24 maja 2015 słynny włoski pisarz i profesor Umberto Eco otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego. Senat Akademicki w Łodzi zdecydował, że ceremonia nadania tytułu odbędzie się podczas obchodów 70. rocznicy powstania Uniwersytetu Łódzkiego, a rolę promotora pełnić będzie profesor Artur Gałkowski, kierownik Zakładu Italianistyki. W 2011 roku na Wydziale Filologii przy Katedrze Filologii Romańskiej powstał Zakład Italianistyki. Pracownicy tej jednostki prowadzą badania nad współczesną literaturą włoską, włoskimi zjawiskami medialnymi i problemami przekładu. Wydział Filologii planował również organizację międzynarodowego kongresu semiotycznego, który w dużej mierze poświęcony byłby teoriom opracowanym przez Umberto Eco. „Nadanie tytułu doktora honoris causa postaci, która posiada już kilkadziesiąt takich wyróżnień, jest niewątpliwie zaszczytem dla Uniwersytetu Łódzkiego”, powiedział Jarosław Płuciennik.
Zamość
„Padwa północy” i „Miasto idealne” – tak określa się Zamość, dziś niewielkie miasto na lubelszczyźnie, o dumnej przeszłości i planie idealnego miasta renesansowego opisywanego przez włoskich teoretyków: Antonio Filarete i Vincenzo Scamozziego. Niektórzy mówią, że detale kamienic i podcienia przypominają Padwę. Nic w tym dziwnego, bo twórcami ich byli: Bernardo Morando – trzydziestoletni architekt z okolic Padwy, i kanclerz polski Jan Zamoyski – bogaty arystokrata i wychowanek Akademii w Padwie. Obu łączyło uwielbienie dla nowych idei renesansu, jeden dysponował ziemią i pieniędzmi, drugi talentem i wiedzą o architekturze. Po dziś dzień rękopis kontraktu na budowę miasta pomiędzy Morando a Janem Zamoyskim znajduje się w Bibliotece Ossolińskich. Bernardo Morando rozpoczął budowę w 1578 r. Do pomocy sprowadził włoskich budowniczych z Moraw i… dwadzieścia lat później prywatne miasto Zamoyskiego było gotowe!
Swoim kształtem przypomina płatek śniegu z szachownicą ulic, dzielącą miasto na kwartały dla kupców ormiańskich, ruskich, polskich i żydowskich z ich świątyniami i domami, z dużym rynkiem centralnym i dwoma mniejszymi (Rynek Solny i Rynek Wodny). Morando zaprojektował też pałac Zamoyskich, arsenał, kamienice wzorcowe, kościoły i bramy miejskie. Całość ujął w obronne fortyfikacje. Zespół ten powstał w oparciu o symetrię i perspektywę – dwie główne zasady kompozycji renesansu.
Niektórzy porównują Zamość do człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci: głowa to pałac, płuca to Akademia Zamojska i Katedra, ratusz jest sercem, a bastiony to ręce i nogi.
Ale włoscy turyści mówią: to nasza Sabbioneta Scamozziego!
Być może racja leży pośrodku, bo Bernardo Morando przywiózł ze sobą wspomnienia z różnych części Włoch, ale przetworzył je harmonijnie w swojej nowej ojczyźnie. Wiemy, że poślubił Polkę – Katarzynę, która dała mu sześcioro dzieci: Michała, Andrzeja, Rafała, Gabriela, Kamila i Lidię. Jego syn Gabriel był wójtem i sędzią w Zamościu, uzyskał doktorat w Padwie i wykładał matematykę w Akademii Zamojskiej. Córka zaś poślubiła zamożnego ziemianina. Bernardo zmarł prawdopodobnie w 1600 roku i został pochowany w podziemiach zamojskiej Katedry. Nie zachował się jego nagrobek, ale wznosząc Zamość, Morando pozostawił po sobie coś więcej: trwały pomnik swojego talentu i dowód na to, że architektura powinna być tworzona „na miarę człowieka” tak, jak chcieli tego włoscy mistrzowie renesansu.
