Owoce tropikalne we Włoszech: czy to możliwe? Oczywiście, że tak, co więcej pochodzą z upraw etycznych i zrównoważonych, i rzecz jasna są przepyszne. Nawet jeżeli dla niektórych brzmi to jak nowość, to już kilka lat temu przyjechały do Włoch z Meksyku i Ameryki Południowej pierwsze uprawy mango, liczi, marakuji, makadamii, a przede wszystkim awokado, które na Sycylii, w Apulii i Kalabrii znajdują idealny, żyzny teren oraz łagodny i korzystny klimat. Obiecująco zapowiadają się również niektóre obszary północnych Włoch: w Bergamo uprawia się asyminę trójkaplową, kiwi, borówki syberyjskie, orzechy pekan. Wszystkie rygorystycznie organiczne.
Według sondażu przeprowadzonego przez Coldiretti – Instytut Ixe, włoski rynek tropikalny ma jeszcze większy potencjał wzrostu: 61% Włochów preferuje raczej kupowanie lokalnych owoców egzotycznych niż tych zagranicznych, a 71 % jest chętnych zapłacić więcej, aby mieć gwarancję, że pochodzą z Włoch. Powodem takiego wyboru jest większa świeżość owoców, ale również fakt, że we Włoszech produkty zawierają najmniej substancji chemicznych, dzięki czemu są na szczycie pod względem światowego bezpieczeństwa żywności.
Obecnie istnieje ponad 500 hektarów plantacji z owocami tropikalnymi, które w przeciągu ostatnich 5 lat wzrosły sześćdziesięciokrotnie! Bohaterami tego wzrostu przekształcanych gruntów są młodzi rolnicy, którzy zwracając uwagę na zrównoważony rozwój środowiska i świadome wybory konsumpcyjne, zdecydowali się na uprawę owoców tropikalnych zagospodarowując tereny opuszczone ze względu na zmiany klimatyczne.
Ale dlaczego mówi się o zrównoważonym rozwoju środowiska? Ponieważ, niestety, w krajach egzotycznych tereny i zasoby wodne są nadmiernie wykorzystywane do intensywnych upraw produktów przeznaczonych na eksport, powodując szkody dla całego ekosystemu.
W Ameryce Południowej rolnictwo jest zagrożone z powodu suszy: w tym roku spadło 70% mniej deszczu w stosunku do średniej sezonowej i władze zostały zmuszone do zracjonalizowania użytkowania wody przez mieszkańców. W Chile burmistrz miejscowości Petorca, Gustavo Valdenegro, zakazał uprawy awokado i cytrusów w swojej gminie, aby zaoszczędzić i tak już ograniczone zasoby wodne, gdyż plantacje awokado potrzebują więcej wody niż zużywają ludzie.
Na szczęście dużo inaczej wygląda sytuacja we Włoszech, w szczególności u podnóża Etny. Wulkan, dzięki swojej energii, jest naturalnym katalizatorem chmur: przyciąga je i sprawia, że na okolicznych ziemiach bardzo często pada, tworząc wyjątkowe, wilgotne i subtropikalne środowisko. Taka strategiczna pozycja pozwala zaoszczędzić dużo wody na uprawy i czerpać z wód gruntowych tylko w wyjątkowych przypadkach.
Nawet rolnicy z Salento, zmagający się z kryzysem uprawy oliwek wywołanym przez bakterię Xylella Fastidiosa, zwracają uwagę na ten nowy biznes i wielu rozważa zastąpienie drzew oliwnych drzewami owocowymi: awokado, figami, granatami. Starożytnych tradycji regionu Apulii nie można i nie wolno oczywiście tak łatwo zastąpić, ale mogłaby to być dobra alternatywa, aby pomóc rolnikom w przezwyciężeniu trudnych chwil do momentu, kiedy Salento powróci do wcześniejszej produktywności oliwy.
I wreszcie włoskie awokado jest częścią projektu „Altromercato”, inicjatywy mającej na celu promowanie włoskich produktów spożywczych pochodzących z upraw wysokiej jakości, prowadzonych odpowiedzialnie pod względem ekologicznym i społecznym.
Projekt “Solidale Italiano” rozpoczął się w 2011 r. od niektórych typowych, włoskich produktów: pomidorów, makaronów, oliwy z oliwek i promuje takie wartości jak: zrównoważony rozwój, równość i legalność, różnorodność biologiczną i naturalny charakter terytorium oraz szacunek dla środowiska i praw człowieka. Produkty “Solidale Italiano Altromercato” pochodzą z obszarów kraju znajdujących się w procesie wyludnienia, gdzie rozwija się praworządność, integracja społeczna i przeciwdziała się wyzyskowi i nielegalnemu zatrudnianiu.
W szczególności Awokado Bio Solidale Italiano (odmiana Hass), produkowane w Marsali przez Agricoop, jest uprawiane zgodnie z metodami rolnictwa ekologicznego przez pracowników znajdujących się w szczególnie niekorzystnej sytuacji, jak imigranci i byli więźniowie, oraz na gruntach odzyskanych z przestępczości zorganizowanej. Celem tych działań jest zapewnienie miejscowym rolnikom godności zawodowej, moralnej i ekonomicznej.
Kontrolowany i przejrzysty łańcuch dostaw wraz z poszanowaniem dla środowiska i ludzi, pozwala być obecnym na rynku i utrzymać klientów, którzy są coraz bardziej poinformowani, świadomi i zwracają coraz większą uwagę na jakość. Ekologiczne i zrównoważone środowiskowo uprawy: przy następnym zakupie owoców tropikalnych zwróćcie uwagę na ich pochodzenie i bez wahania wybierzcie te włoskie!
Pytania i ciekawostki żywnościowe? Piszcie na info@tizianacremesini.it postaram się odpowiedzieć w tej sekcji!
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
…4 Ponownie mierzysz wzrokiem samochód po drugiej stronie toru. Samochód, któremu bezgranicznie zaufałeś;
…3 Jeszcze raz w wyobraźni przebiegasz te kilka metrów pomiędzy wami;
…2 Myślami wskakujesz w fotel jednocześnie przekręcając kluczyk w stacyjce, błyskawicznie dłoń zsuwa się do dźwigni biegów a stopy zwalniają sprzęgło i wciskają gaz;
…1 Słyszysz już tylko łomot własnego serca, gdy zegar wybija 16.00, a francuska flaga kłania się torowi muskając asfalt;
… Zrywasz się, zaczynasz biec, właśnie rozpoczęły się najdłuższe 24 godziny twojego życia.
Tak mógł wyglądać, pod koniec lat 50 zeszłego wieku, start jednego z uczestników wyścigu 24 Heures du Mans [24h Le Mans] na torze Circuit de la Sarthe. Najtrudniejszego, najszybszego i najbardziej wymagającego zarówno dla kierowców jak i samochodów wyścigu wytrzymałościowego [Endurance] na świecie.
Średnia prędkość dla całego wyścigu w F1 to maksymalnie 248 km/h [rekord M. Schumachera z 2003], co jest i tak słabym wynikiem w porównaniu do wyścigów NASCAR, gdzie średnie już dawno przekroczyły 300 km/h. W 24h Le Mans rekordem jest średnia 225 km/h z 2010 r. Czyli wolniej? Niekoniecznie, gdyż porównując przejechane dystanse na jakich te średnie były mierzone: F1 – 307 Km, NASCAR to 805 km, natomiast w Le Mans Audi R15 TDI Plus przejechało ponad 5400 km! Wystarczy teraz policzyć ilość pit stopów i czas stracony przez kierowców, którzy w Le Mans muszą się zmieniać za kierownicą. Przykładowo: 2011 Grand Prix F1 Włoch, dystans 307 km, średnio 1,7 pit stopów na samochód, 24h Le Mans 2012, dystans 5151 km i aż 33 pit stopów.
Mamy jeszcze wyścig 24 Hours of Daytona, tyle że tam samochody ani na chwilę nie opuszczają profesjonalnego toru w przeciwieństwie do Le Mans, gdzie prawie połowa trasy wiedzie przez publiczne, wąskie drogi wokół miasta!
24h Le Mans ma również swoją bardzo mroczną stronę, są to kraksy i wypadki niestety także te śmiertelne. Nie może jednak być inaczej skoro w wyścigu jednocześnie biorą udział samochody kilku różnych klas sportowych i podczas tylko jednego okrążenia, auta aż czterokrotnie przekraczają 320 km/h. Jednym z ,,wyzwalaczy demona szybkości” było tu 6 km prostej Hunaudieres [Mulsanne Straight], gdzie w 1925 r. podczas trzeciej edycji wyścigu jako pierwsza ofiara 24h Le Mans zginął Marius Mestivier. W 1988 r. WM P88 z silnikiem Peugeot’a osiągnął na niej prędkość 405 km/h, co zmusiło organizatorów do utemperowania kierowców dzieląc prostą dwoma szykanami.
