Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 55

Ferrari 612 Scaglietti – śladami Marco Polo

0

W roku 1298 Marco Polo, przebywając w genueńskim więzieniu Palazzo di San Giorgio, opowiedział współwięźniowi Rustichello z Pizy o swojej 24 letniej podróży do Chin. Ten dokładnie wszystko spisał i w ten sposób światło dzienne ujrzała książka „Il Milione” [Opisanie Świata]. To swego rodzaju przewodnik, opisujący miejsca, zwyczaje i możliwości transakcji handlowych na terenach dalekiej Azji. Marco Polo był jednym z pierwszych przedstawicieli Zachodu, który dotarł do Chin i jako pierwszy szczegółowo przedstawił odwiedzone kraje, a dzięki temu, że został emisariuszem cesarza Chin, mógł przez 17 lat obserwować życie codzienne tego rozległego Imperium.

Do dzisiaj trwają spory czy wenecki podróżnik naprawdę odbył tę podróż, koronnym argumentem sceptyków jest fakt, iż w jego opowieści brak choćby małej wzmianki o wielkim murze chińskim, ale z drugiej strony możliwe, że w miejscach gdzie przebywał Polo akurat ten odcinek fortyfikacji powstał później. Sam Marco Polo, na łożu śmierci, ucina wszelkie wątpliwości wyznając, że jego opowieść nie obejmuje nawet połowy z tego, czego był świadkiem w trakcie tej podróży. Pewne jest jedno, z wyprawy w której uczestniczył także jego ojciec Niccolo i stryj Matteo, Marco Polo powrócił do Wenecji w 1295.

710 lat później 29.08.2005 dwa ferrari 612 startując z Szanghaju rozpoczęły swoją podróż po Chinach. Wyprawa „Ferrari China 15.000 Red Miles Tour” została podzielona na 9 kilkudniowych etapów, czerwono srebrne auta pokryte logotypami wszystkich oficjalnych sponsorów prowadziło 43 dziennikarzy z całego świata. Dla nich pierwszym wyzwaniem, jeszcze przed startem imprezy, było zdobycie chińskiego prawa jazdy, gdyż tego wymagały przepisy Państwa Środka. Auta nie zostały specjalnie zmodyfikowane, dodano jedynie osłony przednich lamp oraz podwozia, co było uzasadnione skoro ponad 2 tys. km z ogółem przejechanych ponad 24 tys. prowadziło drogami nieutwardzonymi. Ekspedycja odwiedziła 37 głównych miast Chin [w tym 10, gdzie w 2005 działali już dystrybutorzy Ferrari], docierając przełęczą Tanggulashan, położoną 5231 metrów n.p.m., nawet do Lhasy w Tybecie. Tak wysoko nie dotarł jeszcze nigdy żaden samochód klasy Ferrari.

Auta 612 Scaglietti odwiedziły także słynny bazar w Kashi, leżący na Jedwabnym Szlaku i opisany przez Marco Polo. Samochody nie zawiodły w żadnych zmieniających się warunkach pogodowych i klimatycznych, od śniegów Himalajów przez pustynię Takla Makan, aż po tropikalne regiony graniczące z Wietnamem. Nie było to łatwe przedsięwzięcie dla aut seryjnych Ferrari, a tym bardziej dla ekipy technicznej kierowanej przez Gigi Barpa, mającej do dyspozycji dwa Iveco Daily, terenowe Iveco 4×4 i dwa fiaty Palio (pomyślcie o komforcie siedzeń tych fiatów w porównaniu z Ferrari). Podróż, na jaką nie porwał się jak do tej pory żaden inny producent samochodów, zakończyła się 29.10.2005 pod rozświetloną na czerwono Oriental Pearl Tower w Szanghaju. Marco Polo nigdy tutaj nie dotarł, bo Szanghaj powstał po jego podróży, w 1553 roku. Obecnie jest największym miastem Chin i trzecim co do wielkości na świecie. Oprócz malowniczej francuskiej dzielnicy, egzotycznego Starego Miasta i wykwintnego nabrzeża Bund, dech zapiera również dzielnica Pudong po drugiej stronie rzeki Huangpu, dopływu Jangcy. Pudong to Manhattan XXI w. z ponad 200 drapaczami chmur, które zachwycają zwłaszcza po zmroku, dzięki zmieniającym się na nich iluminacjom. Mnie zauroczyła Jin Mao Tower (421 m), ale to Shanghai Tower (632 m, drugi co do wysokości wieżowiec naszego globu) zawiezie was na szczyt najszybszą windą pędzącą z prędkością 74 km/h. Jeśli mowa o szybkości, to z lotniska dowiezie was na Pudong magnetyczna kolej Maglev, która dystans 30 km pokonuje w nieco ponad 7 minut, w kulminacyjnym momencie osiąga prędkość 431 km/h.

Pierwszym właścicielem ferrari w Chinach był Li Xiaohua allias Mr. Ferrari, który zakupił model 348 TS w 1993 z pekińską rejestrację A00001. W ciągu następnych lat na jego słynnym aucie podpisy złożyli m.in. M. Thatcher, Y. Arafat, B.Clinton i inni. Obecnie, jedną z największych trudności w największych miastach stanowi zarejestrowanie auta. Tablice rejestracyjne w Pekinie można na przykład wypożyczyć za ok. 2 tys. USD rocznie lub liczyć na łut szczęścia w urzędowym losowaniu, można też stanąć do aukcji, ale tu ceny szybko przewyższą wartość samego auta. Daleko im jednak do rekordów, jakie padają w Dubaju, gdzie w 2016 za rejestrację,,D5” zapłacono prawie 9 mln USD. W Chinach najbardziej cenione są rejestracje z cyframi 8, 6 i 9 gdyż w języku chińskim brzmią jak bogacenie się, pomyślność i długowieczność. Z drugiej strony 4 jest gorsza niż polska 13 czy włoska 17, gdyż wymowa tej cyfry przypomina słowo śmierć i to wyjaśnia, czemu większość budynków nie ma tam oficjalnie czwartego piętra. W 2010, w przeciwieństwie do Europy lubiącej okrągłe rocznice, w Chinach fetowano sprzedaż modelu 458 Italia, które było 999. sprzedanym tam autem włoskiej marki, cyfra symbolizuje długowieczność i doskonałość.

Dla Ferrari Chiny są obecnie trzecim najważniejszym rynkiem zbytu po USA i Europie łącznie z Bliskim Wschodem. Działa tam teraz 17 salonów Ferrari, które z roku na rok notują rekordy sprzedaży. W 2018 sprzedano 183 egz., a w 2019 już 328 i to tylko w pierwszym jego semestrze. Co ciekawe, ceny aut luksusowych w Chinach są o wiele wyższe niż w innych krajach, czego powodem jest ponad 60% akcyza dla aut o pojemności silnika powyżej 4 litrów oraz, co dodajmy tylko szeptem, polityka cenowa producentów wykorzystujących potencjał i chłonność tego rynku. Oto dowód, w 2016 model F12 Berlinetta kosztująca w USA 324 tys. USD w Państwie Środka kosztowała, uwaga… 810 tys. USD! Kto jest potencjalnym klientem Ferrari w Chinach, oczywiście w większości są to milionerzy, których obecnie jest tam ok. 18 mln., a szacunki mówią o wzroście do 30 mln. w 2030 r. Mało tego, średnia wieku nabywcy Ferrari w bogatej Japonii to ponad 50 lat, gdy w Chinach wynosi ona nieco ponad 20 lat!

