Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 59

Popularna Ryba – autentyczne smaki morza

0
foto: Nel Gwiazdowska

Dla tych, którzy kochają ryby i owoce morza, wejście do sklepu rybnego „Popularna Ryba” jest jak wejście do raju dla podniebienia. Akwaria z żywymi krabami, witryny z dziesiątkami odmian ryb i owoców morza zaaranżowane z elegancją równą salonowi mody. I podczas gdy ty podziwiasz te smakowite cuda natury wewnątrz i na zewnątrz długiej lady, siostry Magda i Agnieszka ze swoją mamą, z Kingą i innymi pracownikami są w nieustannym ruchu, wszyscy ubrani w niebieskie koszulki polo z białą rybą na sercu.

Popularna Ryba, czyli jaka jest ryba według kobiet?

Magda: Rzeczywiście, sklep jest prowadzony przez całkowicie żeńską załogę, prawie wszyscy mówią po włosku, chociaż czasami mój partner, brat i szwagier towarzyszą nam w długich podróżach na pokładzie vana, którym jedziemy kupić ryby w Niemczech czy we Włoszech.

Jak to się stało, że dwie siostry zdecydowały się być sprzedawcami ryb?

Magda: Odpowiedź jest prosta, zdecydowałyśmy się otworzyć sklep tego typu, zmęczone brakiem możliwości zrobienia rybnej frittury, takiej jak we Włoszech! Lubię gotować i myślę też, że jedzenie w domu to zupełnie inna, lepsza i tańsza przyjemność niż chodzenie do restauracji. I tak pewnego dnia mówię do mojej przyjaciółki Kasi: „Chcę zrobić fritturę taką, jak we Włoszech! Chodźmy kupić świeżą rybę.” Wybrałyśmy się na swego rodzaju wycieczkę w poszukiwaniu dobrej ryby w Warszawie. W pierwszym sklepie prosimy o ośmiornice, sprzedawcy zapewniają nas, że są świeże, ale widać na pierwszy rzut oka, że były rozmrażane. Idziemy gdzie indziej kupić krewetki, ale te mają jedynie w workach, zamrożone. W trzecim sklepie tracimy już nadzieję i… decyduję, że to jest ten moment, w którym należy otworzyć prawdziwy sklep rybny w Warszawie! Jak pomyślałam, tak zrobiłam i otworzyłam sklep w lutym 2020 r.

To zawód, który wymaga dużego profesjonalizmu, gdzie się go nauczyłaś?

Magda: Prowadzenie sklepu rybnego nie jest łatwym zadaniem. Ryba to produkt bardzo wymagający, który szybko się psuje i aby kupić świeżą, wysokiej jakości rybę, trzeba się na niej znać. Tak więc przed otwarciem Popularnej Ryby odwiedziłyśmy wiele znanych targów rybnych w Europie m.in.: Fish Market w Hamburgu (Niemcy), w Bergen (Norwegia), w Barcelonie i Madrycie (Hiszpania), w Lizbonie (Portugalia), pytałyśmy i uczyłyśmy się wszystkiego bezpośrednio od rybaków i sprzedawców ryb z danego regionu Europy. Dla przykładu, pojechałam do Norwegii, aby zobaczyć, jak wygląda i smakuje norweski łosoś, halibut i inne ryby z Morza Północnego tuż po wyłowieniu go z morza. Tam też zainspirowałam się pomysłem na akwaria morskie z żywymi krabami królewskimi które w Norwegii są powszechne. We Włoszech natomiast chodziłam od sklepu do sklepu, po różnych stoiskach z rybami, byłam również na targu rybnym w Chioggi, a wcześniej na giełdzie rybnej, która od otwarcia (o godz. 3.00 nad ranem) do zamknięcia, trwała zaledwie 15 minut… coś niesamowitego, sprzedaż świeżej ryby była na zasadzie sprzedaży szeptanej i zanim się zorientowałam o co chodzi to cała ryba jaką rybacy dowieźli na giełdę została sprzedana! Triest, Livorno, Chioggia, Mediolan, Modena a nawet i przecudowna Apulia to miejsca, w których podglądałam biznes rybny.

Czy Włochy pozostały w waszych sercach?

Magda: Włochy to jest mój drugi dom! A to za sprawą mojej mamy i mojej siostry Agi, które wyjechały z Polski do Włoch około roku 2000. Zamieszkały tam i kupiły dom, do którego regularnie od kilkunastu lat wyjeżdżałam na wakacje i nawet dzisiaj mogę jeździć do każdego innego kraju w ciągu roku na wakacje, ale jeśli nie spędzę przynajmniej kilku dni we Włoszech, nie czuję żebym miała wakacje. I to właśnie we Włoszech nauczyłyśmy się jeść ryby, tam też są najlepsze owoce morza na świecie!

Mówiąc o smakach, jak wiele przeciętny polski klient wie o rybach?

Magda: Śledź, filet z dorsza, filet z łososia i pstrąg to podstawowe ryby, które znają Polacy. W tej materii my jako sprzedawcy ryb mamy wiele do zrobienia, bo nie tylko je sprzedajemy, ale również uczymy naszych klientów jak je przyrządzić i podać. Powiedzmy sobie szczerze przygotowanie posiłku z ryby jest bardzo proste i nie wymaga od nas wielkich umiejętności kulinarnych.

Kinga: To jest misja Popularnej Ryby. Duża różnorodność na ladzie służy wzbudzeniu ciekawości mniej doświadczonych klientów. Na początku są lekko przestraszeni, ale potem stopniowo nas podpytują, dowiadują się i zaczynają w zdrowy sposób zmieniać swoje nawyki żywieniowe, co dzieje się szczególnie w przypadku młodych ludzi. Wśród nas najlepsza w wyjaśnianiu różnych rodzajów ryb i sposobie ich przyrządzania jest z pewnością Agnieszka, która przez 12 lat pracowała w restauracji we Włoszech i jak wiadomo uczyła się od najlepszych. Natomiast kiedy przychodzi Włoch, wszystko jest prostsze, bo on prawie zawsze wie, jaki produkt ma przed sobą, wybiera rybę i wychodzi!

Oprócz dorsza i łososia, jakie ryby najlepiej się sprzedają?

Magda: Na początku okoń morski i dorada, a teraz po 7 miesiącach działalności naszego sklepu: karmazyn, sola, seriola, makrela jak i wszystkie owoce morza, miecznik, tuńczyk, żywe homary, żywe kraby królewskie.

Czy w branży zdominowanej przez mężczyzn, ciężko jest wsiąść w vana i dotrzeć na odległe rynki, aby kupić ryby?

Magda: Chyba nie skłamię jeśli powiem, że jesteśmy jedynymi kobietami albo jednymi z niewielu kobiet, które pojawiają się na targach rybnych. Rynek rybny to świat mężczyzn, ale nam kobietom to nie przeszkadza, przyzwyczaiłyśmy się do tego, lubimy targować się ze sprzedawcami, którzy wyglądają czasem trochę jak piraci.

Czy otwarcie sklepu rybnego w kraju mięsożerców jest aktem odwagi?

Magda: Prawdę mówiąc wszyscy, którym mówiłam, że chcę otworzyć sklep rybny w Warszawie myśleli że zwariowałam, każdy pukał się w głowę i mówił, że to zły pomysł, słyszałam od innych m.in., że: to śmierdzący i ciężki biznes, na pewno mi się nie uda, ciężko będzie zdobyć klientów, ludzie jednak wolą jeść mięso niż rybę itp. Oczywiście mało kto wróżył temu pomysłowi sukces. My jednak dalej jesteśmy dla was, a nasza klientela rośnie z dnia na dzień, nasz wybór świeżych ryb i owoców morza również z miesiąca na miesiąc się poszerza. Zdajemy sobie sprawę z tego, iż przed nami, jeszcze długa droga, zanim ryby morskie zostaną na stałe włączone do codziennej diety każdego Polaka.
Przy okazji planowania biznesu, sprawdziłam statystyki: przeciętny Polak zjada średnio ok. 80 kg mięsa rocznie, ale tylko 17 kg ryb. Moim zdaniem przyczyną tej sytuacji, jest fakt iż dostępność dobrej, świeżej ryby i owoców morza na rynku polskim jest bardzo ograniczona, a jak już taką dostaniemy to ceny są dosyć wysokie. My to zmieniamy, staramy się dostarczyć naszym klientom dobrą i świeżą rybę, taką jaką mogą dostać na każdym fish markecie w Europie w rozsądnej cenie.

