Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 65

„La strada” (1954), reż. Federico Fellini: kulisy powstania

0

Odcinek 9. z cyklu „Dopóki jest kino jest nadzieja”

W tym odcinku Diana Dąbrowska przybliży nam kulisy powstania „La strady” Federica Felliniego. Opowie także o neorealizmie w kinie włoskim, a także o tym, jak „La Strada” została przyjęta przez krytyków.

Odcinek 8. Ferragosto w kinie włoskim

 

Polsko-włoskie seminarium ogrodowe „Citri et aurea”, 1–3 września 2020

0

Realizowany z sukcesem od 2019 r. projekt „Citri et Aurea” rozwija się znakomicie, podobnie jak współpraca pomiędzy Galerią Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. We wrześniu 2020 r. w Warszawie odbędzie się specjalistyczne seminarium z udziałem pracowników historycznych rezydencji z Polski i Włoch, podczas którego zaprezentowane zostaną osiągnięcia obu krajów w konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów.

Umocnienie kontaktów dyplomatycznych pomiędzy dworami wielkiego księcia Toskanii Kosmy III Medyceusza i króla Jana III po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem zaowocowało przesłaniem do Wilanowa ośmiu skrzyń roślin w 1684 r. Wśród gatunków wymienionych w źródłach znajduje się m.in. cytryna lumia zwana Jabłkiem Adama (Citrus lumia ‘Pomum Adami’), wręczana w tamtych czasach w dowód przyjaźni. Delikatny transport pokonał ponad 1600 km trudnej drogi z Florencji do Warszawy. Niezwykła historia roślin sprzed prawie 340 lat stała się przyczynkiem do rozpoczęcia współpracy pomiędzy Ogrodami Boboli zarządzanymi przez Galerię Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie dotyczącej historycznych kolekcji cytrusów.

Ogrody Boboli mogą poszczycić się niezwykłą kolekcją cytrusów, uznawaną za jeden z najważniejszych zbiorów w Europie. Obejmuje ona przeszło 500 donic z drzewami cytrusowymi ok. 90 różnych odmian, spośród których ponad 20 stanowią dawne odmiany z czasów Medyceuszy. Do dziś rośliny utrzymywane są z zachowaniem tradycyjnych metod uprawy oraz toskańskiego rzemiosła.

Pracownicy Ogrodów Boboli swoją ekspercką wiedzą wesprą zespół muzeum w Wilanowie w realizacji niezwykle trudnego przedsięwzięcia – rekonstrukcji kolekcji historycznych odmian cytrusów. Proces jej odtwarzania rozpoczęto w 2016 r., gdy w ogrodzie barokowym pojawiło się 38 drzew pomarańczowych umieszczonych w charakterystycznych dębowych donicach malowanych w biało-zielone pasy. Wilanowska kolekcja liczy obecnie ponad 100 egzemplarzy cytrusów w 7 gatunkach i stanowi rzadki w Polsce zbiór drzew oranżeryjnych.

W pierwszym etapie projektu „Citri et Aurea”, zrealizowanym w 2019 r., troje pracowników wilanowskiego muzeum przybyło do Florencji z wizytą studyjną, aby zapoznać się z tradycyjnymi metodami uprawy oraz toskańskim rzemiosłem ogrodowym. Przyjazd stał się okazją do wymiany wiedzy i doświadczeń w zakresie konserwacji ogrodów historycznych i kolekcji drzew cytrusowych.

Podczas polsko-włoskiego seminarium ogrodowego online zaplanowanego w dniach 1–3 września zaprezentowane zostaną osiągnięcia instytucji obu krajów na polu konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów. To unikatowy przykład współpracy pomiędzy Polską a Włochami w obszarze sztuki ogrodowej.

 

Program wykładów:

Jacek Kuśmierski – Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Historia i przyszłość wilanowskiej kolekcji cytrusów

Łukasz Przybylak – Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Wilanowski ogród oranżeryjny – historia i perspektywy

Bianca Maria Landi, Paola Ruggieri – Ogrody Boboli, Florencja, Korzenie i przyszłość. Konserwacja, ochrona i rewaloryzacja Ogrodów Boboli

Gianni Simonti, Ogrody Boboli, Florencja, Historyczna kolekcja cytrusów Ogrodów Boboli z perspektywy 470 lat. Odmiany, architektura, materiały i metody uprawy na przestrzeni wieków

Monika Kordiukiewicz – Urząd Miejski w Białymstoku, Ogród Branickich w Białymstoku – 10 lat po rewaloryzacji

Agnieszka Chmielewska – Muzeum w Nieborowie i Arkadii, Ile prawdy jest w legendzie – fakty i mity dotyczące nieborowskiej kolekcji roślin cytrusowych

Beata Kańska – Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, Oranżerie Łazienek Królewskich – fakty i legendy o kolekcjach roślin cytrusowych

 

Wystąpienia prelegentów zostaną nagrane i udostępnione na kanale YouTube Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Aktualne informacje o seminarium znajdują się na stronie: www.wilanow-palac.pl

Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu „Kultura Inspirująca”. Parterem strategicznym jest Galeria Uffizi we Florencji. Inicjatywę wspierają: Instytut Polski w Rzymie, Stacja Naukowa Polskiej Akademii Nauk w Rzymie, Włoski Instytut Kultury w Warszawie, Europejski Szlak Ogrodów Historycznych i Polska Organizacja Turystyczna. Patronat medialny nad seminarium sprawuje Gazzetta Italia.

