Przygotowanie suszonego dorsza po wenecku jest zadaniem dość skomplikowanym w Polsce, ze względu na trudności związane z zakupem sztokfisza (w Wenecji Euganejskiej zwanego baccalà), czyli suszonego w słońcu norweskich fiordów dorsza. Ponieważ uwielbiam tę potrawę, dlatego że jest wyśmienitą przystawką nadającą się do degustacji o każdej porze roku, postanowiłem przygotować przepis, który pod względem smaku i konsystencji jest podobny do oryginału.
Składniki:
500 g świeżego filetu z dorsza ze skórą
5 ząbków czosnku
40 g lub według uznania oliwy z oliwek extra vergine
Około 20 g posiekanego pęczka natki pietruszki
250 g mleka
¼ startej skórki z cytryny
1 liść laurowy
Sól i pieprz czarny według uznania
Sposób przygotowania:
Bierzemy naczynie do pieczenia i polewamy je delikatnie oliwą z oliwek Evo, umieszczamy w nim filety, kładąc je skórą do dołu i pieczemy w 160° przez około 20 minut aż do momentu, gdy filety będą suche i zarumienione.
W międzyczasie obieramy czosnek ze skórki i umieszczamy go w rondlu, dodając 100 g mleka. Gotujemy przez 10-15 minut na małym ogniu, aż stanie się miękki. Gdy tylko czosnek będzie ugotowany, odlewamy mleko, zostawiając sam czosnek.
Wyjmujemy dorsza z piekarnika, pozwalając mu ostygnąć. Usuwamy ewentualne ości i, przy pomocy łyżki, zeskrobujemy łuski oraz w miarę możliwości również skórę z filetów, tak aby pozostało samo mięso z ryby.
Przekładamy mięso z dorsza do rondla wraz z czosnkiem, z pozostałymi 150 g mleka, liściem laurowym i dusimy całość przez 15 minut. Gasimy ogień i czekamy aż całość ostygnie.
Wyjmujemy z rondla liść laurowy, mięso z dorsza oraz czosnek i po delikatnym odsączeniu konsystencji, umieszczamy składniki w blenderze i zaczynamy miksować.
Całość łączymy ze skórką z cytryny, posiekaną natką pietruszki, odrobiną pieprzu i dolewamy parę kropel oliwy, tak by całkowicie została wchłonięta przez konsystencję. Stopniowo uformuje się kremowa pasta. Jeśli będzie zbyt gęsta, dodajmy trochę mleka z gotowania. Konsystencję doprawiamy solą, a następnie mieszamy przez kilka minut, nie przestając mieszać, dopóki nie otrzymamy jednolitego kremu.
Przelewamy całość do miski z pokrywką i wkładamy do lodówki na co najmniej dwie godziny. Sposoby podania: pastę z dorsza serwujemy na grzankach lub jako quenelle, czyli pulpety o wydłużonej formie. Quenelle możemy uformować przy pomocy 2 wilgotnych łyżek.
P.S. Kiedy będziecie zeskrobywać skórę z ugotowanych już filetów, postarajcie się zebrać przylegający do niej tłuszcz, nada on paście odpowiedniej, kremowej konsystencji.
To naprawdę niezwykle interesujące, że światowy rynek szampana, który utrzymują trzy wielkie francuskie firmy, został stworzony przez kobiety. Trzy młode wdowy, które uwierzyły w swoje siły i zaryzykowały wszystko co posiadały, by stworzyć wiekopomne imperia, w czasie kiedy nie tylko rynek, ale również życie kobiet, były całkowicie w rękach mężczyzn. Barbe Nicole Clicquot-Ponsardin (1777-1866)
Córka bogatego kupca z Reims Barbe-Nicole Ponsardin w wieku 22 lat poślubiła François Clicquot, syna Philippe Clicquot. Mąż zmarł w 1805 roku na gorączkę złośliwą pozostawiając zaledwie 27-letniej wdowie winnicę, która w tamtym czasie produkowała ok. 100.000 butelek rocznie. Inteligentna, posiadająca pieniądze i energię, la Veuve (wdowa) Clicquot była kobietą zdeterminowaną i odważną, aby zmierzyć się z wyzwaniem. Przejęła zarządzanie własnością rodziny i została jedną z pierwszych kobiet przedsiębiorców w czasach współczesnych. Wiele razy ryzykowała porażką i była dręczona przez bankierów, którzy nie dawali jej kredytu, przez zmiany systemu i kryzysy ekonomiczne. Śledziła zmiany w swojej firmie zawsze osobiście, rekrutowała personel, nadzorowała transporty aż do miejsca załadunku, żeby negocjować z wojskami okupacyjnymi. Zawsze prawdziwa perfekcjonistka, w 1816 roku wynalazła table de remuage, pierwszy stół, który pochyla butelki sprawiając, że osad stopniowo spływa w stronę szyjki butelki, czyniąc szampan przejrzystym i znacznie szlachetniejszym. Jest to metoda szampańska, dzięki której wino pozostaje jasne i przejrzyste. Barbe-Nicole potrafiła ją utrzymać w sekrecie przez 15 lat w mieście, gdzie wszyscy się znali. Być może było to spowodowane tym, że dzieliła się zyskami z personelem. Sukces sprzedaży był natychmiastowy. Firma rozrosła się i zaczęła nabywać najlepsze winnice w regionie, aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie. W 1821 roku wzięła na staż młodego Edouard Werlé, któremu w 1841 roku pozostawiła kierownictwo w firmie, która sprzedawała pół miliona butelek rocznie (w momencie jej śmierci liczba ta wzrosła do ponad 760.000 butelek). W 1843 Barbe-Nicole wycofała się do neorenesansowego zamku Boursault i zmarła tam w wieku 89 lat.
Louise Pommery (1819-1890)
Louise Pommery, a dokładnie Jeanne Alexandrine Louise Melin, była córką ziemian z regionu Ardenów. W 1839 roku poślubiła Louisa Pommery’ego, właściciela domu szampana Pommery-Greno. Żona, zmarłego przedwcześnie w 1858 roku Louisa, zostaje wdową w wieku 39 lat. Inteligentna i energiczna kobieta, jaką była Louise Pommery, bada dokładnie komercyjny sukces wielkiej marki veuve Clicquota i deklaruje publicznie: „Ja, pani Pommery… Postanawiam, w zastępstwie mojego zmarłego męża, kontynuować prowadzenie firmy!„
Pod przewodnictwem pani Pommery działalność znacznie wzrosła. Ujawnia się prawdziwy geniusz w prowadzeniu biznesu: Louise zmienia smak szampana, wyczuwając, że przyszłość przyniesie uznanie nie dla słodkich win o łagodnym posmaku, jakże wówczas popularnych, ale dla cierpkich, wytrawnych trunków, idealnych do posiłków. Sukces na nią czekał: aby otrzymać najlepsze wina, zarządziła wykopanie 18 kilometrów tuneli w starożytnych kopalniach gipsowych, aby trunki mogły dojrzewać w odpowiednich warunkach. Rodzina Pommery zachowała prawo własności do domu szampana do 1979 roku, kiedy to firma została przejęta przez luksusowego giganta.