Większość ryb kupujecie w Niemczech?

Magda: Tak, w Hamburgu, bo tam znajduje się jeden z największych portów morskich Europy, a ryby są tam dostarczane z całego świata. Nawet gdy zamawiamy ryby z Holandii, Norwegii, Danii, Grenlandii czy też z Morza Beringa odbieramy je w Hamburgu, ponieważ logistyka tam jest najlepsza. Oczywiście dużo kupujemy także z Włoch.

Kinga: Teraz większość ryb pochodzi z hodowli i zanim je kupimy, zwracamy również uwagę na to, w jaki sposób są hodowane. Kiedy odwiedziłyśmy targi w Bremie, wysłuchałyśmy dostawców, sprawdziłyśmy, w jakich warunkach są hodowane, jak są poławiane a następnie, w jakich warunkach i terminach są dostarczane do odbiorców. Wybieramy jedynie najlepszych dostawców.

Dostarczacie ryby także do restauracji?

Magda: Wiele lokali pyta o naszą ofertę, ale współpraca z restauracjami wymaga od nas dalszego rozwoju na poziomie organizacyjnym, ponieważ oznacza to zagwarantowanie pewnych dostaw i ilości. Na razie nadal testujemy naszych dostawców. Kupowanie świeżych ryb jest dużo bardziej zależne od przypadku niż kupowanie mięsa lub innych produktów, co do których można mieć pewność jeśli chodzi o ilość, jakość i czas dostawy. A więc ten sklep rybny w Warszawie to wygrany zakład?

Kinga: Tutaj pracujemy z pasją, a kiedy jest pasja, cała ciężka praca i poświęcenia są mniej uciążliwe. Przemierzamy tysiące kilometrów, aby zaoferować Warszawie wyjątkowe, świeże i wysokiej jakości produkty, radość naszym klientom, którzy wracają, próbują nowych receptur i gratulują, co rekompensuje nam każdy włożony wysiłek.

Strona www: www.popularnaryba.pl
Facebook: www.facebook.com/popularnaryba/

tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska
foto: Nel Gwiazdowska

Ennio Morricone, muzyka absolutna

0

Darmstadt w Niemczech, rok 1958. Letnie kursy muzyki współczesnej, które odbywają się co roku w tym miasteczku w Hesji, przyciągają z każdego zakątka świata całe dziesiątki studentów i pasjonatów. Darmstadt, jest w istocie kolebką muzyki nowoczesnej: Boulez, Nono, Stockhausen, Maderna szerzą stąd swoje nauki, które czynią z serializmu jedyną zasadę regulującą każdy parametr w muzyce. Wśród młodych, tłoczących się na organizowanych w mieście koncertach, jest też dziewiętnastoletni rzymianin z dyplomem z kompozycji obronionym u Goffreda Petrassiego.

Petrassi jest muzykiem uważnym na dodekafonię i raczej krytycznym w stosunku do dogmatów darmsztadzkich. Również jego uczeń, niejaki Ennio Morricone, poruszony uczestniczy w niektórych występach, które jego zdaniem graniczą z parodią. Opowie później „… to były rzeczy w stylu: był sobie tamburyn i klarnet. Tamburyn robił ti-ti-ti, a klarnet mu na to odpowiadał tiiii-tiiii. I tak przez dwie godziny. Wszystko to takie gówi…nka, takie pie…dółki.” Pewnego wieczoru jednak Ennio wpada na postać spoza wszelkich schematów to John Cage, amerykański kompozytor, który wprowadził aleatoryzm do muzyki. Cage robi wszystko i jeszcze więcej. Występuje z fortepianem i radiem grającym z maksymalną głośnością, wybiera nuty, które zagra rzucając kośćmi, czasem nie gra nic, ponieważ w partyturze nie chciał nic zapisać. Cage przyciąga ciekawość Morriconego, domyśla się, że za jego przypadkowością stoi jakaś myśl, myśl paradoksalna ale i potężna. Dzień po koncercie Cage’a zwołuje ośmiu kolegów do lasu pod miastem i wydaje dyspozycje. Pozostawmy jeszcze miejsce dla jego słów „wszedłem na głaz i zacząłem dyrygować mówiąc innym: ty wydajesz dźwięk z krtani! Ty wrzeszczysz! Ty zagwiżdżesz, zawyjesz i prukniesz! Wyszła z tego jakaś rzecz, która nie miała nawet dwóch minut w stylu “aah-uhh-prrrr-eeeeeh!” i jeśli nie było to lepsze od Cage’a, to z pewnością było lepsze od tego, czego słuchało się na Ferienkurse.” 

Wspomnienie niedawno zmarłego Ennia Morricone, wybierając właśnie ten epizod z jego długiego życia, to nie jest przypadek… Jego śmierć wstrząsnęła światem, w szczególności Włochami, co nie jest takie oczywiste dla kraju, który zapomniał jak ważna była muzyka dla jego historii (wystarczy wspomnieć  jak mało uwagi poświęca  się tej sztuce w programach szkolnych).  Mimo wszystko muzyka Morriconego zagościła w sercach wszystkich Włochów i jedynie poprzez refleksję nad całą jego twórczością , będziemy w stanie zrozumieć dlaczego tak się stało.  Nuty były jego obsesją. Był w końcu synem trębacza z Zatybrza, który występował w nocnych lokalach jazzowych i z muzyką taneczną. To ojciec nauczył go grać na trąbce i przekonał do nauki w Konserwatorium. Ennio został przyjęty i, jak doskonale wiemy,  przebył również trudną drogę w szkole muzycznej na wydziale kompozycji, w klasie Petrassiego.

Droga ta zaprowadziła go bezpośrednio do Darmstadt, gdzie nauczył się dwóch podstawowych zasad, którym później podporządkuje artystyczną karierę. Zgodnie z pierwszą zasadą, muzyka nie może być prostym intelektualistycznym aktem twórczym, który nie wywiera żadnego wpływu na słuchacza. Druga natomiast głosi, że , niektóre kanony „nowej muzyki”, inspirowane estetyką Cage’a, takie jak akcent pojedynczego gestu, przypadkowość, niekonwencjonalne dźwięki, cienka granica pomiędzy ciszą a hałasem czy improwizacja, mogą stać się podstawą, dzięki której uda się przybliżyć nowoczesne dźwięki szerokiej publiczności. Morricone stworzył  jedne  z największych przebojów włoskiej piosenki lat sześćdziesiątych, od „Se telefonando” przez „Sapore di sale”, „Il mondo” aż po sukcesy autorstwa Edoarda Vianello.

Już w czasach Konserwatorium, w tajemnicy przed nauczycielami, żeby się utrzymać, współpracował z włoskim wydawnictwem muzycznym RCA w zakresie aranżacji muzyki rozrywkowej i robił to na swój sposób. W utworze „Il Barattolo”, przeboju lata w 1960 roku, kompozytor-aranżer wprowadza dźwięk prawdziwego szklanego słoika turlanego na zamrożonej, cementowej powierzchni. To samo dzieje się od samego początku przy tworzeniu muzyki filmowej.

