Carbonara to jedna z potraw-symboli włoskiej kuchni, a jednocześnie jedna z tych najbardziej niezrozumianych. Wystarczy pomyśleć o różnych jej wariantach regionalnych. Podstawą jest guanciale, pecorino, żółtko i pieprz, czyli składniki używane bardzo często w kuchni rzymskiej. Jednak niekiedy guanciale zastępuje bekon, jajko używane jest wraz z białkiem, a w miejsce pecorino używa się parmezanu.
Otrzymujemy wówczas coś zupełnie innego i odległego od oryginalnej receptury. Tymczasem zasady są proste: guanciale należy podsmażyć, a jajko oraz pecorino stapiają się z potrawą przy wyłączonym ogniu.
Przepis, który razem odkryjemy, nie narusza tradycyjnej receptury, acz wprowadza oryginalną nowinkę: zamiast makaronu użyjemy zielonych szparagów.
SKŁADNIKI dla 4 osób:
600 g zielonych szparagów
8 żółtek
10 łyżek sera pecorino
120 g cienko pokrojonego guanciale
pieprz czarny do smaku
PRZYGOTOWANIE:
Na samym początku umyjcie szparagi i pokrójcie je w cieniutkie paseczki. Tak przygotowane “spaghetti ze szparagów” gotujemy przez minutę we wrzącej, nieosolonej wodzie. Bardzo ważne, aby potem natychmiast schłodzić szparagi w lodowatej wodzie, w celu przerwania procesu gotowania i zachowania soczystego koloru i chrupiącej konsystencji.
Po osuszeniu szparagów weźcie plastry guanciale i podsmażcie na teflonowej patelni z niewielką ilością oleju na wolnym ogniu, aby się nie spaliło, ale pozostało chrupiące. Po uzyskaniu tego efektu zdejmujemy guanciale z patelni, wyłączamy ogień, ale zostawiamy pozostały na patelni tłuszcz.
W stalowej miseczce wymieszać żółtka i pecorino, dodać świeżo zmielonego pieprzu do smaku: ta mikstura doprawi nasze danie.
Bierzemy szparagi i obsmażamy je w tłuszczu po guanciale dodając odrobiny nieosolonego wrzątku. Podgrzewamy aż do odparowania całego płynu. Gorące szparagi mieszamy z kremem z jajek i pecorino w stalowej miseczce, z dala od ognia, dodając odrobiny nieosolonego wrzątku dla otrzymania bardziej kremowej konsystencji, nie obniżając przy tym temperatury dania.
Ułożyć naszą carbonarę na talerzu i udekorować wcześniej usmażonym na chrupko guanciale.
Artykuł został opublikowany w numerze 77 Gazzetty Italia (październik-listopad 2019)
Rodzina to jest siła, również w pracy zawodowej – przekonuje Pietro Negra, właściciel marki Pinko.
Marka została założona w latach 80. Przez Pietro i jego żonę Cristinę, dla której moda zawsze była pasją. Od samego początku małżeństwo dzieliło się obowiązkami dotyczącymi prowadzenia marki modowej. Cristina odpowiadała za stronę kreatywną, a Pietro zarządzał firmą od strony biznesowej. Dziś, mimo że Pinko przechodzi duże zmiany wewnętrzne, wciąż pozostaje marką rodzinną. W zespole są obecnie córki założycieli – Caterina i Cecilia. Pierwsza z nich jest dyrektorem kreatywnym. To właśnie dzięki niej Pinko zrezygnowało z naturalnych futer i stało się bardziej eko m.in. wspierając projekt „Treedom”, organizacji działającej na rzecz zalesiania terenów na całym świecie. Natomiast druga córka jest odpowiedzialna za komunikację marki. Po raz pierwszy w historii Pietro Negra zdecydował się też na wsparcie w pełni włoskiego i bardzo młodego zespołu. Od kilku miesięcy stroną biznesowa zajmuje się Federico Bonelli, a Emanuele Bianchi wcześniej zatrudniony m.in. w Diesel, Coccinelle oraz Dolce & Gabbana zasilił zespół jako dyrektor marketingu. Caterina Salvador natomiast została dyrektorem ds. produktu, w swoim życiorysie ma współpracę z takimi markami jak Giorgio Armani, Hugo Boss, Calvin Klein, Dolce & Gabbana, Coin. „To dopiero początek większego projektu, który będziemy sukcesywnie wprowadzać w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Wierzymy w siłę młodych pokoleń. Dlatego stworzyliśmy całkowicie nowy zespół, aby wzmocnić i tak już udany model biznesowy”- komentuje zmiany kadrowe Pietro Negra.