Lily Bollinger (1899-1977)
Firma Bollinger została założona w 1829 roku, w samym sercu Szampanii, przez Niemca, Jacquesa Josepha Bollingera. W 1923 roku wnuk założyciela Jacquesa Josepha, Jacques Bollinger, który prowadził firmę, poślubił Elizabeth Law de Lauriston Boubers, zwaną Lily. Po śmierci Jacquesa w 1941 r., bezdzietna wdowa stanęła na czele rodzinnej firmy aż do swojej śmierci. Lily Bollinger została zapamiętana jako kobieta energiczna, oryginalna, miła; przemierzała pola winnic rowerem, a gdy pewien dziennikarz zapytał ją czy kocha szampana, którego produkuje, odparła: „…piję, gdy jestem szczęśliwa i kiedy jestem smutna… Niekiedy piję też w samotności, a w towarzystwie uważam to za czynność obowiązkową. W innych okolicznościach nie sięgam po szampana, chyba że jestemspragniona…”. Nawet w trudnych latach drugiej wojny światowej Lily niestrudzenie kontynuuje promocję i rozwój swojej firmy. Robotników do pracy niełatwo znaleźć – mężczyźni albo są wojskowymi albo więźniami. Lily zatem zajmuje się wszystkim, od winnic po pracę w piwnicach i wysyłkę, nie tracąc nigdy wielkiego optymizmu. Wierna tradycyjnym metodom, nawet jeśli wydają się przestarzałe, mawia: „… jakość moich win jest tego dowodem„.
Kobiety – istne personae non gratae w piwnicach ikopalniach(sama ich obecność miała zamieniać wino w ocet) – po raz kolejny odnalazły dla siebie zasłużoną rolę i miejsce w męskim wszechświecie, udowadniając, że miłość i kultura wina nie są wyłącznym przywilejem dla jednej tylko płci. Étoiles de Champagne, wdowy Clicquot, Pommery i Bollinger udoskonaliły i podniosły prestiż szampana. Odwróciły własne przeznaczenie, inspirując inne wdowy (Apolline Henriot, Augusta Devaux, Mathilde Perrier, Camille Olry-Roederer) i zachęcając kobiety (producentki win, specjalistki w zakresie agronomii, plantatorki winorośli, właścicielki winiarni, dyrektorki artystyczne, restauratorki) do uniesienia kieliszka i do nadania temu trunkowi kobiecego tonu.
tłumaczenie pl: Klaudia Skórska i Magda Karolina Romanow-Filim
Najlepszym sposobem na to, żeby potrawa się udała jest użycie produktów wysokiej jakości. Oto prosty przepis, który odzwierciedla klimat Italii w Polsce: „kieszeń z kurczaka à la Antonio”. Młody kucharz pochodzenia ukraińskiego, Anton Teslyuk, zawsze pasjonował się kuchnią włoską, dzięki wskazówkom szefa kuchni Marco Bernardiego jest autorem niektórych dań z menu restauracji Al Ponte w Gdańsku.
Przepis dla 4 osób.
Składniki:
4 piersi z kurczaka
8 suszonych pomidorów z Sycylii
250 g mozzarelli fior di latte
4 liście bazylii
sól
pieprz
Przygotowanie:
Zrób kieszeń w piersi z kurczaka i włóż do niej dwa kawałki mozzarelli, dwa suszone pomidory, liść świeżej bazylii, dodaj sól i pieprz. Podsmaż na patelni z odrobiną oleju z obu stron, a następnie włóż kieszeń z kurczaka na 12 minut do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni. Kiedy będzie gotowa, podaj w połączeniu z rukolą lub sałatą sezonową. Szef kuchni Anton podaje danie z sosem z bazylii.
Założyciele sklepu Evergreen przez lata byli wegetarianami, a z czasem stali się weganami. Marzyli, by swoje zasady etyczne oraz idee ekologiczne i cruelty-free promować zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Dlatego w 2008 roku otworzyli swój własny sklep z produktami wegańskimi.
Evergreen oprócz szerokiej gamy wyłącznie wegańskich, ekologicznych oraz wytwarzanych z poszanowaniem natury produktów spożywczych oferuje także naturalne kosmetyki i ekologiczne środki czystości niezawierające chemicznych dodatków i przede wszystkim – nietestowane na zwierzętach.
Firma stara się odpowiedzieć na potrzeby wegan oraz konsumentów, którzy kochają zwierzęta i dbają o środowisko jak i na potrzeby osób mających alergie pokarmowe i stosujących rozmaite diety (jak np. dieta wykluczająca gluten bądź cukier).
W styczniu 2016 roku firma trafiła w ręce doświadczonych w branży spożywczej przedsiębiorców, którzy zapewnili jej przyszły rozwój, zwiększenie obrotów i asortymentu.
W kwietniu 2017 r. otwarto magazyn towarów, a sprzedaż online została zdecentralizowana.
Wreszcie wiosną tego roku sklep detaliczny został rozbudowany i wyremontowany.
SKLEP EVERGREEN Adres: ul. Słomińskiego 15 lok.502, 00-195 Warszawa
(wejście i dojazd od ul.Inflanckiej) Tel.: (22) 416 71 71 E-mail: sklep@evergreen.pl Strona www:evergreen.pl Facebook:facebook.com/Evergreen.sklep/
W Goleniowie, niezwykle dynamicznej specjalnej strefie ekonomicznej niedaleko Szczecina, działa ceniona włoska firma specjalizująca się w produkcji drabin i rusztowań, która z bezpieczeństwa w środowisku pracy uczyniła swoją dewizę produkcyjną i handlową. Rozmawiamy o tym z dyrektorem naczelnym Gianlucą Mercattiliim, który pracuje w firmie od 1992 roku, a od 2001 jest odpowiedzialny za polską filię Faraone Poland.
„Faraone Poland to włoskie przedsiębiorstwo z historią, działające od lat 70-tych ubiegłego wieku. Początkowo specjalizowało się w futrynach, dopiero później, niemalże przez przypadek, firma odkryła potencjał rynku produkującego drabiny i rusztowania, w którym jest dzisiaj absolutnym liderem, dzięki umiejętności realizacji projektów custom, czyli dopasowanych do potrzeb klienta. W Teramano, gdzie firma ma swoją główną siedzibę, są duże zbiory oliwek i zupełnie spontanicznie pomyślano o stworzeniu bezpiecznej drabiny do wchodzenia na drzewa oliwne, ograniczając w ten sposób liczbę wypadków. Ten prototyp drabiny funkcjonował tak dobrze, że bardzo szybko stał się produktem pierwszej potrzeby i dołączył do stałej produkcji obok futryn, które były wówczas podstawą biznesu firmy.
KiedyFaraone Polandodkryło Polskę?
W latach 90-tych uczestnicząc w targach poznaliśmy firmę Akala, zajmującą się dystrybucją produktów. Pierwsza współpraca sięga roku 1994; później powoli Faraone Poland zdecydowało się zainwestować w Akalę i po jakimś czasie przejęliśmy wszystkie udziały firmy. Nasza polska siedziba z roku na rok stopniowo się rozrastała i w roku 2007 przenieśliśmy siedzibę z Lipian do Goleniowa. Kupiliśmy teren wielkości 2 ha i wybudowaliśmy na nim naszą siedzibę z magazynem o powierzchni 3 tys. m2; aktualnie mamy w planach budowę kolejnej hali. W międzyczasie nasza siła robocza, prawie całkowicie polskiej narodowości, wzrosła do 35 osób, z których 23 pracują stacjonarnie, a pozostali jeżdżą po całej Polsce.