Wśród bardzo wielu mniej lub bardziej dramatycznych wydarzeń jedno zapisało się jako najtragiczniejszy dzień w historii motorsportu. 11 czerwca 1955, gdy pierwsze załogi kończyły 35-te okrążenie, Jaguar prowadzony przez Hawthorn’a zaraz po zdublowaniu Lance’a Macklin’anagle zjechał do strefy serwisowej na swój pierwszy pit stop. Manewr ten zaskoczył zdublowanego kierowcę, który aby nie najechać na gwałtownie hamującego Jaguara odbił w lewo, wprost pod koła rozpędzonego Pierre’a Levegh’a. Jego mercedes jak z katapulty wystrzelił w powietrze, aby następnie wielokrotnie przekoziołkować wśród zgromadzonej publiczności. Rozpadające się i płonące auto zabiło ponad 80-ciu ludzi oraz raniło prawie 200-tu kolejnych. Wyścigu jednak nie wstrzymano, jak podano później, aby nie spotęgować jeszcze większej paniki wśród kilkudziesięciu tysięcy kibiców zgromadzonych wokół toru. Świat był w szoku, Mercedes wycofał się z udziału w Le Mans aż do 1987, w wielu krajach zakazano organizowania wyścigów [w Szwajcarii ten zakaz obowiązuje do dzisiaj, choć od niedawna warunkowo mogą się tam ścigać auta elektryczne].
Tor Circuit de la Sarthe otwarty w 1906 r. ma jednak i mniej dramatyczny symbol. Jest nim genialna w swojej prostocie reklama firmy Dunlop. Mowa o kładce w kształcie opony biegnącej ponad torem i choć podobne możemy zobaczyć także na kilku innych obiektach, ta jest wyjątkowa, gdyż zbudowana w 1923 r. jest rówieśnikiem i niemym świadkiem wszystkich edycji 24h Le Mans.
Wróćmy na chwilę do samego startu wyścigu, dzisiaj nazywanego startem à la Le Mans. Kierowcy chcąc znaleźć się na czele stawki musieli podbiec do swojego samochodu i jak najszybciej go uruchomić. Porsche, aby przyspieszyć całą procedurę, stacyjkę rozrusznika i dźwignię biegów umieściło po przeciwstawnych stronach kierownicy, w ten sposób kierowca jednocześnie przekręcał kluczyk i wrzucał pierwszy bieg. Nie było czasu na zapięcie pasów, więc praktycznie nikt w nich nie jechał aż do pierwszego zjazdu serwisowego. W 1969 r. Jacky Ickx podobno inspirując się ,,małym krokiem lądującego w tym samym roku pierwszego człowieka na księżycu”, do swojego auta podszedł ostentacyjnie spacerowym krokiem. Flegmatycznie zapiął pasy, sprawdził wszystkie układy i ruszył ostatni, aby po 24 godzinach zameldować się na mecie jako pierwszy. Ta demonstracja rozsądku oraz tragiczny wypadek John’a Woolfe już na pierwszym okrążeniu tamtego wyścigu przekonały organizatorów, by rok później zmienić sposób rozpoczynania rywalizacji.
Wśród kilku typów ferrari biorących udział w 33-ej edycji wyścigu znalazło się Ferrari 250 LM.
Auto powstało na bazie modelu 250 P, co miało mu zagwarantować homologację do startów w kategorii GT, tym razem jednak FIA nie dała się nabrać jak parę lat wcześniej, gdy firma z Maranello wystawiła 250 GTO. Z wyprodukowanymi 32-ma egzemplarzami Ferrari musiało zaakceptować starty jedynie w kategorii prototypów. Jak na ironię sam prototyp nowego modelu pokazany w 1963 kupił szef zespołu N.A.R.T. Luigi Chinetti, jego samochód pierwszego wyścigu nie ukończył, w drugim zajął odległe ósme miejsce, a w trzecim… doszczętnie spłonął.
Kolejne auta miały większy silnik, osadzoną na rurowym podwoziu produkcji Vaccari karoserię wykonał Scaglietti wg. projektu Pininfariny. Część elementów zapożyczono z II serii 250 GTO. Model 250 LM mimo, że trochę na wyrost musiał konkurować w najmocniejszej klasie prototypów odniósł jednak szereg poważnych sukcesów, w tym podwójne podium w 24h Le Mans w 1965 r.
Przed nami replika [HW Elite 5000 pcs. Limited] auta o podwoziu 6313, które opuściło Maranello w kolorze czerwonym w roku 1964. Jego właścicielem była jedna z najbardziej zasłużonych dla Ferrari, założona przez Jacques’a Swaters’a, belgijska stajnia wyścigowa Ecurie Francochamps. Samochód przemalowano tradycyjnie na żółto pozostawiając jednak dwa małe paski oryginalnego lakieru. W 1965 r. Belgowie zgłosili dwa 250 LM, otrzymując numery startowe 25 i 26. Numer 26 był współfinansowany także przez Georges Marquet Team, a za jego kierownicą znaleźli się Pierre Dumay i Gustave Gosselin.
Po całonocnej wykańczającej jeździe w niedzielę 20 czerwca 1965 r. właśnie ta ekipa była na prowadzeniu, gdy nagle jedna z tylnych opon nie wytrzymując obciążenia rozerwała się na strzępy, przebijając cienką aluminiową karoserię. Po wymianie koła samochód z olbrzymią ,,raną szarpaną” ciągnącą się wzdłuż całego błotnika powrócił na tor. Niestety nie udało się już nadrobić straconego czasu, pechowi kierowcy finiszowali na drugim miejscu, ulegając innemu Ferrari 250 LM zespołu N.A.R.T. Zwycięzcy jednak nie świętowali oblewając z podium swoich fanów szampanem, ta tradycja narodziła się dwa lata później także w Le Mans, gdy Dan Gurney wstrząsnąwszy olbrzymią butelką magnum ,,Moet&Chandon” spryskał cały triumfujący wtedy zespół Forda. Sama butelka z autografem kierowcy przez trzydzieści lat jako klosz lampy zdobiła dom fotografa magazynu ,,Life”, który uwiecznił całe to zdarzenie.
Nie wspomniałem o Le Mans w kontekście kina, przyjdzie jednak na to czas za sprawą człowieka zwanego ,,King of Cool” i jego Ferrari 250 Berlinetta Lusso.
Lata produkcji: 1963 – 65 Ilość wyprodukowana: 31 szt. [+ 1 z silnikiem 2953 cm3] Silnik:V-12 60° Pojemność skokowa:3285,7 cm3 Moc / obroty:320 KM / 7500 Prędkość max:295 km/h Przyspieszenie 0-100 km/h (s):4,5 Ilość biegów:5 Masa własna:820 Kg Długość:4090 mm Szerokość:1700 mm Wysokość:1115 mm Rozstaw osi: 2400 mm
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
Danilo Pergamo, znany jako DaniloPè, artysta, ilustrator i rysownik satyryczny pochodzący z Neapolu, opowiada nam o magii swojej pracy i wielkiej pasji do drużyny Napoli.
Danilo Pergamo alias DaniloPè
Kiedy narodziła się twoja pasja do rysunku?
Moja miłość do rysunku istniała od zawsze… od kiedy pamiętam, zawsze rysowałem. Od dziecka zmuszałem ojca, żeby odtwarzał dla mnie postaci z komiksów, a później sam też musiałem spróbować. To była też moja broń przeciw nieśmiałości: często zmieniałem szkoły i rysunek pomagał mi zawierać nowe znajomości. Podobnie jak dzisiaj!
Czy twój ojciec też rysuje? Czy to po nim odziedziczyłeś talent?
Tak, powiedzmy że w mojej rodzinie wszyscy trochę rysują, nawet jeśli tylko ja przekształciłem to w zawód. Tak naprawdę więcej niż ojciec, rysowała moja matka, która od dziecka uwielbiała tworzyć portrety, podczas gdy moja siostra malowała. Ja zawsze bardziej koncentrowałem się na rysunku komiksowym.
Jak wytłumaczyć polskim czytelnikom, co to jest vignetta? Myślę, że warto podkreślić, że we Włoszech istnieje tradycja rysowników tego typu.
Często myli się vignettę z komiksem, a czasem nawet z karykaturą. Tymczasem vignetta jest pojedynczą sceną, w której obecne są wszystkie elementy potrzebne do zrozumienia historii.
Arkadiusz Milik grający w barwach SSC Napoli, nawiązanie do złośliwych i niekiedy krytycznych komentarzy kierowanych w stronę polskiego zawodnika.
Jacy twórcy wywarli wpływ na twój styl?
Na pewno okres tórczości i humor Leo Ortolaniego, odniesienia do kultury popularnej Zerocalcare i krytyka społeczna Makkoxa miały znaczny wpływ, przede wszystkim w czasie dorastania, podobnie jak mangi, które były podstawą mojego rysunku i tego, że z czasem zacząłem upraszczać detale. Uważam jednak, że komiks włoski osiągnął bardzo wysoki poziom. Chciałbym pewnego dnia zbliżyć się do tego świata, nawet jeśli różnica między pojedynczym rysunkiem satyrycznym a komiksem, czyli historią składająca się z wielu części, jest większa niż się wydaje.
