Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 54

Papieże awiniońscy i wino

0

Związek pomiędzy tronem papieskim a winem posiada korzenie w dalekiej przeszłości: już w XIII wieku dwór papieski posiadał wytwórnię butelek i duszpasterstwo, które rozdawało żywność biednym i potrzebującym pielgrzymom.

Zarówno wytwórnia, jak i duszpasterstwo potrzebowały dużych ilości wina, jednakże różnice w jakości były ogromne. Jako że kuria znajdowała się we Włoszech, duszpasterstwo zaopatrywało się w winnicach na rzymskich wsiach bądź w Górach Albańskich, podczas gdy wytwórnia butelek gromadziła w swoich winnicach trunki z Wezuwiusza, wina greckie oraz te ze szczepu Vernaccia. Okres najlepiej dokumentujący spożycie wina na tronie papieskim przypada na okres papieży awiniońskich (1305-1423), którzy zakładali winnice i hodowali szczepy winogron. Wiele z tych win dziś już nie istnieje, inne zaś cieszą się światową sławą.

Przeniesienie się papiestwa do Awinionu było efektem krwawego sporu króla Francji Filipa IV (nazywanego Filipem Pięknym) z papieżem Bonifacym VIII. Pierwszym papieżem awiniońskim był Klemens V, który panował od 1305 do 1314. Jako że pochodził z bogatej rodziny, posiadał w Pessac zamek, który został nazwany jego imieniem (Château Pape Clément). Jego sukcesorem był Jan XXII i to jemu zawdzięcza się przekształcenie Pałacu Biskupiego w Awinionie w pałac papieski, po wcześniejszej przebudowie. Jana XXII cechowało zamiłowanie do win Hermitage, Roquemaure i Valréas. On również zakładał winnice, spośród których najsławniejsza znajdowała się w Châteauneuf. Po jego śmierci nowym papieżem został Jaques Fournier, przyjmując imię Benedykta XII, który wprowadził istotne zmiany na dworze papieskim i rozwinął handel winem, zwiększając dochody Kościoła. Był papieżem znanym z surowości, jednak tak naprawdę doceniał wina nie tylko pod kątem interesów. Uwielbiał pić przede wszystkim wina z Rodano. Jego sukcesor Klemens VI, dał się poznać jako człowiek niezwykły, znany ze swojego intelektu, elokwencji, wyczucia dyplomatycznego i kultury duchowej. Pierre Roger (jak brzmiało jego prawdziwe imię) był miłośnikiem sztuki i jej wielkim mecenasem, czyniąc Awinion istną mieszanką kulturową i centrum handlu europejskiego. Po nim tron objął Innocenty VI, który wybitnie cenił zarówno białe, jak i czerwone Châteauneuf, jak donoszą zapiski z Kamery Papieskiej. Papież Urban V (1362- 1370) wprowadził nową modę w papieskiej produkcji win, zarządzając sadzenie Moscato. Jego następca Grzegorz XI pozostał wierny moscato z Beaumes-de-Venise i Carpentras. Jego nagła śmierć, wskutek choroby nerek, zapoczątkowała wielką schizmę zachodnią.

Tradycja winiarska była kontynuowana w tych niespokojnych czasach przez dwóch ostatnich papieży. Klemens VII miał słabość do Châteauneuf do tego stopnia, że w 1390 skazał winiarza, który nie był w stanie dostarczyć mu dwudziestu dwóch beczek moscato i zapewnić dwa razy większej ilości podczas kolejnych żniw. Wiadomo też, że Juan Fernandez de Heredia, wielki mistrz zakonu joannitów, nakazał w lipcu 1393 dostarczenie dziewięćdziesięciu pięciu beczek słodkiego wina greckiego z wyspy Rodos na dwór papieski w Awinionie. W końcu, ostatniemu papieżowi z Awinionu Katalończykowi Pedro de Luna, który panował pod imieniem Benedykt XIII (1394-1423), zawdzięczamy udoskonalenie il Rivesaltes.

Możemy podsumować, że papieże awiniońscy przyczynili się w sposób znaczący do tworzenia, rozwijania i ulepszania różnych rodzajów win, spośród których wiele pochodzi z Prowansji, między innymi białe wina z Cassis e Marignane, zarówno białe, jak i czerwone z Aubagne, Cucuron i Manosque, inne zaś z Gémenos, Orgon, Barbentane, Aix-en-Provence i La Crau, a także produkt szczególny na bazie zwiędłych winogron z Brignoles i Maubec.

tłumaczenie pl: Joanna Boruc

Matteo Brunetti: dzięki programowi MasterChef odkryłem swój talent

0

Ponad trzy lata temu z Rzymu do Polski sprowadziła go kulinarna przygoda. Matteo Brunetti – Włoch o polskich korzeniach i finalista 6. edycji MasterChefa opowiedział nam o swoim życiu w Polsce i o sukcesie, który odniósł dzięki pasji kulinarnej.

Przeprowadziłeś się do Polski ponad 3 lata temu, to była zaplanowana czy spontaniczna decyzja?

To był zdecydowanie przypadek, do Polski przyleciałem specjalnie dla programu MasterChef. Zawsze chciałem zgłosić do niego mamę, która świetnie gotuje, ale ona nie była przekonana, tłumacząc że wiązałoby się to ze zbyt dużym stresem. Postanowiłem wtedy namówić do udziału w programie kulinarnie uzdolnionego i starszego ode mnie o 6 lat brata, ale on też nie był przekonany do tego pomysłu. Wtedy postanowiłem, że to ja wystąpię w programie. Szukałem w sieci castingów do włoskiego MasterChefa, nie wiedząc wtedy jeszcze, że istnieje polska wersja programu. Z czystej ciekawości wpisałem w wyszukiwarkę „MasterChef Polska” i okazało się, że zrealizowano już 5 edycji konkursu. Akurat trwały castingi, jako że wtedy jeszcze nie potrafiłem dobrze pisać po polsku, wypełniłem ankietę z pomocą mamy. Po 2 tygodniach otrzymałem odpowiedź z zaproszeniem na casting w Polsce i tak zaczęła się moja przygoda.

Czyli gotowanie to rodzinna pasja?

Tak, lubimy gotować i nie tylko! Mimo że nie wszyscy radzą sobie dobrze w kuchni, każdy członek rodziny docenia smaczne jedzenie i lubi dobrze zjeść. Pamiętam okres, kiedy co tydzień siadaliśmy wspólnie przy rodzinnym stole. Często przygotowywałem dania na te spotkania. Do momentu udziału w kulinarnym show nie wiedziałem jednak, że moja wiedza o gotowaniu jest tak duża. Dzięki programowi MasterChef odkryłem swój talent.

A pamiętasz swoje pierwsze kulinarne wyzwanie?

Jako małe dziecko przygotowywałem naleśniki, a jako nastolatek miałem swój ulubiony popisowy deser – semifreddo z białej czekolady. Pamiętam, jak co tydzień przynosiłem go na nasze rdzinne obiady.

Od udziału w MasterChefie minęły ponad 3 lata. Jak zmieniło się Twoje życie po programie?

Moje życie bardzo się zmieniło. Z perspektywy czasu wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji, i gdyby taka możliwość pojawiła się znowu, to chętnie bym z niej skorzystał. Dużo osób, które bierze udział i wygrywa w MasterChefie, nic z tym dalej nie robi. Ja postanowiłem wykorzystać ten moment, żeby zbudować swój wizerunek.  Wymagało to ode mnie dużo samodzielnej pracy, ponieważ nie miałem obok siebie osób, które mogłyby mi pomóc, czy doradzić. W rodzinie tylko ja zajmuję się pracą medialną, a w Warszawie, na początku, nie miałem za dużo kontaktów.

Powiedziałeś kiedyś, że nie ma przypadków i to my kreujemy naszą rzeczywistość. Twój sukces to efekt ciężkiej pracy?