Kolekcja na sezon jesień zima 2019/20 jest pierwszą stworzoną przez odświeżony team. Jednak kobieta Pinko pozostała niezmienna – pełna pasji, z uwagą śledząca najnowsze tendencje, ale wybierająca z nich tylko te, które pasują do jej indywidualnego stylu. To z myślą o niej tworzona jest linia Pinko Black łącząca elegancję z rockowym pazurem. Na ubraniach można znaleźć bardzo dużo połyskujących detali, bo przecież kobieta Pinko nie może pozostawać obojętna. Tą kolekcją marka wraca do swoich korzeni, czyli lat 80. Znajdziemy więc bufiaste rękawy, mini spódniczki, t-shirty z nadrukami i głębokie dekolty. Ponadto wyjątkową mieszankę kolorów, materiałów, wzorów i faktur. Dzięki temu w zależności od pory dnia okazji i nastroju kobieta może się za każdym razem zmienić nie do poznania. Twarzą marki została więc charyzmatyczna Madison Headrick – światowa top modelka, która ucieleśnia nowoczesne piękno i potrafi zmieniać się niczym kameleon. W swoich kampaniach Pinko zawsze stawia na wyjątkowe twarze i modelki światowego formatu. Wśród nich znalazły się m.in.: Naomi Campbell, Eva Herzigova czy Sara Sampaio. „Dzisiaj o rozwoju firmy trzeba myśleć w sposób globalny. Najważniejsza jest elastyczność, umiejętność przewidywania różnych scenariuszy i łatwość dostosowywania do nowych zasad gry. To staramy się robić każdego dnia” – mówi Pietro Negra. „W firmie każdy z nas ma własną przestrzeń do działania dzięki temu świetnie się uzupełniamy, co jest dowodem na to, że rodzinna firma może mieć siłę zaistnieć na światowym rynku mody” – dodaje.
Dopiero zaczął się pierwszy poranek z mojego miesiąca w Polsce a zdaje mi się, że minęło już kilka dni. Ledwo zdążyłam przyjechać a już zostałam wciągnięta w polskie szaleństwo, począwszy od towarzyszenia mojemu tacie w spotkaniu biznesowym w ambasadzie, a skończywszy na wiadomości, że następnego dnia zacznie się mój pierwszy kurs języka polskiego.
Idąc do szkoły IKO Nowym Światem, tak jakbym widziała go po raz pierwszy zachwyciłam się poczuciem porządku i elegancji dziewiętnastowiecznych budynków odnowionych między 1950 a 1960 rokiem. Czuję, że coś ciągnie mnie za rękaw kurtki, tata każe mi skręcić w boczną ulicę i wtem krajobraz zmienia się całkowicie, jakbym znalazła się w innej części miasta. W miejscu bieli budynków przy głównej ulicy pojawia się przygaszona żółć bloków zbudowanych w czasach komunizmu. Dotarliśmy na miejsce. Wchodzę do sali i zauważam, że jestem najmłodsza z grupy, na lekcji jest jeszcze nauczycielka angielskiego, która ma męża Polaka, i która po latach spędzonych w Warszawie postanowiła nauczyć się języka, aby zdobyć obywatelstwo polskie; nigeryjska zakonnica, która życie poświęciła dla zakonu na obrzeżach miasta; programator gier komputerowych, młody Japończyk poszukujący pracy i inspiracji; arabski trener personalny, który niedawno się tu przeprowadził oraz kanadyjski profesor ekonomii. Ta sytuacja wydała mi się początkiem żartu, i tym właśnie się stała.
Już pierwszego dnia musieliśmy spróbować mówić po polsku, jako że podobno jest to najlepszy sposób, aby naprawdę się nauczyć tego języka. Dzięki temu, lekcja po lekcji, zaczęło się tworzyć między nami poczucie solidarności w pomaganiu sobie podczas tej przygody. To było niesamowite, widzieć jak wszyscy ci ludzie, tak skrajnie różni, mieli odwagę podjąć się nauki tego dosyć trudnego języka, akceptując wiele jego dziwaczności, i jak każdy z nich osiąga postawiony sobie cel. Ważnymi postaciami były nasze dwie nauczycielki o dwóch różnych podejściach – jedna skupiała się bardziej na gramatyce, druga na mówieniu – które sprawiły, że po trzech tygodniach nauki potrafiliśmy już tworzyć i rozumieć krótkie dialogi niezbędne w codziennym życiu, używając jednego z najtrudniejszych języków na świecie.
Jednak mój pobyt w Polsce nie skupiał się tylko na kursie językowym. Miałam możliwość zwiedzenia tego kraju, odwiedzając miejsca, w których już byłam i odkrywając nowe. Szczególną charakterystyką Polski jest skrajna różnorodność energii, które można wyczuć w danych miastach, co może wynikać również z rozstawienia geograficznego między nimi. Podróżowałam głównie pociągiem i to, co przykuło moją uwagę to rozległość krajobrazu. Z okien pociągu widać przede wszystkim ogromne lasy lub bezgraniczne łąki o różnych odcieniach zieleni, które nie dają żadnych wskazówek na to jak wyglądać będzie miasto, do którego się jedzie. Obserwowanie tych krajobrazów jest absolutnie relaksujące i magnetyczne, co straciliśmy poniekąd we Włoszech, ponieważ natura jest teraz tylko tłem, straciła rolę głównej bohaterki na rzecz fabryk.