Moja wielka włoska wycieczka
autorzy: Małgorzata Tolko, Jan Steinmetz
Z niecierpliwością odliczałam dni do moich pierwszych włoskich wakacji. Zanim jeszcze stopniał śnieg w Warszawie, a temperatury stały się nieco łaskawsze, byłam myślami w Bel Paese, znanym mi wówczas jedynie ze zdjęć i godnych pozazdroszczenia opowieści znajomych. Chciałam zorganizować niezapomniany wyjazd, podczas którego mogłabym zwiedzić w towarzystwie przyjaciół malownicze miejsca, urokliwe miasteczka i podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Z pomocą Janka, mojego kolegi ze studiów, który szczegółowo zaplanował całą wycieczkę, moje marzenie się ziściło. I tak oto rozpoczęła się moja wielka włoska przygoda.
Wraz ze wschodem słońca wyleciałam z przyjaciółmi z Warszawy do Bergamo, położonego niecałe 45 km od Mediolanu. To lombardzkie miasteczko jest podzielone na dwie części: wysoką (starszą) i niską. Po wjeździe kolejką szynową do Wysokiego Bergamo mogliśmy zobaczyć malowniczą panoramę dolnego miasta, przypominającą zdjęcie z pocztówki. Spacer po starówce uwieńczyliśmy solidną porcją lodów domowej roboty. Wieczorem wybraliśmy się na zwiedzanie drugiej części, zaczynając od średniowiecznej katedry św. Aleksandra przy Piazza del Duomo. Oprócz kaplic poświęconych różnym świętym, mogliśmy zobaczyć kryptę, w której pochowano biskupów Bergamo.
Drugi dzień wycieczki spędziliśmy w Pawii – niewielkim, ale jakże urokliwym miasteczku. Grzechem byłoby nie zajść do renesansowej katedry, będącej piątą największą świątynią we Włoszech. Co ciekawe, jednym ze współautorów jej projektu był sam Leonardo da Vinci. Pełne przepychu wnętrza ociekające złotem z ozdobami charakterystycznymi dla epoki, w której powstała katedra, zrobiły na nas ogromne wrażenie. Pod koniec intensywnego dnia zjedliśmy kolację w restauracji, w której wszyscy traktowali nas z niezwykłą serdecznością, gdy tylko usłyszeli, że mówimy po włosku. Jeden z kelnerów przyznał nawet, że ma znajomych w Polsce i chętnie by odwiedził nasz kraj! Następnego ranka udaliśmy się do Certosa di Pavia, gotyckiego klasztoru zbudowanego na terenie należącym niegdyś do rodziny Viscontich. W klasztorze, dawniej zamieszkiwanym przez członków zakonu kartuzów, dziś przebywają cystersi, którzy oprowadzają turystów po zabytkowych pomieszczeniach, opowiadając historię tego miejsca.
Kolejnym celem podróży były Cinque Terre, a dokładniej Riomaggiore. Klimat tego miejsca jest niezwykły: kolorowe domy, kamienista plaża, błękit Morza Liguryjskiego… Robiliśmy jednodniowe wypady do niektórych miejscowości wchodzących w skład tej części riwiery liguryjskiej. Najpierw pojechaliśmy zatłoczonym pociągiem do pełnej pastelowych kamieniczek Vernazzy. Główny deptak przy porcie był pełen turystów, którzy, tak jak i my, robili zdjęcia romantycznemu morskiemu krajobrazowi. Krystalicznie czysta woda przyciągała plażowiczów, którzy godzinami wystawiali swoje półnagie ciała na słońce. Druga na naszej liście była Manarola. Niestety okazało się, że słynna Via dell’Amore, czyli Ścieżka Miłości wiodąca do niej z Riomaggiore wzdłuż brzegu morza, jest… zamknięta od dwóch lat! Na szczęście dowiedzieliśmy się o tym nieco wcześniej i wybraliśmy trasę górską. Przeprawa po stromych i wąskich zboczach była dość wyczerpująca, jednak bajkowe widoki poprawiły nam humor.
Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy, była Piza. Oczywiście główną atrakcję stanowiło Pole Cudów. Odwiedziliśmy baptysterium, łączące aż trzy style architektoniczne: romański, gotycki i renesansowy. Baptysterium to posiada niezwykłą akustykę. Weszliśmy też do katedry, która zachwyciła nas swoimi ogromnymi drzwiami z brązu. Można było na nich zobaczyć misternie wykonane scenki o charakterze religijnym, w których zadbano o każdy szczegół, nawet wyrazy twarzy postaci. Zobaczyliśmy również jeden z najsłynniejszych cmentarzy we Włoszech, Camposanto. Cmentarz otoczony jest krużgankami, a wnętrze budynku zdobią liczne freski. Spoczywają tu ważne osobistości, takie jak artyści czy profesorowie. Na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie z Krzywą Wieżą w tle, ale takie zwyczajne, bez udawania, że ją podtrzymujemy.
W sumie we Włoszech spędziliśmy dziesięć dni. Dziesięć cudownych, aktywnych dni, podczas których zobaczyłam wiele magicznych miejsc, doświadczyłam włoskiej gościnności i spędziłam niezapomniane chwile z moimi przyjaciółmi. Na pewno jeszcze nie raz odwiedzę ten piękny kraj, w którym nadal jest tyle do odkrycia.
Pomiędzy morzem a niebem. Biegiem.
Nie mogłam się za ten artykuł zabrać. Temat wdzięczny, temat na czasie. Mam pisać o moim ukochanym włoskim regionie, albo nawet o dwóch najbliższych sercu regionach, a jednocześnie dwóch regionach najbliższych – geograficznie – Polsce. Mam pisać o jednej z moich pasji. Serce pełne emocji, głowa pełna informacji, natchnienia brak. I podświadomie robię wszystko, aby tylko nie usiąść za biurkiem, bo nie chcę napisać „gniota”. A więc zrobiłam powidła śliwkowe i konfiturę malinową, upiekłam chleb i drożdżowe ciasto wegańskie… A później poszłam pobiegać. Pobiegać. No właśnie.
Prawdopodobnie nie ma lepszego sposobu na uporządkowanie myśli, znalezienie inspiracji. Prawdopodobnie nie ma piękniejszych miejsc do biegania, niż te we Włoszech.
Wenecja. Stolica regionu Veneto. 0 m n.p.m., często nawet poniżej zero. Marmolada. Najwyższy szczyt Dolomitów. 3343 m n.p.m. Ośnieżone Dolomity doskonale widać z dzwonnicy przy Placu Świętego Marka na lagunie. Pomiędzy, rozciąga się nizina poszatkowana korytami rzek płynących ku Adriatykowi i dalej wzgórza Valdobbiadene porośnięte szczepem winogron prosecco. Pobiec z Wenecji na szczyt Marmolady? Tak. Dokonali tego kilka tygodni temu dwaj ultramaratończycy z Veneto. Wystartowali z Placu Świętego Marka o zachodzie słońca, na szczycie królowej Dolomitów stanęli o zachodzie słońca dwa dni później. 46 godzin biegu non stop. Ponad 200 km na nogach, biegiem, walcząc ze snem, ze zmęczeniem. Wszystko po to, aby zrealizować marzenie z dzieciństwa. Połączyć dwa bieguny jednego z najbogatszych kulturowo i geograficznie regionów Włoch. Zarazić innych pasją biegania. Poruszyć. Wzruszyć. Zainspirować. Pomysłodawca tego wyczynu, William Da Roit z małej górskiej miejscowości La Valle Agordina, mówi, że ta przygoda zmodyfikowała jego DNA. Wielki wyczyn, nieludzkie zmęczenie, nieoceniona próba przyjaźni dwóch biegaczy, nieziemskie wzruszenie, gdy z wierzchołka Punta Rocca na horyzoncie dostrzegli lagunę i maleńkie z tej perspektywy miasto na niej.
William Da Roit i Elvis Secco jako pierwsi pokonali tę trasę biegiem. Ich wyczyn zapisuje się w historii sportu. Ale zapisuje się także w sercach wielu osób, które wspierały ich na trasie, podziwiały, dopingowały.