Tak jest, choć z zewnątrz może wydawać się inaczej. Ludzie widzą tylko końcowy rezultat całej pracy, a na nią składa się znacznie więcej. Sam przygotowałem plan swojej kariery, a następnie włożyłem dużo wysiłku, aby go zrealizować. W prowadzeniu własnego biznesu potrzebna jest samodyscyplina. To jest praca na pełny etat bez chwili wytchnienia. W moim przypadku pomocne okazało się ukończenie studiów ekonomicznych. Zdobytą wiedzę wykorzystałem w organizacji początkowego biznesplanu, dzięki któremu byłem w stanie być konsekwentny i nie popełniać prostych błędów.

Wspominając MasterChefa często mówisz, że teraz chciałbyś wcielić się w rolę jurora, a nie uczestnika?

Tak, teraz mam na tyle duże doświadczenie w branży medialno-kulinarnej, że mógłbym pełnić rolę jurora, to z pewnością byłaby ciekawa przygoda, szczególnie w towarzystwie Magdy Gessler, Anny Starmach, Michela Morana i Mateusza Gesslera.

Facebook, Instagram, Tik Tok, You Tube, to za pomocą tych mediów społecznościowych komunikujesz się z odbiorcami?

Tak, cały czas aktywnie działam w Social Mediach. Już na początku emisji programu stwierdziłem, że będzie mi to bardzo pomagać w budowaniu wizerunku. W dzisiejszych czasach dla ludzi medialnych to konieczność.

W komunikacji łączysz życie zawodowe i prywatne. Uważasz, że to złoty środek?

Myślę, że złoty środek jest dla każdego inny, bo każdy ma inny charakter i wyznacza własne granice. Ja nie zdradzam wszystkiego z mojej prywatności w Social Mediach. Są sfery mojego życia, o których nie mówię, żeby utrzymać równowagę i zachować przestrzeń, w której mogę czuć spokój.

Wśród publikowanych przez Ciebie materiałów dominują kreatywne treści, skąd czerpiesz inspiracje na co dzień?

Jestem osobą, która lubi się uśmiechać, żartować, znajdować ciekawostki. W życiu potrzebny jest dystans i trochę humoru, nie można być cały czas poważnym, bo na dłuższą metę byłoby to męczące. Kreatywne pomysły czerpię z codzienności, ale też od osób, które mnie inspirują.

Masz na myśli jakieś konkretne nazwiska?

Uwielbiam włoskiego prezentera Paolo Bonolisa, który jest dla mnie inspiracją i wydaje mi się, że mamy wiele wspólnego. Jeśli chodzi o inspiracje kulinarne to mam mnóstwo książek kucharskich, ale mogę policzyć na palcach jednej ręki przypadki, w których całkowicie skorzystałem z przepisu. Bardzo często przepis jest tylko inspiracją do zrobienia potrawy w moim stylu.

Jaka jest Twoja ulubiona polska potrawa?

Mam kilka, ale mój faworyt to schabowy. Zawsze jak nie wiem, co zamówić albo jestem bardzo głodny i w pobliżu jest polska restauracja, to wybór pada właśnie na ten polski przysmak. Uwielbiam też potrawy świąteczne, pierogi z kapustą i grzybami oraz zupę grzybową. Z czasem zacząłem poznawać regionalne polskie smaki takie jak oscypek czy metka, czyli kiełbasa z drobno mielonego mięsa z przyprawami. To są miłe odkrycia, bo mogę je wykorzystać i urozmaicić swoją kuchnię polskimi elementami.

Czyli w twojej domowej kuchni dominują włoskie smaki?

Oczywiście, jak u prawdziwego Włocha, prawie codziennie serwowany jest makaron w różnych odsłonach. Pizza jest weekendowa i na wyjścia ze znajomymi.

Dużo czasu spędzasz w kuchni?

Zdecydowanie. Najczęściej sam gotuję, szczególnie włoskie dania. Do restauracji chodzę, jeśli w danym miejscu serwują coś, czego sam nie potrafię przygotować. Jeżeli chodzi o włoską kuchnię to, np. pizzę, potrafię zrobić samodzielnie, ale ze względu na to, że jest to czasochłonne, wolę zjeść ją na mieście.

Jak oceniasz ofertę włoskiej kuchni w Polsce?

Uważam, że w Polsce można coraz częściej trafić do dobrej włoskiej restauracji i to prawie w każdym mieście. Najczęściej przebywam w Trójmieście i Warszawie, czasami w Krakowie, Poznaniu i we Wrocławiu – w każdym z tych miejsc jest co najmniej jedna dobra włoska restauracja.

Czy dostrzegasz różnice w życiu codziennym w Polsce i we Włoszech?

W Polsce czuję się bardzo bezpiecznie, co często nie zgadza się z opinią Polaków. W porównaniu do Włoch, widoczna jest duża różnica w infrastrukturze, nie ma dziur na drogach, a do tego transport publiczny świetnie działa. Uważam też, że biurokracja w Polsce jest nieco szybsza.

A jak przyjęli cię ludzie w Polsce?

Pamiętam, że zaraz po przyjeździe pomyślałem, że trudno się tu dogadać z ludźmi, ale zauważyłem, że w prywatnych kontaktach Polacy są bardziej otwarci. Zmniejszam dystans, opowiadając najpierw o sobie, dopiero później zadaję pytania. Jak ludzie widzą, że osoba jest szczera, to są milsi. Po udziale w MasterChefie zdarza się, że jestem rozpoznawany na ulicy, proszony o autograf, często dostaję też wiadomości na portalach społecznościowych.

Myślisz czasami o powrocie na stałe do swojego rodzinnego Rzymu?

Aktualnie życie i praca w Polsce bardzo dobrze się rozwija i nie chciałbym z tego rezygnować. Brakuje mi tutaj włoskiego słońca i ludzi, i kilku świeżych składników, które trudno znaleźć w Polsce.

Zdradzisz nam, jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące?

Najbliższy czas zapowiada się dosyć chaotycznie, ponieważ z tygodnia na tydzień pojawia się coraz więcej projektów. Trudno powiedzieć, co wydarzy się w przyszłości. Na pewno będzie mnie dużo w mediach społecznościowych. Przede mną wiele ciekawych projektów, które póki co wolę zachować w tajemnicy.

Stefano Colli-Lanzi: technologia i nowe zawody zmienią rynek pracy

0

Stefano Colli-Lanzi jest dyrektorem generalnym międzynarodowej włoskiej firmy Gi Group i wykładowcą na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. W tym roku został przez Forbes Italia umieszczony na liście „100 przedsiębiorców i menedżerów włoskich, którzy kierują swoimi firmami z dalekowzrocznością właściwą wielkim liderom, zwłaszcza w tym trudnym czasie, w którym żyjemy”. Wyróżnienie to zbiegło się w czasie z poszerzeniem przez GI Group swojego obszaru działań poprzez zakup kilku firm w Stanach Zjednoczonych i Europie. Jedną z tych firm jest polska firma Work Service, zakupiona za pośrednictwem doradców Baker McKenzie, Deloitte, Core.

W momencie międzynarodowej recesji ekonomicznej, spowodowanej pandemią Covid-19, wasza „Grupa” się umocniła. Sprawdza się powiedzenie, według którego w trudnych czasach największe sukcesy odnoszą silne firmy?

Nasza Grupa ma cele średnio- i długoterminowe, których nie podważyły konsekwencje ekonomiczne pandemii, kryzysu, którego negatywne efekty są, moim zdaniem, tymczasowe. Ponadto, paradoksalnie, kryzys przyspieszył pewne procesy – firmy, które miały zostać zakupione w obecnej sytuacji zostały zmuszone do przyspieszenia fuzji z innymi grupami, aby zapewnić sobie lepszą przyszłość. W praktyce, zmiany na rynku pracy w pandemii wzmocniły możliwości rozwoju w kierunku, który wcześniej wybraliśmy.