Pierwszym przystankiem jest Kraków, miasto z dostojną architekturą i budynkami, które wprawiają w relaksujący nastrój, sprawiając wrażenie, że czas płynie wolniej. Tu wyróżniają się twarze studentów i turystów, którzy spacerują po brukowanych ulicach, mijają główny plac i podążają za murami zamku. Średniowieczna architektura, składająca się głównie z budynków z cegły, to sceneria, w której miesza się energia młodych studentów z niezatartą obecnością przeszłości naznaczonej szczególnie drugą wojną światową. Za Wisłą, która przecina Kraków, znajduje się Fabryka Schindlera, a 70 kilometrów za miastem jest obóz koncentracyjny Auschwitz Birkenau, najbardziej tragiczny i znaczący symbol zagłady Żydów. Da się tu zauważyć dwie rzeczywistości, które opowiadają historie bolesne, acz różne: jedna jest o nadziei, mówi o miejscu, z którego zdołało uwolnić się wielu ludzi, pomimo zagrożenia i niebezpieczeństwa. Druga ukazuje najczarniejszy punkt historii świata. Miejsce jest znane każdemu, przez co wydaje nam się, że jesteśmy gotowi je odwiedzić, wyobrażając sobie jakie emocje może w nas wzbudzić. Jednak jak tylko znajdziemy się w tym miejscu, czujemy, że chyba nigdy nie będziemy w stanie całkowicie pojąć dramatu tych ludzi, którzy się w nim znaleźli.
Po Krakowie przyszedł czas na Gdańsk, czyli całkowite przeciwieństwo, zarówno pod względem geograficznym, jak i kulturowym. Jeśli Kraków jest tłem, to Gdańsk jest głównym bohaterem i tak jak we wszystkich nadmorskich miastach wyczuwalne jest poczucie niezależności i wolności, które odróżniają Gdańsk od pozostałych polskich miast, które odwiedziłam. Razem z majestatycznością głównej ulicy wyróżnia się siła budynków z czerwonej cegły, wśród których Bazylika Mariacka Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, największy kościół z cegły na świecie, oraz Gdański Teatr Szekspirowski projektu architekta Renato Rizzi’ego, otwarty w 2014 roku. Jako że jest to miasto składające się z małych kanałów, nie mogło zabraknąć przedstawienia w wykonaniu mojego taty, który wpadł na pomysł wiosłowania w prawdziwej weneckiej gondoli na Motławie.
Pod koniec mojego miesiąca w Polsce byłam na festiwalu muzycznym Orange Music Festival (*Orange Warsaw Festival), na który przybywają zarówno młode osoby, jak i rodziny z dziećmi. Było to fantastyczne doświadczenie, które odbywa się na torze wyścigów konnych w Warszawie, gdzie jest kilka scen, na których występują różni artyści z całego świata, otoczonych food-truckami i grami, wszystko idealnie zaplanowane i zorganizowane, tak aby zadowolić zróżnicowaną publikę. Clou wieczoru był występ eklektycznej Miley Cyrus, od dziecka mojej ulubionej wokalistki.
Ostatniego dnia przed odjazdem spacerowałam ulicami Warszawy i natknąwszy się na typowy bar mleczny przypomniały mi się uczucia towarzyszące mi podczas moich pierwszych wizyt w Polsce. Nie rozumiałam, co tak bardzo w tym miejscu przyciągnęło mojego tatę. Wydawało mi się przestrzenią ciemną, ogołoconą, surową, rygorystyczną, złożoną z tradycji, które wydawały mi się odległe od tego, do czego byłam przyzwyczajona. Lecz z czasem wiele się nauczyłam o tym kraju i zauważyłam jak się zmienia i stara się znaleźć to, czego mu brak, poznając i przyjmując nowe kultury i języki. Polska ma solidne korzenie, które w przeszłości zostały uciemiężone i ukryte, i po fizjologicznym procesie niezbędnym do ich rozkwitu, dziś może dążyć do splecenia ich z innymi, aby stać się silniejszą, bardziej otwartą i bogatszą. Wśród Polaków poznałam wiele osób, które poszukują jakości, piękna i perfekcji, kierując się przy tym strategią i energią.
Jako młoda Włoszka do tej pory widziałam Polskę jako kraj pełen możliwości na przyszłość, zarówno w turystyce, jak i w świecie pracy, i jestem ciekawa jak bardzo będzie zmieniona, kiedy odwiedzę ją po raz kolejny.