Westerny Sergia Leone były idealnym miejscem dla estetyki Morriconego. Wszechświat dzikiego zachodu włoskiego reżysera jest udawany, w odróżnieniu od tego „realnego” z tradycji amerykańskiej, a Morricone dysponuje idealnymi środkami kompozytorskimi, by uwydatnić tę różnicę. Nasz Maestro rozkłada kubistycznie instrumentalizację, dzieli dźwięki dając im przestrzeń, czyni każdy sygnał dźwięczny idealnie dostrzegalnym, często używa trąbki, ale również gitary elektrycznej w pełnym rockowo-instrumentalnym stylu i, przede wszystkim, dodaje gwizdy, bicze, dzwonki i niezrozumiałe okrzyki.

W pierwszym filmie Daria Argento „Ptak o kryształowym upierzeniu” z 1970 roku, tworzy prawdziwą improwizację absolutną  (niektóre  utwory  rzeczywiście zostały zaimprowizowane w studiu nagraniowym), w której z kakofonii dźwięków w horrorze fabuły wyłaniają się widz-słuchacz lub słuchacz-widz. Morricone nie boi się też sięgać po wielką włoską muzykę, inspirowaną melodią barokową („Misja”, „Pewnego razu w Ameryce”, „Kino Paradiso”). Nie ma teraz znaczenia jego wieczne zmartwienie, że publiczność nigdy nie pozna jego „muzyki absolutnej”, tej niezwiązanej z filmem (teraz ją pozna i to jak!). Liczy się to, jak uzasadnia Polar Music Prize, Nobel w dziedzinie muzyki przyznany przez Szwedzką Akademię Królewską dla Ennia Morricone w 2010 roku, że „przez pół wieku Morricone dyktował styl muzyki filmowej oraz wpłynął i zainspirował wielu muzyków popowych, rockowych i klasycznych”. To nie przypadek, że Włochy i cały świat płaczą dziś razem nad śmiercią jednego z największych geniuszy muzycznych po II Wojnie Światowej. 

tłumaczenie pl: Kinga Jabłonska
foto: Gianfranco Tagliapietra

Taralli – „obwarzanki” z Apulii

0

Tradycje kulinarne Apulii

Apulia to region zwany spichlerzem Włoch, jego nizinne położenie oraz klimat sprawiają, że uprawia się tu obficie zwłaszcza pszenicę durum, pomidory, winogrona, czy oliwki. To zdecydowanie rolnicze tereny ze swoją historią sięgającą czasów starożytnej Grecji. Kulinarna tradycja opiera się tu na makaronach oraz chlebie i jak cała włoska kuchnia, wywodzi się z ubogich i często postnych potraw przyrządzanych według przepisów babć i mam z dbałością o jak najlepszą jakość składników.

Chleb to jeden z tradycyjnych produktów w tym regionie Włoch. Szczególnie znany jest chleb z Altamury, to on wyznacza standardy pieczywa Apulii – wielkie bochny z twardą skórką i miękkim środkiem bardzo długo zachowuje swoją świeżość. Ten z Altamury stał się popularny w całych Włoszech i można go kupić wszędzie. Podobnie stało się z taralli. Ten mały, chrupki rodzaj obwarzanków wymyślono w Apulii, a jak twierdzą znawcy, służył jako suchy prowiant dla pracujących na polu rolników; nie stawał się czerstwy i można go było łatwo przechowywać. 

Jak powstają taralli

Taralli wytwarza się z trzech podstawowych składników: mąki pszenicznej, oliwy z oliwek oraz białego wina. Ręcznie zaplatane w małe okrągłe obwarzanki, w ósemki lub warkocze  są następnie wrzucane do wrzątku, co zapewni później gładką i błyszczącą powierzchnię. Po obgotowaniu wstawia się je do piekarnika na około pół godziny. Warto dodać, że Włosi, szczególnie mieszkańcy Apulii, traktują taralli jak klasyczne pieczywo, przegryzają nim sery, wędliny, a także wrzucają do zup zamiast grzanek. 

Apulia Food – rodzinny wytwórca tradycyjnych taralli

Włoski biznes najczęściej opiera się na małych, rodzinnych firmach. W przypadku Apulia Food jest podobnie; jej założyciel, Nunzio Margiotta, który dość wcześnie stracił ojca, od dziecka przypatrywał się jak jego mama wypiekała pieczywo oraz właśnie taralli dla swojej rodziny. Nunzio spełnił swoje marzenie i w 2003 roku otworzył firmę zajmującą się wypiekaniem taralli. Jak z dumą powtarza, są jednym z najmłodszych producentów taralli we Włoszech, ale to oni stworzyli nowe receptury, które dziś przyjęły się na rynku, np. taralli Cacio i Pepe – klasyczne połączenie owczego sera cacio z pieprzem, czy taralli aglio-olio-peperoncino – kombinacja czosnku, oliwy i pikantnych papryczek, tak charakterystyczna dla podawania spaghetti. Najciekawszym przepisem na taralli firmy Apulia Food jest użycie tzw. grano arso – typowego dla Apulii (szczególnie dla regionu wokół Canosa di Puglia, gdzie mieści się siedziba firmy). To po prostu palona, nieoczyszczona pszenica, której pozostawione po zbiorach ziarna zbierano po spaleniu ścierniska. Taralli z tej pszenicy mają wspaniały posmak drewna, z  nutą orzechów i karmelu. Dzięki nowym technologiom dziś grano arso wytwarza się poprzez podpiekanie ziaren pszenicy w wielkich piecach.

Nunzio Margiotta i jego czterech synów dzięki zachowaniu rzemieślniczych metod produkcji (taralli są wyrabiane tutaj ręcznie) i tradycyjnych receptur z Apulii stworzyli firmę, która jest obecnie wyznacznikiem trendów w tworzeniu nowych smaków tego pieczywa we Włoszech. Obok klasycznych, rodzina Margiotta proponuje jeszcze takie smaki, jak ziemniaki i rozmaryn, koper włoski, cebula i oliwki, kurkuma i imbir, i inne. Tworzone z sercem, wyłącznie z najlepszych składników stały się prawdziwym przysmakiem, który z pewnością pokochają również polscy smakosze.

Taralli w Polsce możecie kupić w delikatesach online www.kuchnia-wloska.com.pl

Więcej informacji o Kuchni Włoskiej: www.gazzettaitalia.pl/pl/api-food-kuchnia-wloska/

Kampania ICE promująca włoskie produkty rolno-spożywcze

0

W ramach inicjatyw na rzecz promocji włoskich produktów spożywczych organizowanych przez biuro ICE w Warszawie ruszyła „kampania cyfrowa” we współpracy z platformą e-commerce FRISCO.PL uznaną za największą platformę e-commerce w branży spożywczej w Polsce, która w samym tylko obszarze warszawskiej metropolii ma ponad 100 000 klientów.

Kampania skupia się przede wszystkim na autentyczności produktów włoskich (w 100% oryginalnych). Konsumenci odwiedzający platformę znajdą tam Strefę Włoska z ofertą ponad 500 włoskich produktów oznaczonych trójkolorowym symbolem. W celu ułatwienia zakupów, produkty włoskie podzielono na kategorie (sery, napoje bezalkoholowe, pieczywo, przyprawy, wędliny, itp.). Kampanię wspierają również banery i reklamy w 40.000 gazetek promocyjnych, które trafiają bezpośrednio do domów klientów FRISCO.PL, a także publikowane na profilach facebookowych platformy.