Stefano Colli-Lanzi

Z różnych zakupów, których dokonaliście, wyróżnia się zakup polskiej firmy Work Service, notowanej na giełdzie, z filiami w 10 innych państwach europejskich. Dlaczego zdecydowaliście się zainwestować na tym rynku?

Uważamy, że w obszarze Europy środkowowschodniej (Polska, Serbia, Bułgaria, Republika Czeska, Węgry itd.) znajdują się młode rynki z ogromnym potencjałem wzrostu, w które warto inwestować. W tym momencie Gi Group jest pod względem wielkości szóstą w swoim sektorze firmą w Europie, jedną z niewielu będących w stanie obsługiwać globalne korporacje. Zakup polskiego Work Service z jednej strony pozwala nam zostać liderem w tym regionie Europy, a z drugiej umożliwi Work Service pewne ożywienie, ratujące miejsca pracy i pozwalające na rozpoczęcie planowania rozwoju w przyszłości. Wejście do Gi Group nada firmie Work Service dodatkową wartość na poziomie jakościowym.

Jesteście grupą, która na poziomie globalnym skupia się na rozwoju rynku pracy i na przekazywaniu wartości osobistych i społecznych. Jakie perspektywy dla rynku pracy po pandemii widzi Pan w tym kontekście? Czy to prawda, że znów konkurencyjne są studia humanistyczne, jak filozofia czy psychologia?

Jeśli chcemy rozmawiać o ewolucji pracy samej w sobie w najbliższej przyszłości, należy zacząć od ogromnego, lecz niewykorzystanego, potencjału technologicznego. To właśnie on sprawi, że w krótkim okresie szereg zawodów rutynowych, o niskiej wartości dodanej zniknie, zastąpiony w procesie automatyzacji, przy równoczesnym wzroście rynku wtórnego związanego z pracami pomocowymi, w którym wartość będą miały zawody o niewielkim obecnie znaczeniu, jak opieka nad osobami starszymi. Sztuczna inteligencja to niesamowite narzędzie służące archiwizacji, nie będące jednak zdolne do działania na poziomie decyzyjnym, zatem to człowiek pozostanie w centrum pracy, ale będzie musiał być w stanie nieustannie adaptować się do nowych warunków. Koncepcja, zgodnie z którą ukończenie studiów gwarantuje nam 30 lat w jednym miejscu pracy jest całkowicie nieaktualna. Jeśli pyta mnie Pan o studia humanistyczne, to na pewno będziemy potrzebować coraz więcej osób dociekliwych i gotowych do nauki, najlepiej z solidnym wykształceniem kulturowym. W skrócie, możemy powiedzieć, że technologię można kupić, ale bardziej pożądana jest osoba zdolna do jej obsługi.

Wszędzie mówi się o pracy zdalnej z domu. Czy szerokie rozpowszechnienie tego trybu pracy będzie jedną z głównych nowości?

Jest to jeden z nowych trybów pracy, ale prawdziwa innowacja polega na sprawieniu, że praca będzie bardziej atrakcyjna, interesująca i satysfakcjonująca. W tym sensie, misją Gi Group jest działanie proaktywne, wychodzące naprzeciw popytowi i potrzebom. Nie wystarczy już tylko przedstawienie możliwych opcji zatrudnienia, wręcz przeciwnie, należy tworzyć nowe możliwości, idealnie dopasowane do osoby i jej potrzeb, które należy zaspokoić.

Wraz z propozycją Zielonego Ładu i rewolucją na rynku pracy, jesteśmy w momencie wejścia w nową epokę?

Tak, dokładnie. Tradycyjne schematy życia i pracy odchodzą, a przed nami potencjał rozwoju nowych zawodów i, w konsekwencji, wiele nowych znaków zapytania, na które trzeba odpowiedzieć. Przykładowo, nie jestem pewny, czy rynek pracy pozostanie najważniejszą formą dystrybucji dochodów. Myślę, że pojawią się nowe argumenty za dochodem podstawowym; tak jak mówił Bill Gates, opodatkujemy tych, którzy będą korzystać z automatyzacji pracy, aby rozdysponować dochody według kryteriów innych niż miejsce zatrudnienia, być może nagradzając pewne indywidualne praktyki. Jeśli chodzi o Zielony Ład, oprócz wprowadzenia idei zrównoważenia, mówimy o kwestii, która będzie miała wpływ na podstawy społeczeństwa, nie tylko te związane z rynkiem pracy. Obok nieco folklorystycznych, choć godnych podziwu, batalii toczonych przez Gretę Thunberg, mamy też kwestię zrównoważonej transformacji naszego życia – zadanie wypracowywania wartości i zasobów bez odbierania ich innym krajom, takiego wypracowywania zasobów dzisiaj, aby nie zużyć zasobów jutra. To ogromne zadanie o gigantycznym znaczeniu polityczno-społecznym. Dla jasności – Stany Zjednoczone zbudowały swoją potęgę utrudniając funkcjonowanie innym krajom i to właśnie takich sposobów myślenia nie możemy już ani powtarzać, ani akceptować. My, jako Gi Group chcemy być liderem w zrównoważonym świecie pracy.

Patrząc na Włochy, skąd bierze się tak ewidentna i głęboko zakorzeniona rozbieżność między wydajnością administracji publicznej i zdolnością do rywalizacji podmiotów prywatnych?

Włochy to kraj o ogromnym potencjale i bogatej kulturze, jednocześnie blokowany przez problemy z tego wynikające, takie jak historycznie uwarunkowany podział, zwłaszcza między Północą a Południem, oraz administracja publiczna, której celem nie jest ogólne dobro. Jeśli chodzi o ten podział, to łatwo zrozumieć, że dzięki współpracy można uzyskać znacznie lepsze rezultaty – przykładowo u nas, w Gi Group, pracuje 6 tysięcy osób, więc gdybyśmy nie współpracowali tak wydajnie, nie moglibyśmy się rozwijać. Odnośnie administracji publicznej – musimy spojrzeć jak to działa w krajach północy, gdzie administracja publiczna jest jednym z czynników umożliwiających rozwój i wzbogacanie się, a nie kulą u nogi. We Włoszech za działaniami administracji publicznej stoi logika opierająca się na dystrybucji pieniądza między zatrudnionymi, a obroną tego celu jest ostatecznym celem osób tam pracujących. Nie rozważa się nawet myśli o wypracowaniu jakiejś wartości dodanej. Dramatyczne konsekwencje takiego podejścia widzimy we wszystkich sektorach, od uniwersytetów, gdzie odmawia się środków Politechnice w Mediolanie, byle tylko zapewnić bezsensowne kursy na innych wydziałach, przez sektor zdrowia, aż do różnych rodzajów przestarzałych infrastruktur, które w najgorszym wypadku załamują się, powodując tragedie. Administracja publiczna powinna być oceniana na podstawie wartości, którą generuje i potrzeb, które jest w stanie zaspokoić, a nie na podstawie pieniędzy, które rozdaje.

tłumaczenie pl: Justyna Bryłka

Warszawa czyta Dantego: „I wtedy wyszliśmy, by zobaczyć gwiazdy”

0
Autor: Michał Bukowy

Włosi i Polacy razem świętują Dantedì w Warszawie, z okazji 700-lecia śmierci poety.
25 marca obchodzimy Dantedì, święto dedykowane Dantemu Alighieri, przypadające w dniu, w którym poeta rozpoczyna swoją podróż w „Boskiej Komedii”. Dzień Dantego obchodzi się we Włoszech i na całym świecie poprzez liczne inicjatywy, mające na celu przybliżenie postaci tego wielkiego intelektualisty, który stworzył, i zostawił nam w spadku, dzieło literackie o wielkiej wartości. Każda jego część, od Piekła przez Czyściec i Raj, naznaczyła całą zachodnią kulturę.

Relacje Polski i Włoch mają głębokie, historyczne korzenie, które obejmują wszystkie dziedziny od kultury po architekturę, od sztuki po jedzenie, od muzyki po ekonomię, na języku kończąc. Warto przy tym wspomnieć, że język polski, jako jedyny z całej rodziny języków słowiańskich, ma najwięcej słów pochodzących z łaciny.