Artykuł został opublikowany w numerze 76 Gazzetty Italia (sierpień-wrzesień 2019)
Czas jakby zatrzymał się na bezdrożach, pośród pofałdowanych ziem, spadzistych wybrzeży, dolin i wzgórz, między serpentynami zakurzonych dróg. Prowadzą one raz wśród bujnej roślinności, kwiatów o wyraźnych barwach, a chwilę później przez suchą, popękaną ziemię porośniętą kępkami spragnionej deszczu flory. Jedna z tych dróg biegnie przez park krajobrazowy do latarni na Capo Caccia, skąd chętnych zaprowadzi po schodach, stromym zboczem aż do grot Neptuna; inna do małej wioski, z której pamięta się jedynie aromat kawy i upał, który nadawał wszystkiemu – drogom, ludziom i budynkom – piaskowej barwy i stanowił nierozerwalny, konieczny element jej istnienia; a jeszcze inna odkryje przed oczami podróżnych lazur wody przy jednej z najpiękniejszych plaż północy – la Pelosa – gdzie w ciągłej gotowości, na niewielkiej wysepce wciąż trwa samotna, średniowieczna wieża ostrzegawcza, Torre della Pelosa.
O tym, że Sardynia skrywa tajemnicę większą niż można podświadomie odczuć, przypominają nuragi – kamienne budowle, często w formie ściętego stożka, wznoszone bez użycia zaprawy prawdopodobnie przez starożytną cywilizacje nuragijską. Na terenie Sardynii budowli tych znajduje się około siedmiu tysięcy, najstarsze datowane na ok. II wiek p.n.e. Przywodzą one na myśl, owiane równie tajemnicza aurą, apulijskie trulli. Sardynia to Włochy poza Włochami, wyspa, gdzie odkrywa się Italię inaczej, w pełni rozumiejąc i akceptując autonomię tego regionu; regionu starożytnych budowli, kamiennych twierdz, owiec i portów.
BOSA
Fotografie miasteczka, wykonane z pobliskiej drogi, które oglądałam jeszcze przed podróżą, przywodziły na myśl kolorowe domostwa weneckiego Burano. Barwne case w Bosie wzniesione zostały na stromych zboczach wzgórza, na których rozciąga się starówka miasteczka, otoczona bujną zielenią lasów i gajów oliwnych, w przeciwieństwie do tej weneckiej, otoczonej turkusem laguny.
Bosa, umiejscowiona tuż przy żeglownej rzece Temo, w pierwszej chwili, gdy zapuszczamy się w gąszcz dusznych ulic, sprawia wrażenie wyjątkowo niedostępnej twierdzy, a mieszkańcy – o rysach twarzy niezwykle wyraźnych, głęboko zapadających w pamięć – zatroskani, nieobecni. Kierujemy swoje kroki ku kamiennym schodom prowadzącym na szczyt wzgórza, do zamku Serravalle, wzniesionego przez rodzinę Malaspina w XIII wieku. Dopiero wówczas, w miarę pokonywania kolejnych stopni, miasto jaśnieje, nabiera barw, jakby dopiero co dostrzegło naszą obecność. Masywne, kamienne ściany zamku przypominają wiekowego starca pilnującego swych włości, a z jego rozciągniętych ramion – kamiennych murów – można dostrzec okoliczne wzniesienia pokryte drzewami oliwnymi, rzekę biegnącą ku morzu, wybrzeże i położoną przy nim, skąpaną w słońcu – Bosa Marina. Schodząc krętymi, wyłożonymi kocimi łbami dróżkami prowadzącymi od zamku z powrotem ku dolinie, Bosa ukazuje nam nieśmiało swe kolory, ujawnia swój wdzięk, a promienie słońca delikatnie muskają barwne fasady domów. Szare i smutne miasto, które tamtego słonecznego dnia przywitało nas po przyjeździe, wydawało się być już tylko dziwną iluzją. Bosa nabrała żywych odcieni, pastelowe kwiaty o długich, zielonych łodygach kołyszą się na ciepłym wietrze, zwisając ku nam z balkonów i przymocowanych do ścian doniczek. Zupełnie jakby miasto otworzyło się przed nami w momencie, gdy zdecydowaliśmy się przekroczyć bramę zamku.
ALGHERO
Przed godziną ósmą rano ulice starówki są zupełnie puste, podobnie jak prowadząca do portu Bastioni Marco Polo. Tam, pastelowe, piaskowe i zabielane fasady domów zwrócone są ku spokojnej tafli morza jak stęsknione ukochane za wyczekiwanym żeglarzem. Stopniowo, Lungomare Dante zaczyna się zapełniać. Każdego ranka można spotkać tego samego pana z pieskiem, dziadka z wnukiem w nosidełku, dbające o sylwetkę panie i ich instruktorkę. Tylko co jakiś czas zatrzyma się ktoś, aby uwiecznić na fotografii zaparkowany przy chodniku oryginalny motocykl na niemieckich rejestracjach.
Na terenie miasta wciąż zachowało się w całkiem dobrym stanie osiem wież obronnych, z których niegdyś wypatrywano najeźdźców. Przy jednej z nich, Torre di Sulis, co wieczór przygrywa ten sam młodzieniec, a jego muzyczny repertuar opowiada historię miasta. Śpiewa po hiszpańsku, włosku, w dialekcie, a ostatecznie wyciąga dłoń także ku zagranicznym turystom i śpiewa dla nich w uniwersalnym języku angielskim.