Kampania promocyjna będzie realizowana do czerwca 2021 roku. „Dzięki tej inicjatywie – mówi dyrektor Biura ICE w Warszawie, Antonino Mafodda – z łącznej liczby 83 włoskich dostawców obecnych na platformie FRISCO.PL aż 25 firm po raz pierwszy jest obecnych w polskiej przestrzeni e-commerce, co udało się osiągnąć dzięki kampanii informacyjnej przeprowadzonej latem ubiegłego roku przez centralę ICE we Włoszech. Jestem również wdzięczny Ambasadzie Włoskiej, która wspierała nas w kontynuowaniu naszej pracy w zakresie promowania włoskiego agrobiznesu poprzez skupienie się na kanałach cyfrowych. Pomimo wzrostu naszego eksportu do Polski w sektorze rolno-spożywczym, o wartości blisko miliarda euro, nasze produkty pozostają produktami niszowymi i wciąż mają trudności z wejściem do tradycyjnych, wielkopowierzchniowych punktów sprzedaży detalicznej. Z tego powodu kanał e-commerce może okazać się pierwszym krokiem do zagoszczenia na stałe na stołach polskich konsumentów”.

tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska

Pamiętajmy o bezokoliczniku

0

Bezokolicznik to zgodnie z pierwszą lepszą definicją zaczerpniętą z Google, „forma czasownika, która wyraża czynność lub stan w sposób abstrakcyjny, zazwyczaj bez określania czasu, rodzaju, liczby, osoby, trybu, strony i aspektu”. Włoska nazwa infinito bliższa jest łacińskiemu infinitivus, a jej analogiczna definicja brzmi “che non è finito”, nel senso di qualcosa che non ha una determinazione precisa, cioè che è indeterminato, che è indefinito. 

Skoro bezokolicznik jest nieokreślony, nie ma wskazanej osoby czy czasu i nie odmienia się, to powinien być lubiany przez każdego, kto uczy się języka i nie lubi wkuwania odmian. A jednak dla Polaków niektóre zdania z jego użyciem wcale nie są takie oczywiste, może dlatego, że bo polsku nie zawsze jest podobnie.

Przeanalizujmy najpierw zdania, które mają identyczną strukturę w obu językach:

  • Penso di andare in vacanza. Zamierzam pojechać na wakacje. Penso di – ja myślę, zamierzam i andare w bezokoliczniku pojechać, po polsku także bezokolicznik, i jest dla nas oczywiste, że dotyczy tej samej osoby, mnie, że to ja mam pojechać a nie myślę, że ktoś inny to zrobi.
  • Volete uscire? Chcecie wyjść? Oczywiście tu też użyjemy pierwszego czasownika odmienionego a drugi już będzie w bezokoliczniku.

Do tego momentu oba zdania nie wydają się niczym nadzwyczajnym, bo po polsku jest tak samo i może ktoś z czytelników już się zaczął zastanawiać nad tym, po co tłumaczyć rzeczy oczywiste. Chwilę cierpliwości proszę i spójrzmy na takie zdanie.

  • Spero di riuscirci. Mam nadzieję, że mi się uda. Po włosku nadal, dokładnie tak jak w poprzednich przykładach, po pierwszym odmienionym czasowniku spero (mam nadzieję) pojawia się bezokolicznik riuscire. Ale nie po polsku! To język polski nie jest tu konsekwentny i nagle używa odmienionej formy czasownika “udawać się”, mimo że zdanie dotyczy tego samego podmiotu, w tym przypadku “ja mam nadzieję” i to “mnie ma się udać, jeśli wszystko pójdzie dobrze”.

Otóż właśnie po włosku w takich zdaniach NALEŻY PAMIĘTAĆ O UŻYCIU BEZOKOLICZNIKA, użycie odmienionej formy czasownika jest wręcz błędem. Podam kilka innych przykładów, żebyśmy oswoili się z tematem:

  • Lui ha paura di perdere il treno. On boi się, że nie zdąży na pociąg.
  • Siete contenti di essere qui? Cieszycie się, że tu jesteście?
  • Dubitavo di passare quell’esame. Wątpiłam, że zdam ten egzamin.
  • Luisa credeva di essere bella. Luisa sądziła, że jest ładna.
  • Erano sorpresi di vederci. Byli zdziwieni, że nas widzą.

Oczywiście bezokolicznik to forma, której używamy także w innych konstrukcjach; w wyrażeniach stałych typu a dire il vero (prawdę mówiąc). Możemy go też przekształcić w formę rzeczownikową choćby w słynnym powiedzeniu Tra il dire e il fare c’è di mezzo il mare tłumaczone na polski jako “łatwo powiedzieć, trudno zrobić”.

To jednak na zdaniach z przykładów chciałabym skupić waszą uwagę jako, ponieważ tam najczęściej pojawiają się błędy. Zawsze kiedy napotykamy jakąś formę czy strukturę odmienną od naszego języka ojczystego, istnieje ryzyko pomyłki, dlatego pamiętajmy o bezokoliczniku!

It.aldico

Sofonisba Anguissola – renesansowa portrecistka

0

Dawne artystki tworzyły głównie w klasztorach lub warsztatach ojców, jeśli ci byli malarzami lub rzeźbiarzami. Rzadko zdarzało się, że utalentowana córka była wysyłana na naukę malarstwa do mistrza i praktykowała w jego warsztacie. Historia pokazuje jednak, że wśród ludzi dawnych epok także zdarzały się umysły na tyle odważne, by wspierać talent córek. Jednym z nich był Amilcare Anguissola, ojciec Sofonisby, XVI-wiecznej portrecistki. 

Młoda malarka-humanistka

Sofonisba, urodzona około 1535 roku, była najbardziej utalentowaną artystycznie córką Amilcara i ojciec posłał ją na naukę rysunku do pracowni Bernardina Campi. Kolejnym nauczycielem przyszłej malarki był Bernardino Gatti, zwany Il Sojaro. Po sześciu latach nauki młoda malarka otworzyła pracownię, a ojciec był jej pierwszym mecenasem. W zamian za protekcję, oddawał wysoko postawionym znajomym jej obrazy i korespondował ze znanymi artystami, między innymi z Michałem Aniołem, który poprosił o przesłanie rysunku. W 1557 roku Sofonisba wysłała szkic Chłopiec uszczypnięty przez raka, który został pozytywnie oceniony. Wkrótce dziewczyna była zatrudniana przez arystokrację, a po zleceniach na dworach w Mantui i Ferrarze zaczęła pracę na madryckim dworze królewskim. Jako wykształcona dama dworu i nauczycielka królowej Elżbiety Walezjuszki Sofonisba była równorzędną partnerką, a nawet pożądanym towarzystwem dla tamtejszej arystokracji. Ostatnie lata życia spędziła w Palermo, gdzie odwiedził ją Antoon van Dyck. Zachował się portret wykonany ołówkiem i notatki van Dycka z 1624 roku, który pisał, że niedowidząca Sofonisba doradzała mu, w jaki sposób wykorzystać światło, by ukryć jej zmarszczki. Olejny portret malarki wykonany na podstawie rysunku znajduje się dzisiaj w zbiorach jednego z angielskich muzeów.

Renesansowy portret w polskiej kolekcji

W polskich zbiorach znajduje się Autoportret malarki z 1556 roku. Prezentowany na Zamku w Łańcucie stanowi perłę w kolekcji muzealnej, ale jest jednocześnie renesansowym świadectwem życia kobiety-artystki. Sofonisba namalowała siebie przy sztaludze, z pędzlem w dłoni podczas wykańczania obrazu Madonny z Dzieciątkiem. Być może jest to kopia obrazu Bernardina Gattiego, bo manierystyczna, wydłużona sylwetka wskazuje na szkołę cremońską, a artystka mogła w ten sposób oddać hołd swojemu nauczycielowi. Sofonisba ma na nim młodą, niemal dziecięcą twarz o dużych, ciekawych świata oczach i skromnie zaczesane na boki włosy zebrane do tyłu, dodatkowo ukryte pod czarną siatką. Prosta, ale elegancka czarna suknia z jedwabnej tkaniny z rozchyloną z przodu ciemnobrązową kamizelką marszczoną na ramionach pomimo dopasowania nie krępuje ruchów malarki, która wydaje się być swobodna. Przy szyi i nadgarstkach wystaje biała, miękka koronka spodniej szaty w stylu weneckim. W lewej dłoni kobieta trzyma drewnianą podpórkę dla pracującej prawej ręki z pędzlem zawieszonym tuż przed obrazem.