To, co prezentujesz z ironią w swoich rysunkach satyrycznych, czerpie siłę z popkultury (kino, seriale, piłka nożna…), z wiadomości, a czasem też z polityki. Twoje prace są zawsze „świeże”, pełne życia, każdego tygodnia publikujesz w sieci coś nowego, a twoi fani w social media już ochrzcili Cię królem rysunków satyrycznych 2.0!
Z tego punktu widzenia czuję się trochę jak „gąbka”, ponieważ staram się cały czas być na bieżąco z tym, co się dzieje w okolicy i na świecie, i dosłownie „pożeram” produkty przemysłu rozrywkowego, dzięki czemu mój sposób komunikacji jest pełen odniesień. Mam swoją wizję świata oraz życia i zwyczajnie próbuję się nim podzielić z innymi. Świadomość, że wiele osób odnajduje się w tym, co robię jest miłe i zachęcające do dalszej pracy. Często korzystam z mediów społecznościowych. Uważam, że w ciągu kilku lat poprzeczka znacznie wzrosła, społeczeństwo jest coraz bardziej wyczulone i trzeba jakości, aby przyciągnąć uwagę.
Są ludzie, którzy piszą do mnie mówiąc, że po obejrzeniu mojego rysunku zaczęli szukać informacji na dany temat i dotarli do materiałów źródłowych, na których był inspirowany. To dla mnie wielki zaszczyt, który oznacza, że dostarczyłem nie tylko rozrywki, ale również informacji.
Oglądając twoje profile w social media (FB, Instagram, Twitter) nie da się przeoczyć sympatii do piłki nożnej i do drużyny Napoli. Niebieski zespół jest często bohaterem twoich prac.
Interesowałem się drużyną Napoli, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, spędzałem dużo czasu z moim dziadkiem, który był wielkim fanem Napoli. To on przekazał mi tę pasję, którą później kultywowałem niemal wyłącznie poza domem, ponieważ w mojej rodzinie nikt, poza moim młodszym bratem, w ostatnich latach nie śledzi piłki nożnej. Dzieliłem tę pasję z przyjaciółmi i na forach internetowych. Wraz z pojawieniem się mediów społecznościowych zacząłem pisać, a następnie tworzyć fotomontaże po meczu, które bardzo często były kopiowane przez większe strony. Z tego powodu postanowiłem stworzyć coś, co stanie się łatwo rozpoznawalne i właśnie dlatego zacząłem tworzyć w formie rysunku satyrycznego, który jest teraz moim sposobem komunikacji ze światem.
Kto jest twoim ulubionym zawodnikiem w drużynie Napoli?
Pomijając „bogów”, myślę, że miałem szczęście wiedzieć świetnych graczy Napoli i jeszcze bardziej docenić ich umiejętności, ponieważ przeżyłem ciężkie lata w ich historii. Jednym z nich jest Cavani, piłkarz, który sprawił mi wiele radości. Pamiętam, że miałem wypadek, w którym uszkodziłem sobie lewe oko i istniało poważne ryzyko, że je stracę. Kiedy dowiedziałem się, że na szczęście oko nie odniosło żadnych obrażeń, odmówiłem pozostania w szpitalu, ponieważ następnego dnia rozpoczynała się Liga Mistrzów, Napoli grało przeciwko Manchesterowi City. Ten gol Cavaniego ucieszył mnie tak, że podskoczyłem i rozerwałem sobie szwy! Dziś mam obsesję na punkcie Mertensa, który oprócz swoich umiejętności technicznych jest doskonałą esencją neapolitańczyka, ale jako (były) środkowy obrońca nie mogę nie podziwiać dwóch „twardych” graczy, którymi są Koulibaly i Allan.
Co masz na myśli, mówiąc esencja neapolitańczyka gdy mówisz o Mertensie? Jestem ciekawa twojej definicji, ponieważ sam jesteś neapolitańczykiem.
Jeśli chodzi o Mertensa, jego neapolitanizm to styl życia. Ten Belg jest wesołym chłopakiem, zawsze wydaje się beztroski, obdarzony wyobraźnią, żartobliwy, ironiczny również w rozmowie.
Oto przykład: Insigne, nawet w momentach maksymalnej wydajności, nie udało się zobyć serc fanów. Moim zdaniem jednym z powodów jest postawa. Jego wywiady są zawsze bardzo profesjonalne, korzystanie z mediów społecznościowych jest prawie wyłącznie powiązane ze sponsorem technicznym, co nie jest ciekawe dla fana. Z tego punktu widzenia Mertens lepiej wiedział, jak zdobyć serca fanów. Nawet w chwilach mniej radosnych dla zespołu, kibice byli dla niego bardziej życzliwi.
Napoli jest jedną z drużyn, która nie ma rywali w swoim mieście, tak jak w przypadku Milan/Inter, Lazio/Roma, czy Juventus/Torino. Nawet gdy przegrywa, może liczyć na wsparcie wiernych fanów. Jak wytłumaczyć zjawisko tej pięknej, żywej sympatii?
Myślę, że u neapolitańskich fanów z biegiem lat pojawiło się pragnienie odkupienia całego narodu. W ostatnich latach niestety ta pasja nieco zanikła, Napoli przyczepiła sobie etykietę szczytowej drużyny, która jednak nie wygrywa i wielu fanom to się nie spodobało, a konsekwencją tego był coraz bardziej pusty stadion aż do czasu wydarzeń z zeszłego roku (seria meczów przegranych u siebie, nagła zmiana trenera), które niestety stworzyły nieprzyjemną i zdecydowanie niestandardową sytuację dla fanów Napoli. Mamy nadzieję, że problem zostanie szybko rozwiązany, Napoli bardzo potrzebuje dwunastego zawodnika.
Co sądzisz o Gattuso w roli nowego trenera drużyny?
Myślę, że jest jeszcze za wcześnie, aby to ocenić. Z pewnością zwolnienie trenera nigdy nie jest przyjemne, ponieważ oznacza to niepowodzenie projektu i jest to złe dla klubu. W Napoli nie byliśmy przyzwyczajeni do zwolnień, więc to trochę boli, zwłaszcza jeśli zwolniony zostaje trener takiego kalibru jak Ancelotti, którego zawsze uważałem za jednego z największych w historii. Mimo wszystko podoba mi się determinacja Gattuso, przez lata Napoli pokazało, że potrzebuje dobrych trenerów, aby utrzymać koncentrację drużyny na wysokim poziomie, takich jak Mazzarri lub sam Sarri. Ancelotti prawdopodobnie nieco stracił tę umiejętność, ponieważ od wielu lat przywykł do trenowania drużyn składających się z graczy przyzwyczajonych do wygrywania i samodzielnie zarządzających poziomem uwagi. Natomiast drużyna Napoli potrzebuje kogoś, kto sprawi, że stanie się bardziej żywa. Mam nadzieję, że Gattuso będzie w stanie tego dokonać, ponieważ Napoli, które obecnie jest tak nisko, to smutny widok.
Autor jako bohater własnych prac wizualnych
Czy zawodnicy Napoli obserwują twój profil na Facebooku? Wśród nich są także dwaj Polacy!
Niektórzy śledzą mnie i znają, jest to dla mnie powód do dumy, który oznacza, że odnajdują się w mojej twórczości. Niestety nie Zieliński i Milik. Jednakże to zawodnik nr 99 jest często bohaterem moich rysunków. Ale w przyszłości, kto wie!
Pamiętasz jaki był twój pierwszy rysunek, który odniósł sukces w mediach społecznościowych?
Jeśli chodzi o rysunek, który odniosła duży sukces, najbardziej krążył i sprawił mi najwięcej radości to był ten, przedstawiający Mertensa jako chłopca z zaułków Neapolu, gdzie matka nazywa go „ciro” tak jak nazywają go w drużynie. Jest to rysunek, do którego jestem bardzo przywiązany, zarówno dlatego, że został udostępniony przez samego Driesa, co sprawiło że poznało mnie wiele osób, ale również dlatego, że ten rysunek pozwolił Mertensowi zobaczyć siebie w mojej interpretacji, to tak jakbyśmy zobaczyli jego status “neapolitańczyka urodzonego gdzie indziej” z tego samego punktu widzenia. Bardzo mnie to ucieszyło i dlatego mam sentyment do tego rysunku.”
Aktorka Cristiana dell’ Anna i jej Patrizia Santoro, ważna bohaterka serialowej “Gomorry”
Wiele uwagi w rysunkach poświęciłeś serialowi “Gomorra”, który osiągnął ogromny sukces na świecie. Z jedną z bohaterek – Cristiną Dell’Anna (znaną widzom z roli Patrizi) – nawiązałeś też niezwykłą współpracę artystyczną.