Ferrari F50 – brzydkie kaczątko z laguny

0

Wszystkim zdarzają się gorsze dni, nie mamy wtedy na nic ochoty a świat wokół staje się przytłaczający i brzydki. Gdy dopadł mnie właśnie taki dzień pomyślałem o najbrzydszym modelu wśród wszystkich ferrari. Więc do dzieła i miejmy to już za sobą!

Mocnym pretendentem do tego tytułu może być model 410 SA z 1956, ferrari ze skrzydłami cadillaca, okropne! Na szczęście firma szybko zarzuciła ten sposób na przypodobanie się amerykańskiej klienteli. Nie grzeszą także urodą wszystkie modele Mondial z lat 80-tych zeszłego stulecia, tak samo jak Dino 308 GT4 z 1973 , chociaż akurat jemu udało się zauroczyć samego króla rock & roll’a Elvisa Presleya. Samochód mimo, że nabyty z drugiej ręki przetrwał do dzisiaj i jest pokazywany w Auto Museum w Graceland. Zostając przy Elvisie , wspomnijmy że mniej szczęścia miało jego inne włoskie auto – De Tomaso Pantera z 1971, które Król osobiście i dosłownie rozstrzelał, gdy uparcie nie chciało zapalić. Tutaj pomijając kilka udziwnionych prototypów ferrari, naszą ,,Listę brzydali” moglibyśmy zamknąć [nieźle jak na ponad 150 modeli wypuszczonych w przez ostatnie 70 lat], gdyby nie F50 z 1995 roku. Tak właśnie to auto wygrywa lub jak kto woli przegrywa ten ranking. Dla jednych F50, które miało ukoronować 50 lat działalności Ferrari powstało zbyt wcześnie, do okrągłej rocznicy brakowało bowiem jeszcze dwóch lat, inni uważają jednak, że zbyt późno gdyż produkcja dochodowych modeli wieloseryjnych opóźniła jego premierę o dwa lata. Nieco dziwne podejście do obchodzenia urodzin, prawda?

Auto, którego pomysłodawcą i głównym promotorem był syn Enzo Ferrari – Piero miało stać się godnym następcą ikonicznego F40. Samochód miał być pokazem i potwierdzeniem technologicznych możliwości oraz osiągnięć Ferrari na torach wyścigowych.

Poczynając od skorupowej konstrukcji wykonanego z kompozytów nadwozia a kończąc na gumowym baku paliwa, ile tylko się dało ściągnięto z rozwiązań przetestowanych w Formule 1 – w praktyce powstał bolid F1, którym można było jeździć po zwykłych drogach. 

Pinin Farina a właściwie jego projektant Pietro Camardella kształt nadwozia musiał dostosować do zastosowanych technologii i wymogów jezdnych wyznaczonych autu przez szefów projektu. Stąd ta falująca forma podziurawiona licznymi obłymi wlotami powietrza oraz niezbędne, olbrzymie a w sumie koszmarne spoilery. Ostentacyjny – to zapewne było zamierzone, ale że przy okazji stał się aż nachalny,  tego już raczej nie planowano. Był to jednak samochód ekstremalnie szybki, świetnie trzymający się drogi, miał jak na tamte czasy olbrzymią moc 514 KM, choć wyglądał jakby użądliło go dokładnie tyle samo szerszeni, wszystkie te braki wizualne nadrabiał sportowym charakterem: 3,7 sekundy do ,,setki”, zwinny, bezprecedensowy, był jak bożyszcze Neapolu, mowa o Diego Armando Maradonnie jednym z pierwszych właścicieli F50 , choć tym naprawdę pierwszym był inny champion – Mike Tyson. 

Trzymając się zasady założyciela firmy Enzo Ferrari mówiącej o tym, że na rynku dóbr luksusowych popyt musi zawsze przewyższać podaż zapowiedziano produkcję 350 szt. F50, jednak ze specjalnie przygotowanej dla niego linii montażowej zjechało o jedno auto mniej. Kto pozostał z kwitkiem, jest tajemnicą firmy oraz … pechowego klienta. Wszystkie 349 egzemplarzy zostało sprzedanych dokładnie wyselekcjonowanym nabywcom jeszcze zanim ruszyła produkcja, a poza oficjalną listą zrealizowano kolejnych 6 szt. zamówionych przez Sułtana Brunei, cóż takim klientom się nie odmawia.

Firma Ferrari świetnie potrafi godzić zaawansowane technologie i niebywałe osiągi z pięknymi liniami nadwozi. W przypadku F50 to się jednak nie udało, samochód z biegiem czasu nie wyszlachetniał, niestety nie przemienił się z brzydkiego kaczątka w dostojnego łabędzia, chociaż… Zakładam, że większość naszych Czytelników odwiedziło przepięknie położoną na lagunie Wenecję [Jeżeli nie, to natychmiast to zróbcie, tylko błagam nie jednym z tych gigantycznych wycieczkowców!], ale gdy zapytam kto zwiedzał centrum tego cudownego miasta samochodem, raczej nie zobaczę żadnej podniesionej ręki. Tego nie da się pogodzić, no chyba że znamy niejakiego Livio de Marchi. Ten wenecki artysta ręcznie zbudował drewnianą replikę F50, którą następnie pływał po Canal Grande szokując wszystkich wokół. Tak więc samochód którego profil kojarzy się z wzbierającą  i opadającą falą, a w wersji ze zdjętym dachem nazywany jest ,,barchetta” czyli łódeczka, znalazł jednak swoje idealne miejsce w tamtejszej scenerii. 