Ferrari 612 Scaglietti, debiutowało w styczniu 2004 na Salonie w Detroit, drugi człon nazwy zaproponował szef Ferrari Luca di Montezemolo, chcąc uhonorować długoletnią współpracę z Carrozzeria Scaglietti. Kolejnym hołdem dla genialnego Sergia Scagliettiego była linia nadwozia zaprojektowana przez studio Pininfarina, która nawiązywała do modelu 375 MM Berlinetta Aerodinamica, „wyrzeźbionego” osobiście przez Scagliettiego w 1954 na zlecenie reżysera Roberto Rosseliniego z przeznaczeniem na prezent ślubny dla Ingrid Bergman.

612 Scaglietti był drugim po 360 Modena modelem, w którym producent do budowy podwozia i karoserii zastosował kompleksowo aluminium. Dostawcą tego lekkiego stopu była amerykańska ALCOA, współpracująca z Ferrari od 1994. W 2006 jako strategiczny partner Ferrari otworzyła swoją kolejną fabrykę w Modenie, która w 2010 została własnością włoskiej grupy OMR i to ich logo możemy dziś znaleźć na bolidach Ferrari w F1.Pierwotnie w mojej kolekcji miała się znaleźć czerwona wersja, niestety słaba jakość stopu z jakiego ten model został odlany przez Hot Wheels spowodowała wyłamanie się drzwi, a jedynym dostępnym na wymianę był właśnie ten w kolorze srebrnym. Oprócz oczywistego malowania wyróżnia się także rozmiarami, gdyż tylko dwa auta z Maranello mają rozstaw osi powyżej 2900 mm, tym drugim jest FF. Jednak najdłuższym ferrari w historii był model 365GT 2+2 z 1967, mierzący 4974 mm, pomimo rozstawu 2650 mm.

Lata produkcji: 2003-2011
Ilość wyprodukowana: 3025 egz.
Silnik: V-12 65°
Pojemność skokowa: 5748 cm3
Moc/obroty: 532 KM / 7250
Prędkość max: 321 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 4,3
Liczba biegów: 6
Masa własna: 1760 kg
Długość: 4902 mm
Szerokość: 1957 mm
Wysokość: 1344 mm
Rozstaw osi: 2950 mm

foto: Piotr Bieniek

Mozzarella – z Pól Pontyjskich na cały świat

0

Mozzarella jest wytwarzana z bawolego mleka, pochodzącego od zwierzęcia, które w czasach rzymskich było jeszcze nieznane na terenie Włoch. Pierwsze wzmianki o obecności bawołów pojawiają się w bulli papieskiej z 1000 r., w której rodzina Caetani była zobowiązana do zaniechania obsiewania niektórych źródeł bagiennych w okolicach Rzymu, aby zachować je dla zwierząt.

Wiadomo, że w XII i XIII w. bawoły zamieszkiwały obszary bagienne na południu Europy, jednak to obszary bagienne na południe od Rzymu stały się kolebką produkcji mozzarelli. Tereny te dzieliły się na trzy duże strefy. Pierwsza z nich to bagna pontyjskie w regionie Lacjum, obecnie na terenie prowincji Latina, z siedzibą w mieście Latina, powstałym z niczego w 1932 r. w wyniku osuszania bagien na tym obszarze. Kolejne dwa takie obszary to nizinny teren wzdłuż rzeki Volturno, w prowincji Caserta, na północ od Neapolu oraz wzdłuż rzeki Sele, na południe od Neapolu, w prowincji Salerno, której stolicą jest miasteczko Eboli (40 tys. mieszkańców), czyli miejsce kiedyś zapomniane, do którego faszyści zsyłali swoich przeciwników politycznych, między innymi Carla Levi, który swoje doświadczenia zebrał w powieści „Chrystus zatrzymał się w Eboli”. Na tych terenach żyje obecnie duża część populacji bawołów we Włoszech, a także 70% populacji z regionu Kampania. Ponad połowa produkcji mozzarelli di bufala campana z certyfikatem DOP (Chroniona Nazwa Pochodzenia) w Kampanii znajduje się w prowincjach Caserty i Neapolu, jedna trzecia w prowincji Salerno, a ponad 10% w południowej części Lacjum.

Nie było tam bagien w czasach rzymskich, kiedy obszar Liternum został wybrany przez Scypiona Afrykańskiego jako miejsce, w którym chce dożyć swoich dni i kiedy via Appia przebiegała przez obszary, które później zmieniły się w bagna. Jednakże już w przeddzień upadku imperium rzymskiego (w 476 r. p.n.e.) Pola Pontyjskie i równiny wzdłuż rzek Volturno i Sele były stopniowo opuszczane przez mieszkańców. Tereny te przekształcały się w malaryczne bagniska, a bieg via Appia został przerwany. Na powrót przejezdności tej rzymskiej drogi trzeba poczekać ponad tysiąc lat, kiedy to papież Pius VI podjął pierwsze próby osuszenia powstałych bagien. Lokalne toponimy, takie jak Femina Morta (Martwa Kobieta), Caronte (Charon), Pantano d’inferno (Piekielne bagno) czy Piscina della tomba (Grobowy basen) sprawiają, że Pola Pontyjskie jawią się jako ponure i nieprzyjazne otchłanie piekielne. Na obrzeżach tych przeklętych ziem znajduje się kilka klasztorów, jak na przykład Opactwo Fossanova, w którym 7 marca 1274 zmarł Święty Tomasz z Akwinu. Możliwe, że to właśnie tamtejsi mnisi wspierali pierwsze próby hodowli bawołów na tym terenie. Bawoły zyskały również na znaczeniu ze względów wojskowych. Są to jedyne zwierzęta będące w stanie przeciągnąć ciężkie działa przez tereny bagienne. Prawdopodobnie to właśnie ta umiejętność, a nie sama mozzarella, najbardziej interesowała ówczesnych władców.

Życie hodowców bawołów musiało być wyjątkowo ciężkie. Żyli razem ze zwierzętami na farmach, początkowo budowanych ze słomy, jako że konstrukcje ceglane wprowadzono dopiero później. Tam właśnie doili bawoły i rozpalali ogień, na którym podgrzewano mleko. Sypiali w swego rodzaju wnękach w ścianach, zwierzęta z kolei kuliły się na ziemi. Jako zapłatę, hodowcy otrzymywali niewielką sumę pieniędzy, butelkę masła tygodniowo i prawo do podawania zwierzętom dzikiej cykorii, która była gotowana wraz z „przypadkowo zagubionym” ogonem zwierzęcia, które miało w zwyczaju nadmiernie nim machać podczas dojenia. Hodowcy żyli otoczeni czernią: czernią błota, czernią wody, czernią futra bawołów, czernią wnętrz domów, przyćmionych dymem. Nieskazitelna biel mozzarelli musiała tym bardziej kontrastować z takim otoczeniem.

Ser ten przez długi czas był kojarzony z kuchnią biedoty. Do zmiany tego wizerunku, do uszlachetnienia tego sera przyczynił się fakt (dość paradoksalnie, jako że jest zrobiony ze śmietany), że uznawano go za produkt o niskiej zawartości tłuszczu i wobec tego Kościół Katolicki pozwalał na jego spożycie w dni postne. Około połowy XVIII w. Burbonowie, władcy Królestwa Dwóch Sycylii, rozkazali zbudować przy hodowli bawołów królewski zakład bawoli w mieście Pagliara, czyli pierwszą mleczarnię w historii mozzarelli. Wraz z powstaniem mleczarni rozpoczyna się proces komercjalizacji produktów pochodnych mleka bawolego, a mozzarella nie jest już konsumowana przede wszystkim w rejonie, w którym została wyprodukowana.

Tym, co znacząco zmieniło handel mozzarellą były drogi i kolej. Przełom nastąpił, kiedy pociągi połączyły ze sobą obszary produkujące ser z wielkimi rynkami zbytu we Włoszech – w 1929 roku 40 ton mozzarelli dziennie docierało na rynki w Salerno, Neapolu i Rzymie.