W Alghero ulica to jednocześnie via i carrer, a dwoista natura miasta i zawiłe karty jej historii widoczne na każdym kroku, zachęcają do zgłębienia jej przeszłych losów. A pamiętają o nich z pewnością średniowieczne fortyfikacje, aż żal, że nie mogą przemówić i opowiedzieć o czasach, gdy Sardynia należała do Królestwa Aragonii; o czasach, kiedy to mieszkańcy miasta zostali wysiedleni, a na ich miejsce sprowadzono osadników z Katalonii. Po dziś dzień usłyszeć można z ust rezydentów język kataloński, obok lokalnych potraw bez trudu odnajdziemy paellę, a herb i flagę miasta zdobią dwie barwy: żółty i czerwony.
Zbudowana w kamieniu starówka Alghero to ciche zaułki mieszkalne, które w mgnieniu oka zmieniają się w gwarne piazze, pełne rozmaitych botteghe, restauracji, sklepików pachnących cukrem i owocami oraz jubilerów, szczycących się głównie jednym typem wyrobów – z czerwonego korala. O zmierzchu Piazza Civica jaśnieje subtelnym światłem zawieszonych nad naszymi głowami latarenek, nadających starówce uroczego klimatu. Podążając dalej Forte della Maddalenetta dotrzemy do portu, a tam zapach morskiej bryzy i lokalnych potraw zaprowadzi nas do stołu. Prawie każdy posiłek rozpoczyna się od schrupania papieru nutowego: pane carasau (nazywany także carta da musica ze względu na przyjemny hałas chrupania jaki towarzyszy jego spożywaniu) to tradycyjny, bardzo cieniutki placuszek chlebowy serwowany często w formie przystawki. Smakuje doskonale w akompaniamencie oliwy z oliwek i oczywiście lokalnego sera pecorino, którego masowe wyroby dostępne na każdym kroku nie dziwią wcale, gdy podczas podróży przez wyspę zauważymy liczne, pasące się na polach stada owiec. Alghero, jakże smaczne i piękne miasto o niezwykłej historii!
W tym odcinku Diana Dąbrowska opowiada o niedocenianej twórczości Alberta Lattuady, kinie sycylijskim, tematyce mafijnej, o tym, jak filmy są nierozerwalnie złączone z sytuacją kulturowo-społeczno-polityczną panującą w czasie ich powstawania oraz wszechstronnym dorobku artystycznym Alberta Sordiego.
Artykuł został opublikowany w numerze 65 Gazzetty Italia (październik-listopad 2017)
Ze Spoleto do Warszawy, w imię smaku i miłości. Tak oto w jednym zdaniu możemy streścić historię Stefano Cherubini, który wraz z żoną Barbarą, ekspertką w przyrządzaniu deserów i lodów, zarządzają restauracją Piccola Italia i cukiernią Dolce Amaro. W tych dwóch lokalach, usytuowanych jeden nad drugim przy ulicy 1 Sierpnia na warszawskiej Ochocie, odnajdujemy kawałek Włoch z nutą Umbrii.
Barbara e Stefano Cherubini
„Polskę odkryłem przez przypadek, podczas podróży w 1998 roku. Wówczas tutejsze życie bardzo różniło się od dzisiejszego, jednak nietrudno było zauważyć, że Polska to kraj o wielkim potencjale rozwoju”, mówi Stefano Cherubini, który przybył do Polski mając już doświadczenie w pracy w różnych lokalach we Włoszech.
„Miał szczęście, że udało mu się spotkać mnie!”, wtrąca jego żona Barbara, wspominając ciężkie początki, gdy autentyczny smak kuchni włoskiej nie zawsze doceniany był przez gości. „Stefano zawsze gotował all’italiana, prawdziwie po włosku, nigdy nie poddając się polskim gustom. Czasami, kiedy podawaliśmy carbonarę zdarzało się nam trafić na klientów, którzy, przekonani iż doskonale znają prawdziwy przepis na to danie, pytali nas dlaczego serwujemy je bez śmietany i zielonego groszku!”
Ale Cherubini nie dali za wygraną. „Mówili nam, że restauracja szybko upadnie, jeśli będziemy wciąż serwować taką kuchnię! Tymczasem w przyszłym roku będziemy świętować 20-lecie działalności!”, podkreśla Stefano.
Początkowo było również trudno znaleźć produkty?
S.C.: „Oczywiście, w tamtym czasie nie można było znaleźć prawie żadnych składników potrzebnych, aby gotować po włosku. A sekret włoskiej kuchni, jak wszyscy wiemy, tkwi właśnie w jakości produktów. Tak więc od czasu do czasu jeździłem do Umbrii i wracałem, nierzadko z przygodami, samochodem przepełnionym paczkami z oliwą, serami i salami. Były to pewnego rodzaju podróże nadziei, przez wyboiste drogi i trzy zakorkowane przejścia graniczne.”