Miałem – i mam – szczęście, że spotkałem wielu aktorów grających w tym serialu, niektórzy z nich stali się moimi bliskimi przyjaciół i cieszę się z tego powodu. Jeśli chodzi o serial Gomorra, mogę się tylko cieszyć z jego sukcesu, który ostatecznie sprawił, że włoski serial, zrealizowany w Neapolu, znalazł się w czołówce światowych seriali. To wielka duma.
W ciągu kilku lat Cristiana stała się jedną z moich najlepszych przyjaciółek, mamy bardzo podobne wizje i to nas połączyło. Zrobiliśmy razem kilka rysunków satyrycznych, zwłaszcza na temat integracji między narodowościami i kulturami, temat bardzo bliski nam obojgu. W przygotowaniu mamy pewne projekty, ale w tej chwili nie mogę jeszcze nic powiedzieć!
Czy zdarzyło się, że jeden z twoich rysunków satyrycznych został zinterpretowany w negatywny sposób, przeciwnie do twoich zamiarów?
Niestety tak, szczególnie w przypadku rysunków innych niż te, dotyczące piłki nożnej. Rysunki satyryczne na temat migrantów lub smutna historia Stefano Cucchiego, przyniosły mi wiele nieprzyjemnych wiadomości, niektóre z nich były bardzo nieżyczliwe. W takiej sytuacji Media społecznościowe są bronią w rękach ludzi, którzy uważają, że mogą pisać co chcą, bez ponoszenia konsekwencji. W rzeczywistości media społecznościowe i władze powinny w większym stopniu zwrócić na to uwagę.
Czy myślałeś kiedyś o stworzeniu komiksu poświęconego “Serie A”?
Tak jak powiedziałem wcześniej, różnica między vignettą, a komiksem jest dość duża. Ale tak, naprawdę chciałbym móc opowiedzieć historię o mojej drużynie Napoli. Być może zwycięskiej. Trzymajmy kciuki!
W tym odcinku Diana Dąbrowska opowiada o filmie „Cinema Paradiso” oraz wpływie twórczości Giuseppe Tornatore na postrzeganie Włoch i historii tego kraju. Szeroko omawia również muzykę Ennio Morricone oraz jego wkład w światową kinematografię. Wspomina także osobistą rozmowę z Mistrzem.
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
Pizza ma pochodzenie antyczne, a zwyczaj układania składników na placku ciasta, które miało służyć jako potrawa, był powszechny wszędzie i w każdej epoce. W czasach, gdy nie było wystarczająco dużo żywności, jedzono danie, jak opisuje Wergiliusz w “Eneidzie”: «Eneasz, pierwsi wodzowie i Julus pełnej krasy / Pod drzewami się kładą, wyjmują zapasy / Zaczną ucztę i placek pszeniczny podłożą/ Pod potrawy, Jowisza wolę pełniąc bożą, / Owoce na nim kładą i Cerery plony. Skoro wszystko spożyli, głód nieposkromiony/ Przynaglił ich, iż śmiało rozpoczęli ręką zębem społem kruszyć ciasta tarczę cienką. „Oho! Stoły/ Zjadamy nawet” – Julus zakrzyknie wesoły.»
Po raz pierwszy słowo pizza pojawiło się w 997 roku, w umowie najmu młyna na rzece Garigliano, na południe od Rzymu, na granicy Lacjum i Kampanii. Dokument ten, przechowywany w archiwum katedry w Gaeta, potwierdza, że oprócz czynszu, co roku należała się właścicielom w dniu Bożego Narodzenia tzw. „duodecim pizze” oraz inne produkty spożywcze. Dwanaście pizz było również prezentem zaplanowanym na Wielkanoc. Nie wiemy, jak wyglądały te pizze, najprawdopodobniej przypominały focaccie. Bardziej wiadome jest nam to, z czego składała się pizza neapolitańska opisana przez Bartolomeo Scappi, osobistego szefa kuchni papieża Piusa V, w jego dziele „Opera”, wydanej w 1570 roku. Jest to druga znana wzmianka o pizzy, a raczej o deserze. Migdały, orzechy piniowe, daktyle i świeże figi, rodzynki należało utrzeć w moździerzu, dodając wodę różaną, aby uzyskać ciasto, które można było zmieszać z żółtkami jaj, cukrem, cynamonem i moszczem winogronowym. Całość następnie układano na blachę do pieczenia na wysokość około trzech centymetrów. Scappi jest jednak pierwszym, któremu można przypisać stworzenie ciasta do pizzy w Neapolu i jego niewątpliwie skomplikowanego sposobu przygotowania, a ciasto to jest wciąż bazą, na której można położyć inne składniki. «Na takiej pizzy można położyć dowolne składniki», precyzuje papieski szef kuchni.
Nieco podobny przepis przetrwał w Veneto i Friuli, gdzie pinza (etymologia tego słowa jest taka sama i wywodzi się z greckiego „pita”) to ciasto z mąki i suszonych owoców, dość niskie i gotowane w formie do pieczenia. Smaczny, ale niezbyt przyjemny dla oka, jest deserem typowym na Święto Trzech Króli.
W Neapolu natomiast minie kilka wieków, ale baza zmieni się ze świeżego i wysuszonego zacieru owocowego z jajkami i masłem na proste ciasto z mąki i drożdży. Z dodatkiem pomidorów z Ameryki, gra się kończy: oto nasza pizza. A kiedy Raffaele Esposito dodaje mozzarellę, pomidor, bazylię i parmezan, koło się zamyka.
Margherita została nazwana na cześć królowej Małgorzaty Sawojskiej (Margherita di Savoia), żony króla Umberto I. Z tym, że pizza już istniała, a nie została wynaleziona dla rozkoszy podniebienia, jak to się powszechnie mówi. Genialny pomysł Raffaela Esposito, uznanego za swój wynalazek pizzaiolo, nie polegał jednak na tym, by stworzyć nową pizzę z niczego, lecz by odpowiedzieć „margherita” – imieniem samej królowej – na pytanie, jak nazywała się pizza, której trzy kolory (zielony z bazylii, biały z mozzarelli, czerwony z pomidora) przypominały włoską flagę.
Legenda głosi, że wspomniany Raffaele Esposito, szef kuchni w pizzerii Pietro… e Basta Così (założonej w 1780 roku i istniejącej do dziś pod nazwą pizzeria Brandi) w czerwcu 1889 roku został wezwany przez urzędnika domu królewskiego w pałacu Capodimonte, gdzie odbywały się spotkania władców.
Wybitny Esposito przygotował trzy różne pizze, a królowa oświadczyła, że szczególnie ceni sobie jedną z nich, tę która stała się później margheritą. Aby ukoronować Raffaela Esposito królem pizzaiolów, 11 czerwca 1889 r. zostanie wystosowany list, podpisany przez niejakiego Camillo Galli, szefa obsługi kelnerskiej w domu królewskim: „Potwierdzam, że wszystkie trzy wysokiej jakości pizze, które zrobił Pan dla Jej Wysokości Królowej, zostały uznane za wyśmienite”. List znajduje się na ścianach pizzerii Brandi, w Salita Sant’Anna di Palazzo. Lecz nawet tej historycznej instytucji nie oszczędził kryzys i jakiś czas temu ogłosiła ona, że będzie kończyła pracę w południe, a część jej pracowników otrzyma zasiłek dla bezrobotnych.
Od roku 1889, za każdym razem, gdy królowa Małgorzata wracała do Neapolu, zawsze zapraszała do pałacu Esposito, który zabierał potrzebny sprzęt i wraz z żoną przybywał dorożką do pałacu, gdzie przygotowywał pizzę tak lubianą przez władczynię.
Jak na razie to chyba wszystko prawda: Raffaele Esposito był bez wątpienia najlepszym pizzaiolo pod koniec XIX wieku i z pewnością to on sprawił, że królowa zakochała się w pizzy, która od tego czasu nosi jej imię. Ale równie pewne jest to, że nie on wymyślił ten konkretny sposób przygotowania pizzy.
W książce Francesco De Bourcarda „Usi e costumi di Napoli e contorni descritti e dipinti”, wydanej w 1858 r., kiedy to miasto było jeszcze przez dwa lata stolicą Królestwa obu Sycylii, opisano pizzę z mozzarellą i bazylią: «Inne [pizze] posypane są tartym serem i przyprawione karkówką ze smalcem, a na nich umieszczone są liście bazylii. Dodaje się cienkie plasterki mozzarelli». Pomidor jest opcjonalny: «czasami jest używany», pisze neapolitański autor pochodzenia szwajcarskiego. Wybitny Raffaele Esposito ograniczył się więc do przygotowania dla królowej trzech pizz, które są już powszechnie znane w mieście, a jego zasługą było ochrzczenie jednej z nich imieniem władczyni.