Nucąc pod nosem ,,Always look on the bright side of life” Monty Pythona dochodzę do wniosku, że F50 dzisiaj na pewno mniej by na siebie zwracało uwagę, gdyby nie było… po prostu czerwonym Ferrari.

Na koniec jeszcze krótkie zestawienie aut z których Włosi nie są raczej dumni, a pomijając ,,ładne inaczej” ostatnio wypuszczone przez nich SUV-y, mamy Alfa Romeo Arna [1983] zgodnie okrzyknięta najbrzydszą Alfą wszechczasów, Lamborghini Silhouette [1976], który na szczęście szybko zniknął z rynku, Maserati 5000 GT Touring [1966], kilka powstałych na zamówienie egzemplarzy było równie luksusowe, co szpetne. Lancia Beta Trevi [1980], koszmarny wygląd zewnętrzny to nie wszystko, angielska prasa jej deskę rozdzielczą nazwała ,,szwajcarskim serem”. Niekwestionowanym królem tego niechlubnego zestawienia jest jednak Fiat Multipla I [1997], którego widok sprawia, że nasze oczy po prostu cierpią. Przy okazji, prosząc o wybaczenie, pozdrawiam przesympatyczny Klub Multipla Polska. 

Model w skali 1/18 tutaj prezentowany to budżetowy produkt włoskiej firmy Bburago. Ze względu na to, co zostało napisane powyżej nie szukałem jakiejś lepszej opcji. Bburago nigdy nie grzeszyli jakością, choć trzeba przyznać, że od kiedy odzyskali licencję na produkcję modeli Ferrari powoli nad tym pracują.

Lata produkcji: 1995-97
Ilość wyprodukowana: 349 + 6 szt.
Silnik: V-12 65°
Pojemność skokowa: 4698 cm3
Moc/obroty: 514 KM / 8500
Prędkość max: 325 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 3,6
Liczba biegów: 6
Masa własna: 1230 kg
Długość: 4480 mm
Szerokość: 1986 mm
Wysokość: 1120 mm
Rozstaw osi: 2580 mm

foto: Piotr Bieniek

Luigi Pagano: „Inspiracja to domena boska. My jesteśmy tylko pośrednikami.”

0

Muzyk, cygańska dusza, neapolitańczyk z krwi i kości – tak określa siebie włoski piosenkarz i autor tekstów, Luigi Pagano. Wrodzona ciekawość świata i usposobienie artysty-tułacza zaprowadziły go w ciągu dotychczasowego życia w różne odległe rejony świata, w szczególności na Bliski Wschód, gdzie śpiewał przez ponad 20 lat w klubach jazzowych. Obecnie zamieszkały w Polsce, ojczyźnie swojej żony, kraju, który od pierwszej chwili wydał mu się bliski i gdzie teraz oczarowuje swoją muzyką polską publiczność.

„Uwielbiam oryginalność. Każdy z nas może tworzyć muzykę, ale ilu z nas będzie tak naprawdę oryginalnych? Aby nie być tak jak ten meteoryt, który zajaśnieje na niebie i zniknie, trzeba mieć solidną podstawę: lata nauki, dyscyplinę, talent i inspirację.”

K.R.: Jak zrodziła się twoja miłość do muzyki?

L.P.: Prawie wszyscy w mojej rodzinie byli wielkimi miłośnikami muzyki. Ale najważniejszą rolę odegrał mój starszy o 10 lat brat. Słuchał w swoim czasie muzyki rockowej Pink Floyd, Deep Purple. Mnie bardziej jednak pasjonował jazz, więc postanowiłem zacząć kształcić się w tym kierunku. Moim idolem był Frank Sinatra. Nie potrafię ci jednak powiedzieć, kiedy dokładnie zrodziła się moja miłość do muzyki, tak samo jak nie pamiętam pierwszego dnia, kiedy wziąłem do ręki gitarę. Podobnie jak dziecko, które nie pamięta momentu, w którym zaczęło mówić.

Zatem można powiedzieć, że grałeś „od zawsze”.

Dokładnie. Kiedy miałem 15 lub 16 lat zacząłem profesjonalnie zajmować się muzyką. Zacząłem grać na imprezach w Neapolu, pierwszy kontrakt w Szwajcarii podpisałem, gdy nie byłem jeszcze pełnoletni. Ale w związku z tym, że pianista, z którym pracowałem miał już swoje lata, wystarczył podpis mojego ojca pod zgodą, abym mógł grać do pierwszej w nocy. To był okres, kiedy jednocześnie uczyłem się i grałem. Gdy skończyłem szkołę, mój nauczyciel powiedział mi, „jesteś gotowy, by zdobyć nieco doświadczenia za granicą” i podał mi numer telefonu do pewnego człowieka. Zadzwoniłem i wysłałem swoje nagranie do tegoż przedsiębiorcy w Mediolanie, a po tygodniu dostałem kontrakt w Omanie. Tam z kolei poznałem moją żonę Agnieszkę. Śpiewała wtedy z moim basistą, Mirkiem Trębskim. Natychmiast utworzyliśmy duet, grając przez 20 lat w hotelach i telewizji między innymi w Dubaju, na Malediwach, w Kuwejcie, w Austrii, Szwajcarii. 