Tak, bo Włosi dopingować potrafią najlepiej. Na co dzień i od święta. Nigdzie na świecie nie spotkałam się z takim dopingiem, gdy samotnie biegłam po górskich ścieżkach, „wypluwając płuca”. Nie było osoby, która, gdy ją mijałam, nie powiedziałaby kilku miłych słów, nie wyraziła podziwu, nie dodała otuchy. Takie wsparcie uskrzydla. Na co dzień. A od święta? Można śmiało powiedzieć, że w sezonie biegowym w Dolomitach i okolicach nieprzerwanie trwa biegowe święto. Właściwie w każdy weekend organizowane są zawody. Niejedne. Jedyna trudność to wybrać te, w których wystartować.
Czym różnią się zawody biegowe w Polsce od tych we Włoszech? Przede wszystkim atmosferą. My Polacy zawzięcie ze sobą rywalizujemy, dla Włochów bieganie to głównie zabawa i sposób na spędzanie czasu w dobrym towarzystwie. I również podczas zawodów przekonałam się, że prawdopodobnie nie ma lepszych kibiców niż ci we Włoszech.
Najtrudniejszy w zaplanowaniu sezonu biegowego jest wybór imprezy, w której chcielibyśmy wziąć udział. Poza tym wszystko tu zależy od nas. W bieganiu nie potrzebujemy drogiego sprzętu. Wystarczy para butów i chęć. Silna wola. Charakter. A ten szlifujemy i umacniamy z każdym przebiegniętym kilometrem. Jak mówi mój Przyjaciel ultramaratończyk: Masz w głowie mózg. Masz stopy w butach. Możesz pobiec w którymkolwiek kierunku chcesz.
W tym roku w Cortinie d’Ampezzo, podczas The North Face Lavaredo Ultra Trail zameldowało się około setki biegaczy z Polski. W Cortinie można pobiec ultra na dystansie 119 km, Cortina Trail – 47 km lub Sky Race – 20 km. A wszystko w jeden czerwcowy weekend.
Wielu moich znajomych rokrocznie wybiera bieg Transcivetta. Civetta to obok Pelmo i Marmolady najbardziej charakterystyczny masyw w Dolomitach. Transcivetta wyróżnia się właśnie zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, przez które prowadzi panoramiczna trasa zawodów, u podnóży Monte Civetta. A same zawody biegnie się w parach, co sprzyja dobrej zabawie, ale też zacieśnianiu więzów przyjaźni i sprawdzania się w koleżeństwie. Bo tu już nie jesteś odpowiedzialny tylko za siebie, ale również za partnera, z którym spędzasz ten dzień w górach. W Transcivetta startują wszyscy, niezależnie od wieku, poziomu wytrenowania, doświadczenia. Na starcie w 2015 roku stawiło się 2000 uczestników. Klasyfikowane są pary męskie, kobiece, mieszane. Najlepsi pokonują 23 km trasę z 2000 metrów przewyższenia w niewiele ponad 2 godziny, ale wiele par przekracza linię mety po 6 godzinach – bo najważniejsze jest upajanie się wspaniałymi widokami i niesamowitym przyjęciem w kolejnych schroniskach na trasie, w których uczestnicy zawodów dostają wsparcie logistyczne. Tak, w Rifugio Tissi mogłabym zostać na zawsze!
„Szlak horyzontów”: taką nazwę nosi trasa, przez którą prowadzi Sky Race Monte Cavallo. To jedne z pierwszych górskich zawodów, w których startowałam, ale też takie, które na zawsze zostają w sercu. Monte Cavallo wyrasta bezpośrednio z niziny wenecko-friulańskiej. To pierwsza górska ściana w drodze z Wenecji na północ. Wspinając się autem do miejscowości Piancavallo, w której zawody mają start i metę, doskonale widać całą nizinę, lagunę, i dwie stolice północnych prowincji Włoch: Wenecję i Udine. Nic dziwnego, że trasa biegu została ochrzczona mianem szlaku horyzontów. Z wielu punktów na trasie rozciąga się panorama na cały łańcuch Dolomitów, dominujących krajobraz na północy i statki na redzie oraz adriatyckie wybrzeże na południu.