Kolorystycznie obraz jest stonowany, ale kilka stanowczych akcentów, jak plama czerwieni na palecie malarskiej, pastelowy róż i błękit szat Madonny kontrastujące z ciemnym tłem, nadają całości energii. Dominantą barwną są jednak brązy, które nadają portretowi ciepła i spokoju. Ciemne tło i rozproszone jasne światło wydobywają twarz malarki i to ku niej przede wszystkim kieruje się wzrok. Dodatkowym atutem techniki malarskiej są delikatnie rozmywające się kontury, które sprawiają, że precyzyjnie malowana scena nabiera miękkości.

Wiele autoportretów malarki jest dzisiaj rozproszonych po muzeach całej Europy. Artystka przedstawiała siebie przy sztalugach, grającą na szpinecie, z książką w dłoniach. Każdy z tych przedmiotów określał ją jako kobietę wykształconą. 

Sofonisba malowała głównie portrety pomimo tego, że w czasach, w których tworzyła popularnością cieszyły się sceny religijne i mitologiczne. Studia rysunkowe i malarskie nie obejmowały szkiców z natury i kobieta nie była w stanie poznać anatomii człowieka tak, jak studiowali ją mężczyźni, tworzący wielopostaciowe kompozycje na zlecenie świeckich i kościelnych mecenasów. Jako artystka epoki późnego renesansu nie miała praw równych mężczyznom, ale jej talent i zabiegania ojca umożliwiły dostatnie życie, a zapotrzebowanie na portrety było ogromne. Sofonisba wydobywała charakter portretowanego i przenosiła go na płótno, tworząc dzieło naturalistyczne, choć często lekko idealizowane, jakby robiła lekki ukłon w stronę modela. W każdym z zachowanych autoportretów tak, jak w Autoportrecie przy sztalugach pokazywała siebie bez skrępowania, uważną, pogodną i pogodzoną z dobrym życiem. Bo patrząc na jej obrazy wydaje się, że Sofonisba prowadziła dobre, spokojne życie. 

Kobiety w kulturze XVI wieku

Czasy, w których tworzyła Sofonisba, były przełomowe. Pomimo tego, że jeszcze przez wiele lat kobiety stanowiły wyjątek w świecie artystycznym, już w XVI wieku Ludovico Ariosto, renesansowy poeta, pisał, że Kobiety do doskonałości przyszły w każdej sztuce, co staraniem swym obdarzyły. Nie trza wam, o damy, które chcecie znakomitą uprawiać sztukę, poniechać drogi owej. Kobiety epoki renesansu tworzyły poezję i były mecenaskami artystów. Elżbieta Gonzaga, muza Baltazara Castiglione, Vittoria Colonna, poetka i przyjaciółka Michała Anioła, Izabela d’Este, mecenaska wielu artystów, między innymi Leonarda da Vinci, Tycjana, czy Ludovica Ariosta i wiele innych, które znacząco wpłynęły na kulturę. Sofonisba tworzyła portrety, ale jej talent oddziaływał na wielu artystów tworzących po niej: Petera Paula Rubensa, Antona van Dycka, czy Caravaggia, który zainspirowany rysunkiem Chłopiec uszczypnięty przez raka, namalował swojego Chłopca ugryzionego przez jaszczurkę. Sofonisba malowała portrety, ale jej sukces, jako artystki, stał się przepustką dla kolejnych pokoleń kobiet. Lavinia Fontana, pierwsza artystka w historii pracująca poza dworem, czy klasztorem, rozpoczęła swoją twórczość w warsztacie ojca, ale w jednym z listów pisała, że poświęciła się sztuce malarskiej po obejrzeniu portretu Sofonisby Anguissoli. 

Zupa cebulowa

0

Składniki dla 4/6 osób 

  • 500 g złotej cebuli 
  • 1 l rosołu z kury
  • 70 g masła 
  • 15 g mąki 
  • 4 kromki chleba tostowego 
  • 150 g sera fontina 
  • Białe wino 
  • Sól
  • Pieprz 
  • Oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia

Przygotowanie:

Lato się już skończyło, w związku z tym wieczorne rozgrzanie się zupą jest zawsze przyjemnością. W menu naszych restauracji oferujemy prostą i tradycyjną zupę cebulową przyrządzoną zawsze z wysokiej jakości produktów podążając za tradycjami oferowanymi przez nasze piękne Włochy.

Tradycyjnie to Francja odgrywa główną rolę w temacie zupy cebulowej, ale my nie zapominamy o przepisach naszych babć wykorzystujących składniki z ogrodów warzywnych, które przygotowywały potrawy, które nawet dziś, być może przy kieliszku dobrego wina, rozpieszczają podniebienie. Zupę cebulową, którą oferuje restauracja Al Ponte, cechuje prostota i odrobina czysto włoskiej oryginalności.

Drobno pokrój cebulę i na patelni rozpuść masło, uważając, aby się nie przypaliło. Dodaj duszoną cebulę do wina, dopraw solą i dodaj mąkę, dobrze mieszając, aby nie tworzyła tak zwanych „grudek”, gorący bulion gotuj przez około 40/50 minut.

Gdy zupa będzie gotowa, przygotuj tosty i umieść drobno pokrojony ser fontina na wierzchu, zalej pyszną, gorącą zupą, a następnie dodaj kilka kropel oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia, świeżo zmielony pieprz i… czas na przyjemność!

Do zupy cebulowej polecamy wybrać wino Savignon lub Soave.

Smacznego!

Na szczęście jest pizza!

0

Poszukując ciekawych tematów dotyczących kuchni włoskiej, interesujących nie tylko z punktu widzenia właściwości odżywczych, ale i smaku. Zdałam sobie sprawę, że pominęłam ulubione danie Włochów – pizzę! Postaram się to natychmiast naprawić!

Na całym świecie pizza jest jednym z najbardziej popularnych i cenionych dań. W tradycji kuchni włoskiej o pierwsze miejsce walczy tylko z makaronem. Jeśli prawdą jest stwierdzenie, że jesteśmy tym, co jemy, to Włosi są przede wszystkim pizzą!

Przepis na pizzę jest jednym z najczęściej eksportowanych za granicę. W 1970 roku antropolog Agehananda Bharati wymyślił termin „efekt pizzy”, oznaczający potrawę, która najpierw zyskuje popularność zagranicą, żeby później wrócić do kraju pochodzenia jako bohater. Współczesne przyprawy do pizzy, uważane przez wszystkich za klasyczne, nie powstały we Włoszech, zostały wymyślone w Stanach Zjednoczonych przez emigrantów włosko-amerykańskich, następnie wróciły do Italii nadając blasku zapomnianej potrawie, nazywanej wówczas „focaccią dla biednych”. 

Obecnie występuje wiele rodzajów pizzy. Najczęściej zamawianą pizzą w Stanach Zjednoczonych jest pizza Pepperoni, ale jej nazwa może wprowadzać w błąd, dlatego trzeba pamiętać, że jej głównym dodatkiem jest pikantne salami. Na drugim miejscu jest pizza z ananasem, której spróbowanie we Włoszech jest właściwie niemożliwe. Połączenie owoców z pizzą to dla Włochów herezja. Prawdziwą królową, razem z klasyczną Marinarą, jest oczywiście Margherita napoletana.