Kiedy zdecydowaliście się przenieść do Polski?

Po raz pierwszy przyjechałem do Polski 20 lat temu i natychmiast doznałem uczucia podobnego do déjà vu. Od razu poczułem, że Polska to kraj, do którego przynależę. W pewnym sensie wręcz przyzywała mnie. Postanowiłem zbudować dom, w którym dziś mieszkamy. Można powiedzieć, że to była moja decyzja, aby tu przyjechać i jak dotąd nie żałuję. Jesteśmy w Polsce na stałe od 4 lat. Szczerze mówiąc, wiązaliśmy nasz przyjazd do Polski z pewnego rodzaju „emeryturą”. Chcieliśmy zatrzymać się na moment, wychować syna. Chciałem nawet otworzyć restaurację!

Ale przeznaczenie było silniejsze, wciąż występujesz na scenie. Jak rozpoczęła się twoja kariera muzyczna w Polsce?

Muzyka zawsze była dla mnie jak huragan, który przyciągał mnie od środka. Pewnego dnia, duża warszawska firma, sprzedająca płytki ceramiczne, zorganizowała bankiet, a właściciel chciał, żebym na nim zaśpiewał. Zastanawiałem się chwilę zanim przyjąłem propozycję, ponieważ nigdy nie śpiewałem dla pieniędzy lub aby zrobić karierę, po prostu uwielbiam to robić. Na bankiecie obecny był także mój były gitarzysta, przyjaciel Roberta Janowskiego, prowadzącego wówczas show „Jaka to melodia?”. Gdy Janowski usłyszał mój występ, natychmiast poprosił o kontakt. Zaprosił mnie do domu, abym zaśpiewał serenadę dla jego żony z okazji Walentynek. W następnych dniach przyszedł także, aby posłuchać jednego z moich koncertów, po czym odciągnął mnie na bok i powiedział: „Zrobię wszystko, abyś zaśpiewał w Jaka to melodia!”. Od tego czasu stworzyłem grupę akustyczną, z którą koncertuję po Polsce. Śpiewamy przede wszystkim piosenki neapolitańskie i moje kompozycje. Gdy jest taka potrzeba, śpiewam także „włoskie przeboje”, piosenki, które znają Polacy. Ale jestem neapolitańczykiem i staram się promować moje silne przywiązanie do małej ojczyzny. Mój artystyczny upór jest doceniany, bo dostaję wiele zaproszeń, także do polskich programów telewizyjnych (Wielki Test, Dzień dobry TVN). Właśnie nagrałem moją pierwszą autorską płytę. 

Miałeś okazję współpracować z artystami w Polsce, który z występów uważasz za najważniejszy? 

Parę lat temu, podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej w Paryżu, spotkałem się na obiedzie z Adamem Nawałką i powstał pomysł stworzenia piosenki dla polskiej reprezentacji. Napisałem utwór o nazwie „Polska”, a na język polski przetłumaczył go Paolo Cozza, z nim też tę piosenkę zaśpiewałem. To bardzo patriotyczny utwór, mimo że napisany przez Włocha. Ponadto wystąpiłem w Teatrze Palladium z Haliną Benedyk podczas koncertu charytatywnego dla ofiar trzęsienia ziemi w Amatrice. Ale jeśli mówimy o duetach z Polakami, pierwsza w moim sercu i myślach jest Izabela Trojanowska. Spotkaliśmy się na konferencji prasowej podczas organizowanego w Lublinie Europejskiego Festiwalu Smaku w 2017 roku, gdzie byli również obecni Stefano Terrazzino, Al Bano i Romina Power oraz Drupi. Nagraliśmy dwie piosenki, Mambo Italiano i Amore i muszę przyznać, że Izabela śpiewa po włosku lepiej niż niejeden Włoch. Jest niesamowita! Do tej pory zdarza nam się śpiewać na tej samej scenie. 

Dlaczego, Twoim zdaniem, Polacy tak bardzo lubią włoską muzykę?

Kiedyś byłem w restauracji w centrum Warszawy ze Stanisławem Sojką, którego poznałem podczas jednego z moich koncertów w jednym z klubów, gdzie często bywa. Tamtego dnia w restauracji powiedział coś, co uważam za słuszne, a mianowicie: „Wy, Włosi, jesteście mistrzami w łączeniu harmonii i melodii. Nawet poprzez dziwaczne akordy jesteście w stanie uzyskać bardzo przyjemną linię melodyczną”. Polacy kochają melodię. I nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że lubicie słuchać tylko „włoskich przebojów”. Polacy cenią dobrą muzykę, jej melodyjność. Większość z was dorastała z co najmniej jednym instrumentem w rodzinie. Polacy nie rozdzielają piosenek neapolitańskich od włoskich. Dla nich neapolitański to język włoski i słuchają go z równą przyjemnością. 

Jak określiłbyś siebie jako artystę-piosenkarza?