To właśnie dlatego Sebastiano Giorgi, redaktor naczelny dwujęzycznego magazynu polsko-włoskiego Gazzetta Italia, od 11 lat będącego punktem odniesienia jeśli chodzi o relacje polsko-włoskie, wpadł na pomysł, aby świętować Dantedì poprzez nagranie wideo, na którym 12 głosów, rozproszonych po Warszawie, odczytuje XXXIV Pieśń Piekła. Tekst będzie odczytany w języku włoskim, ale będą mu towarzyszyły polskie napisy z Boskiej Komedii w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego, wydanej przez Wydawnictwo Literackie.

Warszawa czyta Dantego: „W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy” to inicjatywa zorganizowana pod patronatem Ambasady Włoch w Warszawie przy współpracy Włoskiego Instytutu Kultury w Warszawie i Wydawnictwa Literackiego. Lektura tekstu Dantego jest ściśle związana z polską stolicą, ponieważ każda z 12 czytających osób jest częścią warszawskiego włosko-polskiego świata, a należą do niego są m. in wykładowcy, przedsiębiorcy, pracownicy dyplomatyczni, dziennikarze i aktorzy.

Dlaczego wybraliśmy XXXIV Pieśń Piekła? Ponieważ to moment, w którym Dante kończy swoją podróż po piekielnej otchłani i wychodzi „witać gwiazdy” w Czyśćcu. W tej katartycznej Pieśni widzimy Dantego uczepionego szyi, reprezentującego rozum, Wergiliusza, podczas gdy ten wspina się po ciele wbitego głową w lód Lucyfera, aby wejść do Czyśćca, który otwiera drogę do Raju. Alegoria, która obrazuje w jaki sposób chwytając się rozumu można wydostać się z otchłani. Wszyscy dzisiaj mamy nadzieję, że zachowując spokój i racjonalne podejście, wyjdziemy z piekła pandemii Covid-19, aby witać gwiazdy w Czyśćcu naszej codzienności.

Nagranie „Warszawa czyta Dantego” zostanie opublikowane 25 marca na stronie gazzettaitalia.pl i na profilach Facebook Ambasady Włoch i Włoskiego Instytutu Kultury w Warszawie.

***

Warszawa czyta Dantego: „W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy”

Pomysł: Sebastiano Giorgi
Reżyseria: Michele Innocente
Słowo wstępne: Ambasador Włoch w Polsce Aldo Amati
Fragmenty XXXIV Pieśni Piekła czytają (w kolejności pojawiania się): Tessa Capponi-Borawska, Livia Forzini, Alessandro Baldacci, Jarek Mikolajewski, Umberto Magrini, Malgorzata Bogdańska, Tomasz Skocki, Laura Ranalli, Barbara Rejmak, Sebastiano Giorgi, Gianluca Migliorisi, Karolina Porcari
Kontakt:
Sebastiano Giorgi: tel. 795553437, giorgi@gazzettaitalia.pl
Karolina Porcari: tel. 600263281, dafne.porcari@gmail.com

Ilustracja: Michał Bukowy

Gigi Proietti – genialny przyjaciel

0
„Nad wszystko cenię sobie lekkość, która – jak mówił sam Fellini – jest kategorią nieosiągalną." Gigi Proietti (1940-2020)

Wielki „mistrz śmiechu” opuścił nas w dniu swoich 80. urodzin. Jeszcze przed zamknięciem kin, polska publiczność mogła podziwiać rzymskiego aktora w nowej ekranizacji „Pinokia” Mattea Garrone. Proietti wcielił się tam w postać okrutnego, lecz ostatecznie litościwego Ogniojada. To była ostatnia rola jednego z najbardziej kultowych artystów w – szeroko pojętych – dziejach włoskiego spektaklu (kino, teatr, kabaret, telewizja). Choć on sam miał się w swym fachu za zręcznego rzemieślnika, publiczność widziała w nim „genialnego przyjaciela”. Przyjaciela, z którym radośnie spędziła sporą i ważną część swojego życia. Przyjaciela, który podarował włoskiej mowie i jej użytkownikom wiele wspaniałych, swojskich powiedzonek i dowcipów. Dla wielu także mentor i pedagog, który namaścił swoją działalnością liczne zastępy włoskich komików. I choć wspomniana w motcie niniejszego lekkość wydaje się wiecznie oddalającym się fantazmatem, dla Proiettiego nie była ona stanem nadzwyczajnym, lecz… szczęśliwie permanentnym.

Muszę przyznać, że nie zawsze miałam pełną świadomość tego, jak rozległe i złożone było twórcze emploi włoskiego aktora¹, zanurzone jeszcze w świecie filmowo-teatralnej kontestacji i awangardy (vide fascynująca przyjaźń i współpraca z enfant terrible Carmelo Bene czy udział we wczesnych, jeszcze nieerotycznych filmach weneckiego twórcy Tinto Brassa [„Skowyt” – debiut w roli pierwszoplanowej!]). Mój szkic to subiektywne i syntetyczne spojrzenie na postać „genialnego przyjaciela” Proiettiego. Także w pewien sposób mojego.

Całymi latami Gigi Proietti był dla mnie jednym z najbardziej znanych i lubianych karabinierów w panoramie włoskiej telewizji. Jeszcze w latach 90. Maresciallo Rocca odważnie podejmował się skomplikowanych, niekiedy wielce niebezpiecznych śledztw, bardzo często na przekór otoczeniu i prokuratury. Nie można było odmówić charyzmatycznemu bohaterowi niezwykłej intuicji, wrażliwości i poczucia humoru. Ale nie był on „świętym bez winy” – zdarzało mu się również popełniać błędy, być zbyt impulsywnym czy upartym. Trudne sytuacje w pracy odbijały się u niego na dobrostanie sfery domowej. Rocca nieustannie poszukiwał w świecie równowagi, sprawiedliwości, prawdy. Wdowiec opiekujący się samotnie trójką dzieci (ówcześnie nowość!) nie tylko zjednał sobie serce pięknej aptekarki Margherity (w tej roli ikona włoskiego kina, Stefania Sandrelli; stworzyli wspólnie jedną z najbardziej lubianych par szklanego ekranu), ale też całej włoskiej widowni. Seria przygód słynnego marszałka i jego podopiecznych była „obowiązkowo obecna” we włoskich domach przez ponad dekadę, ciesząc się do samego końca swojej telewizyjnej żywotności naprawdę wysokim poziomem oglądalności.

Nie zawsze jednak było tak pięknie… A przynajmniej nie tak od razu w przestrzeni kina.

Z perspektywy wieloletniej działalności artysty, przełomowym wydaje się dla niego rok 1976. Rok z jednej strony niezwykle udany na deskach teatralnych (spektakl „A me gli occhi, please” stał się na długie lata swoistą wizytówką niesamowitych umiejętności aktora), z drugiej zaś… Rzymski aktor marzył ówcześnie, aby wystąpić w roli Giacomo Casanovy w najnowszym projekcie Federica Felliniego. Na castingu nie zrobił jednak na mistrzu z Rimini oszałamiającego wrażenia; w kontrowersyjną personę weneckiego bawidamka wcielił się ostatecznie Donald Sutherland. Ale to nie koniec przywoływanej historii. Na etapie postprodukcji i szukania pasującego do całości dzieła dubbingu, twórca „Słodkiego życia” zgłosił się właśnie do Proiettiego z prośbą o udział w zacnym przedsięwzięciu. Choć Gigi czuł ogromne rozczarowanie, uległ ostatecznie namowom człowieka, którego zwykł określać mianem „największego czarodzieja kina”. Fellini wyjaśnił po latach, że rzymski aktor miał twarz nazbyt „przyjemną i plebejską”, a on poszukiwał do swojego filmu facjaty „błądzącej, zmęczonej, rozmytej, przywołującej na myśl wodnistą Wenecję”.