Korzenie powstania pizzy sięgają zamierzchłych czasów: już od neolitu przygotowywano ciasto z mąki i wody, z którego wypiekano chleb właśnie w formie okrągłej pizzy. Starożytni Egipcjanie natomiast jako pierwsi odkryli sekrety wyrastania ciasta.

Marinara powstała w 1734 roku, Margherita natomiast rozpowszechnia się w latach 1796-1810, chociaż mówi się, że jej nazwę wymyślił kucharz Raffaele Esposito z pizzerii Brandi w Neapolu (istniejącej do dzisiaj), który przygotował dla królowej Włoch Małgorzaty Sabaudzkiej pizzę z dostępnymi akurat składnikami w kolorach włoskiej flagi: bazylia, pomidory i mozzarella. Tradycyjny przepis na Margheritę jest następujący: 1 litr wody, 50 gramów soli, 3 gramy świeżych drożdży, 1.8 kg mąki pszennej typu 00. Prawdziwą pizzę neapolitańską piecze się w piecu opalanym drewnem, powinna być miękka, elastyczna i posiadać średnicę około 35 cm.  

Niewątpliwie pizza uważana jest za danie kompletne pod względem wartości odżywczych. Margherita średniej wielkości (300 gr) ma co najmniej 800-1000 kcal. Po dodaniu innych składników ich ilość rośnie nieubłaganie. Większość kalorii dostarczają węglowodany, które stanowią aż 52% masy, białka i tłuszcze odpowiednio 21% i 12%. W pizzy nie występuje błonnik, który można ewentualnie uzupełnić dodając warzywa lub zjadając sałatkę na przystawkę. 

Można wywnioskować, że chociaż smaczne, jest to danie wysokokaloryczne. Gdy zostaną dodane do niej inne składniki niż warzywa (sery i kiełbasy), staje się jeszcze bardziej niezdrowe, ponieważ znacznie wówczas wzrasta poziom tłuszczów pochodzenia zwierzęcego.  Co więcej, ser zachowuje się jak narkotyk. Podczas trawienia kazeina uwalnia serię opiatów, które pobudzają receptory zaangażowane w regulację stanu przyjemności i tworzą uzależnienie (na podstawie badania Uniwersytetu w Michigan opublikowanego w Narodowej Bibliotece Medycznej USA). 

Jak zachować równowagę? Jedzmy pizzę, ale taką przygotowaną z wysokiej jakości składników. Jeśli jest idealnie wypieczona bez dużej ilości dodatków i przypraw, wtedy wkomponuje się w plan żywieniowy i raz w tygodniu będzie można sobie na nią pozwolić. 

Unikajmy natomiast pizzy zawierającej olej z nasion lub smalec: do przyprawiania można użyć oliwy z oliwek. Nie przesadzajmy z serami i kiełbasami, w ich miejsce dodajmy warzywa. Kombinację „pizza-piwo-deser” również należy wykluczyć, bo danie stałoby się prawdziwą bombą kaloryczną. Po posiłku zalecana jest naturalna sałatka owocowa.

Na koniec, tym razem zamiast przepisu (który już znacie), polecam książkę. To książka, która niesie dobro: zarówno jej bohaterom (dochód zostanie przeznaczony na budowę szkoły dla dzieci na uchodźctwie w Turcji) jak i czytelnikom. Co ma wspólnego z pizzą? Dowiecie się czytając!

Nicolò Govoni, “Se fosse tuo figlio” (ed. Rizzoli): “Dzisiaj robimy pizzę. Cała klasa wykrzykuje radośnie i klaszcze. Wszyscy słuchają przepisu w religijnej ciszy. Niektóre dzieci nie mogą usiedzieć w miejscu i dosłownie wspinają się na palce, żeby lepiej widzieć. Hammudi, rzecz jasna, jest jednym z nich. Mays natomiast robi notatki. Nie idzie jej to zbyt dobrze, ale stara się ze wszystkich sił”. 

www.tizianacremesini.it

Macie pytania dotyczące odżywiania? Piszcie na info@tizianacremesini.it i postaram się odpowiedzieć na łamach tej rubryki!

tłumaczenie pl: Monika Kosinska

Miłość po włosku

0
Anna i Luigi

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Mały pokoik na strychu, w powietrzu unosi się zapach drewna i kwitnącej za oknem jabłoni. Pochylona nad ikoną siedzi Anna Crisanti. Maluje szatę włoskiej Madonny z XIV wieku zwanej też Madonna di Costantinopoli, z ołtarza głównego kościoła San Nicola w Mola di Bari. Te same, śmiejące się oczy i jasne włosy, które zapamiętałam z czasów naszego wspólnego pobytu w liceum plastycznym w Krakowie. I, chociaż lat przybyło, a z nimi zmarszczek i parę kilogramów – to ta sama Ania! Wesoła, życzliwa i zatopiona w swej twórczości. Wstaje, uśmiecha się, wycierając ręce w malarski fartuch. Zamaskowane, (bo to czas pandemii) patrzymy obie na uśmiechającą się delikatnie Madonnę. To ikona z kręgu cypryjsko-bizantyńskiego, o typie ikonograficznym Galaktotrophousa (Matka Boska karmiąca) prawdopodobnie przywieziona z Konstantynopola.

Jak to się zaczęło, czy najpierw była miłość do sztuki włoskiej czy miłość do Włocha?

Najpierw do sztuki… Ucząc się w krakowskim liceum plastycznym, poznając sztukę włoską marzyłam, by pewnego dnia zobaczyć te cuda na własne oczy.

I udało Ci się poznać prawie całe Włochy i to jeszcze w czasach, gdy wyjazd poza Polskę graniczył z cudem.

Oj tak, to był cud. Jeszcze jako uczennica poznałam włoskiego studenta, który przyjechał do Polski. Był zachwycony postacią Jana Pawła II. Marzył, by zobaczyć kraj, w którym polski papież mieszkał i działał. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, potem miłość i wspólne życie… Początki były bardzo trudne… W moim domu nie było telefonu, listy szły długo i często były otwierane i niszczone (np. moczone w wodzie, która rozmazywała pisane atramentem litery). Luigi, bo tak nazywał się mój przyszły mąż, przyjeżdżał do Polski na każde wakacje. Ja mogłam tylko marzyć o wyjeździe do Włoch. Gdy nastał stan wojenny trudności z kontaktem były jeszcze większe. Listy do Luigiego pisałam sokiem z cebuli (widocznym po podgrzaniu), opisując sytuację w Polsce. Normalnym atramentem pisałam kilka typowych zdań, jakieś pozdrowienia, życzenia, itp. 

Anna i Luigi

A w jakim języku korespondowaliście?

Początkowo po angielsku. Ja jeszcze przed poznaniem Luigiego zaczęłam uczyć się włoskiego, więc stopniowo przechodziliśmy na włoski. Czasem zdarzały mi się językowe wpadki, gdy na przykład Luigi przesłał mi przez znajomego (pocztą  w stanie wojennym było to niemożliwe) paczkę słodyczy, z dedykacją: „Accetta questo piccolo segno della nostra amicizia„ – przyjmij ten mały znak naszej przyjaźni”, którą ja przetłumaczyłam jako „siekierę” naszej przyjaźni, co bardzo mnie zaniepokoiło.

Długo trwała ta wasza „korespondencyjna miłość”?

Niestety długo, bo ponad cztery lata. Byłam bardzo młoda, a wtedy czas dłuży się jeszcze bardziej.

Gdy skończył się stan wojenny, a ja zdałam maturę, Luigiemu udało się wreszcie zaprosić mnie do Włoch, wysłał specjalne zaproszenie (bez tego wyjazd byłby niemożliwy!) i pozostało tylko załatwienie wizy. Pojechałam z mamą do Warszawy, do konsulatu włoskiego. Okazało się, że przed konsulatem trzeba stać w kolejce kilka dni, a wizę będę mogła dostać najwcześniej za dwa miesiące! A ja miałam zaproszenie na już i bilet na samolot w kieszeni, na moje pierwsze, włoskie wakacje! 