Przede wszystkim nie uważam siebie za piosenkarza, a raczej za muzyka. Lubię być blisko publiczności i oddychać emocjami ludzi. Z tego powodu uwielbiam śpiewać w prywatnych klubach, małych lokalach. Tam przychodzą osoby, które dają ci satysfakcję, ponieważ znają cię, przychodzą często na twoje koncerty i podoba im się to, co robisz. Moje rytmy, to rytmy cygańskie, komponuję piosenki neapolitańskie, ale o cygańskim, śródziemnomorskim brzmieniu. Uwielbiam pustynię. Miłość jaką darzę pustynię jest prawie porównywalna do tej, jaką darzę mój ukochany Neapol. Nie lubię dużych miast. Za każdym razem, gdy koncertuję w innych częściach Polski, zawsze wracam do domu. Nawet jeśli oferują mi pokój w hotelu. Mam duszę tułacza, ale w życiu przychodzi taki moment, gdy po prostu woli się wrócić do domu. Inspirację i wewnętrzny spokój odnajduję tylko na pustyni, nad brzegiem morza albo na wsi. Jednocześnie uważam, że inspiracja to domena boska. To Bóg przemawia przez człowieka i wyraża się w sztuce. My jesteśmy tylko pośrednikami. 

foto: Gosia i Jacek Klepaczka

Al Bano: „Felicità” w kieliszku

0

Artykuł został opublikowany w numerze 73 Gazzetty Italia (luty-marzec 2019)

Spotkaliśmy się z Al Bano Carrisi, światową ikoną muzyki włoskiej, w warszawskiej restauracji San Lorenzo przy okazji polskiej części trasy koncertowej jego i Rominy Power. Każdy z występów, zarówno w stolicy jak i w Gdańsku, przyciągnął tłumy fanów. Obiad w San Lorenzo w obecności Ambasadora Włoch, Aldo Amatiego, stał się okazją do przedstawienia restauratorom i dostawcom nowej pasji Al Bano, którą jest wino.

Przedsiębiorstwo winiarskie Al Bano zrodziło się w starym gospodarstwie Curti Petrizzi, gdzie uprawa winorośli jest tradycją podtrzymywaną od wieków. Wina Carrisi są importowane do Polski przez Mille Sapori Inalca F&B.

W 1982 roku śpiewano, że „szczęście, to trzymanie w ręku lampki wina i kanapki” („Felicità è un bicchiere di vino con un panino”), dziś jednak „Felicità”, „Nostalgia” i „Romina”, to nazwy cenionych win.

To powrót do korzeni. Pasja do produkcji wina od pokoleń stanowi część historii mojej rodziny. To prawda, że kiedy byłem nastolatkiem robiłem wszystko, aby nie iść śladami moich bliskich, ani nie spełniać życzenia mojej mamy, która chciała, abym nauczył się jakiegoś zawodu. Dla mnie liczyła się zawsze muzyka i nie interesowało mnie nic innego, ale z biegiem czasu odkryłem na nowo swoje pochodzenie i miłość do wina. Od małego obiecywałem ojcu, że pewnego dnia wrócę, aby zająć się jego produkcją, i że pierwsze wino nazwę jego imieniem. To obietnica, której dotrzymałem produkując Don Carmelo.

Jak żyje się osobie uznawanej za ambasadora muzyki włoskiej?

Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę powiedzieć tylko, że żyję w tej roli już ponad 50 lat i jest to uczucie nie do opisania, ponieważ w sztuce, jaką jest muzyka, jak z resztą w każdej innej, wszystko się zmienia. Każdy czas ma swoją własną muzykę, co sprawia, że jestem jeszcze bardziej dumny z tego, że moje piosenki nadal cieszą się popularnością, nawet gdy rap i inne gatunki muzyczne tak bardzo różnią się od tradycyjnych włoskich melodii.

Pańskie początki wspomina się często w kontekście spotkania z Celentano.

Miałem ogromne szczęście spotykając go, bo to od niego wiele się nauczyłem i mój pierwszy kontrakt płytowy podpisałem właśnie z jego klanem. Niemniej ważne było dla mnie spotkanie na początku mojej kariery z wielkim Domenico Modugno.

Muzyka włoska jest w pewnym sensie hasłem pozwalającym na wejście do Europy, która obecnie pyta o swoją tożsamość.

Słyszę wiele zaniepokojonych głosów na temat Europy, ale jeśli spojrzymy na przeszłość tego kontynentu zauważymy, że dziś żyje nam się o wiele lepiej. Europę tworzy wiele kultur, więc zawsze będziemy porównywać różne punkty widzenia i wartości. Nawet Stany Zjednoczone nie są tak zgodne jak nam się wydaje. Mówię o tym, ponieważ musimy zaakceptować bieg wydarzeń. Nie istnieje idealny świat, który by nas całkowicie zjednoczył.

tłumaczenie pl: Paulina Bałdys

Ciasto Linzer

0

Składniki: 

  • 100g mąki orzechowej 
  • 100g mąki migdałowej 
  • 200g mąki typu 00
  • 130g cukru 
  • 8gr drożdży do pieczenia 
  • 2 łyżeczki cynamonu w proszku
  • szczypta soli
  • skórka starta z jednej cytryny
  • 1 jajko
  • 200g masła w temperaturze pokojowej
  • 300g konfitury malinowej lub wiśniowej

Przygotowanie:

Mąki: migdałową, orzechową, zwykłą i gryczaną, cukier, drożdże, cynamon oraz skórkę z cytryny umieść w mikserze lub misce i wymieszaj ze sobą składniki. Połącz z jajkiem i pokrojonym w kostkę masłem o temperaturze pokojowej, mieszaj przez 1-2 minuty aż uzyskasz jednolitą konsystencję.