Obszary, w których produkuje się mozzarellę di bufala są ściśle określone przez certyfikat DOP. Są to tereny w Kampanii, Lacjum oraz prowincja Foggia w Apulii (mniej niż 1% całego obszaru). Z kolei mozzarella z mleka krowiego (il fior di latte) może być produkowana wszędzie, ale ta najlepsza pochodzi z Apulii, Kalabrii i Molise. To oznacza, że produkuje się więcej mozzarelli fior di latte niż tej z mleka bawolego – mniej więcej cztery razy tyle.

Pewną wariacją na ten temat jest burrata, pochodząca z terenów Murge w Apulii. Rozpoczęto jej produkcję na początku XX w., w miejscowości Andria, i był to sposób na wykorzystanie resztek po produkcji mozzarelli. Mieszano śmietanę wraz z resztkami pasta filata (masa parzona, nadająca mozzarelli włóknistą strukturę, kluczowa w procesie produkcji tego sera, przypis tłum.), zawijając taką mieszaninę ponownie w pasta filata. Koncepcja ta odniosła ogromny sukces, jako że burrata, mimo że powstała stosunkowo niedawno, zyskała szanowaną pozycję wśród serów włoskich.

Wśród włoskich serów z certyfikatem DOP, mozzarella di bufala campana jest na trzecim miejscu pod względem przynoszonych dochodów, za serem grana padano i parmigiano reggiano (i czwarta pod względem wielkości produkcji, gdzie wyprzedza ją gorgonzola). Jedna czwarta całości produkcji jest eksportowana, a głównym rynkiem zagranicznym są Stany Zjednoczone, których zapotrzebowanie pokrywa 28% całości eksportu.

tłumaczenie pl: Justyna Bryłka

***

Alessandro Marzo Magno

Pigułki kulinarne to rubryka poświęcona historii kuchni włoskiej, prowadzona przez dziennikarza i pisarza Alessandro Marzo Magno. Po tym jak przez prawie dekadę pełnił funkcję kierownika spraw zagranicznych w jednym z włoskich tygodników, poświęcił się pisaniu książek. W sumie wydał ich 17, a jedna z nich „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” (wł. „Geniusz smaku. Jak włoskie jedzenie zdobyło świat”) przypomina historię najważniejszych włoskich specjałów kulinarnych.

Mistrzowie włoskiej sztuki kulinarnej

0

Pracuję od lat w redakcji znanego włoskiego czasopisma poświęconego kuchni, co jednak nie uczyniło mnie ekspertką kulinarną, ponieważ istnieje ogromna różnica między samą znajomością przepisów, składników i techniki a umiejętnością odpowiedniego ich łączenia. Oczywiście, jak każda mama, nauczyłam się z czasem całkiem nieźle gotować dla moich bliskich. Chciałabym jednak napisać o prawdziwej sztuce kulinarnej, która obejmuje nie tylko wykonanie wyszukanych i smakowicie wyglądających potraw, ale wskazuje także na proste dania przygotowywane umiejętnie i z polotem.

Przy okazji, warto zapoznać się z jedną z publikacji, pełną smacznych pomysłów do zrealizowania: „La Grande cucina italiana. Le migliori ricette fra tradizione e innovazione.”, wydaną przez Idea Libri; można tu znaleźć typowe dania kuchni włoskiej w nowoczesnej odsłonie i zrobić dobre wrażenie na gościach!

Obostrzenia związane z pandemią 2020 pozwoliły wielu z nas na spojrzenie na własną przestrzeń domową, aczkolwiek pod przymusem, z innej perspektywy. Niektórzy zatopili się w zaległych lekturach, inni wykorzystali tę okazję do przekształcenia własnej kuchni w miejsce rekreacji i kreatywności, a gdy mamy wystarczająco dużo czasu, możemy w sposób bardziej zrelaksowany podejść do przygotowania posiłków. Kuchnia włoska będzie prawdziwym skarbcem inspiracji!

Włochy to kolebka sztuki i jeśli to prawda, że kuchnia jest sercem domu, to właśnie z tego serca wywodzi się jedna z najpopularniejszych na świecie – włoska sztuka kulinarna. Gotowanie nie może być wyłącznie aktem przyrządzania strawy dla naszego ciała, ale powinno wiązać się z twórczością, pomysłowością, umiejętnym dozowaniem i mieszaniem składników, które pozwalają na uzyskanie przyjemnego – tak dla podniebienia, jak dla ducha – efektu. To tak jak komponowanie utworu muzycznego lub malowanie obrazu: poszczególne elementy muszą ze sobą współgrać, w odpowiedniej proporcji, kombinacji i harmonii.

We Włoszech pierwszą osobą, która zebrała przepisy, podnosząc proste czynności kuchenne do poziomu prawdziwej sztuki, był Pellegrino Artusi – pisarz i znawca sztuki kulinarnej, autor książki „La scienza in cucina e l’arte di mangiar bene”. To arcydzieło kuchni włoskiej, napisane mądrze i z nutą ironii, jest nie tylko cennym zbiorem przepisów, ale też prawdziwą perłą literatury. Piero Camporesi, filolog i krytyk literacki, autor przedmowy, napisał w niej: «La Scienza in cucina” uczyniła więcej dla zjednoczenia Włoch niż „Promessi sposi” Manzoniego».

Jak już powiedziałam, aby danie stało się dziełem sztuki, nie wystarcza znajomość techniki – moja babcia mówiła, że aby dobrze gotować, trzeba w to włożyć serce. Dzisiaj dodałabym, że konieczne są też pasja i projekt. Obejrzałam ostatnio film pod tytułem Miłość o smaku Orientu (2008), gdzie idea ta została znakomicie przedstawiona: młoda bohaterka musi ciężko pracować, zaczynając od najskromniejszych prac, aby uwolnić swoją duszę od ego poprzez naukę odczuwania i przekazywania emocji: to niezbędny warunek, by stać się prawdziwym mistrzem w przygotowywaniu tradycyjnego japońskiego bulionu ramen. Sztuka gotowania, jak każdy inny akt twórczy, wymaga skupienia, oczyszczenia umysłu z myśli, które nie są poświęcone temu, co robimy. Nie sądzę, że to tylko abstrakcyjna, romantyczna czy transcendentalna koncepcja. Pozostając przy Japonii, pisarz i badacz, Masaru Emoto zademonstrował w swoich eksperymentach wpływ ludzkich emocji na wodę. Doskonale wiemy, że nasz organizm, tak jak każdy składnik, którego używamy do przyrządzania posiłków, zawiera wodę w dużych ilościach, co naukowo tłumaczy, dlaczego każde danie odzwierciedla postawę tych, którzy je przygotowują.

Zdaje się, że Włosi wiedzą o tym bardzo dobrze, odczuwają to w atawistyczny wręcz sposób. Od zwykłych gospodyń domowych po słynnych szefów kuchni – poprzez swoją sztukę kulinarną – potrafi ą wyrażać entuzjazm, oddanie i miłość; bogactwo ich ziemi przejawia się w unikalnych potrawach. Jedynym elementem, który łączy wszystkie włoskie regiony, tak różniące się od siebie pod względem zwyczajów, dialektów i tradycji, jest wspólne poszukiwanie harmonijnej i towarzyskiej wspólnoty, która nie byłaby możliwa, gdyby dania nie były przygotowywane w podobny sposób; stąd różnice kulturowe stają się jednym z największych zasobów włoskiej sztuki kulinarnej.W związku z różnicami kulturowymi, które stają się źródłem urozmaicenia, warto przytoczyć przykład książki „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” autorstwa Alessandro Marzo Magno. Na jej stronach odkryjecie, że wiele „typowych” potraw włoskich w rzeczywistości pochodzi z innych części świata: od makaronu po pizzę, kawę lub mozzarellę z mleka bawolego; ale te potrawy rozsławiły kuchnię włoską tylko dlatego, że potrafi ono je zreinterpretować w twórczy sposób.