W stronę wybrzeża prowadzi też trasa maratonu weneckiego. Maraton startuje ok. 20 km w głębi lądu, nad rzeką Brenta. Unikalność riwiery Brenty, miejsca, gdzie historia, kultura, sztuka i przyroda uzupełniają się wzajemnie, doceniona została już przez weneckich dożów i arystokratów, którzy wzdłuż rzeki budowali swoje imponujące rozmachem letnie rezydencje. Po przebiegnięciu wzdłuż rzeki, maratończycy przekraczają długi na 4 km Most Wolności i dalej kierują się przez Zattere, most pontonowy na Wielkim Kanale (zbudowany specjalnie na potrzeby maratonu i demontowany chwilę po przebiegnięciu ostatniego zawodnika), Plac Świętego Marka na metę w okolicy Arsenału. „To jeden z najpiękniejszych maratonów świata”, mówi Alex Zanardi, jeden z najlepszych włoskich sportowców, ambasador weneckiego maratonu. Zapisy na tę imprezę jeszcze trwają. Kto więc czuje się na siłach, może jeszcze tej jesieni zasmakować atmosfery włoskiego święta biegania. Do zobaczenia w Wenecji 25 października!
PRESTIGE – włoska doskonałość
Prestige: nazwa, która w coraz większym stopniu staje się w Polsce synonimem włoskich produktów enogastronomicznych najwyższej jakości. Prestige to marka, której misja ma dwa wymiary. Z jednej strony, obsługa sieci Ho.Re.Ca. na bazie katalogu wysoce wyselekcjonowanych produktów food & beverage, zarówno świeżych, jak i pakowanych – prawdziwych doskonałości Made in Italy oferowanych restauracjom, hotelom i innych podmiotom. Z drugiej strony, dotarcie z tymi samymi produktami do klienta końcowego, poprzez sieć detaliczną sklepów, już obecnych w Warszawie i w Bielsku-Białej, a niedalekiej przyszłości również we Wrocławiu i Katowicach.
Wśród wielu projektów i działań prowadzonych przez Prestige, istnieje możliwość udostępnienia restauratorom, w formie “komisu”, wyboru prestiżowych win włoskich, utrzymujących jednakże doskonały stosunek jakości do ceny. Rozmawiamy o tym z Kierownikiem Handlowym Filippo Tognin i Kierownikiem ds. Marketingu Lindą Severino.
Jaki pomysł leży u podstaw tej waszej inicjatywy?
FT: “Pomysł jest bardzo prosty: chcemy umożliwić sieci restauratorów przystępującym do projektu, by na stołach ich restauracji znalazła się wyjątkowa karta win zawierająca produkty wysokiej klasy i wyselekcjonowane etykiety, a wszystko to bez inwestowania przez restaurację dużych środków. W formule “komis” restaurator “kupuje” od Prestige butelkę dopiero wtedy, gdy klient ją zamówi.
LS: “Misją Prestige jest popularyzowanie kultury dobrej włoskiej enogastronomii. Wszystkie nasze projekty idą w tym kierunku, dlatego staramy się dotrzeć do klienta końcowego możliwie szybko i bezpośrednio. Z tego też powodu, również ta inicjatywa związana z winem ma stanowić szansę dla restauratora, a nie inwestycję z potencjalnymi niewiadomymi. Tak naprawdę, to restauratorzy są głównymi „promotorami” naszej jakości, a dla nas są partnerami.
Jaka jest specyfika waszej karty win?
LS: “Chcemy umożliwić odkrycie skarbów naszej ziemi, zarówno tych, które są już znane, jak i tych niszowych. Karta win Prestige nazywa się “Special Guest”, ponieważ każda edycja karty będzie zawierać wino “wyjątkowe wśród wyjątkowych”. A wszystko to, z gwarancją wysokiej jakości produktów za przystępną cenę.
FT: “W tej pierwszej edycji karty wybraliśmy “InNno”, wino z Toskanii z winnicy Certosa di Belriguardo, uczestniczącej w projekcie “Vino Libero” [Wolne Wino]. Do projektu zgłaszane są produkty otrzymywane dzięki selekcji gron i całkowicie naturalnym metodom produkcji, co umożliwia uzyskanie o wiele niższej zawartości siarczanów, niż w innych winach. Mówimy o produkcie naprawdę szczególnym i wyjątkowym”.
Rozpoczęliście już projekt “Special Guest”?