Dodatkowym atutem firmy Faraone Poland jest praca na zamówienie. Co w praktyce oznacza dopasowanie rozwiązań problemów logistycznych do potrzeb klienta?
Dokładnie tak, naszą podstawą są drabiny wysokiej jakości, produkty z większym standardem bezpieczeństwa i wytrzymałości niż te, które można znaleźć w sprzedaży w dystrybucji na szeroką skalę. Nasze drabiny używane są na przykład przez osoby pracujące w centrach handlowych lub przez przedsiębiorstwa, które pracują na wysokościach; naszych drabin używa się też do mycia cystern, samolotów, pociągów, ciężarówek i betoniarek. Zwykle firmy do nas dzwonią, my jedziemy zrobić wizję lokalną i później projektujemy struktury do pracy na wysokościach, bezpieczne i przystosowane odpowiednio do funkcji, jaką mają spełniać, dzięki czemu pracuje się lepiej i bez ryzyka dla pracowników.
Codzienna praca z zachowaniem norm bezpieczeństwa to podstawa, ale być może nie jest jeszcze w centrum uwagi przedsiębiorstw?
Duże przedsiębiorstwa inwestują w bezpieczeństwo, nie mogą sobie przecież pozwolić na to, aby ich pracownicy pracowali w niestabilnych czy niebezpiecznych warunkach; to, co niepokoi, to małe i średnie firmy. Kiedy w zeszłym roku uczestniczyłem 26 kwietnia w światowym dniu bezpieczeństwa w siedzibie Sejmu w Warszawie, usłyszałem jak dużo jest wypadków w czasie pracy, zwłaszcza w sektorze budowniczym w pracy na wysokościach. Od razu zdecydowałem się powołać do życia fundację „Polska kocha bezpieczeństwo”, żeby rozpowszechniać w każdej warstwie społecznej kulturę bezpieczeństwa. Teraz Fundacja będzie prezentowała w polskich szkołach podstawowe reguły bezpiecznego życia, ale będziemy też robić kursy dla pracowników. Nie chcemy już widzieć osób, które wykonują niebezpieczną pracę bez kasków czy rękawic, osób, które usprawiedliwiają się zdaniem: „Zawsze tak pracowałem”. Powtarzają to dopóki nie wydarzy się tragedia, dopiero później są w stanie zrozumieć swój błąd. Nie powinno się naprawiać szkód, tylko im zapobiegać, taka jest nasza filozofia i dzięki niej jesteśmy doceniani w całej Europie.
10 września 2011r. w Londynie, na cmentarzu Kościoła Św. Nicholasa w Chiswick, w obecności ambasadora Włoch, miała miejsce symboliczna ceremonia z okazji ukończenia prac restauracyjnych grobu jednego z najwybitniejszych włoskich poetów. Data nie była przypadkowa: tego samego dnia, ale w roku 1827, w Turnham Green, wiosce niedaleko Londynu, w towarzystwie córki Floriany, która z oddaniem i czułością dbała o niego aż do śmierci, zmarł, na wygnaniu, chory na puchlinę wodną i naznaczony ciężarem, rozczarowaniem oraz nostalgią Ugo Foscolo. I tak ciało zostało złożone na cmentarzu w Chiswick, w nędznej anonimowej mogile, a jego miejsce zaznaczone kamieniem, na którym angielski przyjaciel Hudson Gurney wyrył imię.
Jednakże później w miejscu tego skromnego kamienia Gurney (przypominając, że “nagrobki, będące symbolem uczucia i cywilizacji, są ich bardzo głęboką iluzją”) zechciał upamiętnić włoskiego poetę i przyjaciela pochowanego na obcej ziemi, zlecając budowę godziwej kapliczki – tej odrestaurowanej w 2011 roku – i powierzając to zadanie turyńskiemu rzeźbiarzowi Carlo Marochettiemu, który w miejscu tego kamienia, który bardzo szybko stał się nieczytelny, zbudował nawiązujący do rzymskiego ołtarza, opasany wstęgą równoległościan z granitu, na którym widniał napis ”accingarzonafortitudinis” („będę owinięty pasem męstwa”: zdanie zaczerpnięte z dzieła Foscolo DidymiClericiprophetaeminimiHypercalypseoslibersingularis), wybrane w hołdzie męstwu okazanemu przez Ugo Foscolo w 1815 roku, kiedy zaproszony przez rząd austriacki do współpracy przy inicjatywach kulturalnych nowego ustroju, po pierwszej niepewności czy zaakceptować, czy też nie, w przeddzień złożenia przysięgi wierności obcym zaborcom, nie wahał się dłużej i zdecydował się ostatecznie opuścić Włochy, by dobrowolnie pójść na wygnanie.
Żegnając się wtedy z matką, napisał przejmujący list, w którym między innymi mówił: “Honor mój i moje sumienie zabraniają mi złożyć obietnicę, o którą prosi obecny rząd, by zmusić mnie do służby w milicji, do której straciłem powołanie przez mój wiek, zainteresowania i obowiązki. Ponadto zdradziłbym w ten sposób szlachetność mego charakteru, dotąd nieskażoną, obiecując coś, czego nie mógłbym zrealizować i zaprzedając się pierwszej lepszej władzy. Jeśli więc, moja droga matko, pójdę na wygnanie, to ty nie możesz i nie musisz siebie za to winić, ponieważ to ty zainspirowałaś mnie i wpoiłaś mi z mlekiem matki te wspaniałe wartości; i nie raz polecałaś mi ich bronić.” Od tego dnia, Foscolo nie powrócił już do Włoch.
W Szwajcarii pozostaje do 1816 roku, po czym przenosi się do Anglii, do Londynu, gdzie początkowo zostaje lepiej przyjęty, dzięki sławie zdobytej przede wszystkim jako autor „Grobów” i dzięki byciu nieugiętym w stosunku do Napoleona, znienawidzonego wroga Anglików. I tak znajdował się często w centrum plotek i awantur mających miejsce na najlepszych londyńskich salonach, gdzie wenecjanin, poza wywyższaniem się swoją elokwencją, zatracał się w impulsywnych gestach,, które często powodowały skrępowanie pechowych obecnych tam osób. Takich jak Sir Walter Scott, słynny pisarz, który na jednej ze stron swojego pamiętnika, datowanej na 24 listopada 1825r., namalował ironicznie jego wymowny portret: „A propos cudzoziemców, w Londynie przebywało, 4 lub 5 lat temu, jedno z tych zwierząt, które na początku są lwami (termin rozumiany jako sława literacka), ale które w przeciągu kilku sezonów stopniowo przekształcają się w knury (utrapieńców), pewien Ugo Foscolo, niezawodny w pracowni wydawcy Murraya i na spotkaniach literackich. Brzydki jak pawian, nieznośny zarozumialec hałasował, złościł się i dyskutował nie mając nawet pojęcia o zasadach rozumowania, którymi kierują się ludzie rozsądni. Cały czas wrzeszczal niczym zarzynany wieprz”.
