby nautyki, hydrotechniki i architektury, schodzi na manowce polityki, korupcji, turystyki. Priorytetem powinno być spójne i zrównoważone zarządzanie wszystkich instytucji zaangażowanych w ochronę zabytków i ich mieszkańców, mające na celu znalezienie idealnego rozwiązania, uwzględniającego fakt, że z otaczającą wodą należy żyć w idealnej symbiozie.

Justyna Głuszenkow

Z uwagi na  miejsce Wenecji w światowym dziedzictwie kulturowym chcę wierzyć, że zaangażowanie w sprawę będzie na światowym poziomie. Chcę również wierzyć, że przyszłe pokolenia nie będą zmuszone do zaspokajania wspomnień o Wenecji w jej wybrakowanej pod wieloma względami podobiźnie, tudzież wydmuszce w Las Vegas. Tam nie znajdą zmurszałych i zniszczonych przez upływający czas starych palazzi, które były świadkami wielu wydarzeń historycznych. Tam ich nozdrza nie zostaną zmierzwione wonią z kanału, która z założenia jest nieprzyjemna, jednak niesie nieodzowny klimat laguny. Tam, w lokalnych trattoriach, nie spotkają prawdziwych Wenecjan, którzy między lampką wina a wyśmienitą pastą, czy świeżymi owocami morza, opowiedzą swoją historię, bo to od nich wszystko się zaczęło.

foto: Sebastiano Casellati

Wenecja: miasto symbolem kultury

0

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

Dane mi było spędzić w Wenecji prawie jedna trzecią z najlepszych lat mojego życia. Ponad osiem lat pierwszych poważnych zachwytów i zawodów mojego dorastania przeżyłem w tym dziwacznym, jedynym w swoim rodzaju mieście. Kamienno-ceglanym labiryncie starożytnych, lecz zawsze aktualnych pragnień, w jednej z kolebek ludzkiego geniuszu przezwyciężania przeciwności. Ambicji, poprzez którą chcemy zbliżyć się do stwórcy. 

Rodzice wypuścili mnie z domu jeszcze dzieckiem, La Serenissima natomiast wychowała mnie na dorosłego człowieka. Wykształciła we mnie uwielbienie dla odwagi stawiania na swoim, wytrwałości w dążeniu do twórczej zmiany. Dorastałem w otoczeniu przykładów przełomowych osiągnięć rzeźbionych siłą woli, takich jak pełne ekspresyjnej siły malarstwo Tintoretta, które o setki lat wyprzedzało swoją epokę (wystarczy spojrzeć na jego Ostatnią Wieczerzę z kościoła San Trovaso na Dorsoduro); pierwszych w świecie kobiet, które odważyły się otwarcie nie tylko śpiewać własne kompozycje, ale i prowadzić swoje własne assemblee jak Barbara Strozzi; czy samej idei Zjednoczonej Europy, której pluralistyczny aspekt wywodzi się z demokracji współtworzonych latami w moich dwóch ojczyznach, a która w efekcie dała mi możliwość nieskrępowanego przemieszczania się pomiędzy nimi, korzystania w pełni z tego, co mają do zaoferowania. 

A to zaledwie podstawy nauk, które pobierałem w tym efemerycznym mieście tak kochanym przez twórców z całego świata, którzy stawiali w nim kroki wysoko zadzierając głowy w poszukiwaniu nieoczywistego: Mozarta, Brodskiego, Miyazakiego. Ponieważ główną lekcją, której udzielił mi piękny sen zwany Wenecją to zawód. Rozczarowanie, tak typowe dla marzycieli. 

To uczucie, które następuje zaraz po kulminacji twórczej wizji, chwilę po tym jak wszystko staje się jasne i wyraziste. Uczucie wyobcowania związane z tym, że zdajemy sobie sprawę jak trudne będzie podzielenie się tą wizją z innymi.

Mateusz Lucjan Wojciechowski

Jak wielką będziemy musieli wykonać pracę, by odciągnąć uwagę większości z nas od zwykłej prozy życia. Prostej kalkulacji zysku i strat w bilansie szybko uciekających dni. 

Bilansie, który obecnie skłania się bardziej ku krótkowzrocznemu zyskowi tak typowemu dla końca czasów. Kiedy zamiast ratować piękny żaglowiec przed zatopieniem oficerowie napychają kufry w swoich szalupach pozostałościami przeszłych podbojów, podczas gdy kapitana już dawno nie ma na pokładzie. Kiedy hotele są ważniejsze niż szkoły, a umiejętność wiosłowania ceniona jest bardziej od wiedzy o nawigacji przy pomocy gwiazd. 

foto: Sebastiano Casellati

Wenecja: ryzyko Disneylandu

0
immagine: Beata Malinowska-Petelenz

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

Wenecję się opisuje, obrysowuje, trawi i nosi w sercu. Jest miastem zrodzonym z wody, to zwycięski efekt zmagań człowieka z naturą i wzór ścisłej, naturalnej symbiozy sieci wodnej z tkanką urbanistyczną. Tutaj woda dyktuje kształt i narzuca formę – pisał Lech Majewski w swej powieści „Metafizyka”: Jest metalem, ostrzem noża, nożycami krojczego, które ucinają domy i ulice w sposób bezwzględny i ostateczny.

Ale ta przemyślana i wypracowana przed wiekami równowaga jest krucha i delikatna. Wielkie wycieczkowce, turystyczne biało-błękitne kolosy, majestatycznie defilujące przed nabrzeżem placu św. Marka wywołują fale, przemieszczając setki tysięcy metrów sześciennych wody i naruszając delikatne fundamenty miasta. Pomimo wcześniejszych zapowiedzi, że we wrześniu 2019 roku zostanie wprowadzony zakaz wpływania do Laguny Weneckiej, tego zakazu ciągle nie ma. Szkody dla ekosystemu laguny są nieodwracalne. 