Uformuj kulkę, zawiń w folię spożywczą i włóż do lodówki na dwie godziny. Tortownicę o średnicy 22-24cm wysmaruj masłem, a następnie optocz w mące. Do formy wlej ok. 3/4 powstałej masy tak, aby pozostało w niej ok. 1,5cm wolnego brzegu. Na środku masy umieść konfiturę tak, aby nie dotykała brzegów, a następnie zawiń brzegi do wewnątrz. Z pozostałej części ciasta wytnij gwiazdki lub paski w celu utworzenia wzoru i połóż je na konfiturze.

Brzegi ciasta wysmaruj jajkiem zmieszanym z mlekiem, posyp płatkami migdałów. Umieść w lodówce do czasu, aż piekarnik nagrzeje się do odpowiedniej temperatury (wtedy ciasto zachowa lepiej swój kształt). Piecz w temperaturze 160 st. przez 40-45 minut. Po upieczeniu poczekaj aż ciasto wystygnie i wyjmij je z piekarnika.  

Smacznego!

tłumaczenie pl: Paulina Bałdys

Duchy z Koloseum

0

Amfiteatr Flawiuszów, czyli Koloseum, od upadku Imperium Rzymskiego stał się idealnym miejscem do wywoływania duchów, magii i ceremonii. Mieszanka krwi, niegdyś przelewanej tu litrami, i natury (ze względu na położenie właściwie pośrodku pola rosną w nim liczne rośliny, także te rzadkie) uczyniła z niego wyjątkowo pożądane miejsce na okultystyczne praktyki nekromantów, wróżbitów i czarodziejów każdej epoki.

Jest idealnym miejscem do poszukiwań ziół do dekoktów i mikstur każdego typu. Pomimo obiegowej opinii wydaje się, że nigdy nie był sceną dla egzekucji chrześcijan. Mimo to w środku miały miejsce wielkie i niesamowite wydarzenia, które w niektórych przypadkach miały naprawdę niespodziewanych bohaterów. Po opuszczeniu, Koloseum przez wiele wieków było uważane za nawiedzone przez demony. Nawet znany złotnik Benvenuto Cellini przyszedł tu nocą, by wziąć udział w manifestacji diabła i prosić demony o spotkanie sycylijki Angeliki, którą matka słusznie uchroniła przed jego łapskami. Był znany z tego, że nigdy nie cofał się przed spódniczką ukrywającą piękną parę nóg. Tenże Cellini zawarł w swoich wspomnieniach kronikę tego wyjątkowego wydarzenia. Brał w nim udział także ksiądz-nekromanta, dwunastoletni chłopiec na posyłki pewnego artysty Vincenza Romoli oraz służący i przyjaciel Agnolino Gaddi który stał się powodem odejścia całych legionów diabłów, choć mimowolnie.

“Gdy przybyliśmy do Koloseum, ksiądz zabrał się za rysowanie kręgów na ziemi. Towarzyszące temu ceremonie były najpiękniejsze, jakie można sobie wyobrazić. Nam kazał wnieść cenne zapachy i ogień, ale także brzydkie zapachy. Gdy wszystko było gotowe, wszedł do koła i wciągnął do niego każdego po kolei.” Nekromanta powierzył chłopcu i Gaddiemu opiekę nad zapachami i ogniem, i wypowiedział straszne przyzwania, tak że – jak opowiada Cellini – całe Koloseum wypełniło się diabłami, które artysta poprosił o to, by móc ponownie zobaczyć się z Angeliką. Demony odpowiedziały.

Usłyszałeś, co Ci powiedziały? – zapytał ksiądz – Że za miesiąc będziesz tam, gdzie ona będzie.” Jednak od razu po tym powiedział, by zachować spokój ponieważ diabelskie legiony stały się znacznie liczniejsze niż te przywołane, a wśród nich były także te najbardziej niebezpieczne.Teraz potrzeba było dużo czasu i cierpliwości, by je przegnać.

Chłopiec, który jako jedyny mógł widzieć demony, powiedział reszcie, że było tam “milion strasznych ludzi, każdy z nich złowieszczy” oraz że pojawiły się “cztery uzbrojone olbrzymy, które próbowały przełamać magiczny krąg”. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Cellini pisze, że ksiądz, Vincenzo i Agnolino drżeli jak osiki, a on sam zaczął bać się o swoje życie, ale tego po sobie nie pokazał. Chłopiec ukrył głowę między kolanami. Kiedy ją podniósł powiedział, że całe Koloseum stało w ogniu i że ogień ich otaczał: “Położył dłonie na twarzy, powiedział że był zgubiony i że nie chciał więcej patrzeć.”

Nadszedł moment do działania. Cellini zgodnie ze wskazaniem nekromanty zachęcił Vincenzo i Agnolino, by umieścili dłonie na asafetydzie, czyli brzydkim zapachu, który w egzorcyzmach służył do przepędzenia demonów. “Ale Agnolo – podsumowuje Cellini – miał oczy wybałuszone ze strachu, a gdy się poruszył rozległ się tak głośny dźwięk bąka, z taką obfitością gówna, że zdziałał więcej niż asafetyda. Chłopiec na ten dźwięk i ogromny smród podniósł trochę twarz usłyszawszy mój śmiech i powiedział, że diabły wściekłe zaczęły odchodzić. Zostaliśmy tak aż do porannych trąb, kiedy chłopiec powiedział, że zostało niewiele diabłów i wszystkie odległe.” Choć było to odejście mało ortodoksyjne, demony dotrzymały słowa. Trzydziestego dnia na ulicy w Neapolu, Benvenuto spotkał swoją Angelikę.