Barbara Cherubini: „Ale było warto, bo powoli Polacy zaczęli podróżować do Włoch i gdy wracali z wakacji i przychodzili do nas, rozpoznawali prawdziwe włoskie dania. A wśród odwiedzających Piccola Italia gości narodziło się i rozprzestrzeniło powiedzenie: „idę zjeść do Włochów”. Byliśmy i nadal jesteśmy gwarancją włoskiej jakości. Ostatnim punktem zwrotnym były opinie jakie o naszej restauracji napisał dziennikarz Nowak. Nagle przed naszą restauracją zaczęły ustawiać się kolejki, choć połowę mniejsze od tej jaką widzicie dziś. W tym czasie Stefano gotował, a ja podawałam dania do stołów. I pewnego razu, widząc przepełniony lokal i ustawionych w kolejce gości, zastanowiliśmy się: „co się właściwie dzieje?” Następnie powiększyliśmy restaurację i zatrudniliśmy innych włoskich kucharzy.”
S.C.: „Kiedy otworzyłem Piccola Italia, oprócz nas istniały tylko dwie inne włoskie restauracje. Teraz wszystko się zmieniło. Na każdym rogu można natknąć się na włoską, choćby tylko z nazwy, restaurację. Dla mnie ważne jest, aby polski klient wiedział co oznacza jeść po włosku, ponieważ tylko wówczas zrozumie czy serwowane mu danie jest prawdziwie włoskie. Jakość produktów robi różnicę. Wystarczy zamówić najprostszą potrawę, jak na przykład makaron z sosem pomidorowym i bazylią i skosztować czy sos nie jest kwaśny, parmezan smaczny, a makaron odpowiednio ugotowany.”
Gotujecie po włosku z nutą Umbrii?
S.C.: „Na początku zaproponowałem tylko klasyczne dania kuchni włoskiej. Następnie, powoli, czekając aż klienci przyzwyczają się do tych smaków, zacząłem wprowadzać dania bardziej regionalne i wymyślne. Oliwę, ser, salami, trufle sprowadzane bezpośrednio z Umbrii. Ryby jednak przyrządzamy bardziej w guście kampańskim, w związku z tym, że nasz główny kucharz pochodzi z Neapolu.”
A kiedy otworzyliście cukiernię?
S.C.: „W 2012 roku nadarzyła się okazja zagospodarowania lokalu pod restauracją. Barbara była niepewna, ale wiedziałem, że chciałaby się tego podjąć, ponieważ specjalizuje się w wyrobie lodów. I tak narodziła się cukiernia Dolce Amaro”.
B.C.: „Uczyłam się uczęszczając na kilka kursów we Włoszech, a także pod okiem wielkiego maestra deserów lodowych Palmiro Bruschi della Carpigiani. Jednak Dolce Amaro to nie tylko lody, ale i tradycyjna, przytulna włoska cukiernia, w której serwujemy wypieki w kształcie łabędzi, cannoli, włoskie ptysie, owocowe babeczki, ale także klasyczne polskie wypieki. To niezwykła przyjemność widzieć jak z czasem coraz więcej klientów kupuje nasze desery, aby zabrać je w formie podarunku, gdy są zaproszeni gdzieś na kolację.”
S.C.: „Mamy też specjalnego klienta, prezesa fundacji charytatywnej, która pomaga szpitalowi Dzieciątka Jezus. Kiedy dowiedział się, że przygotowujemy (tylko z drożdży w sposób, który czyni wypieki niezwykle lekkimi) szereg tradycyjnych, polskich słodkości – drożdżówki z ricottą, z jagodami oraz pączki – zaczął kupować je coraz częściej i w coraz większych ilościach. Czasami przychodzi i kupuje je wszystkie! Była to dla nas wielka satysfakcja, wiedząc, że następnie zanosi je do szpitala dla lekarzy i poszczególnych pacjentów.”
Dlatego zatem, w Warszawie coraz bardziej przepełnionej lokalami włoskimi jedynie z nazwy, zjeść obiad w Piccola Italia lub napić się pysznej kawy i skosztować słodkości w Dolce Amaro, oznacza cieszyć się pewnym, prawdziwym włoskim smakiem, a przede wszystkim zdrowym posiłkiem, przygotowanym z wysokiej jakości produktów.
Od 24 czerwca do 14 sierpnia w Galerii Nanazenit na warszawskiej Pradze, będzie można obejrzeć obrazy Ryszarda Szozdy.
Artysta, urodzony w 1976 w Krakowie, aktualnie mieszka i pracuje w Warszawie. Szozda to absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Wydziału Fotografii Uniwersytetu Duisburg-Essen w Niemczech. Początkowo zajmował się głównie grafiką i fotografią, od 2012 skoncentrował się na malarstwie.