Pomimo swojego charakterku, Foscolo był ceniony w Londynie za niezaprzeczalny geniusz. Jednakże luksusowe życie angielskiej stolicy sprawiło, że wydawał więcej niż mógł sobie na to pozwolić, a więc zmuszony był coraz ciężej pracować, by spłacić narastające długi. Aż do napotkania w roku 1822 córki Floriany, zrodzonej we Francji na przełomie 1805 i 1806 roku ze związku z Lady Fanny Emerytt Hamilton, od której otrzymuje 3 tysiące funtów, które z kolei ona odziedziczyła w spadku po babci Lady Walker i które Ugo inwestuje w okazałą willę Digamma Cottage, urządzając ją w sposób wyrafinowany, gdzie spokojnie żyje do 1823 roku, kiedy to wierzyciele dają o sobie znać, a więc zmuszony jest zostawić wszystko i zamieszkać w skromnym mieszkaniu, w którym rzuca się w wir pisania przede wszystkim krytyk literackich do czasu, gdy, doprowadzony do granic możliwości, sprzedaje wszystkie swoje książki i zaczyna udzielać prywatnych lekcji. Odrzuca wreszcie, z nadmiernym oburzeniem, szczerą pomoc niektórych przyjaciół, by włóczyć się pod fałszywym imieniem, krążąc po londyńskich dzielnicach w celu ucieczki przed wierzycielami i aresztem. Jednakże jego płomień zaczyna wygasać: myśli o powrocie do ojczyzny, by tam powoli umierać; jest już jednak za późno i odtąd przeznaczenie zaczyna się wypełniać. Powstrzymywany przez różne przedsięwzięcia, już nigdy nie zdoła wyjechać z Londynu i umrze na obcej ziemi.
Jednak przy jego angielskim grobie uklękną wielcy Włosi, tacy jak Giuseppe Mazzini i Garibaldi, którzy razem z wieloma innymi bohaterami Risorgimento uznają Ugo Foscolo za przykład i nauczyciela wielkich cnót, zdolnego do rozpalania ducha patriotyzmu. Dość późno, bo w 1871 roku, ciało poety trafi do ojczyzny po dokonanym zjednoczeniu Włoch i zostanie pochowane we Florencji w kościele Santa Croce, by ostatecznie mogło spocząć obok ciał innych słynnych rodaków, których on sam sławił w swoich „Grobach”; zostawił więc pustą, zapomnianą i stopniowo rozpadającą się londyńską arkę.
Jednakże w 2011 roku, jak już powiedzieliśmy na początku, grób ten został odpowiednio udekorowany i zyskał nowy blask, dzięki Foscolo Appeal Fund, stowarzyszeniu dobroczynnemu, założonemu przez Włochów mieszkających w Londynie, które zechciało upamiętnić tym gestem, oprócz samego poety Foscolo, także, a może przede wszystkim wartości wyzwolone przez jego doświadczenie zarówno życiowe, jak i literackie: „Prace restauracyjne grobu – powiedział owego 10 września adwokat Rocco Franco – zostały zakończone w dniu obchodów rocznicy zjednoczenia Włoch, czyli tej ojczyzny, która reprezentuje jedną z niepodważalnych wartości podkreślanych przez Foscolo w jego „religione delle illusioni” („religii złudzeń”), razem z miłością, pięknem, sztuką, wolnością i sprawiedliwością”.
Wyobraźcie sobie ciepło Salentyńczyków połączone z polskim zdyscyplinowaniem zawodowym, dodajcie odrobinę śródziemnomorskiej kreatywności i nordycką skłonność do zasadniczości dopełnioną wyczuciem mediolańskiej mody. Cały ten mix cech można przypisać Karolinie Dafne Porcari, eklektycznej aktorce teatralnej i filmowej, reżyserce, a w razie potrzeby również i producentce.
fot. Gosia Popinigis
Jej interesująca historia ciągnie się wzdłuż 2300 kilometrów, na odcinku Lecce-Mediolan-Kraków-Warszawa, między włosko-polską miłością rodzinną, a studiami filozoficznym i aktorskim oraz przede wszystkim dużą ilością pracy.
Jak to się stało, że uczennica Liceo Classico Palmieri w Lecce pewnego dnia zdecydowała się zostać aktorką?
„Kiedy miałam 16 lat trupa Koreja, która tworzy teatr alternatywny, proponuje przesłuchanie uczniom naszej szkoły średniej. Powiedziałam sobie, dlaczego nie? Weszłam na scenę bez żadnego doświadczenia ani przygotowania i od razu zrozumiałam, że to jest moje życie. Ze strony rodziny jedyne dziedzictwo artystyczne otrzymałam od mojej matki, która uczęszczała do warszawskiej Państwowej Szkoły Tańca”.
Emocje, które poczułaś wchodząc na scenę i które sprawiły, że zrozumiałaś, że to była praca dla ciebie, były uczuciem kogoś, kto wie, że wchodząc w rolę, opuszcza samą siebie?
„Bez wątpienia tak. Teatr jest jak terapia dla tych, którzy go wykonują, paradoksalnie wielu aktorów jest nieśmiałych, a wchodzenie na scenę pomaga im pozbyć się zawstydzenia, zakłada się maskę, która uwalnia cię od codziennych zwyczajów i oferuje ogromną swobodę ekspersji i świadomości. Stawiasz bezpośrednio czoła publiczności, ale to już nie jesteś ty. Poza tym, pojawia się niezwykła dawka adrenaliny, która towarzyszy ci za każdym razem, gdy wchodzisz na scenę, a także, gdy kończy się spektakl i słuchasz recenzji. Ciągła, alienująca huśtawka emocji. W innych dziedzinach artystycznych zawsze można odnaleźć narzędzie, na którym pracujesz, bądź dzieło, które realizujesz i na nim skupia się uwagę, natomiast w teatrze spoczywa ona w 100% na tobie.”
Co się stało po doświadczeniu z Koreją?
„Zafascynowana wejściem na scenę zaczęłam uczęszczać na warsztaty teatralne, a na egzaminie maturalnym z klasyki wybrałam język grecki ustny, przygotowując – spośród różnych tekstów – Medeę Eurypidesa, którą marzę zagrać prędzej czy później. Jednak w momencie wyboru uczelni strach przytłoczył pasję, racjonalność przeważyła nad pożądaniem i tym samym, zgodnie z rodzinnym życzeniem, wybrałam Lettere e Filosofia na Katolickim Uniwersytecie w Mediolanie. Ciężko było sie odnaleźć w tym mieście. To było przejście z salentyńskiego, ludzkiego ciepła do chłodnego podejścia mediolańczyków, z Lecce, małego szytego na ludzką miarę i pełnego uczuć miasta, do frenetycznego, konkurencyjnego Mediolanu, w którym wygląd to podstawa, bo to w końcu stolica mody. Trzeba jednak przyznać, że Mediolan jest prawdopodobnie jedyną prawdziwą, włoską, kosmopolityczną metropolią z niezwykłą ofertą kulturalną, która dała mi możliwość uczestniczenia w setkach spektakli i przeglądów teatralnych. Miałam karnet do teatru Piccolo, który praktycznie stał się moim domem, poznałam tam różne europejskie szkoły teatralne i zrozumiałam, że fascynują mnie przede wszystkim występy trup z Europy Wschodniej i Północnej, wśród nich bardzo mi się podobała „Iwona, księżniczka Burgunda” polskiego pisarza i dramaturga Witolda Gombrowicza, wystawiona przez szwedzką grupę teatralną. Punkt zwrotny nastąpił po dwóch i pół roku studiów, gdzie pomimo uczęszczania na zajęcia teoretyczne z historii teatru, teatrologii i dramaturgii, brakowało mi kontaktu z publicznością. Miałam 21 lat i odwagę spojrzeć w lustro i zadać sobie pytanie, czy naprawdę chcę porzucić marzenie o zostaniu aktorką. Tym razem zwyciężyła odwaga i postanowiłam przystąpić do egzaminu wstępnego do Akademii Teatralnej w Krakowie. To był kolejny szok środowiskowy.”