Artyści włoskiej sztuki kulinarnej, dzieląc się własnym doświadczeniem w książkach, na blogach lub w programach telewizyjnych, są inspiracją dla innych. Chociaż istnieje szeroki wachlarz środków przekazu, według mojego osobistego, wieloletniego doświadczenia, książka pozostaje nadal jednym z ulubionych. Książka kucharska pozwala w łatwy sposób na zapoznanie się ze składnikami, dozowaniem i postępowaniem, często posiada piękne ilustracje, które pozwalają na prześledzenie poszczególnych etapów realizacji przepisu. Zazwyczaj można w niej znaleźć cenne informacje na temat metod i sztuczek, które bardzo pomagają w rozwijaniu własnych zamiłowań i talentu kulinarnego.

Do takich książek należy „Enciclopedia della cucina” z przepisami na każdą okazję – od tych najłatwiejszych po bardziej skomplikowane – czy też „Il pane e torte salate” di A. Barbagli.

Pomimo, że już przed rozpoczęciem pandemii sektor wydawniczy miał tendencje spadkowe, książka ma nadal ogromne znaczenie społeczne, jakiego nie posiada żaden inny artykuł handlowy. Władze Włoch zdały sobie z tego sprawę i, po początkowym okresie zamknięcia, pozwoliły księgarniom na prowadzenie działalności, uznając książki za produkt pierwszej potrzeby. Czy jest to ciekawa powieść czy dobra książka kucharska – pozwala nam na odkrycie przyjemności w pozostawaniu w domu i poświęceniu czasu sobie i naszym bliskim.

Ci, którzy znaleźli zachętę do kulinarnych eksperymentów, mogą znaleźć inspirację w takich książkach jak „Voglia di cucinare italiano”, „Voglia di cucinare pasta”, które pozwalają na docenienie różnorodności prostych składników i pozwalają urozmaicić w twórczy sposób codzienny jadłospis. Polecam także „Ricettario italiano” i zawarte w nim przepisy spisane według dań i regionów.

Sztuka kulinarna jest bez wątpienia kluczowym elementem kultury włoskiej – do tego stopnia, że mówi się o niej nawet w podręcznikach do nauki języka włoskiego. Istnieją także podręczniki całkowicie dedykowane kuchni; oto kilka z nich: „Buon appetito! L’italiano tra lingua e cucina regionale” (Bonacci Editore), „Buono buonissimo” P.Diadori, E.Spinosy, S.Semplici (Le Monnier), które pozwalają na naukę języka włoskiego w oparciu o przepisy regionalne (książka + dvd rom), „Il buongustare” A.Filippone, S.Radicchi (Loescher Editore) lub „L’italiano è servito!” M. Voltolina (Edizioni Guerra) czy „L’italiano per la cucina” S. Porreca (Alma Edizioni).

Kto zaś, zamiast spędzać czas w kuchni, woli delektowanie się literaturą, z pewnością nie oprze się „Menù letterari” Celine Girard czy książce „Smak kwiatów pomarańczy” Tessy Capponi Borawskiej.

Zatem dla każdego coś dobrego!

***

Czytam, żyję lepiej to rubryka prowadzona przez Krystynę Juszkiewicz-Mydlarz, właścicielkę Księgarni Italicus w Krakowie, która działa nieprzerwanie od 1991 roku, początkowo jako sklep wysyłkowy, a obecnie jako księgarnia (również online) i kawiarnia. Italicus ma w swojej ofercie ponad 2 tysiące tytułów, w tym najważniejsze włoskie podręczniki do nauki i nauczania języka włoskiego, klasycznych i współczesnych autorów literatury włoskiej, w języku oryginalnym i w polskim przekładzie, oraz polskich autorów przetłumaczonych na język włoski.

Statki roznoszące zarazę na szlakach Morza Śródziemnego

0

Już od czasów antyku nadmorskie miasta cieszyły się większymi przywilejami niż te leżące wgłębi lądu ze względu na możliwość podejmowania szybkiej i wysoko opłacalnej wymiany handlowej drogą morską z innymi portami.

Niestety od roku 1348 na szlakach śródziemnomorskich zaczął swoją „podróż” pewien tajemniczy zwiastun śmierci: zaraza, która pochodziła z irańskiego Kurdystanu i obszaru niższej Wołgi, i roznosiła się na strefę Uralu, Kaukazu i Morza Kaspijskiego. Wśród wielu nieprzewidzianych niebezpieczeństw czyhających podczas żeglugi (zawieje, ataki piratów, awarie kadłuba…) największym i najgorszym zagrożeniem była zaraza na pokładzie, ponieważ uniemożliwiało to „zarażonemu okrętowi” wstęp do portów, które nie były dobrze wyposażone by przyjąć załogę w tymczasowych lecznicach wdrażając przy tym odpowiednie środki bezpieczeństwa jak izolacja czy higiena.

Jeśli zaraza zdziesiątkowała załogę, utrudnione stawało się też sterowanie statkiem i prawdopodobieństwo jego rozbicia w takiej sytuacji gwałtownie wzrastało. Przydarzyło się to kapitanowi Rebatu, który po utracie sześciu marynarzy w wyniku epidemii dżumy, rozbił się na wodach Alessandrii 28 stycznia 1769.

Okładka książki Rotte mediterranee e baluardi di sanità, N.E.Vanzan Marchini, Milano Ginevra 2004

Wenecki magistrat zdrowia drukował i rozprowadzał ogłoszenia zawierające informacje o statkach na których pojawiały się przypadki zarażenia, dla wszystkich portów, nawet tych wrogich oraz tych z którymi Wenecja konkurowała. Ogłoszenia informowały również o wszystkich portach i lazaretach, w których owe statki przebywały i podawały daty początku i końca odbytej przez chorych kwarantanny. Tak stało się 28 czerwca 1760 kiedy komunikat prasowy nadał, że La Polacca dowodzona przez francuskiego kapitana Billon wyruszyła z San Giovanni d’Acri, gdzie panowała epidemia. Okręt ten dopłynął do Marsylii po utracie części swojej załogi. Wenecja zawiesiła regułę „wolnego obrotu”, co znaczy zawieszenie wszelkich kontaktów z portem Marsylii do 26 listopada 1760, gdy nadeszła wieść o zniknięciu ryzyka.

Możliwości w zakresie działania weneckich informatorów bazowały również na sprawozdaniach z walk morskich, które pomnażały tylko okazje do zarażenia się wirusem. Należy tu zaznaczyć, że w przeciwieństwie do piratów którzy „działali” na własny rachunek, korsarze byli opłacani przez państwa by grabili i osłabiali swoich wrogów. Angielski okręt korsarski „Neptune” w 1760 roku zaatakował francuski statek „La Sacre Familie”, który wypłynął z zakażonego miasta San Giovanni d’Acri i kierował się do Livorno, skąd miał płynąć do Marsylii. Anglicy oprócz łupów „zabrali” ze sobą także zarazę która doprowadziła do śmierci wielu ich marynarzy. Wenecki magistrat zdrowia zawiesił wtedy „wolny handel” z portami Livorno i Marsylii oraz ogłosił wszystkim państwom Morza Śródziemnego, że (legno francese era riparato a Malta). Śmiertelne ryzyko podejmowane podczas abordażu na statki „zarażone” było dobrze znane, o czym świadczą wysokie wynagrodzenia dla marynarzy zatrudnionych by doprowadzić statek do portu wyposażonego w celu oczyszczenia. Jeśli statki pod banderą zachodnią miały na pokładzie przypadki zarażenia, próbowały zawsze dostać się do lazaretu europejskiego, lecz te pochodzące z portów wschodnich były zmuszone polegać na portach Lewantu, ponieważ straciłyby dużo czasu na kierowanie się do strefy zachodniej Morza Śródziemnego by potem znowu udać się na wschód by kontynuować działalność.