Absolwent Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w 2001 roku. W latach 1999 – 2000 studiował na Wydziale Fotografii Uniwersytetu Duisburg-Essen w Niemczech. Do 2007 zajmował się przeważnie grafiką i fotografią, od 2012 skoncentrował się na malarstwie. W swoich pracach eksploruje tematy związane z symboliczną przemocą, zagrożeniem rasizmem i wojną obecną we współczesnej ikonosferze. Autor projektów: Sig Sauer i Wiza Amerykańska w 2000 roku w Galerii Otwartej prowadzonej przez Rafała Bujnowskiego i Wilhelma Sasnala. Współtwórca i reżyser filmu dokumentalnego „Don’t pay me” o negacji konwencjonalnego priorytetu gromadzenia pieniędzy i dóbr (www.dontpayme.com). Współredaktor audycji „Ptaki i ornitolodzy” o sztuce współczesnej w internetowym projekcie radiowym Radio Głosy (radioglosy.pl). Autor wielkoformatowych obrazów do przedstawienia „Zew Cthulhu” w reżyserii Michała Borczucha w Teatrze Nowym w Warszawie w 2017. Laureat nagrody głównej Arte Laguna Prize 2019 w Wenecji.
Gazzetta Italia 81 już w Empiku! W epoce post-covidu Gazzetta Italia powraca w formie papierowej we wspaniałym, 88-stronicowym wydaniu, w którym znajdziecie obszerną i dogłębną analizę rzymskiego kompleksu urbanistyczno-architektonicznego EUR. Tym razem Gazzetta zabierze Was w podróż po cudach Jeziora Garda, ciekawostkach Perugii i uroku polskich ogrodów renesansowych.
Znani dziennikarze sportowi Piotr Dumanowski i Dominik Guziak odkryją przed Wami tajemnice polskich piłkarzy grających we Włoszech. A do tego mnóstwo dobrego kina oraz wywiad z reżyserem Ferzanem Ozpetkiem, którego nowy film wchodzi właśnie na polskie ekrany, a także hołd złożony wielkiemu aktorowi Alberto Sordiemu w stulecie jego urodzin. Kuchnia, język, moda, propozycje lektur, wydarzenia Włoskich Instytutów Kultury i wiele więcej w nowym, niepowtarzalnym wydaniu!
Artykuł został opublikowany w numerze 80 Gazzetty Italia (maj 2020)
Już Etruskowie umieszczali na swoich żeglarskich mapach róże wiatrów, które wskazywały kierunki świata oraz najczęściej wiejące z tych kierunków wiatry. Do mistrzostwa w ich dokładności jak i formie graficznej doszli średniowieczni kartografowie ówczesnych potęg morskich Genui i Wenecji.
Wiatr czyli powietrze w ruchu – to idealny symbol samochodu. Wygląda na to, że pierwszym samochodem, który nawiązywał swoją nazwą do powietrza był Chrysler Airflow z 1934, jednak nazwę wiatru jako pierwszy w 1936 otrzymał Lincoln Zephyr.
Muszę przyznać, że włoskie firmy mają z nazywaniem swoich aut mały problem, Fiat albo czemuś nada nazwę „Tipo” albo coś ponumeruje np. „500” albo wymiesza jedno z drugim, jak przy „seicento”. Alfa robi to tak samo a Ferrari tonie w mieszance pojemności cylindrów i skrótów np. 308 GTB. Sytuacja wygląda lepiej u Lancii [choć obecnie cała marka wygląda nie tęgo] i u Lamborghini, gdzie po paru pierwszych numerowanych modelach przeszli na… no cóż, hiszpańskie nazwy. Maserati w tym kontekście znalazło się gdzieś pośrodku, pierwotnie wszystko nazywali pojemnościami silnika lub ilością cylindrów, aż w 1963 pojawiło się Quattroporte i, to co nas dzisiaj bardziej interesuje, Maserati Mistral. Mistral to wiatr wiejący na południu Francji i właśnie stamtąd do fabryki w Modenie dotarła nazwa dla tego nowego modelu. Zaproponował ją wspólnik francuskiego dealera marki Jean’a Thépenier i przyjaciel głównego projektanta Pietro Frua, pułkownik John Simone. Tak zaczęła się trwająca do dzisiaj tradycja nadawania nazw wiatrów kolejnym, choć nie wszystkim, nowo powstającym modelom. W 1966, na 48. Międzynarodowym Salonie Samochodowym w Turynie, pojawia się drugi z „wietrznych” braci – Maserati Ghibli. Tym razem pełny tumanów piasku wiatr wieje znad Libii i jest częścią potężnego, władającego Morzem Śródziemnym, Scirocco. Ma on swój wpływ na okresowe zalania Wenecji lub pokrycie ulic np. Florencji drobnym czerwonym pyłem, czego doświadczyłem osobiście, kiedy mający następnego dnia zawieść nas do ślubu umyty do perfekcji samochód, rano bardziej przypominał saharyjską wydmę niż lśniącą limuzynę.