Czy pomogła ci twoja doskonała dwujęzyczność polsko-włoska?
„Krew Boga”, reż. Bartosz Konopka
„Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mimo bycia dwujęzyczną mój polski był zwłoszczony. Przez rok przygotowywałam się językowo, ćwicząc mięśnie twarzy, by wymawiać polskie spółgłoski! Stało się tak, ponieważ chciałam osiągnąć dykcję native speakera języka polskiego, a nie polskiego cudzoziemca. Nawet po zdaniu egzaminu atmosfera uniwersytecka była trudna, panowała zacięta konkurencja, a lekcje improwizacji były męczarnią. Wyobraźcie sobie wysiłek intelektualny jaki musiałam włożyć, aby połączyć ekspresyjną spontaniczność z kompleksem niższości, który miałam mówiąc po polsku. Zajęło mi również trochę czasu zapoznanie się z polskimi metodami komunikacyjnymi i emocjonalnymi, które na początku są oczywiście zimniejsze niż włoskie, nawet jeśli z czasem odkryłam, że Polacy są również niezwykle solidarni i empatyczni”.
Jakie są wytyczne dotyczące nauczania teatralnego w Polsce?
„Na poziomie teoretycznym przerabiana jest historia teatru od greckiego po Commedię dell’Arte, docierając do naszych czasów ze szczególnym uwzględnieniem polskiego teatru. Na poziomie praktycznym powiedziałabym, że każdy profesor ma swoje własne podejście, ale ogólnie sądzę, iż dominuje laboratorium post-grotowskiego oraz metody aktorskie Stanisławskiego. Przyznam od razu, że uważam teatr polski, nawet obecny, za jeden z najlepszych na świecie, jeśli chodzi o takich reżyserów jak Krzysztof Warlikowski i Krystian Lupa. W tego rodzaju teatrze podoba mi się to, jak stawia się czoła duszy ludzkiej, w jaki sposób próbuje się dotrzeć do jej emocjonalnej głębi. Jest to podejście, w którym można odnaleźć metafizyczność z zasadniczą linią reżyserską i przy maksymalnym skupieniu się na próbie zrozumienia, czym jest człowiek i związek między emocjami a ciałem. We Włoszech tradycyjnie uprawia się teatr słowa. Reżyser, poprzez aktora, stara się przedstawić twierdzącą tezę, opowiada ci ją, w Polsce natomiast waloryzuje się poddawanie dyskusji, wątpliwość, pytanie – nie odpowiedź. ”
Czy jest to stereotypowe wrażenie, czy prawdą jest, że artystycznie Polacy przygotowują się nie zaniedbując żadnych szczegółów, podczas gdy włoski aktor zawsze pozostawia miejsce na improwizację?
„Zła matka”, fot. Sara Porcari
„Jest w tym trochę prawdy, szczególnie w teatrze, w którym Włosi są bardziej skłonni do improwizacji. To fakt rodowy, ludy północy przez stulecia przygotowywały się do stawienia czoła surowościom klimatu, niewiele mogło być pozostawione improwizacji. Ale w kinie włoscy reżyserzy są bardzo precyzyjni i nie zawsze jest miejsce na improwizację. Moja włosko-polskość pomogła mi połączyć salentyńską improwizację i śródziemnomorską kreatywność z północnym zdyscyplinowaniem. Na przykład w moim pierwszym filmie krótkometrażowym „Grzesznica”, który wyreżyserowałam, byłam bardzo dobrze przygotowany pod względem artystycznym, ale z punktu widzenia produkcyjnego tylko dzięki sile włoskiej wyobraźni i improwizacji udało mi się ukończyć projekt w terminie. ”
Jaka była twoja pierwsza rola?
„Jak na ironię losu, moją pierwszą rolę zagrałam w Mediolanie. Zadebiutowałam w roli Olgi w filmie „Jak cień” Mariny Spady. Krótki, autorski film, który miał wielkie szczęście. Został zaprezentowany w 2006 roku podczas Giornate degli autori na Festiwalu Filmowym w Wenecji, wziął udział w wielu międzynarodowych festiwalach zdobywając nagrodę za reżyserię na Mar del Plata Film Festival, aby następnie wejść do włoskich kin w 2007 roku. Wcieliłam się w rolę ukrainki, do której musiałam nauczyć się mówić po włosku jak cudoziemka. Doświadczenie to było mi przydatne do epizodu w „Tutti i santi giorni” Paolo Virzì.”
Jaka natomiast była twoja pierwsza polska rola?
„Zła matka”, fot. Sara Porcari
„W Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w Pałacu Kultury, kilka miesięcy po ukończeniu studiów, w sztuce „Czas kochania, czas umierania” Fritza Katera, młodego reżysera Tomasza Gawrona. Zaraz potem zaczęłam współpracować z Teatrem Ludowym w Krakowie. W Polsce gram również w wielu serialach telewizyjnych, a czasem nawet w reklamach, które w często nieprzewidywalnym życiu aktora nadal stanowią stabilne źródło dochodów. Obecnie na Canal+ jest emitowany serial kryminalny „Mały Zgon” Juliusza Machulskiego, reżysera między innymi kultowego filmu „Sexmisja”. Odgrywam w nim rolę Carli, polko-włoszki, która uciekła z włoskiej rodziny z południa, związanej z ‘ndranghetą, będącą zarazem żoną polskiego gangstera związanego z kartelem litewskim! ”
Widziałem cię występującą w ,,Złej Matce,, – spektaklu, którego jesteś autorką, reżyserką i jedną z głównych aktorek razem z Małgorzatą Bogdańską. Czy, jako artystyczną duszę, pociąga cię również reżyseria?
„Właściwie to chciałam być tylko aktorką. Kiedy urodził się mój syn Teo, który obecnie ma siedem lat, czułam się coraz pewniej w roli matki i miałam potrzebę, aby przedstawić dzisiejsze macierzyństwo. Czyli konieczność odpowiadania jednocześnie i doskonale na wszystkie oczekiwania społeczne, a zatem być: dobrą matką, dobrą żoną, dobrą gospodynią domową, zachować seksowny wygląd i przynieść do domu pensję. Nawet jeśli przedstawiam to w teatrze, w życiu jednak mi się nie udało, ponieważ postawiłam na byciu matką i kontynuowanie pracy i w ten sposób znowu zostałam singlem”.