LS: “Nie tylko. Zrobiliśmy to w wielkim stylu, w czasie eventu, w którym uczestniczyła osoba niezwykle droga nam Włochom, będąca jednocześnie miłośniczką wina, jako że sama zajmuje się jego produkcją: Gianna Nannini. Była ona prawdziwym “Special Guest”, zgodnie z nazwą naszej karty, która aktywnie uczestniczyła w projekcie, umożliwiając nam włączenie dwóch win produkowanych przez nią: jedno z nich to właśnie, “Special Guest” – “InNno”, wspomniane przed chwilą przez mojego kolegę Filippo Tognina, drugą etykietą jest “Baccano”, czerwone wino, w smaku pełne i bogate w aromaty. Gianna Nannini wystąpiła przed restauratorami i autorytetami, podczas wieczoru poświęconego prezentacji, który miał miejsce 4 grudnia w Warszawie.
FT: “Projekt został już doceniony przez wielu restauratorów. Naszym celem jest tworzenie coraz więcej okazji utwierdzających nasze partnerstwo ze światem Ho.Re.Ca. Wkrótce zaprezentujemy inne inicjatywy, mam nadzieję, że również na stronach tego czasopisma, które jest punktem odniesienia dla Włochów i każdej innej osoby żyjącej w Polsce, ceniącej włoski „styl życia i kulturę.”.
Więcej informacji:
przedstawiciel handlowy: Filippo Tognin +48 602104361
FB: https://www.facebook.com/prestigeitalianfood/
Na piechotę z Niemiec do Kaliningradu, odkrywając Polskę północną
Wiedza kształtuje się podczas całej podróży, a nie przy samym tylko osiąganiu jej celu. Dotyczy to właśnie VestAndPage, Vereny Stenke i Andrei Pagnes, niemiecko-włoskiej pary twórców, która w 70. rocznicę zakończenia II wojny światowej zdecydowała się przejść w odwrotnym kierunku trasę pokonaną przez wygnańców niemieckich, cywilów wypędzonych z dawnych Prus Wschodnich aż do dzisiejszych Niemiec. „Wróciliśmy na ścieżkę męki, którą szli również dziadkowie Vereny, niemieccy cywile zmuszeni do opuszczenia terenów Królewca. My jednak przeszliśmy trasę w przeciwnym kierunku, wyruszając 8 maja z Hemmingstedt położonego nad Morzem Północnym. W tym mieście urodził się ojciec Vereny i tam również zatrzymali się jej dziadkowie, uciekając z Czerniachowska, miasteczka za Kaliningradem, przed wojną nazywającego się Insterburg, gdzie dotarliśmy początkiem czerwca”, mówi pisarz i artysta Andrea Pagnes. W ten właśnie sposób prywatna historia rodziny Stenke przeradza się w pryzmat, przez który ponownie zwraca się uwagę na to zapomniane wydarzenie historyczne; epizod, który trwale naznaczył życie tysięcy bezbronnych cywilów. „To, co widzimy na mapie, to praktycznie ta sama trasa, którą pokonali dziadkowie Vereny. My nieco ją wydłużyliśmy po przekroczeniu granicy Polski. Gdy dotarliśmy do Koszalina, odbiliśmy na północ, żeby udać się na ruchome wydmy w Łebie, a później zeszliśmy w kierunku Gdańska i stamtąd wróciliśmy na właściwą trasę, przechodząc przez tereny dawnego obozu koncentracyjnego w Sztutowie aż do Krynicy Morskiej, wzdłuż wybrzeży Wisły, przez którą przeprawiliśmy się łódką do Fromborka, słynącego z katedry, gdzie odnalezione zostało ciało Mikołaja Kopernika i gdzie znajduje się jego obserwatorium. Podczas przeprawy przez rzekę starszy maszynista opowiedział nam, że zalew wiślański jest prawdopodobnie jednym z największych cmentarzy pod gołym niebem w całej Europie. Faktem jest, że podczas wygnania zostały zamordowane na lądzie, wodzie i w powietrzu dziesiątki tysięcy uchodźców pruskich złapanych przez Armię Czerwoną. Wygnanie miało miejsce w zimie 1945 roku, zalew był zamarznięty, wystarczyło zbombardować jego powierzchnię, by