Dziś Wenecja, najpiękniejsze miasto świata, mekka romantyków i dekadentów, malarzy i poetów,  bohaterka symbolicznej noweli Tomasza Manna powoli umiera przepoczwarzając się w zmakdonaldyzowany park rozrywki. Ginie pod falami acqua alta na oczach całego świata: w świetle jupiterów, szumie newsów i kamer największych stacji telewizyjnych – tak jak paliła się katedra Notre Dame, jak płonęły amazońskie lasy. A przyczyną tego jest jeden z grzechów głównych współczesnej globalizacji: chciwość. Chciwość, która dziś przybrała twarz brutalnej, masowej turystyki.

Wenecjanie walczą zalewani przez wodę i turystów. Ale pytania o kierunek rozwoju miasta wybrzmiewają coraz głośniej, pytania o przyszłość Wenecji. Wszak La Serenissima jest zjawiskiem ponadnarodowym i ponadkulturowym – to przestrzeń szczególnie wyróżniona i odznaczająca się charakterystyczną „nadwartością”. To miasto-indywidualność, z duszą, miasto będące aktywną, kreatywną siłą i miejscem światowych festiwali. Wenecja to niepodważalny kanon miejskiego piękna i ukoronowanie formy architektonicznej. To też wielki mit, który stał się pożywką dla rozwoju europejskiej kultury. 

Beata Malinowska-Petelenz

Ale to również tłumy turystów, głównych aktorów niekończącego się karnawału, windujących ceny nie do przyjęcia dla większości Wenecjan. Most Rialto, sesja zdjęciowa na placu św. Marka, gadżet made in China, selfie z prosecco nad Canal Grande i powrót do domu. Turystyczna monokultura i monogospodarka. Niekończąca się nadkonsumpcja wrażeń. I odpływ rdzennych mieszkańców. Czy Wenecja zawróci ze ścieżki Disneylandu? 

***

Niedziela, 3 listopada 2019 roku. Woda zaczyna wzbierać. Apokalipsa powoli nadciąga. Stojąc na kamiennych płytach Piazzetty, patrzę na płynącego kolosa. Show must go on.  Quo vadis Wenecjo?

tekst: Beata Malinowska-Petelenz (architektka, malarka, autorka książek. Członek Stowarzyszenia Architektów Polskich)
rys: Beata Malinowska-Petelenz

Kocham wenecjan

0

Artykuł został opublikowany w numerze 78 Gazzetty Italia (grudzień 2019 – styczeń 2020)

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. No prawie. Moja pierwsza podróż do Włoch, ponad ćwierć wieku temu. Miałam 17 lat. Niewiele wiedziałam o Włoszech. Czułam tylko, że bardzo chcę je zwiedzić. Po ponad 30 godzinach jazdy autokarem, życie wypluło mnie na Piazzale Roma. Tak właśnie się czułam. Wypluta. 15 sierpnia. Nie wiedziałam, co to za dzień w kulturze Włoch. Nie wiedziałam, że trudno mi będzie spotkać w sierpniu we włoskich miastach ich mieszkańców. Na weneckim parkingu tłum turystów.

Pierwsza myśl, jaką miałam, gdy zostałam z plecakiem na Piazzale Roma w tamten upalny poranek, to: “Chcę wrócić do domu!” Usiadłam na krawężniku i rozpłakałam się. Autokar powrotny miał przejeżdżać przez Wenecję dopiero 24 godziny później, postanowiłam więc zobaczyć chociaż morze. Nigdy wcześniej nie byłam nad innym morzem niż Bałtyk, a stamtąd miałam cudne wspomnienia. Miałam nadzieję, że morze ukoi moją tęsknotę a drzemka na plaży sprawi, że ciut odpocznę po podróży.

Pamiętam jak tramwaj wodny linii 1 płynął przez Canale Grande, jak byłam coraz bardziej oszołomiona tym, na co patrzyłam i jak zupełnie zaparło mi dech, gdy przepłynęliśmy przed San Marco. W tramwaju pełnym Japończyków, dostrzegłam kobietę o europejskich rysach i poprosiłam ją o zdjęcie. Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że była chyba ostatnią wenecjanką, pozostałą jeszcze w mieście i właśnie jechała na plażę. I tak wylądowałam na Lido w grupie wenecjan świętujących Ferragosto. Bezcenne.

Bo w Wenecji, bezcenni są przede wszystkim jej rdzenni mieszkańcy. Odkąd ich poznałam, nie chcę wracać do domu. Nauczyłam się żyć, jak żyją wenecjanie. Bo jak mieszkasz w Wenecji, to w wąskich uliczkach o świcie, we mgle, spotykasz tylko znajomych. Bo jak mieszkasz w Wenecji, to na targu czekają na ciebie najpyszniejsze ryby świata a sprzedający pamięta twoje preferencje.

Magdalena Zbrzeska

W barze, po południu, jesteś witany jak w domu. A właściciel księgarni pamięta, czy książkę, którą trzymasz w ręku, kupiłeś koledze na urodziny kilka lat wcześniej, czy nie.

Jak mieszkasz w Wenecji, to musisz mieć wygodne buty, gdyż codziennie przemierzasz miasto wzdłuż i wszerz nie tylko łódką. Wenecja bez wenecjan przestanie istnieć, bo to przede wszystkim ludzie, którzy naprawdę kochają swoje miasto. Tak jak Alessia, która podczas acqua alta stoi w wodzie po pas starając się ocalić co się da z pracowni męża i cieszy się, że kolejnego dnia będzie padać deszcz, który zmyje morską sól z weneckich kamieni, pełnych historii.

foto: Sebastiano Casellati