Mąż Włoch?
fot. Sara Porcari
„Nie Polak, ale to bez różnicy. W jednej ze scen ,,Złej Matki” opowiadam, że miałam partnera Włocha, Polaka i Niemca, poza paszportem nie ma żadnej różnicy, każdy ma patriarchat we krwi. W zasadzie to mam go i ja, ponieważ pierwszą miłością jest mój ojciec! Powiedziawszy to nie ukrywam faktu, że dla naszego pokolenia, w tym mężczyzn, utrzymanie razem rodziny, pracy i przyjaciół w świecie, który szybko zmienia wartości i rytmy społeczne, nie jest takie proste. Na przykład żonaci mężczyźni, jeśli nie pozostają fajni, jeśli przestają wychodzić z przyjaciółmi w celu zabawy, są uważani za przegranych pantoflarzy. W tej atmosferze kultury moim głównym zobowiązaniem w tym momencie jest wychowanie mojego syna jako pewnego siebie, ale wrażliwego, empatycznego i otwartego człowieka ”.
Jak oceniasz współczesną produkcję filmową we Włoszech?
„Jesteśmy w dobrej fazie. Jest wielu dobrych mniej lub bardziej znanych reżyserów, których doceniam jak: Sorrentino, Guadagnino, Saverio Costanzo, Paolo Genovese, Alice Rohwacher. Czuję falę artystycznej świeżości zarówno w kinie, jak i teatrze ”.
A w Polsce?
„Kiedy przyjechałam do Polski jakieś dwadzieścia lat temu, nie było nic ciekawego, oprócz wielkiej spuścizny legendarnych reżyserów, takich jak Wajda i Kieślowski. Ale od kilku lat polskie kino stało się wylęgarnią znakomitych reżyserów, których filmy zdobywają Oscary i nagrody na różnych festiwalach. Myślę tu o Pawlikowskim, Szumowskiej, Komasie i młodych Jagodzie Szelc, Kalinie Alabrudzińskiej I o Agnieszce Smoczyńskiej. W sztuce zauważalne są cykle, obecnie po dość szarym okresie Polska cieszy się grupą świetnych profesjonalistów. ”
A Ty nad jakimi projektami obecnie pracujesz?
„Chcę wyreżyserować swój pierwszy film długometrażowy, ale przed tym nakręcę kolejny krótkimetraż. Następnie mam nadzieję, że będę miała okazję zagrać więcej we włoskich produkcjach.”
Jak żyje się pomiędzy dwoma krajami, które ścigają się i przyciągają, mimo zupełnie innej historii?
fot. Sara Porcari
„To stymulujące i wzbogacające doświadczanie przeżywać dwie kultury jednocześnie i przede wszystkim pomaga dostrzec różnice. W Polsce na przykład, w przeciwieństwie do Włoch, zawsze jest liczna i uważna publiczność w teatrach i kinach, tę zasługę można przypisać w pewnym sensie również reżimowi PRL, w którym to kultura i sztuka, choć skłonne do jarzma cenzury, zajmowały ważne miejsce jako wartość społeczna. Reżyserzy również mogli na przykład zostać dofinansowani i produkować prościej niż dziś, kiedy to rynek cię miażdży i aby móc nakręcić pierwszy film musisz czekać 6 lub 7 lat, to jest absurdalna strata czasu. ”
Ostatnio w Polsce produkuje się wiele filmów historycznych, ale dlaczego nikt nie chce się poświęcić tak ważnemu tematowi, jak krytyczny przegląd 40 lat PRL?
„Cieszę się i przyznam, że nadszedł czas, aby Polska kręciła filmy historyczne, nawet te trochę pompatyczne i monumentalne. Ważne jest jednak to, że treść przesłania nie sprowadza się do ukazania Polaków tylko jako dzielnych lub ofiar, bez żadnych odcieni pomiędzy, a resztę świata jako złych. Na przykład film ,,Legion” przedstawia wspaniałe sceny wojenne, prawdziwe kinowe doświadczenie, ale z historii płynie ograniczony przekaz. W tym sensie wolę bardziej samokrytyczną pracę Smarzowskiego”.
Może dzisiaj Polska potrzebuje kogoś w stylu Pasoliniego?
„I’ll find you”, reż. Martha Coolidge
„Absolutnie tak. Pier Paolo Pasolini był radykalnym, uczciwym, otwartym intelektualistą, wolnym od uprzedzeń, ale jednocześnie egzagetą tradycyjnych wartości. Artysta, który swoim dziełem ostro naznaczył wiele problemów włoskiej kultury i społeczeństwa, czyniąc to w taki sposób, że po nim trudno było zakryć hipokryzją fakty historyczne i wady, które dotyczą części włoskiego społeczeństwa. Jego działania były dobre, pomógł krajowi w psychoanalizie, przynajmniej z artystycznego i intelektualnego punktu widzenia, a tym samym rozwinąć tożsamość narodową. Właśnie dzisiaj taki proces przydałaby się Polsce, żeby polska tożsamość wyszła poza aspekt patriotyczny, poza dychotomiczną wizję Polaka jako bohatera czy ofiary. Potrzebni są zaangażowani i wolni intelektualiści, którzy ułatwią fundamentalne przejście od niepewnej tożsamości, która musi posiłkować się nacjonalizmem, do bardziej pogodnej tożsamości opartej na otwartych i głębokich kulturowych korzeniach, które w istocie Polska posiada. Wystarczy odkryć je z odrobiną odwagi i samokrytyki”.
Mówiąc o odwadze, jesteś pół Włoszką pół Polką, ponieważ twój ojciec konsekwentnie i z odwagą chciał dosłownie doświadczyć, co to znaczy mieszkać w kraju komunistycznym?
„Ojciec”, reż. Artur Urbański
„Dokładnie. W Warszawie lewicowe ideały mojego ojca zderzyły się z rzeczywistością polskiego komunizmu, uświadamiając mu, że istnieją słuszne, ale czasem trudne do zastosowania teorie. Nie wspominając już o całym cierpieniu mojej matki po stracie, a następnie konieczności wykupienia, zarekwirowanego przez państwo domu rodzinnego, w którym nadal mieszkamy. Mój ojciec zdecydował się wyjechać z Lecce, aby zostać profesorem w Warszawie i zakochał się w studentce, tj. mojej matce, w okresie historycznym, w którym wszystko było bardziej skomplikowane zwłaszcza, że ojciec nie był rozwiedziony, a w separacji. Zabawne jest to, iż aby zamieszkać w Lecce, moja matka musiała wyjść za mąż za… brata mojego ojca! Formalna sztuczka, umożliwiająca wyjazd do Włoch, która zadziałała, mimo że ona, będąc ładną, wysoką blondynką z Polski, potrzebowała trochę czasu, aby zostać zaakceptowaną przez tradycjonalistyczną rodzinę z Salento”.
Jak kultury obu krajów współistnieją w twojej osobowości?
„Podobno wszystkie dwujęzyczne osoby nigdy tak naprawdę nie są nimi w 50%. Są aspekty życia, w których kultura i język danego kraju dominują, tak też jest i w moim przypadku. W pracy czuję się bardziej polska, jeśli myślę o teatrze, dominuje język polski. W uczuciach i w życiu domowym jestem bardziej salentyńska”.