Vincenzo Maria Coronelli, Statki podczas burzy, XVII w.

Abstrahując od troski o ludzkie życie, epidemia na pokładzie niosła ze sobą też ryzyko utraty ładunku lub kadłuba przez rozbicie statku lub przez niezastosowanie się do kwarantanny w miejscach otwartych, niezabezpieczonych przed rabunkami, piratami i działaniami warunków atmosferycznych. Kupcy wysyłali wielokrotnie listy do Rektoratu Corfù z groźbami opuszczenia tego portu by udać się na kwarantannę w bardziej bezpieczne miejsca, w przypadku jeśli nie zostałyby utworzone bezpieczne struktury i schroniska. By nie stracić klientów i nie spowolnić wymiany handlowej, Wenecja wyposażyła swoje lazarety w obiekty wzdłuż wybrzeża Dalmacji i Wysp Jońskich, gdzie docierały zarówno okręty z Lewantu jak i karawany drogą lądową z Imperium Osmańskiego by załadować swoje towary do Wenecji. Koszty przedłużonego postoju i oczyszczania statków ponosili właściciele towarów i pasażerowie korzystający z zaplecza izolacyjnego i zanim wyjeżdżali, należało zapłacić za to wszystko rachunek.

W XVIII wieku większość okrętów transportujących towary szlakami Orientu lub łączących porty Orientu z tymi z Zachodu, pochodziła z Wenecji i kierowały nią załogi weneckie wynajęte przez handlarzy Imperium Osmańskiego na podstawie umów zawartych przez konsuli weneckich przebywających w najważniejszych miastach. Zaraza, która wybuchła w jednym z tych okrętów, doprowadziła do konfliktu między Wenecją i Tunezją. Wszystko zaczęło się kiedy dwóch handlarzy tunezyjscy w dniu 22 marca 1781 zawiązali umowę poprzez konsulat wenecki w Alessandri. Umowa dotyczyła wynajmu statku „Buona Unione” kapitana weneckiego, Gerolamo Padella, w celu przewiezienia towarów z Alessandrii do Safakis, z przeładunkiem w Dżerbie. Kapitan, który zaraził się wirusem od samego początku wyprawy, niedługo później zmarł. Zastąpił go syn, Giovan Battista, który zaproponował wrócić do Alessandrii lub dobić do jakiegoś dobrze wyposażonego portu jak Rodi lub Cypru, ale handlarze nakazali by płynąć wciąż w kierunku uzgodnionego wcześniej celu. Dopływając do Cerigo, nawet wyspa wenecka odmówiła przyjęcia statku do portu. W międzyczasie zmarło 4 członków załogi a 10 z 18 marynarzy stanowili marynarze z Tunezji. Kapitan doprowadził statek do lazaretu na Malcie gdzie ci którzy przeżyli zarazę zostali poddani kwarantannie a statek wraz z ładunkiem został spalony. Ten incydent rozpętał konflikt międzynarodowy, gdy handlarze prosili poprzez Beja Tunezji o rekompensatę strat od Wenecji mimo że to właśnie oni nie chcieli wprowadzić statku niezwłocznie do lazaretu. Po długich i daremnych negocjacjach, Republika Wenecka ogłosiła stan wojny i zaatakowała Tunezję okrętami marynarki wojennej dowodzonej przez Angelo Emo w roku 1784.

Vincenzo Maria Coronelli, Załoga świętująca przybycie do ostatniego portu, XVII w.

Wenecja, której były obce konflikty europejskie, zniszczyła swoją neutralność przez incydent który może wydaje się przypadkowy ale mógł stworzyć bardzo niebezpieczny precedens, przypisując winę za szkody i utratę towarów nie handlarzom, ich zabezpieczeniom i banderze, ale kapitanowi i jego banderze. Wydarzenie to naraziło porozumienia handlowe pomiędzy Wenecją a krajami Maghrebu, regencjami Algierii, Tunezji i Trypolisu które na rzecz Imperium Osmańskiego prowadzili wojny w celu zaszkodzenia mocarstwom chrześcijańskim. Wenecja, zamiast doświadczać ataków ze strony morskiej, zdecydowała zawrzeć akty pokojowe przekazując Maghrebowi od 10 do 12 tysięcy dukatów rocznie, by zagwarantować bezpieczeństwo żeglugi, które było fundamentem wznowienia działań handlowych. Sprawa statku weneckiego, spalonego wraz z załadunkiem Tunezyjczyków i spór o odszkodowanie naruszyły międzynarodowe umowy handlowe, a w związku z tym że dyplomacja nie była w stanie dłużej ich utrzymać, uciekła się do rozwiązania – wojny. Wojny przynoszącej niewiele korzyści, zakończona pośpiesznie w 1792 roku podczas gdy w Europie rewolucja francuska zmieniała przestarzałe systemy rządów i wkrótce obalono również rządy w Wenecji.

Szczegóły: Rotte mediterranee e baluardi di Sanità, N.E. Vanzan Marchini, Mediolan-Genewa 2004.

tłumaczenie pl: Barbara Janas

GAZZETTA ITALIA 85 (luty -marzec 2021)

0

“W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy”. Myśl przewodnia nowego numeru Gazzetta Italia 85, a zarazem zdanie, które wypowiedział Dante, wychodząc z Piekła w swojej Boskiej Komedii, idealnie odzwierciedla nasze palące pragnienie; pragnienie aby wyjść z piekielnego kręgu pandemicznego i znowu żyć pełnią życia. Gazzetta świętuje rok Dantego, poświęcając całą okładkę i trzy całostronicowe ilustracje wewnątrz numeru ojcu języka włoskiego. Wśród artykułów, które przybliżają nam postać wielkiego poety, znajdziemy tekst autorstwa Alberto Casadei, jednego z największych światowych znawców twórczości Dantego.

Gazzetta zabierze nas również w podróż do Piemontu, odkryjemy miasteczko Faenza, a także świat kobiet mafii. Będziemy analizować dzieła wielkiego reżysera Luchino Viscontiego i opowiemy o nauczaniu i poezji w rozmowie z Alessandro Baldaccim, wykładowcą z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak zwykle, nie zabraknie również artykułów o sztuce, historii, motoryzacji, muzyce (w oczekiwaniu na zbliżający się festiwal Sanremo) i o kuchni, z przepisami i historią octu balsamicznego z Modeny. Dodatkowo, poruszymy oczywiście tematy językowe – gramatyka, frazeologia i komiksy.

W Karnawale każde wino jest dobre?

0

Konfetti, maski, serpentyny: Karnawał to najbardziej kolorowy czas w roku, to także triumf smaków! Zgodnie z tradycją kulinarną bohaterami okresu karnawałowego są słodkości, wśród których prym wiodą specjały regionalne: naturalne lub nadziewane, miękkie lub chrupiące, ale przede wszystkim smażone i posypane cukrem.

Dobrać do nich kieliszek dobrego wina to przyjemność, na którą warto sobie pozwolić, dlatego spontanicznie nasuwa się pytanie: jakie wino najlepiej dobrać do deserów karnawałowych? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale trzymając się pewnych reguł łatwiej będzie nie popełnić błędu. W zasadzie można by powiedzieć, że karnawałowe specjały doskonale łączą się ze świeżymi bąbelkami i z Passito (wino przyrządzane z podsuszonych owoców, przyp. red.). Oto kilka wskazówek, które pomogą wzbogacić smak i zabawę.