***

Ta i różne inne historie są zawarte w książce “Tajemnice Rzymu – siedem nocy pomiędzy historią a mitem, legendy, duchy, tajemnice, ciekawostki.” (Studio LT2, 2013). Książka zawiera przedmowę Giancarla De Cataldo, fotografie, mapy i ilustracje, ponad 10 kodów QR które odsyłają do alternatywnych historii. Alberto Toso Fei pisze książki o tajemnej historii miasta, poprzez ciekawostki i tajemnice, spisując dziedzictwo tradycji ustnej.  Niektóre jego książki są wyposażone w kody QR, dzięki którym autor “wychodzi” poza kartki, by opowiedzieć swoje historie. Stworzył Festiwal Tajemnic, poświęcony Wenecji Euganejskiej i jej legendarnym miejscom.

 

www.albertotosofei.it

tłumaczenie pl: Katarzyna Dąbrowska

Carlo Sironi – niewypowiedziane piękno

0

Lena jest w ciąży, ale nie chce, czy raczej nie jest gotowa, żeby zostać mamą, wyjeżdża więc do Włoch, żeby sprzedać swoje, nienarodzone jeszcze, dziecko. Ermanno to chłopak z rzymskiego przedmieścia, który żyje z drobnych kradzieży, a zarobione pieniądze wydaje na automaty do gry. W pewnym momencie decyduje się pomóc swojemu wujkowi i jego żonie w szybszej adopcji ze wskazaniem na krewnych udając, że jest ojcem dziecka Leny. Dwoje nieznajomych pod jednym dachem, żyją jedno obok drugiego w milczeniu, kumulując w sobie masę nierozwiązanych spraw.

Mimo momentów przełomowych, które coś w bohaterach zmieniają, co widać w drobnych gestach, cały czas trzymają emocje w ryzach, nie okazując i nie mówiąc ani o wzajemnej fascynacji ani o trudności całej sytuacji, w której się znaleźli. Pozornie nic się nie dzieje, ale tak naprawdę dzieje się wszystko, w ich wewnętrznym dialogu i powolnym narastaniu emocji aż do ich końcowej eksplozji. „Sole”, pierwszy długi metraż rzymskiego reżysera Carlo Sironiego dotyka aktualnego i ważnego tematu w sposób niezwykle delikatny.

„Wybór tematu narodził się z chęci opowiedzenia drogi do ojcostwa w inny sposób. W pewnym momencie, ze względu na szereg osobistych doświadczeń, zacząłem się zastanawiać czy kiedykolwiek byłbym w stanie zaakceptować dziecko, którego nie jestem biologicznym ojcem. To bardzo trudna decyzja, zwłaszcza dla mężczyzny, który przekazując swoje geny chce zachować swego rodzaju nieśmiertelność. W tamtym czasie pracowałem nad zupełnie innym filmem i tylko rozważałem tego typu historię, ale kiedy zacząłem drążyć temat okazało się, że jest bardzo aktualny. W poszukiwaniach pomogła mi bardzo Melita Cavallo, dyrektorka Sądu dla nieletnich w Rzymie, która na co dzień zajmuje się takimi sprawami. To dziwne uczucie, gdy wyobraźnia pokrywa się całkowicie z rzeczywistością. Musiałem jedynie wybrać, o czym chcę zrobić film: o handlu noworodkami, o oszustwach adopcyjnych, o macierzyństwie zastępczym, czy o tym jak brutalny jest dzisiejszy świat? Ostatecznie zdecydowałem się opowiedzieć bardzo intymną historię. Na zasadzie zestawienia kontrastów pomyślałem, że opowiem tę trudną historię w sposób delikatny, paradoksalnie niemalże czuły.”

Z twoich poszukiwań wynikało, że to najczęściej kobiety z Europy wschodniej przyjeżdżają do Włoch, żeby sprzedawać swoje dzieci?

Tak, miałem możliwość dotarcia do materiałów statystycznych zebranych przez organizację pozarządową Women East smuggling traffic, która monitorowała migrację z Europy wschodniej na zachód. Dokumentacja zawierała również oddzielny folder dotyczący Włoch, zawierający dokładne dane odnośnie handlu dziećmi. W tamtym okresie, a mówimy o roku 2013, największa liczba kobiet przybywała z Ukrainy i z Bułgarii, ale wśród kobiet pochodzących z dobrze rozwiniętych krajów Europy wschodniej, Polki były na pierwszym miejscu. Wyjaśniono mi, że było to spowodowane polskimi ograniczeniami prawnymi.

Czy twój sposób opowiadania wynika z jakichś filmowych inspiracji?

Szalenie podoba mi się kino japońskie, zwłaszcza to z lat 50. i 60. Często zapomina się na przykład o Mikio Naruse, który zaczął karierę jeszcze w czasie kina niemego. Jego filmy to melancholijne i bardzo proste portrety rodzin i zakochanych. Mimo że mój film zupełnie ich nie przypomina, to ta japońska melancholia bardzo mi pomogła. W kinie japońskim lubię przede wszystkim wstyd w okazywaniu emocji, ten wysiłek, żeby ich nie pokazać i to właśnie staram się przenieść do moich filmów. Chciałem opowiedzieć historię pełną wstydu. Kiedy ktoś ci się podoba, tak naprawdę nie wiesz, jak mu to powiedzieć i ja właśnie staram się uchwycić to, co niewypowiedziane, to dla mnie najważniejsze.