Z ówczesnych książek kucharskich można dowiedzieć się też innych ciekawych rzeczy o pizzy. Na przykład tego, że pomidor kładziono na wierzchu składników, aby je przykryć i zawinąć, a nie rozsmarować na cieście pod resztą farszu umieszczonego później, jak ma to miejsce dzisiaj. Sam De Broucard opisuje również pizzę złożoną na dwie części: „Czasami złożenie placka na pół tworzy coś, co nazywa się calzone”. Zatem jego sposób przygotowania jest co najmniej tak tradycyjny jak przygotowanie pizzy otwartej. Kolejna rzecz: „calzone podaje się posypane obfitym ostrym sosem, ze świeżych pokrojonych pomidorów, oleju, czosnku, soli, pieprzu i oregano”, podaje pierwsze wydanie Guida gastronomica d’Italia, wydane przez Touring Club Italiano w 1931 roku. A to po to, aby pieróg z ciasta nie tracił powietrza, gdy tylko zetknie się z zimnym sosem pomidorowym, co zbyt często zdarza się dzisiaj.
tłumaczenie pl: Karolina Wróblewska
***
Alessandro Marzo Magno
Pigułki kulinarneto rubryka mająca na celu pogłębienie wiedzy na temat historii kuchni, prowadzona przez dziennikarza i pisarza Alessandro Marzo Magno. Po tym jak przez prawie dekadę pełnił funkcję kierownika spraw zagranicznych w jednym z tygodników ogólnokrajowych, poświęcił się pisaniu książek opublikowanych przez ważne wydawnictwa, oraz w niektórych przypadkach – przetłumaczonych na wiele języków. W sumie wydał ich 17, a jedna z nich „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” (wł. „Geniusz smaku. Jak włoskie jedzenie zdobyło świat”) przypomina historię najważniejszych włoskich specjałów gastronomicznych. Uczestniczy w transmisjach telewizyjnych w stacjach publicznej telewizji włoskiej.
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
Mój tekst to subiektywny opis obserwacji, lista doświadczeń, zapamiętanych uczuć i obrazów. Esencja tego, co mam do powiedzenia na temat Włoch, tamtejszej kultury i ludzi. Coś w rodzaju kartki z pamiętnika, którą wyrywam, aby się nią podzielić.
Justyna Czerwonka
Miłość może narodzić się wszędzie, nieoczekiwanie, z impulsu. Ja swoją miłość od pierwszego wejrzenia, miłość do Włoch, pamiętam doskonale i pozostaję jej wierna. W czerwcu 2016 roku po raz pierwszy pojechałam do Włoch na miesięczny projekt EVS do Apulii, w uroczych okolicach Bari. Pamiętam do dziś ciepły powiew powietrza, który poczułam wysiadając z samolotu. Myślę, że to właśnie wtedy zrozumiałam, jak bardzo względnym pojęciem jest czas. Z jednej strony to był aż miesiąc pełen wrażeń. Z drugiej, minął tak szybko, że od razu zaczęłam myśleć o powrocie do Włoch. Właśnie podczas tego miesiąca zmieniłam swoje dotychczasowe plany i podjęłam decyzję o studiowaniu języka włoskiego. Zaczęłam namiętnie studiować język, kulturę, poznawać i rozumieć ludzi. Im więcej rozumiałam, tym więcej chciałam wiedzieć, tym bardziej się zakochiwałam.
Mój karnawał trwał rok
W międzyczasie odwiedziłam wiele miast i miasteczek. Wieczny Rzym, przepełniony smakami Neapol, czy ekskluzywny Mediolan. Ale na częściowe studia zagraniczne wybrałam Wenecję. Odkrywając to wyjątkowe miasto odkryłam siebie na nowo. Nigdy nie zapomnę tego, jak przytulona przez miasto czułam się od pierwszego dnia. Tego samego dnia wzrósł procent zagubionych ludzi w Wenecji. Jednak warto się tam zgubić, bo w Wenecji wszystko ma niepowtarzalny urok. Wąskie uliczki między starymi kamienicami, na których widać zapisaną historię. Kojący odgłos przycumowanych gondoli uderzających o taflę wody. Kawa w Caffè Florian z widokiem na bazylikę. Pobliskie wyspy Murano i Burano. Festiwal Filmowy. Rejs linią numer 1, żeby zobaczyć piękno Canal Grande – malowniczej trasy, której nie da się jej zapomnieć. W Wenecji trzeba zobaczyć zarówno najbardziej zatłoczone, znane turystom miejsca, jak i dać się zaprowadzić z dala od serca miasta i wsłuchać się w jego rytm. Oczywiście wspomnę też o weneckim karnawale, bo przecież plac św. Marka to najpiękniejsza sala balowa. Zamaskowane twarze, kolorowe kostiumy. Bez wątpienia jest to niesamowite przeżycie, moc wrażeń. Dla mnie jednak karnawał nie zaczął się w lutym i nie skończył po kilkunastu dniach. Mój wyjątkowy czas w Wenecji, kolorowy i niepowtarzalny, trwał rok. Najpiękniejszy jaki mogłam sobie wymarzyć.
Trinacria uśmiecha się do mnie
Zakochana w Wenecji poleciałam na Sycylię. Spektakularna. Gorąca. Zachwycająca. Ośmielę się nawet powiedzieć, że teraz trochę moja. Sentyment do La Serenissimy pozostanie na zawsze, jednak Sycylia bez wątpienia również skradła moje serce. Bogata historia, oryginalny charakter, pyszne jedzenie, widoki tak piękne, że czasami myślę, że mam zbyt ubogie słownictwo, żeby je opisać. I nie mam tu na myśli opisywania ich w dialekcie. Ten jest dla mnie po prostu obcym językiem. Wracając do tematu, tym co w moim odczuciu tworzy klimat i decyduje o chęci powrotu są ludzie. Głośni, uśmiechnięci, cieszący się sycylijskim stylem życia. To zaraźliwe. Jest to jeden z wielu powodów, dla których lubię na Sycylię wracać. Wszystko jest tam gorące, piękne, smakowite i słodko-leniwe. Jest jeszcze kilka regionów Włoch, których nie widziałam. Nadrobię to szybko, jednak Veneto i Sycylia, dzięki dotychczasowym doświadczeniom, znalazły sobie wyjątkowe miejsce w moim sercu.
Kawa smakuje inaczej
Najwięcej pieniędzy wydałam na nietypowe smaki lodów, którym nie sposób się oprzeć. Od kiedy pamiętam fascynowała mnie włoska kultura jedzenia wraz z całym rytuałem, który towarzyszy spożywaniu posiłków. Nieważne, czy w domu, czy w restauracji – ważne, że razem. W powietrzu czuć zapach potraw, słychać śmiechy przyjaciół, dźwięk zastawianych stołów. Codziennie ta sama melodia – włoski rytm dnia. Wesoło, rodzinnie, przyjacielsko. Z godziny na godzinę przybywa ludzi i smak jest jeszcze bardziej intensywny. Do tego mocna kawa, która we Włoszech smakuje zupełnie inaczej.
Niczego tu nie brakuje
Włochy z pewnością można pokochać za kuchnię bazującą na świeżych produktach, czy zapierającą dech w piersiach architekturę. Można zachwycać się pięknem i różnorodnością krajobrazu, literaturą, melodyjnym językiem. Żaden kraj nie działa jednocześnie tak silnie na wszystkie zmysły. Jednak coś, co mnie najbardziej fascynuje i wzbudza bezgraniczną sympatię to ludzie. Każdy się uśmiecha, sprzedawca pyta o samopoczucie, kelner życzy miłego dnia, sąsiad zaprasza na kolację. Wszyscy Włosi są modnie ubrani, uśmiechnięci, wybuchowi, pewni siebie, przywiązani do rodziny i swojego miejsca pochodzenia. I te gesty! Włosi język ciała mają opanowany do perfekcji. Tu wszystko tętni życiem i nikt się nie spieszy (chyba, że jesteśmy w Mediolanie). Pisząc krótko- niczego tu nie brakuje.
Człowiek cywilizowany
Wróciłam na trochę do Polski, ale nie ma dnia, żebym nie myślała o dolce vita. Tradycje i charakter Włochów to zarówno wielki czar jak i despotyczna siła, której niezmiennie ulegam. Włochy na zawsze pozostaną dla mnie piękne i jednocześnie tak bardzo różne. To kraj, który mnie fascynuje, rozpieszcza, czasami wręcz onieśmiela. I choć podróżuję dużo, nie tylko po Italii to, wracając do początku, w miłości ważna jest wierność. Ja Włochom pozostanę wierna na zawsze. Stąd też sama o sobie mówię „fake italiana”, ponieważ piosenkę Toto Cutugno „Un italiano vero” mogę tylko nucić. Tu jednak na pocieszenie przychodzi mi aforyzm Henryka Sienkiewicza: „Każdy człowiek cywilizowany ma dwie ojczyzny: własną i Włochy”. I ja jako oddana czytelniczka literatury bardzo się tego trzymam.