Do smażonych słodkości najlepsze są bąbelki. Faworki idealnie będą komponować się ze świeżym i aromatycznym Moscato d’Asti, w którym odcienie piżma i głogu łączą się z intensywnym bukietem liczi i białej brzoskwini, co daje na końcu bogate doznania smakowe o kremowych odcieniach. W tym wypadku należy wybrać wino odpowiednio słodkie (czyli nie brut, extra brut lub wina bez dodatku cukru). Hasłem przewodnim, oprócz słodyczy, jest też świeżość oraz odpowiednio delikatny aromat. Kierując się zasadą podobieństwa, do deserów takich jak frappe, castagnole czy frittelle z jabłkami odpowiednim winem będzie Passito lub Vin Santo, czyli słodkie wino o bogatym smaku i aromacie. Ważne jednak, żeby wybrać to najlepsze.

Lepiej zatem zrezygnować z win zbyt słodkich, co pozwoli uniknąć mdłego i nieprzyjemnego efektu. Do deserów nadziewanych kremem lub czekoladą również można dobrać bogate w smaku Passito, ale to z czerwonych winogron, na przykład Sagrantino Passito z Montefalco. To wino o aromacie z miękkimi nutami owoców jeżyn i makii śródziemnomorskiej, z nutą przypraw i wanilii na końcu; bogate w smaku, orzeźwione delikatną i łagodną nutą taniny.

Podążając cały czas tym samym tropem, również Passito Marzemino czy Raboso będą idealne, aby jak najlepiej spędzić te radosne dni Karnawału, które służą do rozgrzania serca i życia w czasie zimy.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Kasia Smutniak: dzielenie się daje szczęście

0

„Pantafa” to nowy film z Kasią Smutniak, który włoska firma produkcyjna Fandango kręci w Abruzji, krainie żółtego złota, szlachetnego i pachnącego szafranu. W przerwie między ujęciami przeprowadzamy wywiad z polską aktorką, która stała się jedną z niekwestionowanych ikon włoskiego kina.

Jesteś aktualnie zanurzona w cichej, sielankowej Abruzji, jaki wpływ wywiera na Ciebie burzliwa sytuacja społeczno-polityczna w Polsce?

Z wielką uwagą śledzę to, co dzieje się w moim kraju. Muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem przesłania, które pochodzi od tysięcy ludzi, wychodzących na ulice protestować w obronie swoich praw. Wraca zaufanie do wartości wspólnoty, spotykamy się, aby zmieniać społeczeństwo, dzielić stanowisko i manifestować je. To pozytywny znak, którego nie widzę we Włoszech, gdzie narzekamy na wiele rzeczy, ale być może jesteśmy zbyt rozczarowani, by wierzyć, że demonstrując razem, możemy naprawdę zmienić świat wokół nas.

Trwające w ostatnich miesiącach protesty organizowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet wyniosły na ulice wiele różnych treści społecznych, od prawa do aborcji, przez kwestie LGBT, po kwestię stosunków Państwo-Kościół. Protesty, w których bierze udział mnóstwo młodych ludzi, wzbogacone o niesamowitą wyobraźnię i ironię haseł. Czy to spóźniony 1968 rok w Polsce? Przecież ruch z 1968 r. w krajach komunistycznych nie miał szans w pełni wpłynąć na społeczeństwo, a po upadku muru berlińskiego priorytety gospodarcze odrzuciły wartości i prawa społeczne na dalszy plan.

Świetna analiza i dobre pytanie. Jako dziecko miałam okazję doświadczyć ostatnich lat komunizmu i nadejście kapitalizmu. To było upojenie kolorami i rzeczami, przeszliśmy od pustych półek do możliwości posiadania wszystkiego. Wstrząs, który wywołał dezorientację i zmusił kraj do biernego podążania za zachodnimi modelami bez krytycznej analizy. Oślepieni amerykańskim mitem i globalizacją, chcieliśmy jak najszybciej upodobnić się do wzorca zachodnich krajów. Być może teraz, po kilku latach tej ślepej gonitwy, zaczynamy otwierać oczy i rozumieć, że ryzykujemy utratę części naszej tożsamości. Jeśli chodzi o rolę kobiet, to zaczęliśmy się cofać. Kiedy byłam bardzo młoda, pojechałam do Włoch, chociaż pochodziłam z kraju, w którym życie na pewno nie było beztroskie i bogate, ale nadal z dumą opowiadałam o wyemancypowanej pozycji Polek. Babcia była żołnierzem, mama pielęgniarką, wszystkie kobiety pracowały, a mimo wszystko nie było problemu z wychowaniem dzieci. Wracałam do domu ze szkoły i byłam sama, nie było opiekunek. W tamtej rzeczywistości, nie było miejsca dla gospodyń domowych i nie było wątpliwości co do równych praw i obowiązków mężczyzn i kobiet. Przed laty Włochy były bardziej zacofane niż Polska w tych kwestiach, teraz sytuacja się odwraca.

Jesteś matką dwójki dzieci, jak trudno jest być rodzicem w dzisiejszym płynnym społeczeństwie, w którym jest mało pewników, mnóstwo indywidualizmu i gdzie bohaterstwem jest pozostanie w domu, aby nie ryzykować zarażenia koronawirusem?

Myślę, że dzisiaj też są bohaterowie, oczywiście są to bohaterstwa różniące się od idealnych modeli, które my mieliśmy. Żyjemy w złożonej epoce, dla mnie każdy, kto dziś angażuje się w politykę, nawet tylko po to, by coś zmienić w swoim sąsiedztwie, jest bohaterem, podobnie jak tysiące ludzi, którzy organizują się, by demonstrować i bronić praw indywidualnych i zbiorowych. Dzisiejsze społeczeństwo nie jest już tak linearne, nie ma wyraźnej dychotomii między dobrem a złem, trudno jest dotrzeć do młodych ludzi powtarzając schematy, które kiedyś były utrwalonymi kanonami edukacyjnymi typu: idź na studia, załóż rodzinę i żyj spokojnie. To, co staram się dać moim dzieciom, to otwarty umysł, który pozwala im przygotować się na nieprzewidywalne zmiany w społeczeństwie. Podróżuję z nimi, zabrałam ich do Nepalu, gdzie od lat realizuję projekt społeczno-edukacyjny, a tego typu doświadczenia z pewnością je wzbogacają i poszerzają horyzonty. Staram się też nauczyć je, że nie żyjemy sami na świecie, dlatego ważne jest, aby umieć żyć razem, dzielić się myślami i emocjami z bliskimi, bo szczęście polega właśnie na dzieleniu się.

W filmie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, gdzie wystąpiłaś zarówno we włoskiej wersji, jak i w polskim remake’u, telefon reprezentował szkatułkę naszych tajemnic, ale w rzeczywistości telefon komórkowy jest coraz bardziej kanałem, przez który jesteśmy bombardowani 24 godziny na dobę przez reklamy i wiadomości z całego świata, spośród których z trudem odróżniamy prawdę od fake newsów. Czy jesteśmy mentalnie zhakowani?

Tak, to jest bardzo aktualny problem. Otaczają nas niezliczone nonsensy, sprzeczności, płaska ziemia i teorie spiskowe, z trudem udaje nam się oddzielić fakty od, często wprowadzających w błąd, interpretacji, które im towarzyszą. I to jest największa różnica między czasami, w których dorastałam, kiedy czerwony był czerwony, czarny był czarny, a zachód słońca był tylko i wyłącznie zachodem. Dziś najbardziej niebezpiecznym aspektem jest utrata pamięci historycznej, dlatego nauczyciele historii, którzy są przygotowani i uczciwi intelektualnie, są wielką wartością. Martwi mnie, jak w tej chwili może wyglądać nauczanie historii w polskich szkołach.