Zostałaś w Polsce?

Wyobraź sobie, że przydarzyła mi się niezwykła historia. Z poznaną w kolejce koleżanką postanowiłyśmy pojechać do Ambasady Włoskiej! Nie miałyśmy pojęcia, gdzie się ta ambasada znajduje i czy nas tam w ogóle przyjmą. 

Gdy dotarłyśmy w końcu na plac Dąbrowskiego, żaden z budynków nie miał wywieszonej flagi włoskiej, więc nie miałyśmy pojęcia, w którym z nich mieści się ambasada. Postanowiłyśmy spytać pana spacerującego z pieskiem. Pan ten okazał się cudzoziemcem i grzecznie, po angielsku wyjaśnił nam, gdzie się znajduje ambasada Włoch. Spytałam czy mówi po włosku, a gdy potwierdził domyśliłam się, że pewnie się orientuje, jak pracuje ambasada i jak mogłabym załatwić przyspieszenie wizy. Trochę ponarzekałam na opieszałą pracę konsulatu i gdy wyjaśniłam, jakie to „ważne sprawy rodzinne” przywiodły mnie do ambasady, miły pan ujęty moimi opowieściami postanowił  pomóc. Okazało się bowiem, że rozmawiałam z samym Ambasadorem Włoch. Wizę otrzymałyśmy po dwóch dniach!

Niesamowita historia! Czyli mogłaś wyjechać do twojej krainy marzeń?

Tak! No i poznać rodzinę mojego chłopaka, jego kraj, przyjaciół! Na własne oczy zobaczyć te cuda, o jakich tylko czytałam i uczyłam się na lekcjach historii sztuki. Zaczęliśmy od zwiedzania Rzymu, potem objechaliśmy właściwie całe Włochy. Pożyczonym autem, autostopem, czym się tylko dało. Nie mogłam się nacieszyć! Z radości nauczyłam się nawet pływać i nurkować! Pojechaliśmy w Alpy. Wieczory w Dolomitach, gdy o zachodzie słońca góry zabarwiają się na złoto-czerwono zapamiętam do końca życia! Byłam zakochana, zachwycona otaczającym mnie pięknem i  bardzo szczęśliwa

A było w ogóle coś, co ci się nie podobało?

Chyba byłam zbyt szczęśliwa, by zauważyć jakieś dysonanse, ale drażniło mnie na przykład, że koledzy Luigiego zamiast zwiedzać, oglądać, pływać wolą siedzieć w namiotach i grać w karty! Nie mogłam tego pojąć!

A największy zachwyt?

Wolność! Wydawało mi się, że wszystko we Włoszech jest tak urządzone, by ludzie byli szczęśliwi i by żyło im się wygodnie. Bardzo im tego zazdrościłam!

No i jaki jest ciąg dalszy tej piękne historii?

Na razie wspaniały! Luigi, z wykształcenia filozof, znalazł pracę w Krakowie jako nauczyciel profesorów akademickich przy Centrum Doskonalenia Języków Obcych dla Nauczycieli Akademickich. Jego uczniami było wielu wspaniałych profesorów krakowskich, w tym obecny prezydent Krakowa. Zachwycony naszym krajem, z wielką estymą dla Krakowa, naszych tradycji i religijności nie wyobrażał sobie powrotu do Włoch. Wspólnie otworzyliśmy także przy Rynku Głównym w Krakowie jedną z pierwszych pizzerii „Pizza al taglio”. W tym bardzo szczęśliwym dla nas czasie, znajomi i rodzina ciągle mówili, że powinnam wrócić do malowania. Szczęśliwym trafem zostałam zaproszona do włoskiej szkoły ikonograficznej w Seriate – dzisiaj Scuola Iconografica di Seriate. To była bardzo ekskluzywna szkoła, mogłam się uczyć w zamian za tłumaczenia, jakie miał wykonać Luigi dla tej szkoły. Był to wspaniały czas, wypełniony pracą twórczą, poznawaniem regionu, rozwijaniem umiejętności malarskich. Niedługo potem urodziło się nasze pierwsze dziecko – Francesco, na cześć św. Franciszka, a także, by sprawić radość rodzicom Luigiego, a zwłaszcza ojcu, który pochodził z Umbrii. Dziadkowie w niecały miesiąc od urodzenia dziecka przyjechali z Rzymu, by zobaczyć swego pierwszego wnuka. Po pięciu latach pojawił się nasz drugi syn – Dawid.

W jakim języku mówiliście do Francesca?

W obydwu! Luigi po włosku, ja po polsku. Poza tym Luigi pięknie śpiewał. Często brał gitarę i robił nam wspaniałe koncerty pieśni włoskich. Zarówno tych dla dzieci, religijnych, jak i tych wspaniałych tradycyjnych, których Włochy mają nieskończoną ilość. Tam dzieci zanim nauczą się mówić i chodzić, uczą się tańczyć i śpiewać. Francesco bardzo szybko zaczął i mówić i śpiewać.

A jakie włoskie tradycje udało Wam się przenieść na polski grunt, w tych nieciekawych latach osiemdziesiątych?

Przede wszystkim picie kawy. W rzymskim domu Luigiego był to rytuał. Sprowadziliśmy z Włoch prawdziwy ekspres! Było to coś zupełnie niezwykłego! Prawdziwe cappuccino w Krakowie! No i oczywiście budowanie szopki. Luigi tworzył z papieru skały, chłopcy ustawiali figurki. Towarzyszyła temu niezwykła atmosfera, wzmocniona włoską muzyką i potrawami, które uczyłam się przyrządzać od mojej włoskiej teściowej. Spory polityczne przy obiedzie też udało nam się przenieść na polski grunt! Gdy kończył się wspólny, rodzinny obiad – kończyły się kłótnie i wszyscy grzecznie pomagali przy sprzątaniu.

A co z malowaniem?

Musiałam na jakiś czas je odłożyć, tym bardziej, że urodziłam trzecie dziecko – córeczkę Marysię. Obiecałam sobie, że jak córka pójdzie do przedszkola, powrócę do moich obrazów. Niestety, gdy Marysia miała sześć lat, Luigi zmarł. Nagle zostałam sama, bez pracy i z trójką dzieci. Rodzina włoska i polska pomagały jak tylko potrafiły, ale było nam bardzo ciężko. I pewnego dnia Muzeum Narodowe w Krakowie zwróciło się do mnie o poprowadzenie warsztatów ikonograficznych. Ucieszyłam się bardzo! To było moje wielkie marzenie, ale równocześnie bałam się, czy potrafię kogoś nauczyć malować ikony. Na szczęście poradziłam sobie i od lat prowadzę takie warsztaty zarówno w muzeach jak i w domach kultury oraz prywatnie zarówno w Polsce i we Włoszech.

Ale sama też malujesz, przyjmujesz zamówienia na dawne obrazy włoskie oraz ikony?

Oczywiście! Malowanie, to mój kontakt z Bogiem, lek na smutek, chwila uspokojenia, wyciszenia i radości.

A „zamówienie życia”?

Myślę, że to jeszcze przede mną. Póki co, najbardziej jestem dumna z wielkiej ikony Mandylionu do ołtarza głównego o wymiarach – 2,5 x 2,5 m do kościoła w Wieliczce. Namalowałam go w trzy miesiące! Niezwykłym było natomiast zamówienie kopii ikony 1:1 z ołtarza kościoła w północnych Włoszech. Dzięki pracy twórczej, miłości do sztuki udało mi się odzyskać równowagę. Wyszłam ponownie za mąż, za Piotra również wdowca z trójką dzieci. Pracujemy teraz razem, dzieląc się wspólną pasją do ikon i sztuki. Piotr wykonuje deski, robi grunty i złocenia, a ja maluję. Oboje kochamy Włochy, gdzie mamy mnóstwo przyjaciół i właśnie planowaliśmy włoską podróż marzeń. Kupiliśmy przyczepę campingową i zamierzaliśmy objechać i zwiedzić każdy zakątek, lecz niestety pandemia pokrzyżowała nasze plany. Wielka miłość nigdy nie ustaje i wrócimy tam za rok.