Ów „plebejski żywioł” odnalazł spełnienie w bodaj najbardziej kultowym filmie z udziałem Proiettiego, czyli „Febbre da cavallo” (1976, reż. Steno). Na obrzeżach stolicy Italii, banda przyjaciół-wałkoni oddaje się swojej największej pasji: obstawianiu wyścigów konnych. Wśród nich Bruno Fioretti, zwany „Mandrake” (ksywa na cześć słynnego iluzjonisty-magika, bohatera komiksów autorstwa Lee Falka z 1934 roku), aspirujący aktor-utrzymanek o zniewalającym uśmiechu i bardzo osobliwych manierach. Opętani żądzą nieustannego „bycia-w-grze”, mężczyźni będą gotowi na wszystko, byle tylko nie zatrzymać własnego szaleństwa. Jednak w 1976 roku film autorstwa Steno – podobnie jak sam Proietti w trakcie wspomnianego już castingu do „Casanovy” – nie został dostrzeżony ani przez publiczność, ani przez krytykę. „Nie było ani pochwał, ani obelg. Nie wszystkich z pewnością wtedy śmieszył” – wspomni w jednym z wywiadów Proietti. Tytułowa „gorączka” (wł. febbre) postanowiła jednak wrócić na dobre. Rewolucja nadeszła na początku lat 90. za sprawą licznych retransmisji w prywatnych stacjach telewizyjnych. Mieszkańcy Rzymu odnaleźli wreszcie w filmie esencję swojego miasta, a w postaci Mandrake jego surrealistycznego wieszcza. Teksty migotliwej postaci samozwańczego czarodzieja, który jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych są do dziś powszechnie znane, a scena autorskiej „mowy obronnej” Mandrake na sali rozpraw należy do jednej z bardziej lubianych i cytowanych w historii włoskiego kina. Film doczekał się również kontynuacji („Febbre da cavallo – La mandrakata”, reż. Carlo Vanzina, 2002).

Słowa Felliniego okazały się zatem na swój sposób profetyczne. W twarzy i głosie² Proiettiego odnalazła się z czasem olbrzymia chęć czy wręcz potrzeba duchowej identyfikacji widowni. Jak wyznał niegdyś filmowy Mandrake: „Od kiedy zrozumiałem, że jestem w stanie rozśmieszyć ludzi, to zdecydowanie odłożyłem na bok rejestr dramatyczny. W moim przekonaniu nie ma większej satysfakcji, niż unoszący się na sali śmiech i zadowolenie publiki. Publiki, która współtworzy ze mną sukces każdego spektaklu… Mój życiowy sukces”.

¹ Opis bogatej działalności teatralnej Proiettiego zdecydowanie zasługiwałby na osobne opracowanie. Pierwszy znaczący sukces w świecie spektaklu pojawia się właśnie na polu teatralnym, kiedy w 1970 roku aktor zastępuje w musicalu „Alleluja, brava gente” samego Domenico Modugno. Warto dodać w tym miejscu, że Gigiego uważa się powszechnie za prawowitego spadkobiercę komediowo-rewiowej tradycji aktorskiej Ettore Petroliniego (1884-1936). Co ciekawe, obaj pochodzili z Rzymu.

² Głos można śmiało zaliczyć do jednej z najważniejszych „broni” w komediowym rezerwuarze Proiettiego. Nie mam tu na myśli wyłącznie śpiewania czy dubbingu (aktor był m.in. odpowiedzialny za głos niebieskiego Dżina do włoskiej wersji disnejowskiego „Aladyna”), choć warto zaznaczyć, że praktyka podkładania głosu na ekranie przyniosła Włochowi wiele zawodowych satysfakcji, czego najciekawszym przykładem w moim przekonaniu niespodziewane spotkanie i międzynarodowa współpraca z samym Robertem Altmanem. Podczas wizyty na Półwyspie Apenińskim i przy okazji dźwiękowej postprodukcji „Trzech kobiet” (3 Women, 1977) amerykański mistrz zgodził się odwiedzić włoskie studio dubbingowe, w którym poznał pracującego nad jego filmem Proiettiego. Zachwycony jego spontanicznością zaproponował mu rolę „z krwi i kości” w swoim włosko-amerykańskim projekcie „Dzień weselny” (A Wedding, 1978). Aktor wystąpił tam u boku swojego idola, a następnie bliskiego przyjaciela Vittorio Gassmana. Niezwykła umiejętność improwizacji, naśladowania różnych postaci i dialektów pojawiała się niezmiennie w kabaretowo-telewizyjnej praktyce Włocha. Nikt, tak jak Proietti, nie był w stanie dokonać tak udanych personifikacji, jak chociażby ta, w której wciela się w samego Edoarda de Filippo!

***

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. 

Muzyczne wspomnienie wakacji

0

Wraz ze spadkiem temperatury za oknami, tęsknota za latem rośnie. Dlatego też warto choć na chwilę wrócić do utworów, które w minione wakacje podbiły serca słuchaczy włoskich rozgłośni radiowych. Jak co roku artyści prześcigali się w skomponowaniu najbardziej chwytliwego kawałka, a w wyniku pandemicznych obostrzeń, latem 2020 zapotrzebowanie na radosną muzykę znacząco wzrosło. Oto kilka piosenek, które z pewnością przywołają trochę słońca w zimowe dni.

Karaoke Boomdabash i Alessandra Amoroso

Bezkonkurencyjnym hitem ubiegłego lata został przebój Boomdabash z udziałem Alessandry Amoroso. Karaoke było najlepiej sprzedającym się singlem we Włoszech w okresie wakacyjnym: na koniec lata utwór pokrył się potrójną platyną. To już trzeci singiel, do którego panowie z Boomdabash zaprosili Alessandrę Amoroso (poprzednie to A tre passi da te oraz Mambo salentino) – jak widać, jest to współpraca niezwykle owocna. Nic zresztą dziwnego, bo ta kolaboracja przynosi gotowy przepis na wakacyjny hit: popowe brzmienie w połączeniu z wpływem reggae i charyzmatycznym wokalem Amoroso w refrenie tworzą energetyczną i radosną mieszankę. Dzięki niej – zgodnie z refrenem – sami chcemy „tańczyć reggae na plaży”. Bez względu na to, czy umiemy, czy nie.

Ciclone Takagi i Ketra, Elodie, Mariah, Gipsy Kings

Kolejny utwór niosący mnóstwo pozytywnej energii. Głos Elodie, balansujący na granicy R&Bi popu, pasuje do Ciclone jak ulał – melodyjny refren nie tylko wpada w ucho, ale pozostaje ze słuchaczem na dłużej. Hiszpańskojęzyczne zwrotki wprowadzają do piosenki odrobinę rytmów latino, które współgrają z żywiołowym charakterem całej kompozycji. Teledysk nawiązuje do kultowej już komedii Leonarda Pieraccioniego Il Ciclone z 1996 r. – Elodie wraz z grupą tancerek odtwarza sceny z filmu. I w tym przypadku taneczny nastrój udziela się już od pierwszego odsłuchu.

Guaranà Elodie

13 maja światło dzienne ujrzał singiel Guaranà. I choć środek wiosny wydaje się nie być jeszcze czasem na wakacyjne piosenki, to Elodie dostarczyła słuchaczom dokładnie tego, czego potrzebowali. Już pierwsze dźwięki sprawiają, że utwór plasuje się w mocnej czołówce letnich brzmień. Intrygująca melodia skomponowana przez Dario Fainiego (szerzej znanego pod pseudonimem Dardust) oraz wręcz hipnotyczny tekst, którego autorem jest Davide Petrella zdają się być szyte na miarę dla wokalu Elodie. Piosenka wprowadza w wakacyjny nastrój także za sprawą teledysku, nakręconego w Parku Narodowym Circeo. Klip charakteryzuje naturalność i prostota: w tym tkwi jego siła. Guaranà w połączeniu z widokiem plaż Sabaudii przywoła letnie wspomnienia, a uśmiech sam pojawi się na twarzy.