Mimo wszystko polskie kino ma się całkiem nieźle, jest dużo dobrych reżyserów, którzy poruszają ważne tematy.

Fale artystyczne są cykliczne i często wyzwalane są potrzebą wyrażenia czegoś mocnego, opowiedzenia o niesprawiedliwości społecznej i problemach indywidualnych. Kiedyś reżyserzy, tacy jak Wajda i Kieślowski, mówili o pewnych problemach, dziś Komasa i Szumowska, by wymienić dwóch spośród wielu, wyrażają inne. Naprawdę doceniam polskich reżyserów, którzy w ostatnich latach mają siłę i odwagę do poruszania niewygodnych tematów. Często robiąc film, o którym wiesz, że może być niestrawny dla części społeczeństwa, robisz go jeszcze lepiej.

Odwaga, której Tobie na pewno nie brakuje. Na zdjęciach bez filtrów pokazałaś, że masz bielactwo, to był gest, który na pewno dodał siły wielu osobom dotkniętym tą chorobą.

Cóż, gdybym tym gestem dała odrobinę spokoju choćby jednej osobie, to będę szczęśliwa, ponieważ ja również, odkąd cierpię na tę chorobę, chciałabym spotkać kogoś, kto dałby mi siłę i wewnętrzny spokój, aby stawić czoła temu problemowi. Bielactwo to estetyczne utrapienie, które powoduje niepewność, bardziej wobec siebie niż wobec innych lub w pracy. W rzeczywistości ja na przykład pracuję coraz więcej, bo plamy można pokryć makijażem. Problem w tym, że patrzysz w lustro i myślisz o tym, kiedy ich nie było i to niewątpliwie nam przeszkadza. Ale któregoś dnia wstałam i pomyślałam „to ja”, te miejsca to moja historia. Choroba psychosomatyczna zmusza cię do refleksji nad sobą, nad swoją ścieżką życiową i nad tym, kim jesteś dzisiaj, jest wynikiem większej wiedzy i świadomości siebie. Ktoś rozładowuje codzienny stres na skórze i ma bielactwo, inni mają ataki paniki lub poważniejsze choroby. Ciekawe jest to, że ja nie jestem wielką fanką mediów społecznościowych, a właśnie na Instagramie znalazłam najprostszy sposób na pozbycie się tego ciężaru. Pokazanie i opowiedzenie o tej patologii własnymi słowami, bez filtrów, to był wyzwalający gest, który mnie uspokoił, a jeśli dał również spokój innym dotkniętym tą chorobą, to osiągnąłem podwójny cel, prywatny i społeczny.

Która z ról, które zagrałaś, jest ci najbliższa?

Każda produkcja, to miesiące lub lata pracy. Na planie pracuje się godzinami, czasem się nudzę i nie mogę się doczekać powrotu do domu. Powiedzmy więc, że bardziej niż szukanie ról, w których czuję się komfortowo, pociągają mnie role często dalekie ode mnie. Szukam nowych wyzwań, które sprawiają, że czuję się niepewnie i popychają mnie do nieustannego sprawdzania siebie, uczenia się czegoś nowego i nie nudzenia się na planie.

Jakie będzie kino po pandemii?

Na pewno będzie inne. Nie w tematach, ale w sposobie ich wyrażania, trochę jak w muzyce, gdzie utwory stały się krótsze, bez długich wstępów. Wolę filmy od seriali, ale zdaję sobie sprawę, że publiczność się zmienia, nie wszyscy są już romantykami takimi jak ja, którzy kochają rytuał oglądania filmu w kinie. Pomyśl, jaka jest różnica między wyjściem do kina i siedzeniem w ciemnej sali wśród innych ludzi, bez telefonu, oglądając długi film, nawet jeśli nie do końca ci się podoba, a pozostaniem na kanapie i dawaniem filmowi szansy na uwagę przez 15 minut, aby zdecydować, czy kontynuować oglądanie, czy zmienić kanał na inny film lub serial. Nie możemy jednak bać się zmian, należy się obawiać chwil zastoju. Dlatego w życiu codziennym pozytywnie patrzę na tych, którzy angażują siebie i innych w dążenie do wspólnego celu, martwię się natomiast, gdy przeważa obojętność.

We Włoszech sytuacja jest bardziej statyczna niż w Polsce?

My Polacy mamy rewolucję w genach, we Włoszech jest inne podejście. Pomyśl tylko, pod koniec listopada jedliśmy na obiad tagliatelle z truflami w ogródku, w pełnym słońcu. Abstrahując od jakichkolwiek interpretacji socjologicznych myślę, że tutaj, mimo wielu problemów, ludzie wciąż mają się dobrze. Ciężko jest robić rewolucję w takim klimacie i wśród tego wielkiego piękna.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy
foto: Giorgio Codazzi, Andrea Pattaro

„I Wish You” – oczyszczająca podróż Luki Del Sole z Włoch do Polski

0

Hymn na cześć odwagi potrzebnej, aby odmienić swoje życie, nakręcony na trasie Włochy-Polska. W ten sposób można zdefiniować „I Wish You”, piosenkę autorstwa Luki Del Sole, pochodzącego z San Remo, ale od lat mieszkającego w Bydgoszczy. „Czterdzieści lat to szczególny wiek, masz ochotę zastanowić się nad tym, co zrobiłeś, co mogłeś zrobić i czemu teraz chcesz się poświęcić”, mówi Del Sole, który od pewnego czasu powraca do swoich młodzieńczych miłości: muzyki i fotografii. „Pracowałem 20 lat jako żołnierz, to było ważne doświadczenie, ale teraz muszę znaleźć lekkość, a ta piosenka dokładnie oddaje mój nastrój”.

Wideoklip piosenki wyjaśnia znaczenie projektu zrodzonego między Włochami a Polską i odzwierciedla twoje życie, które dzielisz między Peschiera del Garda a Bydgoszcz?

Luca del Sole

Na początku nie chciałem nagrywać wideoklipu, ale okazał się potrzebny, żeby zapewnić singlowi odpowiednią widoczność. Z tego powodu musiałem znaleźć jakąś myśl przewodnią, która harmonijnie połączyłaby cały utwór. Najbardziej spójnym tematem mogła być jedynie podróż, bo cały czas przemieszczam się do różnych miast między Włochami a Polską. W nagraniu znajdziecie więc lokalizacje, które mają związek z powstaniem i produkcją piosenki, począwszy od Bydgoszczy, gdzie została wymyślona i napisana 30 czerwca 2019 r., a także nagrana (część instrumentalna). Są również plaże w miejscowości Darłówko, gdzie chodziłem na długie spacery podziwiając zapierające dech w piersiach zachody słońca, które później uwieczniłem w refrenie piosenki. To tutaj, latem 2019 roku, poprawiłem i dokończyłem teksty i melodie, w słońcu na Plaży Zachodniej podczas krótkich wakacji. Najintensywniejsze emocje z długiej podróży, jaką było kręcenie „I Wish You”, są związane z tą małą wioską. W Grudziądzu, mieście w którym planowałem nagranie instrumentalne utworu, ostatecznie nic nie zostało zrobione, ale i tak chciałem poświęcić część klipu temu „brzydkiemu kaczątku”. W Ospedaletti, na plażach zachodniej Ligurii, kontynuowałem wakacje i skończyłem prace nad oryginalną wersją piosenki przed nagraniem. Peschiera del Garda była włoską bazą operacyjną projektu, w której byłem podczas blokady z powodu Covid. I wreszcie Mediolan, gdzie miały miejsce wszystkie nagrania i postprodukcja utworu wokalnego w studiu Paolo Agosty Bunker Home Productions. Pracę nad piosenką kończyliśmy natomiast w Monzambano.