zatopić karawany uchodźców próbujących przedostać się na drugi brzeg. Utonęli oni w lodowatej wodzie Wisły, nie pozostawiwszy żadnego śladu. I to jest właśnie wiedza, którą zdobywa się podczas podróży. Wyrusza się w przekonaniu, że zrealizowany zostanie określony plan, ale przeżycie, jakim jest pokonanie ponad 1000 km na piechotę, sprawia, że zderza się z faktami, nawet sprzed 70 lat, które urzeczywistniają się za pośrednictwem naocznych świadków wydarzeń, a to zmusza do ponownego rozważenia tego, co wydawało się oczywiste na początku podróży. „Tak właśnie – choć wyruszyliśmy celem odkrycia na nowo zapomnianej, trudnej części niemiecko-rosyjskiej historii – odkryliśmy Polskę. Państwo przepięknych krajobrazów i narodu o ponadprzeciętnej humanitarności. Najpiękniejsze i najserdeczniejsze kontakty, jakie nawiązaliśmy, to właśnie te z Polakami, którzy wbrew swojej woli stali się zarówno bohaterami, jak i ofiarami tego konfliktu. Podróżowaliśmy po spartańsku, z torbami na plecach, ale wszędzie przyjmowano nas serdecznie. Nigdy tego nie zapomnę”. Podróż Vereny i Andrei z Fromborka podążyła w kierunku Kaliningradu, dawnego Królewca, gdzie po dziś dzień znajduje się grób Kanta. „Dotarliśmy tam po około miesiącu i udaliśmy się dalej, do Czerniachowska, dawnego Insterburga, skąd właśnie rozpoczęło się wygnanie dziadków mojej żony, Vereny, w styczniu 1945 roku. Znaczną część trasy w rosyjskiej enklawie, zwłaszcza tuż po przekroczeniu granicy, musieliśmy jednak przejechać autobusem, ponieważ droga na piechotę została nam odradzona ze względów ‘bezpieczeństwa i kontroli’, ale zaraz po dotarciu do Kaliningradu, w pobliżu Czerniachowska, poruszaliśmy się już bez większych problemów”. Z tej przygody narodził się film zatytułowany „Plantain” (pl. „Babka”, tj. dzika roślina spotykana często na poboczu ścieżek i dróg, która według legendy miała rosnąć w miejscu, którędy już ktoś przechodził, i była tym samym wskazówką dla wędrowców; w oryginalnym tytule niemieckim „Spitzwgerich”). „Podczas podróży wybieraliśmy miejsca najbardziej dla nas odpowiednie na przeanalizowanie odbytych spotkań, tego co przeżyliśmy i co usłyszeliśmy od innych, a wszystko to by przekształcić zdobyte doświadczenie w naszą sztukę (przy użyciu kamery), tak by na wielki ekran trafiły sceny wzbogacone o nasze doznania, które towarzyszyły nam przez całą podróż. Film będzie swego rodzaju odtworzeniem wydarzeń w konwencji typowo poetyckiej zawierającej fragmenty wspomnień zarówno utrwalonych, jak i zagubionych czy zapomnianych, dotyczących tej ludzkiej tragedii, która pochłonęła wiele narodów, zwycięzców i zwyciężonych, dlatego, że wierzymy, że zadaniem sztuki jest przede wszystkim odkrywanie poezji ukrytej w bólu i cierpieniu i za jej pośrednictwem stawianie pytań do rozważań historycznych i współczesnych. Całą jesień poświęcimy na montaż filmu. Douglas Quin (dźwiękowiec znany z „Parku Jurajskiego III” i z „Władcy Pierścieni II” oraz ze współpracy z Wernerem Herzogiem) towarzyszył nam przez kilka dni w podróży, zbierając materiał do ścieżki dźwiękowej, tzw. soundscape’u, która stanowić będzie komentarz do filmu. Muzyka skrzypka Stefana Kniesia i najniższy męski głos basowy, tj. basso profondo, Andreasa Bauera staną się muzycznym tematem przewodnim. Początkiem 2016 roku odbędzie się premiera „Plantain” w centrum kultury Kulturzentrum Ostpreußen w Ellingen, które mieści się w zamku w samym sercu Bawarii. Jest to organizacja, która jako pierwsza uwierzyła