Jeśli chodzi o kuchnię możemy mówić o fuzji osobowości?
Karolina Porcari
„W kuchni czuję się bardziej włoszką, również dlatego, że używam mniej mięsa. Jestem wegetarianką od wielu lat, ale w polskich przepisach też jest wiele interesujących warzyw, na przykład bulwy. Osobiście lubię kremy warzywne z azjatyckimi inspiracjami. Moją mocną stroną są włoskie dania główne, raczej salentyńskie, ponieważ każdy, kto zna Włochy, dobrze wie, że jeśli chodzi o tożsamość, najpierw czuje się przynależność do własnego miasta, następnie do własnego regionu, a na koniec do Włoch i tym zdecydowanie Włosi różnią się od Polaków. Ten aspekt, jeśli interpretowany we właściwy sposób, wzmacnia wiedzę o sobie, o społeczności, w której się żyje i poczucie własnej wartości, a to wzbogaca Włochy o niezrównany dorobek tradycji i wiedzy.”
Dlaczego Dafne?
„Moje pierwsze imię Karolina zostało wybrane przez moją matkę. To imię po jej prababce partyzance, do której była bardzo przywiązana. Drugie imię Dafne zostało wybrane przez mojego ojca, ponieważ kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy, uznał mnie za bardzo piękną i pomyślał o Dafne, dziewczynie zamienionej w drzewo laurowe przez matkę Geę, aby uchronić ją przed rządzą Apolla, przez którego wyniesione do świętości liście otaczały czoło najlepszych. Muszę przyznać, że w rodzinie wszyscy szalejemy za mitologią grecką… mój syn nazywa się Teo!”
tłumaczenie pl: Amelia Cabaj
„I’ll find you”, reż. Martha Coolidge
„Na Wspolnej”, odcinek 2989foto: TVN/Radek OrzelKarolina Porcari, Michal Mikolajczak
„Na Wspolnej”, odcinek 3003foto: TVN/Radek OrzelKarolina Porcari, Michal Mikolajczak
Kiedy Polska znajdowała się w trudnej sytuacji, w latach 80. ubiegłego wieku przybyła obfita pomoc z Włoch. A teraz, gdy Włochy znalazły się w trudnej sytuacji w związku z wirusem covid-19, przybyła z kolei pomoc z Polski, w postaci przede wszystkim personelu oddanych lekarzy i pielęgniarek, należących do najlepszych na świecie, co potwierdza duża liczba osób pracujących na stałe we Włoszech i w wielu innych krajach europejskich.
Teraz, jakby chcąc przypieczętować ten niedawny, odnowiony akt przyjaźni między dwoma narodami, przybywa do Polski ten mały, duży… latający (na lekkich skrzydłach muzyki) spodek-krążek, nagrany przez kwintet ITALIENÓW (tj. Włochów z innej planety) połączonych z Polską w różny sposób (ale przede wszystkim, co jest widoczne od razu – wielką miłością). To piosenka – utwór lekki w najlepszym tego słowa znaczeniu (a Bóg wie tylko, jak bardzo potrzebujemy lekkości w tych ponurych i strasznych pandemicznych tygodniach!), dzieło łączące muzykę i gastronomię, optymizm, miłość i dobre uczucia, które pozwalają nam marzyć o opuszczeniu tego ciemnego tunelu izolacji, o zakończeniu tej niemożności bycia razem, obejmowania się, uśmiechania się, dotykania, imprezowania, tańczenia tak, jak nasze oba narody, radosne i w końcu z natury namiętnie pozytywne – tak bardzo lubią.
Ta piosenka, która nieodparcie zachęca do tańca, przewraca do góry nogami dotychczasowe schematy, jest to szczery akt miłości do Polski ze strony Włochów, którzy odrzucając wieloletnie pokusy jałowych intelektualnych sofizmatów stworzyli autentycznie narodowo-ludowy klejnot (ależ tak, zawracajmy głowę nawet Gramsciemu!) czerpiąc z kanonów (popularnego w całym kraju) zjawiska Disco Polo, biesiadnej muzyki dyskotekowej powstałej w Polsce w latach 80. inspirowanej równie popularną w kraju Italo Disco (pamiętacie o braciach Righeira z „Vamos a la playa”?). Utwór narodowo-ludowy? Co ja mówię? Więcej! DWU-narodowo-ludowy! MIĘDZY-narodowo-ludowy!
I to jest piękne! Kto w Polsce wyobrażałby sobie, że pewnego dnia Włosi zainspirują się nurtem polskiej (narodowo-)ludowej muzyki, przyprawionej dużą dozą zabawy, ironii, niewinnego wygłupiania się wszystkiego, co tak bardzo lubią obie nasze nacje, które łączy swawolna dusza? A oto oni – pierwsi, najlepsi, jedyni: ITALIENI! Pionierzy nowego gatunku, który razem z nimi powstał, idealnie zamykając krąg: Italo Disco Polo!
Ale już wystarczy, koniec z gadaniem, najwyższa pora wsłuchać się,w ścieżką dźwiękową (właściwie hymn narodowo-ludowy) tego „Przepisu miłości” i pomarzyć o dniu, w którym w końcu koronawirus zostanie pokonany i będziemy mogli znowu tłoczyć się wszędzie, na przykład podczas fantastycznych polskich przyjęć weselnych, wszyscy na parkiecie kołysząc uchwytami miłości (lub bardziej prozaicznie – oponkami) o różnych kształtach i rozmiarach, aby trawić pizzę, bigos, lasagne i penne z kurczakiem (i biada tym, którzy kręcą nosem!), na tych radosnych tłumnych spotkaniach, wszyscy razem, zgromadzeni, podekscytowani, rozgrzani i rozpaleni, dyszący i sapiący, iskrzący radością i wybuchający miłością!
Bo w końcu, parafrazując Karen Blixen z „Uczty Babette”, jedyną rzeczą, którą zabierzemy z nami z tego padołu łez będzie miłość, którą rozdaliśmy!
O. Winiarski, E. D'Arigo, G. Portoghese, „Powinowactwa z wyboru” reż. A. Baracco, fot. Guido Mencari
Oskar Winiarski, absolwent Akademii Teatralnej w Krakowie, który ostatnie lata spędził na najważniejszych scenach teatralnych Półwyspu Apenińskiego. Jak sam przyznaje, po tak intensywnym okresie, podczas którego chłonął język, kulturę, kuchnię, piękno włoskich regionów i miast, czuje ogromną pustkę, bo Włochy potrafią uzależnić. Od marca miał ruszyć w kolejne tournée z najnowszym spektaklem „Powinowactwa z wyboru” na podstawie powieści J.W. Goethego, niestety pandemia pokrzyżowała jego artystyczne plany.
Twoje związki z Italią zaczęły się znacznie wcześniej?