Jesteś deus ex machina projektu, autorem piosenki, a także perkusistą tej ciekawej formacji włosko-polskich muzyków, czy możesz nam ich opisać?

Mateusz Tomaszewski i Luka Zawadzki tworzą na warszawskiej scenie szczególnie aktywny duet muzyczny, tworzący projekt „Półcień”. Są autorami wspaniałej aranżacji gitar: elektrycznej (ołowianej), akustycznej i basowej. Claudio Luce jest właścicielem studia River Studio Recording w małym Monzambano, jest autorem aranżacji drugiej gitary elektrycznej i przede wszystkim inżynierem dźwięku do całego projektu. Geoffrey De Vai to wykonawca piosenki, ma arogancką osobowość i niezwykłą charyzmę. Wokalista mojej pierwszej grupy muzycznej, założonej w wieku 16 lat. Piękna współpraca wznowiona po ponad 25 latach absolutnej ciszy.

Melodyjne i chwytliwe „I Wish You”, którego można posłuchać na YouTube, to również projekt, który część zysków przekazuje na rzecz szpitala pediatrycznego Gaslini w Genui.

Muzycy, śpiewacy, technicy, wszyscy jesteśmy ojcami z dziećmi praktycznie w tym samym wieku, więc spontanicznie przyszło mi do głowy, aby pomóc tym, którzy zajmują się leczeniem, dając w ten sposób radość i przyszłość dzieciom.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Michał Sterzyński i jego sztuka fotografii

0

Michał Sterzyński, operator filmowy, absolwent ASP w Poznaniu i Global Cinematography Institute w Los Angeles. Jego krótkometrażowy film dyplomowy „Decay” (2014) zdobył szereg nagród, m.in. American Movie Award i Los Angeles Movie Award w kategorii najlepsze zdjęcia. W rozmowie z Gazzetta Italia Michał opowiada o swoich doświadczeniach na planie filmowym w Europie i w Stanach, a także o pracy przy włosko-polskiej produkcji „Pod tym samym niebem” Mauro Manciniego, z Alessandro Gassmannem w roli głównej.

Film miał swoją premierę na zeszłorocznym MFF w Wenecji, a 16 listopada otworzył Warszawski Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej. Za zdjęcia do filmu „Pod tym samym niebem” Sterzyński otrzymał Wyróżnienie Gazzetta Italia tuż po premierze filmu na festiwalu w Wenecji.

Michał Sterzyński / fot. Massimo Tommasini

Od początku byłeś zdecydowany na zawód operatora, ale wybrałeś dość oryginalną ścieżkę kariery?

Zaczynałem ASP w Poznaniu na kierunkach Fotografia i Intermedia, ale szybko przeszedłem na indywidualny tok nauczania, bo byłem zdecydowany, żeby robić filmy. Potem trafiłem na studia do Stanów, do szkoły dla operatorów, ściśle nastawionej na naukę techniki. Tam zdobyłem wiedzę typową dla kina hollywoodzkiego od zawodowych operatorów. Do tego zawodu prowadzi dość kręta droga. Wszyscy teraz marzą o tym, żeby robić filmy i ciężko się przebić, zwłaszcza do filmu fabularnego, ale ja byłem uparty w dążeniu do celu.

Czym różni się praca operatora w Stanach i w Europie?

Amerykańska szkoła jest bardzo przemysłowa i ma swoje zasady operatorskie, szkoli fachowców pod wielkobudżetowe produkcje, bardzo dużo uwagi przywiązywane jest też do samego procesu tworzenia filmu i do miejsca, jakie w tym procesie zajmuje operator. Poza tym kino amerykańskie, nawet to niezależne, jest bardzo komercyjne, istnieje tendencja do szufladkowania operatorów. Kiedyś odpadłem z filmu na etapie preprodukcji, bo zarzucono mi, że mam na koncie tylko thrillerowe filmy, a potrzebowali operatora do komedii. Dla mnie oczywiście to nie był problem, ale tam jest bardzo restrykcyjne podejście, jeśli w portfolio nie masz komedii, to nie potrafisz jej nakręcić. Nie bierze się pod uwagę, że można dostosować warsztat do filmu. Europa jest zdecydowanie bardziej artystyczna i rządzi się innymi kategoriami. Dobór operatora zależy od estetyki jego zdjęć, od atmosfery, jaką potrafi stworzyć dzięki swojej pracy, od emocji jakie wywołują tworzone przez niego obrazy.

Michał Sterzyński, Alessandro Gassman / fot. Massimo Tommasini

A włoski styl pracy czymś cię zaskoczył?

W Włoszech pracowałem wcześniej jedynie przy reklamach, „Pod tym samym niebem” było moim pierwszym doświadczeniem operatorskim przy filmie fabularnym. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo praca nad filmem przebiegła bez żadnych komplikacji, nigdy nie mieliśmy spóźnienia większego niż 15 minut. Nie wiedziałem czego oczekiwać, jak przebiega praca przy tego typu produkcjach. Okazało się, że Włosi byli zawsze doskonale przygotowani i zorganizowani. To miłe i pozytywne zaskoczenie. Miałem idealny komfort pracy, mogłem skupić się wyłącznie na kręceniu.

Razem z bratem Maciejem Sterzyńskim prowadzicie firmę producencką Stern Pictures, która współpracowała przy produkcji tego filmu, jak trafi liście do włoskiego projektu?

Do produkcji „Non odiare” trafiliśmy dzięki Alessandro Leone i jego firmie Agresywna Banda, która jest współproducentem. Później poznaliśmy resztę ekipy i reżysera Muro Manciniego. Prowadziliśmy wspólne prace nad projektem począwszy od fazy preprodukcyjnej. Przygotowań było sporo, bo lokacje były bardzo surowe, większość zostało stworzonych od podstaw na potrzeby filmu.

Nakręciliście film o antysemityzmie w mieście symbolicznie związanym z tym tematem?

Zgadza się, wszystkie sceny kręciliśmy w Trieście, gdzie Mussolini we wrześniu 1938 roku ogłosił tzw. leggi razziali (pl: prawa rasowe), wybór z pewnością nie był przypadkowy. Poza tym bardzo istotne jest to, że film ma bardzo uniwersalny przekaz, bo tak naprawdę nie do końca wiadomo, co to za miasto. Ta historia mogła się wydarzyć wszędzie i w tym również tkwi jej siła. Założeniem reżysera i produkcji nie było łączenie problemu poruszanego w filmie z jakimś konkretnym miastem we Włoszech. Dzięki temu historia jest osadzona we Włoszech, ale to nie jest typowo włoski film. Nie jest przegadany, ale jednocześnie dużo się dzieje. Udało nam się osiągnąć swego rodzaju równowagę między słowem a obrazem.

Na czym, twoim zdaniem, polega sukces polskich operatorów?

Polscy operatorzy to marka światowa, która jest synonimem profesjonalizmu. Wyróżnia ich przede wszystkim zaplecze artystyczno-kulturowe, które dostaje się w polskich szkołach filmowych czy artystycznych. My uczymy się o wiele więcej niż operator w Stanach, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Często potrafi my na szybko naszkicować jakąś scenę, mamy niesamowitą wrażliwość wizualną, a to bardzo pomaga. Za oceanem możemy doszlifować technikę, ale nie zdobędziemy tej wiedzy bazowej, która jest również niezbędna
w pracy z obrazem.