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
Niemiecka rzepa, karczoch jerozolimski, słonecznik kanadyjski lub po prostu topinambur! Ile nazw dla warzywa tak prostego, ale jakże wszechstronnego w kuchni!
Jego nazwa naukowa to Helianthus Tuberosus. Nazwa ogólna (Helianthus) pochodzi od dwóch greckich słów: „helios” (słońce) i „anthos” (kwiat) w nawiązaniu do tendencji niektórych roślin z tego rodzaju do odwracania kwiatostanu w stronę słońca, reakcja zwana heliotropizmem. Nazwa gatunkowa (tuberosus) oznacza bylinę, której organem przetrwania z roku na rok jest bulwa.
Roślina pochodzi z Ameryki Północnej, ale jej uprawa rozprzestrzeniła się na cały kontynent. Początkowo była doceniana przez Europejczyków wyłącznie z uwagi na jej walory estetyczne, ze względu na żółte kwiaty podobne do słoneczników. Kulinarne zastosowanie odkrył dopiero na początku XVI wieku Francuz Samuel Champlain, który skosztował bulw tubylczych populacji i zafascynowanował się smakiem przypominającym smak karczocha.
Kilka lat później topinambur pojawił się na francuskim rynku i wkrótce stał się bardzo popularny wśród ludu, szczególnie wśród klas mniej zamożnych, które mogły liczyć na tę łatwą w uprawie i ogólnie dostępną chwastową roślinę.
Przez dziesięciolecia topinambur odszedł w zapomnienie, teraz jego powrót na nasze stoły jest więcej niż zasłużony, ponieważ ta bulwa gwarantuje liczne korzyści z kulinarnego i odżywczego punktu widzenia.
Po pierwsze, obniża poziom cholesterolu. Dzięki inulinie, jest to rodzaj błonnika, który jest w stanie zmniejszyć wchłanianie jelitowe złego cholesterolu (LDL) i cukrów. Dlatego topinambur przydatny jest zarówno w zapobieganiu chorobom sercowo-naczyniowym, jak i dla osób cierpiących na wysoki poziom cukru we krwi lub cukrzycę.
To właśnie dzięki inulinie bulwa daje poczucie sytości, utrzymujące się przez dłuższy czas. Niezastąpiony sojusznik podczas odchudzania i kontroli masy ciała. W szczególności, jeśli jest przyjmowany wraz z dużą ilością wody, pomaga regulować przemianę materii i utrzymać płaski brzuch. Działa również moczopędnie i przeciwdziała zatrzymywaniu wody i cellulitowi, dzięki niskiej zawartości sodu.
Zawiera także argininę, aminokwas stymulujący układ odpornościowy.
Kiedy jeść? Topinambur jest warzywem typowo zimowym. Można go uprawiać w doniczkach, wystarczy umieścić bulwę pod ziemią (można ją pokroić na kilka kawałków) w okresie od stycznia do marca, dobrze jest przykryć ją dodatkowo słomą lub suchymi liśćmi. Bulwy zbiera się późnym latem przy białej odmianie lub od października do kwietnia przy odmianie bordeaux. Można je przechowywać w lodówce przez okres 4-5 dni.
Przygotowanie topinamburu jest proste, można go jeść na surowo i po ugotowaniu. Trzeba pamiętać o założeniu rękawiczek, aby zapobiec poczernieniu dłoni na skutek utlenienia miazgi w kontakcie z powietrzem.
Bulwę należy energicznie i szybko szczotkować pod świeżą bieżącą wodą: nie trzeba usuwać całej skórki, ponieważ jest ona zwykle cienka i łatwo przyswajalna. Po oczyszczeniu karczoch jerozolimski należy zanurzyć w misce zawierającej wodę i sok z cytryny, aby zapobiec jego czernieniu.
Aby użyć go na surowo, należy go bardzo cienko pokroić, doprawić oliwą z oliwek, cytryną i natką pietruszki.
Jeśli wolisz gotowany topinambur, to preferowane jest pieczenie lub gotowanie na parze, aby zachować składniki odżywcze. Można go również usmażyć, użyć jako bazę do zup kremowych lub szybko podpiec na patelni lub woku.
W przypadku problemów z trawieniem (wzdęcia i nadmiar gazów) zaleca się gotować je z ziemniakiem, którego skrobia ogranicza działanie inuliny odpowiedzialnej za tego rodzaju dolegliwości lub przez dodanie odrobiny sody oczyszczonej podczas gotowania ( ½ łyżeczki na dwa litry wody).
Moja rada? Spróbuj pokroić na małe kawałki lub zetrzyj do sałatki z kopru włoskiego i pomarańczy, idealne jeśli towarzyszy im sos remoulade (sos na bazie majonezu, wzbogacony korniszonami, kaparami, musztardą i pietruszką)!
Pytania i ciekawostki żywnościowe? Piszcie na info@tizianacremesini.it postaram się odpowiedzieć w tej sekcji!
Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)
Joanna Ugniewska, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książek poświęconych literaturze włoskiej XIX i XX wieku, m.in. monografii „Giacomo Leopardi”, zbioru szkiców „Scritture del Novecento” (2008), zbioru esejów „Podróżować, pisać” (2011) i „Miejsca utracone” (2014), współautorka „Historii literatury włoskiej XX wieku”, za którą w 2002 roku otrzymała prestiżową nagrodę Premio Flaiano. Przetłumaczyła na język polski kilkadziesiąt dzieł literatury włoskiej, przede wszystkim Antonia Tabucchiego i Claudia Magrisa oraz takich klasyków literatury jak Umberto Eco, Alberto Moravię czy Luigi Pirandella. Polskim czytelnikom przybliżyła także takich twórców jak: Piero Camporesi, Pietro Citati, Matteo Collura, Gianrico Carofiglio, Benedetta Craveri, Oriana Fallaci, Massimo Gramellini, Riccardo Orizio, Tiziano Terzani czy Ornela Vorpsi. Za swoje przekłady otrzymała nagrodę ZAiKS-u oraz nagrodę „Zeszytów Literackiech” im. Pawła Hertza za wybitne osiągnięcia w dziedzinie przekładu literatury z języków obcych.
Profesor Ugniewska ukończyła romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale szybko przekierowała swoje zainteresowania w stronę Włoch i kultury włoskiej i nigdy nie żałowała tej decyzji. Wdzięczni są też z pewnością wszyscy miłośnicy literatury włoskiej nieznający języka, ponieważ daje głos autorom, których w przeciwnym razie nigdy nie mogliby przeczytać. Jak jednak zaczęła się jej przygoda z tłumaczeniami?
„Wszystko, co ważne, dzieje się przypadkiem. Moja przygoda z tłumaczeniami zbiegła się z okresem transformacji systemowej w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych. Był to jednocześnie czas, kiedy pojawiło się mnóstwo prywatnych wydawnictw i na rynku tłumaczeniowym zrobił się wielki ruchzrobiło się niezwykle gwarno. Zaczęłam od książek dla dzieci, ale krótko przy tym wytrwałam. To wcale nie było łatwe zadanie. Do dziś pamiętam jakąś książkę o zamkach, do której musiałam przestudiować zasadę konstrukcji zamków włoskich, japońskich i innych. Jak się okazało, potem było już tylko trudniej.”
Od literatury dziecięcej do Oriany Fallaci to nie lada wyzwanie…
„Iszallah” Fallaci miał ponad tysiąc stron, a wtedy nie było komputerów, więc można sobie tylko wyobrazić, jak ogromna była to praca. Sama nie wierzę, że tak to wyglądało, ale prawda jest taka, że pisałam ręcznie, a potem wszystko przepisywałam na maszynie Łucznik, która robiła taki hałas, że sąsiedzi nie mogli tego znieść.
Pierwsze poważne tłumaczenie i trudny, wnikliwie opisany temat, dotyczący okresu wojny libańskiej. Wyobrażam sobie, że oprócz trudności technicznych, podczas przekładu mogły pojawić się też jakieś trudności językowe?
Nie było łatwo, bo książka pełna jest militarnych terminów i wyliczeń, które Fallaci uwielbiała. Jest taki fragment, w którym autorka opowiada o stołówce żołnierzy i, wyliczając co było w magazynach, podaje jedenaście typów kiełbas. Ogromnie mnie to przeraziło. Wymyśliłam, co prawda nie jedenaście, ale kilka uniwersalnych nazw kiełbasianych i myślałam, że udało mi się wybrnąć z opresji. Po jakimś czasie, kiedy Fallaci sprawdziła z czyjąś pomocą polskie tłumaczenie, odesłała mi tekst z notatką na marginesie: „A gdzie reszta kiełbas?”.