Mediterranea Irama

To już trzecie lato z rzędu (w poprzednich latach: Nera w 2018 i Arrogante w 2019), w którym Irama wypuszcza singiel goszczący na wakacyjnych playlistach wielu osób. Mediterranea niesie jednak powiew świeżości – egzotyczne, reggaetonowe brzmienie, pomimo typowej dla letnich hitów chwytliwości, znacząco wyróżnia się na tle innych utworów. Młody wokalista dowodzi swojej wszechstronności: to drugi singiel z jego najnowszego albumu Crepe, który od początku do końca jest niezwykle zróżnicowany. Jednak to właśnie Mediterranea ma największy potencjał, by zapaść w pamięć jako symbol wakacyjnej beztroski.

A un passo dalla Luna Rocco Hunt i Ana Mena

Jeden z najlepszych raperów młodego pokolenia, Rocco Hunt, 3 lipca wypuścił nowy singiel A un passo dalla Luna, z udziałem hiszpańskiej wokalistki, Any Meny. Muzyka z pogranicza reggaetonu i bachaty oraz wyczuwalny klimat melodii neapolitańskiej tworzą zaskakująco zgrane połączenie. Biorąc pod uwagę fakt, że od połowy lipca do drugiej połowy września utwór nie opuszczał pierwszego miejsca listy najlepiej sprzedających się singli we Włoszech, trudno nie zgodzić się z tym, że to piosenka idealna na letnią porę – lub na środek zimy, kiedy marzymy o odrobinie sierpniowego słońca.

ilustracja: Weronika Kulis

Kwiatowy raj Beaty Murawskiej

0
fot. Piotr Dłubak, archiwum galeriaart.pl

Beata Murawska, malarka znana z wielkich płócien, przed stawiających pola tulipanów. W 1988 roku ukończyła Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem uzyskała w pracowni prof. Stefana Gierowskiego; aneks z grafiki warsztatowej – w pracowni prof. Haliny Chrostowskiej. Mieszka na stałe w Ligurii, o której mówi, że jest kwiatowym rajem.

Kupiłaś dom we do Włoszech. Dlaczego?

Miałam w swoim życiu okres podróżniczy. Jeździłam, gdzie tylko się dało. Jak przyszła kolej na Włochy, to miłość do tego kraju spadła na mnie od pierwszego wejrzenia. To zauroczenie ciągle trwa i bardzo bym chciała, żeby już tak zostało, bo taki zachwyt pomaga w życiu codziennym. Ze zwiedzaniem zatrzymałam się na Rzymie, przede mną poznanie całego południa. Strasznie jestem ciekawa Sycylii, Neapolu. Na razie mieszkam na północy, ale kto wie, może się przeprowadzę? Może skończę na Kalabrii? Wszędzie słyszę, że mieszkańcy południa Włoch są bardzo otwarci i mili.

Kiedy wyjechałaś z Polski?

Na stałe przeprowadziłam się tutaj dwa lata temu. W Polsce sprzedałam dom i pozamykałam wszystkie sprawy. Oczywiście poza kontaktami z galeriami.

W Polsce jesteś znana, a jak jest we Włoszech?

W Polsce moje obrazy świetnie się sprzedają. Od studiów jestem związana z Galerią Art, którą właśnie zmuszono do zmiany siedziby z Krakowskiego Przedmieścia na Powiśle. Wielka strata, to był charakterystyczny punkt na kulturalnej mapie stolicy, ale Powiśle to też świetna lokalizacja. We Włoszech dopiero wypracowuję sobie publiczność i klientów. Nie mam tu wielkich możliwości, a w regionie, w którym mieszkam, nie ma takiego życia artystycznego, jak w Rzymie czy Mediolanie. Działam wszelkimi metodami, uczestniczę w targach sztuki i w wystawach. Dzisiaj jest Internet, galernicy młodej generacji szukają artystów przez Instagram – tak trafił do mnie galernik z Florencji. W sierpniu miałam kolejna wystawę, którą zawdzięczam kontaktom przez Facebook. Z kolei do galerii w San Remo zgłosiłam się sama.

Kto Cię wspiera we Włoszech?

Do Włoch wyprowadziłam się sama, moi najbliżsi zostali w Polsce. W Rzymie mieszkał mój wuj, prof. Adam Maria Gadomski, fizyk, naukowiec i działacz polonijny, który zmarł w marcu tego roku. Z nim miałam kontakt, ale z jego rodziną jakoś nie. Za to mam tu narzeczonego Lello. Jest klasycznym Włochem. W niczym nie przypomina Polaka, ma zupełnie inny charakter, włoski temperament, kocha włoską kuchnię, która w jego życiu jest niesłychanie ważna.

Lello gotuje?

Mężczyźni we Włoszech gotują częściej, niż kobiety. W dodatku gotują świetnie. Ja nie umiem gotować (śmiech). To znaczy, mnie się wydawało, że ja gotuję dobrze, ale przy nim okazało się, że jestem kulinarnym zerem. I te moje kiszone ogórki, czy polskie zrazy, mogę sobie po cichu w kąciku zjeść, najlepiej jak jestem w Polsce. Tego lata spędziłam w Polsce kilka tygodni, załatwiałam wiele spraw, mało było czasu na zakupy i gotowanie. I wtedy do mnie dotarło, jak bardzo tęsknię za włoskimi smakami i kuchnią Lello. To chyba oznacza, że się już przestawiłam. Mogę nawet zrezygnować z tych kiszonych ogórków.

Dlaczego wybrałaś Ligurię?

Przypadek. Szukałam dla siebie miejsca przez niemiecką agencję, prowadzącą sprzedaż nieruchomości we Włoszech. Wielkiego biznesu nie zrobiłam, bo teraz ceny domów strasznie spadły z powodu kryzysu w turystyce, wywołanego pandemią koronawirusa. Ale skorzystałam z tego, że właścicielka jest Polką, bo w tamtym czasie nie znałam jeszcze włoskiego. Do tej pory nie jestem w tym mocna, mimo że używam włoskiego na co dzień i że chodziłam do znakomitych szkół języka włoskiego w toskańskiej Lucce i w Rzymie. Język włoski nie jest wcale taki łatwy, jak się już chce przekroczyć pewien finezyjny poziom konwersacji czy konstrukcji gramatycznych. Dla mnie Liguria jest bardzo włoska w swoim charakterze, ale Lello mówi, że widać tu silne wpływy z północy. Liguryjczycy nie są zbyt wyluzowani, żadne „dolce far niente“. Ich życie wśród tych wzgórz jest dość surowe, oparte na rolnictwie, hodowli, produkcji oliwy. To trochę tacy górale – twardzi, pracowici, znani z wyjątkowej oszczędności i powściągliwego temperamentu. Mało wylewni, zdecydowanie różnią się od mieszkańców południa Włoch.

W Ligurii malujesz trochę inaczej niż dawniej?

Rzeczywiście, mój znak rozpoznawczy to intensywne kolory i kwiaty, zwłaszcza tulipany, ale tu maluję więcej pejzaży. Wymyśliłam sobie przed laty ten motyw, widzę nawet, że mam dzisiaj naśladowców, ale ja jako pierwsza wprowadziłam w Polsce te wariacje tulipanowe.

Dlaczego akurat tulipany?

To historia z szarej Polski połowy lat 80-tych, kiedy studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i kiedy wszyscy malowali szarobure kompozycje. Taka była wtedy maniera. I w tym szarym okresie poznałam pewnego dyplomatę, Holendra. On był mną zauroczony, ja nim zdecydowanie mniej, bo nie w głowie mi wtedy były poważne plany. Skończyło się tak, że mój „latający holender“ odleciał do swojego kraju, a stamtąd przysłał mi wielki kosz czerwonych tulipanów. To był luty, zima, ponuro, ciemno, taka smutna pora roku, więc ten gest, ten ogromny kosz kwiatów, zrobił nadzwyczajne wrażenie. I tak tulipany zagościły w moim życiu, zapisały mi się w głowie, a ja ciągle próbuję odtworzyć je z przeszłości w takiej, czy innej formie.