Technologicznie Ghibli nie był innowacyjny, podwozie pochodziło z modelu Mexico lub jak kto woli ze skróconego po raz kolejny podwozia Quattroporte. Z flagowej limuzyny podebrano także świetny, choć powoli starzejący się silnik pochodzący ze sportowego 450S z 1956r. Wprowadzono jednak jedną ważną modyfikację – chodzi o układ smarowania z suchą miską olejową. Dzięki temu rozwiązaniu pracujący wtedy dla Studio Ghia Giorgetto Giugiaro mógł maksymalnie obniżyć sylwetkę auta, tworząc jedno z najpiękniejszych GT wszechczasów. Nieskończenie długa maska silnika kończąca się wąskim i płaskim grilem chłodnicy w praktyce pełniła także rolę chyba najdroższego w tamtych czasach przedniego zderzaka. Dalej za nisko poprowadzoną szybą pojawiało się przestronne i komfortowe wnętrze oraz olbrzymi, zamykający wszystko bagażnik. Maserati Ghibli miało klimatyzację, elektrycznie sterowane szyby, wspomaganie kierownicy, wentylowane tarczowe hamulce, do tego montaż postawił na najwyższą jakość wykonania, wszelkie spasowania były idealne, to samo dotyczyło powłoki lakierniczej.
Jak przystało na rasowe GT auto było również szybkie z czego nie omieszkali korzystać jego kierowcy pędząc po niedawno ukończonej [1964] Autostradzie „del Sole” z pedałem gazu wciśniętym do końca. Mogli to robić bezkarnie, gdyż limity prędkości na włoskich autostradach ustanowiono w związku z kryzysem paliwowym dopiero w 1973.W terenie zabudowanym ograniczenie do 50 km/h obowiązywało od 1959, jednak tam im wolniej ten samochód się poruszał, tym większy wzbudzał podziw. Miały w tym swój spory udział po raz pierwszy użyte przez Maserati felgi ze stopów lekkich firmy Campagnolo. Alufelgi jak je dzisiaj określamy pierwszy zastosował Ettore Bugatti w swoim Type 35 podczas wyścigu o Grand Prix w Lyonie 3 sierpnia 1924. Gdy Maserati zdecydowało się w końcu na ich wprowadzenie, były one już w ofercie wszystkich liczących się producentów, choć najdłużej
ociągał się z tym Aston Martin [1969] i Mercedes [1970].
Jak bardzo Ghibli mógł się podobać niech świadczy historia właściciela marki Ford. Mimo tego, że stylistyka auta kłóciła się ze wszystkim co wtedy proponowali projektanci z Detroit, Henry Ford II, gdy je zobaczył wysłał do Modeny ofertę na zakup… całej firmy Maserati i po raz kolejny wcześniej było Ferrari] „dostał kosza” od Włochów. Zadowolił się zakupem samego auta, za które musiał zapłacić 19.000 $ czyli równowartość czterech swoich fordów Thunderbird. Ghibli po modelu 3500 GT było kolejnym komercyjnym sukcesem Maserati, w końcówce lat 60. wraz z Lamborghini Miura stanowił nieszablonową parę, razem wyglądały jak Marcello i Sofia w motoryzacyjnej wersji „Matrimonio all’italiana”.
1968 to rok debiutu otwartej wersji Ghibli Spider, których przez cztery lata produkcji powstało zaledwie 100 egz. W 1970 pojawiła się najbardziej dzisiaj poszukiwana przez kolekcjonerów wersja SS [Super Sport] z silnikiem o pojemności 4931 cm3 i zwiększonej zaledwie o 10 KM mocy. W tej specyfikacji firma wypuściła następne 25 egz. Spidera.
Produkcję drugiej generacji Ghibli trwającą kolejnych siedem lat rozpoczęto w 1992 i chyba nie przesadzę twierdząc, że najlepsza w nim była… nazwa.
Najnowsza odsłona Maserati Ghibli miała premierę 19 kwietnia 2014 w Szanghaju na Asian Motor Show. Samochód wygląda jak pomniejszone Quattroporte, co wcale nie jest wadą, można natomiast pokręcić nosem na oferowaną w nim gamę silników diesla.
Model w kolekcji SOMA to Minichamps z 2008 i jest jej ozdobą. Ładnie wykonane wnętrze, silnik, lampy i chromy. Gorzej z lakierem, gdyż po latach powoli pojawia się na nim „gęsia skórka”. Niemiecka firma wypuściła także wersję Spider, niestety kiedyś przymknąłem na nią oko czego dzisiaj już bym nie zrobił. Kończąc na Niemcach… skoro na świecie wieje ponad 2 tys. różnie nazywanych wiatrów, czemu więc Volkswagen uparł się na skopiowanie użytej przez Maserati w 1971 r. nazwy „Bora” – tego nie wiadomo.
Poniżej moja kompletna róża wiatrów Maserati:
Lata produkcji: 1967-1972 Ilość wyprodukowana: 1295 egz. w tym 100 Spider / 225 egz. SS / 25 egz. Spider SS Silnik: V-8 90° Pojemność skokowa: 34719 cm3 Moc/obroty: 330 KM / 5000 Prędkość max: 265 km/h Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 7 Liczba biegów: 5 Masa własna: 1530 kg Długość: 4590 mm Szerokość: 1790 mm Wysokość: 1168 mm Rozstaw osi: 2550 mm