Mój popisowy numer, który na szczęście został wychwycony przez redaktorkę, również miał miejsce przy tłumaczeniu Fallaci, tym razem były to reportaże z Wietnamu. Pojawiło się tam zdanie elementarnie proste: „La foresta era piena di liane e di bambù” (pl. Las pełen był lian i bambusów). Popatrzyłam na to zdanie i zamiast „bambù”zobaczyłam „bambini”. Pomyślałam sobie, że ludność uciekała ze wsi do lasu przed nalotami, więc bardzo prawdopodobne, że były tam również dzieci. Podczas nanoszenia poprawek, za każdym razem jak docierałam do tych „lian i dzieci” coś mi się nie podobało, ale zajrzałam do oryginału i cały czas widziałam tam „dzieci”, a nie „bambusy”. Nie umiem tego wytłumaczyć. Redaktorka mi opowiadała, że jak dotarła do tego momentu, to od razu się zorientowała i mało nie umarła ze śmiechu.
Po Fallaci trafiła Pani na autora swojego życia?
Zawsze żartuję, że dwaj mężczyźni mojego życia to Magris i Tabucchi i jako tacy, rzecz jasna, mnie utrzymują. Trafiłam nie na byle co, bo na „Dunaj” Claudia Magrisa. Książka, której narratorem jest podróżnik-erudyta snujący swoją opowieść nie tylko o pięknych naddunajskich krajobrazach, ale przede wszystkim o skomplikowanej historii i bogactwie kulturowego dziedzictwa położonych nad Dunajem regionów. Podzieliłam się z Anią Osmólską-Mętrak, bo okropnie mnie to przeraziło. To rzeczywiście było pasowanie na tłumacza, bo on jest nie tyle trudnym autorem, co bogatym jeśli chodzi o odniesienia kulturowe, historyczne, literackie. To naprawdę był wyczyn.
W tłumaczeniu ważne jest również odpowiednie oddanie stylu danego pisarza, bo przecież każdy pisze inaczej?
Bardzo ważne, żeby nie tłumaczyć wszystkiego jednym stylem. Do każdego tłumaczenia trzeba podejść z innym zbiorem narzędzi. Magris jest ironiczny, wielowarstwowy i niezwykle erudycyjny, ale nie obciąża tym swoich tekstów. On zaczynał jako typowy akademik, pisał bardzo ciężkim stylem o literaturze niemieckojęzycznej. Potem odkrył formę najpiękniejszą, która zagwarantowała mu największy sukces, czyli połączenie eseju, dziennika podróży i autobiografii esej, dziennik podróży i autobiografię. W takim stylu napisał „Mikrokosmosy” i „Dunaj” i to są rzeczywiście arcydzieła. Niestety, jak sam twierdzi, nie mógł kontynuować w nieskończoność, żeby się nie powtarzać, więc zaczął pisać grube, wielowątkowe i zawiłe powieści. Poza tym pisał też piękne, moim zdaniem, krótkie, przejrzyste powieści i opowiadania jak „Inne morze”. Z kolei Antonio Tabucchi jest szalenie literacki i melancholijny. Początkowo pisał taką pozornie prostą prozę, a potem ją skomplikował i naszpikował mnóstwem kryptocytatów krypto cytatów. Kwestie odwołań są zawsze najtrudniejsze dla tłumacza. Teraz każdy pisze postmodernistycznie, nawet jeśli się do tego nie przyznaje, i umieszcza w swojej prozie odwołania, które są zaszyfrowane. Dlatego zawsze powtarzam, że tłumacze to niezwykle skromne osoby, bo tylko oni wiedzą jaki trud kryje się za ich pracą.
Ogromną przyjemnością w pracy tłumacza musi być też to, że poznaje się autorów?
To jest osobny rozdział. Zawsze twierdzę, że między pisarzem a tłumaczem nawiązuje się więź miłosna niezależnie od płci i wieku. Nawiązuje się bardzo głęboka relacja, bo nikt tak uważnie nie czyta autora jak tłumacz. Tabucchi mówił, że „tłumacz widzi autora w piżamie” i to jest bardzo trafne i urocze określenie, bo kto, jak nie tłumacz, poznaje wszystkie jego słabości.
W obu wypadkach poznałam autorów osobiście i mogę się pochwalić, że w wypadku Magrisa to jest wielka przyjaźń. Znamy się i widzieliśmy się wielokrotnie, bo on jest wielkim bywalcem Polski. Napisał mi też kiedyś piękną dedykację, która jest esencją pracy tłumacza, napisał tak: „Joannie, dzięki której stałem się polskim pisarzem”. Tabucchi z kolei był bardziej zdystansowany, widziałam go raz czy dwa i czasem do siebie pisaliśmy. Wzruszające było to, że kiedy był już możeumierający, a ja o tym nie wiedziałam i pytałam go o jakieś rzeczy w tekście, to on jeszcze w takiej sytuacji pomyślał, żeby mnie odesłać do osoby, która się tym zajmowała.
Co poradziłaby Pani młodym tłumaczom, którzy chcą zaistnieć na rynku? W Pani przypadku najpierw pojawiły się propozycje z wydawnictw, a potem zaczęła Pani sama proponować autorów.
Powieść „Dunaj” została mi zaproponowana przez wydawnictwo PIW, które później nie chciało go wydać, ponieważ, jak twierdzili redaktorzy, autor zbyt łagodnie potraktował jeszcze wtedy socjalistyczną Jugosławię i Węgry. Musiałam sama szukać wydawcy i tak trafiłam do Czytelnika, który wydało tę i inne książki Magrisa. Później zaproponowałam im mojego ukochanego Tabucchiego i Pietra Citatiego, którego również bardzo cenię. Młodym tłumaczom powiedziałabym, że najlepiej jest wysyłać próbki tekstów i skupić się na konkretnej dziedzinie. Włoska literatura jest peryferyjna na polskim rynku i często wydawnictwa nie znają autorów, dlatego najpierw trzeba pokazać, o jaki tekst chodzi.
A co czyta tłumacz?
Bardzo lubię tematykę pamięci, Proust jest moją świętą księgą i czytam go całe życie. Ale mam też innych ulubionych autorów, głównie hiszpańskich i węgierskich. Bardzo cenię Kastylijczyka Javiera Marìasa i Katalończyka Jaume Cabré i przeczytałam wszystkie ich książki. O Marìasie napisałam nawet tekst do „Zeszytów Literackich”. Jeśli chodzi o Węgrów, to moim ulubionym jest Péter Nádas, autor książki zatytułowanej „Pamięć”, która jest absolutnym arcydziełem. Poza tym lubię też czytać o podróżach do Włoch, bo to jest mój temat badawczy. Tutaj wymienię autorów takich jak Paweł Muratow, autor przecudnych „Obrazów Włoch”, czy Dariusz Czaja. Poza tym warto też wspomnieć o wielkim autorze i akademiku chorwackim autorze Predragu Matvejeviću, który napisał „Inną Wenecję”, najpiękniejszą książkę o Wenecji jaka istnieje.
Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)
„Każdy człowiek cywilizowany ma dwie ojczyzny: swoją własną i Włochy” (Henryk Sienkiewicz)
Na moje pytanie, czy uważa Włochy za swoją drugą ojczyznę artystka Anita Piłat odpowiedziała właśnie tym cytatem. Absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, która w Rzymie mieszka od 1995 roku. Jak sama twierdzi do Włoch przywiodło ją przeznaczenie i nie wyobraża sobie życia w innym kraju. Niedawno, jako jedyna Polka, dołączyła do działającego w Rzymie kolektywu artystycznego „Collectivo Oxford”, zrzeszającego malarzy, rzeźbiarzy i grafików. Jej prace pokazywano na wystawach w ambasadzie w Watykanie oraz w polskiej i amerykańskiej ambasadzie w Rzymie.
Co Cię tu urzeka?
Tutejsze światło! Ono czyni magię! Dopiero tu, w Italii, odkryłam, że właśnie światło jest podstawową wartością w malarstwie: wzmacnia kolory, buduje cienie. Tu się zaczyna cała gra malarska. Lubię też włoską spontaniczność i otwartość. Idzie się we dwoje do pizzerii na Trastevere, a po niedługim czasie wszyscy w knajpce ze sobą rozmawiają jak starzy znajomi. Włosi to też naród artystów, kiedy mówię że jestem malarką, ludzie różnych zawodów zwierzają się, że też malują.
Kupują sztukę współczesną?
Rzym jest specyficzny. Tutejsze antykwariaty przyciągają kolekcjonerów sztuki dawnej. Sztuka nowoczesna o wiele lepiej sprzedaje się na północy, np. w Mediolanie.
Mogłabyś tam mieszkać?
Rzym czy Mediolan są piękne i dużo się tam dzieje. Jednak ja wybrałabym Toskanię. Widać tam zmiany pór roku, a zimą pada śnieg, który w Rzymie jest rzadkością. Toskania jest też bardziej różnorodna widokowo. I ma wspaniałą roślinność. Kiedyś w listopadzie przyjechałam z wiecznie zielonego Rzymu na sympozjum malarskie do Cortony, ujrzałam mgły i kolory polskiej jesieni. Zrozumiałam, że tego mi od lat brakowało.
Nostalgia?