No właśnie – malujesz też ostatnio kwiaty „w innej formie“?

Teraz maluję bratki, ale także swoje różne wymyślone kwiaty. Takie mało realistyczne „rajskie kwiaty“. Inspiruje mnie Liguria, bo to kraina kwiatów. Tu gdzie mieszkam przez cały rok coś kwitnie: bugenwilla, kamelie, oleandry i różne inne niezwykle kolorowe kwiaty, które u nas hoduje się w szklarniach. W Polsce wymagają specjalnej pielęgnacji, a tutaj rozlewają się całymi kiściami, niczym chwasty przydrożne. Kwitną tu też kaktusy, te olbrzymie kwitnące aloesowe giganty i kolczaste opuncje, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nie bez powodu mamy nazwę „L’Autostrada dei Fiori“. I ten zapach! Pierwsza rzecz, jaka mnie tu uderzyła i jaką zapamiętałam po obejrzeniu mojego obecnego domu, to ten niesamowity zapach! Taki słodki! Pomyślałam wtedy, że tak pachnieć może tylko w raju.

Czyli trafiając do Ligurii trafiłaś do raju?

Tak, tu jest pięknie, malowniczo, kwieciście i pachnie rajem. Jestem szczęśliwa, że tu mieszkam.

Włoska muzyka a inne języki

0

Włoska muzyka rozrywkowa była zawsze kierowana głównie do rodzimej publiczności: piosenki w języku angielskim lub innych językach obcych uznać można bardziej za wyjątek niż regułę. Nie oznacza to jednak, że na przestrzeni lat nie mogły powstać liczne utwory włoskich artystów i zespołów, śpiewane np. po angielsku albo po hiszpańsku, tak jak nierzadkie są przypadki piosenek mieszających w różnych proporcjach włoski i inne języki.

Na przełomie lat 50. i 60. również we Włoszech miał miejsce boom rock and rolla, ale, mimo oczywistych wpływów angloamerykańskich na poziomie muzycznym, w tekstach Adriana Celentana, Gianniego Morandiego czy zespołów takich jak Nomadi dominował język włoski. Na początku lat 70. wielki sukces odniosły zespoły należące do nurtu rocka progresywnego, np. Premiata Forneria Marconi (PFM) czy Banco del Mutuo Soccorso, które osiągnęły pewną popularność również za granicą. Muzycy nagrali angielskie wersje niektórych utworów, a w kilku przypadkach nawet całych albumów, jednak do dziś ich najbardziej docenianymi płytami są te w języku włoskim.

Okresem przełomowym jeśli chodzi o użycie języka angielskiego we włoskich piosenkach były na pewno lata 80., kiedy to powstał podgatunek muzyki pop znany jako euro disco, a w szczególności italo disco. Z tą kategorią powiązać możemy piosenki kiczowate, ale niezwykle popularne, takie jak „One for You, One for Me” duetu La Bionda albo „Boys (Summertime Love)” Sabriny Salerno. Używanie angielskiego gwarantowało oczywiście większy komercyjny appeal i coraz szerszą popularność za granicą. Righeira, kolejny włoski duet, wydał w tym samym okresie inny bardzo znany utwór, tym razem z tekstem w języku hiszpańskim: „Vamos a la playa”. Ciekawy jest przypadek Rafa, popowego wokalisty, którego piosenka z 1984 r. „Self Control” osiągnęła niemały międzynarodowy sukces, ale dziś pamiętana jest głównie w wykonaniu amerykańskiej piosenkarki Laury Branigan. Ponadto nie należy zapominać, że również raper Jovanotti zadebiutował w 1988 r. płytą w całości w języku angielskim.

Tomasz Skocki

Piosenki z gatunków pop i dance z angielskimi tekstami powstawały również w latach 90., za sprawą np. turyńskiego tria Eiffel 65. Pod koniec dziesięciolecia zadebiutowała cantautrice Elisa, której utwory są w większości w języku angielskim, chociaż nie gardzi ona włoskim – jak w przypadku słynnego singla z 2001 r. „Luce (tramonti a nord est)” (wł. „Światło (zachody słońca na północnym wschodzie)”). Nie brakuje również utworów, w których włoski miesza się z innymi językami. Ciekawym przykładem jest ironiczna piosenka „Cuccurucucù” sycylijskiego cantautore Franca Battiata, wydana w 1981 r. Końcową część utworu stanowi kolaż piosenek angielskich i amerykańskich, np. „Lady Madonna” Beatlesów, „Ruby Tuesday” Rolling Stonesów lub „Like a Rolling Stone” Boba Dylana.

Jeden z najważniejszych zespołów w historii włoskiego rocka, Litfiba, wydał w 1985 r. album „Desaparecido”, zawierający utwór pod tym samym tytułem, poświęcony dramatycznej historii argentyńskich desaparecidos (hiszp. „zaginieni”). Wiele innych tekstów florenckiego zespołu prezentuje fragmenty w języku hiszpańskim, które szczególnie pasują do latynoskiego brzmienia utworów: np. „Vendette”, z 1986 r., gdzie wokalista Piero Pelù śpiewa sangre zamiast sangue (wł. „krew”), albo słynna piosenka „El diablo”, z roku 1990, której towarzyszył teledysk zainspirowany światem hiszpańskiej corridy. Wydany w 1988 r. utwór „Paname” zawiera natomiast obszerne fragmenty po francusku. Inną grupą należącą do nurtu post-punku/nowej fali połowy lat 80. był skrajnie lewicowy (o czym świadczy sama nazwa) zespół CCCP – Fedeli alla Linea; nagrali oni utwór z refrenem po rosyjsku – „A ja ljubju SSSR”, czyli „A ja kocham ZSRR”. Najsłynniejszym wśród artystów łączących w tekstach angielski z włoskim pozostaje Adelmo Fornaciari, szerzej znany jako Zucchero. Styl emilijskiego muzyka ma mocne bluesowe korzenie i nagrał on niemałą ilość piosenek w języku angielskim, chociaż wiele z jego najbardziej znanych utworów zawiera fragmenty w obu językach. Jednym z najsłynniejszych singli Zucchero jest „Baila”, z 2001 r., gdzie w refrenie piosenkarz miesza hiszpański, włoski i angielski: „baila, baila morena / sotto questa luna piena /under the moonlight”. Inną bardzo znaną włoską piosenką – tym razem zdecydowanie popową – jest „Vamos a bailar (esta vida nueva)” duetu Paola & Chiara, która ukazała się w 2000 r. i stała się prędko – również dzięki refrenowi w języku hiszpańskim – istnym tormentone, tak we Włoszech jak i za granicą.

foto: Sławomir Skocki

Zupa z ośmiorniczek

0

Zupa z ośmiorniczek będzie idealna na każdą porę roku, może być podana na ciepło lub ostudzona. Potrawa jest bardzo łatwa w przygotowaniu, a zarazem smakowita.

Składniki dla czterech osób:
400 g ośmiorniczek (małych, ok. 10 cm, mogą być mrożone)
600 g wysokiej jakości przecieru pomidorowego lub obranych, drobno posiekanych pomidorów
1 średnia cebula
2 ząbki czosnku
szczypta chili
2 gałązki rozmarynu
3-4 gałązki tymianku
1⁄4 kieliszka białego wina
pieprz, sól, oliwa z oliwek, woda wg uznania
4 duże kromki domowego chleba

Sposób przygotowania:
Cebulę i czosnek pokroić w paseczki, delikatnie dusić na oleju, wymieszać z białym winem. Do garnka włożyć pomidory oraz podduszoną cebulę i czosnek, a następnie doprowadzić do wrzenia, jeśli konsystencja nadal będzie zbyt gęsta, dolać wody i gotować przez 2-3 minuty od momentu wrzenia. W międzyczasie umyć i oczyścić ośmiorniczki, usunąć tzw. ząb, który znajduje się u nasady macek.