Ciekawie dobrałeś głównych bohaterów, zawodowa aktorka i młody chłopak bez żadnego doświadczenia filmowego, jak pracowałeś z nimi nad rolą?

Ermanno musiał być amatorem, żeby działać trochę nieświadomie, zawodowy aktor za bardzo wchodziłby w rolę podkreślając niepotrzebnie niektóre sceny. Do roli Leny z kolei potrzebowałem aktorki z profesjonalnym podejściem i pewnej tego, co robi, stąd mój wybór. Widziałem mnóstwo selftape’ów dziewczyn z prawie całej Europy wschodniej. Sandra od razu bardzo mi się spodobała, wyobrażałem ją sobie już w roli, zanim jeszcze zobaczyłem na żywo. Kiedy wreszcie się spotkaliśmy podczas długiego castingu, okazało się, że ona ma zupełnie inny niż ja, bardzo ciekawy, pomysł na tę postać. Bardzo mi się spodobał jej styl, częściowo dziecinny a częściowo mroczny, i jej niezwykła lekkość. Claudio natomiast był niewiarygodnie podobny do postaci, którą opisałem. Był zdolny, ale bardzo zablokowany, również fizycznie. Sprawiało mu trudność nawet pokazanie tej odrobiny emocji więcej na końcu filmu. Dlatego dużo ćwiczyliśmy, a kiedy przyjeżdżała Sandra robiliśmy intensywny tydzień prób. Dopiero tuż przed początkiem zdjęć, na rozluźnienie, poświęciliśmy czas na serię improwizacji. Praca z nimi była ogromną frajdą.

„Sole” to koprodukcja włosko-polska, czyli miałeś okazję, żeby spędzić trochę czasu w naszym kraju, jakie są twoje wrażenia?

Z kompozytorką Teoniką Rożynek pracowałem w Warszawie, ale spędzaliśmy całe dnie w domu. Kiedy wreszcie udało mi się cokolwiek zobaczyć, pomyślałem, jak szokujący musiał być widok europejskiego miasta posiadającego ogromne bogactwo architektoniczne i kulturowe, które zostało kompletnie zniszczone. Okres drugiej wojny światowej bardzo mnie interesuje, dużo czytałem na temat tego, co wydarzyło się w Polsce i byłem świadomy nawet najbardziej niewygodnych momentów w historii, ale mimo wszystko widok na żywo stolicy europejskiej, która po wojnie została w całości odbudowana, to ogromnie emocjonalne przeżycie. Poza tym to znakomicie funkcjonujące miasto w porównaniu z Włochami, nie miałem problemu z żadną sprawą, którą musiałem załatwić. Z kolei w Krakowie spędziłem dużo czasu i mogłem zwiedzać do woli. To przepiękne miasto, jego artystyczna atmosfera i mieszanka różnych stylów architektonicznych sprawia, że czujesz się jak w domu. Miałem dużo szczęścia, bo mogłem tam pracować ze wspaniałymi osobami w Warner Studios. Korzystając z okazji chciałem bardzo podziękować realizatorowi dźwięku Michałowi Fojcikowi, Teonice Rożynek, z którą, mam nadzieję, będę mógł pracować przy moim kolejnym filmie, bo jestem zachwycony jej kompozycjami. Dziękuję również Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej za wsparcie mojego projektu.

A kiedy już skończy się zamieszanie związane z promocją tego filmu, jakie będą twoje kolejne plany?

Mam już zarys scenariusza, który chciałbym dokończyć sam, dotyczy bardzo osobistej i trudnej do opowiedzenia dla mnie historii związanej z chorobą. Nie jestem pewny czy jestem gotowy, żeby teraz się tym zająć. Moim wielkim marzeniem jest też adaptacja japońskiej powieści z lat sześćdziesiątych „Śpiące piękności” autorstwa Yasunari Kawabata. 

GAZZETTA ITALIA 82 (sierpień-wrzesień 2020)

0

Gazzetta Italia 82 składa hołd wielkiemu Ennio Morricone wspaniałą okładką zaprojektowaną przez Ricka Flaga oraz dwoma obszernymi artykułami poświęconymi niedawno zmarłemu mistrzowi. Szerokie spojrzenie na relacje polsko-włoskie pogłębiają wywiady z tłumaczem Leszkiem Kazaną, wrocławską sopranistką Dominiką Zamarą i trenerem Futsalu w Bielsku Białej Andreą Bucciol. Jak zawsze czeka Was wiele historii ze świata kina w rubryce „Dopóki jest kino, jest nadzieja”, a wśród nich wywiad z aktorem Luigim Lo Cascio oraz wnikliwy felieton o dogaressie kina Flavii Paulon.

Ponadto jeszcze więcej nowożytnej i starożytnej sztuki, zaprezentujemy znakomitą wystawę poświęconą Tomasso Dolabelli w Castello Reale oraz początek ciekawej współpracy między Wilanowem a Florencją w zakresie uprawy cytrusów. Oczywiście nie zabraknie również stałych rubryk i artykułów o kuchni, w tym prawdziwej historii lodów, języku i motoryzacji.