Mam taki obraz z roku 1997. Typowy włoski krajobraz, pinie, góra Tivoli. Namalowany tu, w Rzymie, ale jego koloryt jest jeszcze polski. Z perspektywy czasu dostrzegam, jak bardzo brakowało mi wówczas Polski – w tym obrazie to wyszło.
Co Cię inspiruje?
Natura. Jednakże w sztuce chodzi o odnalezienie własnego klucza do jej przedstawiania. „Sztuka zaczyna się tam, gdzie się kończy naśladownictwo” – powiedział słusznie Oscar Wilde.
Twój cykl „Terra florata”?
Podczas studiów malowałam olejną farbą na płótnie: takie plenerowe pejzaże i martwe natury studenckie na zaliczenie. Przy dyplomie poczułam potrzebę eksperymentowania z fakturami, stworzenia cyklu abstrakcyjnego. Już sam proces przygotowań był ekscytujący. Poza wysiłkiem fizycznym, gdy sama składałam blejtramy i naciągałam ogromne płótna, była to niesamowita praca koncepcyjna, koncentracja, myślenie czym to wypełnić. Sięgnęłam po kleje, różne rodzaje piasku, zaczęłam bawić się fakturą, zmieniać gęstość farby, rozpryskiwać ją. Wkrótce potem trafiłam do Włoch, gdzie zanurzyłam się już tylko w interpretowanie natury.
Wiem, że spieszysz się powoli…
Tak, mam raczej refleksyjna naturę.Wychowałam się na łąkach, w sadzie, w ogrodzie, gdzie kwiaty mojej babci były wyższe ode mnie, a życie toczyło się spokojnie, bez pośpiechu. Teraz mieszkam w Rzymie, co ma zalety, ale jest też dość męczące. Żyjemy w trudnych czasach. Wzrosła przestępczość, zagrożenie zamachami terrorystycznymi, problem imigrantów, strajki komunikacji i manifestacje często paraliżują miasto. To negatywnie działa na człowieka. Natura jest więc dla mnie odskocznią. Blisko mojego domu rozciąga się duży park archeologiczny, ze starymi akweduktami, polami uprawnymi, drzewami oliwnymi. Tam często szukam inspiracji. Tam zapominam, że mieszkam w wielkiej, chaotycznej metropolii. Żyjąc tu i teraz, intuicyjnie staram się odreagować poprzez malowanie. W procesie tworzenia szukam przestrzeni, spokoju, harmonii i to chcę przekazać ludziom. Szuka nie lubi pośpiechu. Czasem, żeby coś dostrzec, nie wystarczy rzucić okiem. Sztuka nie mówi do nas wszystkich tym samym językiem; wręcz przeciwnie, każdemu krzyczy lub szepce do ucha w sposób, który tylko my sami jesteśmy w stanie zrozumieć. Nie zawsze da się to usłyszeć od razu.
Skąd w twoich obrazach tak częste nawiązanie do motywu drogi?
Droga – w sensie dosłownym – pojawia się wszędzie. Pewnego dnia – w Rzymie to żadne zaskoczenie – w parku, o którym wspomniałam, wykoszono trzciny, wybrano ziemię, by odsłonić ogromne głazy. Tyle czasu tam spędziłam, nie wiedząc, że pode mną jest stary rzymski dukt, ze żłobieniami od ciężkich kół. I że 2 tysiące lat życia Rzymian jest wyciśnięte w kamieniach tej niezniszczalnej drogi. Motyw drogi jest wielowymiarowy. Podróż postrzegam jako oczyszczenie po trudnych chwilach. Podróż to nieplanowane odkrycia, olśnienia, to dreszcz emocji, to spotkania z napotkanymi ludźmi. 2 lata temu pojechałam do Pompejów, obejrzeć w scenerii antycznych ruin czasową ekspozycję rzeźby naszego Mitoraja. Padał deszcz, parasol, kaptur, torba utrudniały fotografowanie. Byłam niepocieszona. Potem przeczytałam w wywiadzie z Mitorajem, że on najbardziej lubi swoje rzeźby właśnie w deszczu, który zmywa pyły, kurze, nadając kamieniowi lśnienie. I dostrzegłam to w moich zdjęciach. Zrozumiałam, jakie miałam szczęście, że akurat wtedy, podczas tej podróży, w samym środku upalnego sierpnia trafiłam na deszczową pogodę. Drogą jest też życie na emigracji. To przechodzenie przez lekcje pokory i kształtowania charakteru, gdzie na starcie zostawia się wszystko, co znajome by na mecie posiąść nowy język i kulturę. Jean Paul Sartre powiedział, że „Każdy musi odkryć swą własną drogę” – pragnienie wędrówki otwiera tę drogę.
Czy malarstwo sztalugowe ma przyszłość?
Interesujące malarstwo sztalugowe zawsze będzie cenione. Ma swoją magię. W obrazie trzeba się zakochać, tak jak Leonardo da Vinci , który nigdy nie rozstawał się z portretem Giocondy. Leonardo zostawił po sobie niewielkie płótna, jednak ich moc i piękno są ponadczasowe.
Czym jest dla Ciebie sukces?
Za sukces twórcy uważam stały rozwój, pokonywanie własnych ograniczeń, odnalezienie siebie. Dla mnie każdy obraz jest jak zapis ekg artysty, rejestruje palpitacje, emocje, wrażenia. Cenię ludzi wrażliwych i kreatywnych, raczej nie postrzegam sukcesu jako rankingu czy wyniku rywalizacji z innymi artystami.
Plany?
Aktualnie po raz pierwszy czuję potrzebę malowania czegoś, co byłoby dialogiem z miastem, w którym mieszkam. Chcę podjąć kwestię Colosseum jako „areny”, Rzymu jako „Wieży Babel” – mieszanki kulturowej i językowej.
Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)
Winnica Leonarda da Vinci to prezent dla artysty i naukowca od Ludovica il Moro, w momencie gdy pracował on jeszcze nad Ostatnia wieczerzą. To był gest uznania za „różne wspaniałe dzieła wykonane przez niego dla księcia”.
Winnica była położona za dzielnicą Porta Vercellina w Mediolanie, w pobliżu Borgo delle Grazie, na terenie wielkiej winnicy San Vittore. Darowizna przewidywała teren wielkości 16 pertyk bez konkretnego wskazania granic. W Kodeksie Atlantyckim i w I rękopisie francuskim znajdują się notatki Leonarda dotyczące terenu wielkości 100 łokci mediolańskich (około 59 metrów) na 294 łokci (około 175 metrów) co dawało łącznie powierzchnię około 15 i trzech czwartych pertyk mediolańskich, czyli około jednego hektara. Do niektórych z tych notatek dołączone są nawiązania do terenów sąsiadujących z winnicą. Darowizna od Ludovica il Moro została potwierdzona oficjalnym listem patentowym 26 kwietnia 1499. Luca Beltrami w 1920 roku opisał prawdopodobne, oryginalne położenie winnicy w miejscu mniej więcej równoległym do dzisiejszej ulicy de Grassi. Sfotografował też ówczesną, istniejącą jeszcze winnicę w momencie, gdy zaczynano karczowanie wszystkich upraw, po wcześniejszym podziale okolicznych terenów na części pod nowe konstrukcje.
Kiedy Francuzi napadli na Księstwo Mediolańskie zmuszając Ludovica il Moro do ucieczki, Leonardo również opuścił miasto i udał się w kierunku Mantui. Przed wyjazdem (zimą 1500 r.) wynajął winnicę Pietro di Giovanniemu da Oppreno, ojcu swojego ucznia Gian Giacomo Caprottiego, zwanego Salai. Władze francuskie, które zajęły miasto, zakwestionowały wszystkie ostatnie darowizny wykonane przez Moro i w 1502 roku skonfiskowały winnicę oddając ją niejakiemu Leonino Biglia, który był funkcjonariuszem Sforzów. Kiedy w 1507 roku Carlo II d’Ambroise poprosił Leonarda o powrót do Mediolanu z Florencji, w której wówczas przebywał, aby dokończył on niektóre rozpoczęte dzieła ten, z niemałą satysfakcją, wypomniał mu skonfiskowaną wcześniej ziemię. Winnica została mu oficjalnie oddana ze specjalną adnotacją, że artysta „nie musi płacić za nią ani grosza”. Leonardo pozostał w Mediolanie aż do 1513 roku. Stamtąd wyruszył do Rzymu, a później do Francji, gdzie zmarł. W swoim testamencie, zredagowanym przez Ambroise miesiąc wcześniej, rozkazał aby prostokątna winnica została podzielona na dwie równe części, z których jedna była przeznaczona dla Salaia, który zbudował tam swój dom, a druga dla Giovanbattisty Villaniego, służącego, który pojechał za artystą do Francji. W ostatnim akcie zapisanym jeszcze za życia, Leonardo przypomniał sobie o swojej winnicy.
Przy okazji Expo 2015, w pobliżu oryginalnego miejsca, została stworzona nowa „Vigna di Leonardo da Vinci”.