Dodać drobno posiekane przyprawy, doprawić solą i odczekać 1-2 minuty przed dołożeniem ośmiorniczek. Po 1 minucie wyłączyć ogień i poczekać aż ośmiorniczki nabiorą smaku. Ośmiorniczki będą miękkie tylko wtedy, gdy będą się gotować przez kilka minut, nie należy ich gotować za długo, bo staną się twarde i gumowate.

Opiec kromki chleba i, gdy będą jeszcze ciepłe, jedną stronę natrzeć ząbkiem czosnku.

Zupę podać z opieczonym chlebem, skrapiając go odrobiną oliwy i dodając szczyptę pieprzu.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Gabriela Gombarczyk

Historia Tarota. Mit, który wygrał z prawdą historyczną… pochodzącą z Włoch

W obecnych bardzo niepewnych czasach wiele sklepów ezoterycznych zanotowało znaczny wzrost popytu na talie kart Tarota, co jest związane ze wzmożonymi poszukiwaniami nowych sposobów na poznanie przyszłości. Popularność Tarota, czyli najpopularniejszego na świecie narzędzia do dywinacji, zaczęła więc dorównywać jego tajemniczości. Historia tych kart pełna jest sekretów, legend oraz mitów, łączących je z najdziwniejszymi postaciami i miejscami.

Pierwszy mit dotyczy sposobu wykorzystania kart, które pierwotnie rozpowszechniły się w Europie jako karty do gry, a dopiero później – od wieku XVI i XVII – jako praktyka dywinacyjna, czyli przepowiadania przyszłości. Drugi fałszywy i bardzo rozpowszechniony mit, przypisujący kartom staroegipski lub należący do żydowskiej kabały rodowód, również mija się z prawdą. Otóż korzeni Tarota należy szukać nie gdzie indziej jak… we Włoszech, a dokładniej na ich renesansowych dworach. I mimo że istnieją dokumenty mające zaświadczać, że karty podobne do Tarota krążyły po Europie już w czasach średniowiecznych, to najstarsze znane nam talie pochodzą z mediolańskiego dworu rodziny Viscontich i datowane są na lata czterdzieste XV w.

Tarotowe karty, znane w tamtych czasach jako trionfi (nazwa inspirowana poematem „Triumfy” Petrarki), narodziły się w epoce renesansu najprawdopodobniej jako gra pamięciowa, zawierająca obrazki drogie współczesnej arystokracji: greckie bóstwa, cnoty chrześcijańskie, ciała niebieskie oraz alegorie ludzkiego losu. Celem gry było oczywiście uczyć i moralizować. W XVI w. aspekt ludyczny przeważył jednak nad edukacyjnym, co wpłynęło również na zmianę samej nazwy: z trionfi na tarocchi.

Wynalezienie gry w pierwszych dziesięcioleciach XV w. przypisywane jest bolońskiemu księciu Francesco Antelminelli Castracani Fibbia. Jednak jej rozpowszechnienie miało miejsce nieco później, bo w latach czterdziestych tegoż wieku. Karty stwarzały rozmaite możliwości rozrywki, jak komponowanie pochwalnych sonetów o charakterze żartobliwym, a nawet satyrycznym lub rozmowa na temat danej, wylosowanej karty. Ciekawostką jest fakt, że dynamika gry musiała być na tyle dobrze pomyślana i złożona, iż pozwoliła samym kartom uchować się przed tamtejszym surowym prawem zabraniającym gier hazardowych.

Oprócz dynastii Viscontich i Sforzów (pośród najbardziej znanych talii, do dziś traktowanych jako wzór, znajduje się właśnie talia nosząca nazwę Visconti-Sforza), również dynastia d’Este bardzo interesowała się Tarotem, czyniąc Ferrarę w połowie XV w. największym centrum produkcji kart. Około sto lat później, jak twierdzą niektórzy historycy zajmujący się Tarotem, pierwsze talie dotarły również do Polski, rządzonej przez Zygmunta Starego i królową Bonę Sforzę. Na dworach tarotowe karty nie służyły jedynie rozrywce. Ich posiadanie było również oznaką prestiżu, co wiązało się z tym, że zamawiano je u najbardziej znanych malarzy. Na niektórych taliach uwiecznione zostały nawet najważniejsze wydarzenia rodzinne i postacie dworzan. Wśród najpiękniejszych kart epoki renesansu, często dekorowanych złotem, wyróżnia się przede wszystkim talie autorstwa Bonifacia Bemba, stworzone na zlecenie księcia Mediolanu Filipa Marii Viscontiego oraz w późniejszym czasie Francesca Sforzy i Bianki Marii Visconti.

Współczesna wersja Tarota składa się z 78 kart: 56 o włoskim rodowodzie – Puchary, Monety, Miecze i Kije (Buławy) – ponumerowanych odpowiednio od 1 do 10 i uzupełnionych o figury Pazia, Rycerza, Królowej i Króla oraz 22 kart atutowych (nazywanych początkowo trionfi), również ponumerowanych i inspirowanych alegorycznymi figurami pochodzenia średniowiecznego: Głupca (0), Maga (I), Papieżycy (II), Cesarzowej (III), Cesarza (IV), Papieża (V), Kochanków (VI), Rydwanu (VII), Sprawiedliwości (VIII), Pustelnika (IX), Koła Fortuny (X), Siły (XI), Wisielca (XII), Śmierci (XIII), Umiarkowania (XIV), Diabła (XV), Wieży (XVI), Gwiazdy (XVII), Księżyca (XVIII), Słońca (XIX), Sądu Ostatecznego (XX) i Świata (XXI). W świecie ezoterycznym pierwsze 56 kart nosi nazwę Arkanów Małych, a pozostałe określane są jako Arkana Wielkie.

Podczas gdy termin trionfi, jak już wspomnieliśmy wcześniej, ma swój początek w poemacie Petrarki, to pochodzenie terminu tarocco, którym od początku XVI w. określano grę, jest wciąż niepewne. Jego najbardziej rozpowszechnione i znane interpretacje zaproponowane przez okultystów okazują się być fałszywe, gdyż bazują nie na badaniach filologicznych i historycznych, ale na całkowicie przypadkowych podobieństwach fonetycznych, mających na celu potwierdzić podobnie fałszywe hipotezy dotyczące rzekomego pochodzenia kart. Dzisiejsze badania potwierdzają, że termin tarocco pochodzi od karty Głupca, która około 1500 roku nazywana była tarochus. Kolejna hipoteza, nie wykluczająca jednak tej pierwszej, łączy Tarota ze starowłoskim czasownikiem altercare, który potem zamienił się w altarcare i bywał używany przez graczy, by określić odpowiedź kartą o większej wartości na zagranie przeciwnika. To właśnie od tego słowa miałby pochodzić również termin taroccare, który oznacza tyle co „udawać” czy „oszukiwać” i jest powszechnie używany we współczesnym włoskim.

W książkach poświęconych pochodzeniu tarotowych kart pojawiają się najważniejsze nazwiska europejskiej historii. Są królowie i królowe, magowie i ezoterycy, poeci jak Dante czy Petrarka, ale jest też Giacomo Casanova, są francuskie wróżki, jest papież Aleksander VI Borgia i dominikanin Girolamo Savonarola, który – zanim sam został spalony – spalił karty na swym słynnym „stosie próżności”, jest założyciel okultyzmu Aleister Crowley, ale również Salvador Dalì z namalowaną w całości przez siebie talią. Reasumując, historię tarota współtworzą przedstawiciele Dobra i Zła, święci i grzesznicy, mężczyźni i kobiety, królowie, dworzanie i zwykli śmiertelnicy. Przyglądając się bacznie ma się wrażenie, że wszystkie te postaci mogłyby same znaleźć się na kartach, tworząc tarotowe Małe i Wielkie Arkana, których uniwersalny przekaz nigdy się nie zmienia.

ilustracje: Kornelia Władzińska