W mieście cieni. Kilka słów o Perugii

0

Wyjazd do Perugii jest jak rzut monetą – nie wiadomo co wypadnie. Dla jednych będzie to strzał w dziesiątkę, inni będą zawiedzeni, znudzeni rytmem miasta środkowych Włoch. Pojechałem, co może dość oczywiste, dla… dzieł Perugina, przedstawiciela szkoły umbryjskiej. Na miejscu, w tym leniwym i nieco mrocznym mieście, otwierały się kolejne skarby regionu.

O Perugii często nie wypowiadano się pochlebnie, co po wizycie zaczęło mnie dziwić. Utkwiły mi w głowie słowa z książki, którą miałem przy sobie – „Pamięć Włoch” Wojciecha Karpińskiego, gdzie czytamy, że miasto wydało się autorowi „[…] mrocznym i brutalnym. Czułem się zduszony i przytłoczony”. Trzeba powiedzieć, że Perugia nie była ostoją dostojnego humanizmu, a rządy despotów miały skutki dość „pragmatyczne” w podejściu do zagadnień życia i śmierci krew w czasach nowożytnych przelewała się tu strumieniami. 

Miasto nazywane w czasach rzymskich „Augusta Perusia” liczy dzisiaj ok. 167 tysięcy mieszkańców. Perugia, jak wiele włoskich miast, leży bliżej obłoków, niż ziemi. Po przyjeździe pociągiem, trzeba przejść przez dworzec (warto zwrócić uwagę na poczekalnię, pusta wygląda osobliwie), skierować się w lewo w stronę funicolare i „minimetrem” pojechać do „starego” miasta na szczycie. Jego centrum stanowi Piazza IV Novembre, gdzie pośrodku stoi Fontana Maggiore (1277-1278) – dostępny niemal na wyciągnięcie ręki skarb miasta, na którym widać szeroki wachlarz przedstawień – od proroków i świętych po scenki z symbolicznymi wizerunkami mieszkańców wsi. Autorami są Niccolò Pisano i jego nie mniej utalentowany syn Giovanni, rzeźbiarscy mistrzowie swoich czasów, przełomu XIII i XIV wieku, znani z prac w Pizie, Sienie, Pistoi. Fontanna przez lata była otoczona szczególnym szacunkiem, ustawowo nie wolno było w niej poić zwierząt i czerpać wody, a dzisiaj od arcydzieła dzieli nas okratowanie, które przypomina o tej tradycji.

Po jednej stronie wznosi się katedra San Lorenzo, po drugiej ratusz – Palazzo dei Priori. W środku mieści się Galleria Nazionale dell’Umbria. To wiele mówiąca nazwa, która uzmysławia, że nie da się opowiedzieć o całości zjawisk artystycznych bez odniesienia do regionu, czy lepiej powiedzieć do „szkoły umbryjskiej”. Zanim zaczniemy oglądać dzieła jej najlepszego przedstawiciela Perugina, trzeba przedrzeć się przez sale sztuki dość przeciętnej albo takiej, która ważna była dla samej tylko Umbrii, czyli Fiorenzo di Lorenzo i Giovanniego Boccatiego. Warto oczywiście dłużej zatrzymać się przy rzeźbach Arnolfa di Cambio, pięknej „Madonnie” Duccia czy „Poliptyku z Perugii” albo inaczej „św. Antoniego”, umieszczonym w ciemnej sali, którego autorem jest znakomity Piero della Francesca. Dzieło jest hipnotyzujące, więc stoimy przed nim jakiś czas. Z transu budzą nas inne prace, takie jak te Agostina di Duccio, który jest autorem rzeźbiarskiej oprawy w oratorium św. Bernarda przy kościele św. Franciszka.

Chciałem jednak zobaczyć przede wszystkim prace Perugina, czyli nauczyciela Rafaela, którego 500. rocznicę śmierci obchodzimy w tym roku. Autora „Madonny ze szczygłem” Perugino zgodził się przyjąć do pracowni malarskiej i to on miał największy wpływ na działalność młodego twórcy. By przekonać się jak bardzo uczeń przerósł mistrza świadczą obrazy z 1504 roku podejmujące ten sam temat „Zaślubin Marii”, warto więc porównać te dwa dzieła Rafaela i Perugina (jeden znajduje się w Mediolanie, drugi we francuskim Caen). Perugino urodził się ok. 1450 roku w umbryjskim Città delle Pieve. Choć kształcił się we Florencji i pracował poza rodzinnymi stronami, to w Perugii rozwinął swoją szkołę. Pracował w manierze charakterystycznej dla siebie, w zamiłowaniu do błękitów oraz rozkładania ich w rytmie miękkiego modelunku, niekiedy z sentymentalnym zapędem. Mnie zachwycił wczesny „Pokłon Trzech Króli” z ok. 1475 roku. To prawdziwy koncert gestów, warto dłużej się w niego wsłuchać. Po wyjściu z muzeum należy udać się do sąsiedniego budynku, gdzie mieści się Collegio del Cambio, dawna siedziba gildii kupców oraz tych, którzy zajmowali się wymianą pieniędzy. Piękne wnętrza zdobią freski m. in. osławionego już Perugina.  

Kiedy zejdziemy via Baglioni (o patronach tej ulicy, a także o Oddich, którzy odcisnęli silne piętno na historii miasta, sporo można byłoby złego powiedzieć), dojdziemy do Rocca Paolina. To XVI-wieczna twierdza, powstała dla papieża Pawła III na etruskich, rzymskich i średniowiecznych zabytkach. Zwiedzanie jej podziemnych korytarzy przypomina wędrówkę po jaskiniach, ewentualnie osobliwe carceri. Budowla została zburzona w połowie XIX wieku i znów parę lat później odbudowana dla papieża Piusa IX, aż do zdobycia tej zadziwiającej architektury przez wojska Królestwa w 1861 roku. Warto tam zajrzeć nie tylko ze względu na klimat wnętrz, ale także na wystawy sztuki współczesnej. 

W centrum Perugii można znaleźć pożywienie nie tylko dla duszy, ale i ciała. Na rogu jednej z ulic pojawiają się sprzedawcy mięsiw, solidna porcja tradycyjnej porchetty jest w stanie na długo zasilić żołądek podczas wędrówki. Na kolację jednak należałoby zdecydować się na spaghetti alla norcina, z sosem z trufli, region słynie bowiem z tego ekskluzywnego specjału, który skrywają umbryjskie lasy. Co może dopełnić całości, jeśli nie wino z okolic Orvieto? Wiadomo bowiem, że Umbria to jedna z najstarszych włoskich winnic. Na koniec warto dodać, że miasto uznawane jest za włoską stolicę czekolady, znajduje się tutaj jej fabryka i corocznie odbywa festiwal, poświęcony przysmakowi.

Historia Perugii skłania jednak do gorzkich konstatacji – nie był to nigdy wielki ośrodek artystyczny, a dzieje miasta oparte są na mrocznych dokonaniach bratobójczych walk. W cieniu kamiennych, ciasnych wąwozów ulic serce miasta oddycha mrokiem dawnych dziejów. Perugia to jednak miejsce kontrastów, by się o tym przekonać wystarczy na chwilę posiedzieć w Giardini Carducci i zatopić się w ożywczych szarobłękitnych dolinach Umbrii, które znamy z obrazów Perugina. 

foto: Dawid Dziedziczak