Włochy były zawsze bardzo obecne w moim życiu, ponieważ moja mama tam pracowała. W konsekwencji ja też tam często bywałem i już wtedy mówiłem trochę po włosku, uczyłem się czytając komiksy i oglądając telewizję. W pewnym momencie mama związała się z Włochem, urodził się mój przyrodni brat i zamieszkaliśmy na stałe w Mediolanie. Zacząłem liceum językowe Manzoni. To były ciężkie trzy lata. Wyobraź sobie Polaka, który musi uczyć się języków obcych i wszystkich pozostałych przedmiotów po włosku, czyli w języku, którego też dobrze jeszcze nie zna. To było dość ekstremalne, ale doceniam ten czas, bo bardzo dużo się nauczyłem. Bardzo lubiłem historię sztuki i filozofię, które we Włoszech są w podstawie programowej. Miałem fantastyczne nauczycielki tych przedmiotów, które ukierunkowały moje zainteresowania.
Nie kusiło cię, żeby kontynuować naukę we Włoszech, Mediolan ma przecież bogatą ofertę kulturalną i swoje szkoły aktorskie?
Po tych trzech latach byłem zdecydowany na aktorstwo i wiedziałem, że chcę startować do szkół teatralnych w Polsce. Chociaż kręciłem się też wokół Piccolo Teatro di Milano, jednego z najbardziej znanych teatrów w Europie i szkoły, która przy nim działa. Zastanawiałem się, czy tam zdawać, ale ostatecznie wybrałem Polskę. Zdawałem do Krakowa i do Warszawy, ale nie dostałem się za pierwszym razem. Postanowiłem dobrze przygotować się do egzaminów wstępnych i spróbować ponownie za rok. Zapisałem się do szkoły Lart studio w Krakowie, dzięki której poznałem fantastycznych ludzi i wreszcie miałem czas na odzyskanie beztroskich lat liceum, które w Mediolanie poświęciłem na solidną naukę. Niestety za drugim razem też się nie powiodło, mimo że zdawałem już wszędzie gdzie się dało włącznie z wydziałami lalkarskimi i tanecznymi. Na wymarzony wydział aktorski dostałem się dopiero za trzecim razem, nie poddałem się tylko dzięki wsparciu rodziców, którzy oboje są artystami.
„Mistrz i Małgorzata”, na zdjęciu od lewej: O. Winiarski, G. Agrusta, A. Pezzali, M. Nani, F. Bonomo, M. Riondino, F. Rosellini, D. Sepe, F. Bolo Rossini, C. Balucani, C. Fiocchetti; fot. Massimiliano Serci
Jak trafiłeś na włoską scenę teatralną?
Mimo studiów w Polsce nie straciłem kontaktu z Italią, nie tylko ze względu na rodzinę, dwa razy uczestniczyłem w warsztatach prowadzonych przez szkołę Accademia Nazionale d’Arte Drammatica Silvio D’Amico w Rzymie. Jednak po ukończeniu Akademii Teatralnej kiepsko szło mi szukanie konkretnego zajęcia. Koniec szkoły to dla wielu studentów aktorstwa trudny moment, bardzo często właśnie w tym momencie przestają być aktorami, bo kończą się stypendia, zniżki i nagle się okazuje, że nie wiadomo gdzie się podziać. Swój pierwszy angaż znalazłem zupełnie przez przypadek i los chciał, żeby to było właśnie we Włoszech. Był to projekt wybranych opowiadań z „Dekameronu” w reżyserii Andrei Baracco, wystawiany plenerowo w Casale Pio V w Rzymie. Bardzo dobrze wspominam tę współpracę i chyba z wzajemnością, bo wkrótce Baracco zaprosił mnie do kolejnego przedstawienia, tym razem był to „Mistrz i Małgorzata” w Teatro Stabile w Umbrii.
Na ten teatr składa się kilkanaście scen rozsianych po całym regionie, gdzie dokładnie ćwiczyliście do przedstawienia?
Nasze próby odbywały się w Solomeo, niedaleko Perugii, w teatrze Cucinelli, który ma bardzo ciekawą historię. Miasteczko wygląda jak Szwajcaria, jest czyste i zadbane. Budynek tego Teatru został ufundowany przez przedsiębiorcę Brunello Cucinelli, który zrobił fortunę na sprzedaży kaszmiru, nazywają go nawet królem kaszmiru! Jest mecenasem teatru i prezesem rady artystycznej. Niedawno otworzył też swój butik na Placu Trzech Krzyży w Warszawie.
Debiut godny pozazdroszczenia!
Debiut w teatrze to moment, który pamięta się szczególnie, w moim przypadku nie dość, że była to pierwsza poważna praca po szkole, to jeszcze zagranicą! Byłem wniebowzięty i ogromnie wdzięczny. Okazało się, że to o wiele większy projekt z pokaźnym tournée po całych Włoszech. Dostałem podwójną rolę Iwana Bezdomnego, czyli młodego poety oraz postaci wzorowanej na Jezusie – Jeszua Ha-Nocri, który pojawia się w scenach z Poncjuszem Piłatem.
Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie moją karierę, myślałem że będę pracował w Polsce w teatrze i od czasu do czasu uda mi się załapać we Włoszech na jakiś film. Tymczasem wyszło zupełnie na odwrót.
O. Winiarski, M. Riondino, „Mistrz i Małgorzata” reż A. Baracco, fot. Guido Mencari
Nie miałeś problemów z dostosowaniem się do włoskiego sposobu pracy?
W Polsce aktorzy pracują etatowo w teatrach lub są wolnymi strzelcami. We Włoszech natomiast pracuje się na kontrakcie w tournée. Nasze trwało trzy miesiące i podobno to bardzo krótko. Opowiadano mi, że kiedyś jeździło się ze spektaklem przez osiem miesięcy. Jednak dla mnie to i tak było dużo: miałem wymarzoną pracę, płacili mi i do tego zwiedziłem cały kraj, od Szwajcarii po Katanię. To było niezwykłe szczęście. W ciągu 6 miesięcy zagraliśmy 70 spektakli.
Czy zauważasz jakieś różnice w warsztacie aktorskim Włochów i w samym podejściu do adaptacji tekstów na potrzeby teatralne?
Warto wspomnieć, że we Włoszech bardzo ceni się polskich aktorów, przede wszystkim za odwagę i pracowitość. Szkoła włoska na pewno jest bardziej klasyczna i trwa krócej, bo tylko trzy lata. Poza tym teatr pozostaje pod ogromnym wpływem opery. Reżyserzy i aktorzy myślą dużo obrazem: o kompozycji sceny czy o kostiumach. Baracco na przykład starał się unikać nowych mediów i zachować tradycyjny sposób narracji teatralnej. Kiedy dowiedziałem się, że będę brał udział w „Mistrzu i Małgorzacie” zacząłem zastanawiać się, do czego reżyser będzie chciał się odwołać, jak powiąże tekst z dzisiejszym światem. Odniesień do rzeczywistości jest w tekście mnóstwo, mówi się o cenzurze, o wolności artystów, o wolności słowa i byłem pewien, że ten wybór będzie podyktowany potrzebą czasu. Okazało się jednak, że teatr jest totalnie odcięty od bieżącej sytuacji polityczno-społecznej. Zrobiliśmy więc doskonałą adaptację dzieła, osadzoną w realiach epoki, ale nie ma tam specjalnych odniesień do współczesności. W Polsce natomiast teatr często kontestuje rzeczywistość, stąd rodzą się konflikty między linią rządową i artystami. Artyści mają tendencję do tego, żeby teatr zabierał głos w sprawach istotnych. Natomiast tam miałem wrażenie, że służy on tylko rozrywce.