w nasz projekt i pomogła nam w zdobyciu wsparcia BKM-u (Bundesbeauftragte für Kultur und Medien; Federalna komisja ds. kultury i mediów), wraz z organizacją Heart of the City Bureau z Kaliningradu, Dom Samok Foundation z Czerniakowska i Georgenburg Association z rosyjskiej Majówki. Dostaliśmy już zaproszenia do wzięcia udziału w festiwalu kina eksperymentalnego w Wielkiej Brytanii, Indiach, Kanadzie i Hong Kongu. Po premierze w Niemczech film zaprezentowany zostanie również w Rosji w NCCA (Państwowe Centrum Sztuki Współczesnej) w Kaliningradzie, a później oczywiście z wielką przyjemnością w Polsce, tym bardziej, że większość scen została nakręcona na Pomorzu. Tego lata wystąpiliśmy na Performance Art Festival Konteksty w Sokołowsku, zapoznaliśmy się z dystyngowaną i wrażliwą dyrektor, Małgorzatą Sady, i poznaliśmy wysokie standardy pracy Sokołowskiego Laboratorium Kultury i Fundacji Situ, która zajmuje się odbudową monumentalnego Sanatorium z XIX wieku celem przekształcenia go w centrum kultury multimedialnej i artystycznej. Po tym wszystkim zaprezentowanie „Plantaina” w tym samym miejscu, gdzie latami mieszkał Kieślowski i gdzie stworzył on niektóre ze swoich najwspanialszych dzieł, byłoby niesamowitym wyróżnieniem. Może nawet właśnie w starym kinie „Zdrowie”, tak przez niego lubianym”.
(tłum. Bożena Gandor)
GROWING UP… NOT FOR KIDS, CZYLI “BABY BUMP” MADE IN POLAND
tekst: Justyna Głuszenkow
tłum. Małgorzata Tolko
3 września w ramach 72. Miedzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji odbyła się światowa premiera filmu “Baby Bump”w reżyserii Kuby Czekaja. Oczywiście nie mogło nas tam zabraknąć;-).
“Baby Bump” to historia opowiedziana z perspektywy chłopca. Micky House porywa nas do krainy dojrzewania, gdzie rzeczywistość miesza się ze światem snu i fantazji. Zmieniające się ciało to zaskakująca, nieoczekiwana i drastyczna transformacja dla 11-letniego bohatera. Rzecz jasna budzi to wiele frustracji, a na domiar złego całą sprawę komplikuje niepotrafiąca zaakceptować zmieniającego się syna matka. Dorastanie nie jest dla dzieci. Dla niektórych rodziców rownież.
Kuba Czekaj stworzył absurdalno-surrealistyczny obraz cielesności i seksualności w świeżym wydaniu. Wrażenie to buduje m.in. warstwa formalna, jak sam autor mówi film jest czymś w rodzaju komiksu filmowego, a jedyna formalna inspiracja to rodzaj ikonografii wykonywanej przy kadrowaniu.
Micky House to debiutowa rola 14-letniego Kacpra Olszewskiego. W rolę Mamuśki wcieliła się Agnieszka Podsiadlik, aktorka Teatru Rozmaitości w Warszawie.
“Baby Bump” to jeden z trójki zwycięzców 3. edycji Biennale Collage – Cinema, warsztatów poświęconych rozwojowi i produkcji niskobudżetowych projektów filmowych.
Zwycięski projekt to pierwsza część dyptyku o dorastaniu. Kolejna – “Królowie Olch”, będąca na etapie postprodukcji traktuje o rozwoju emocjonalnym. Polscy widzowie będą mieli okazję zobaczyć “Baby Bump” na Festiwalu Filmowym w Gdyni już 14-19 września w sekcji Inne Spojrzenia.
“11 minut” Jerzego Skolimowskiego
tłum. Małgorzata Tolko
“11 minut” Jerzego Skolimowskiego nagrodzono gromkimi brawami podczas projekcji dla dziennikarzy, która odbyła się dziś rano (9 września) w ramach Festiwalu Filmowego w Wenecji. Akcja filmu rozgrywa się w Warszawie, w której życie zdaje się pędzić szybko, jest ciężkie, niemalże bezlitosne, gdzie czas jest wyznaczany przez samoloty, które bez przerwy wylatują i lądują, a ludzki los zależy od zbiegu okoliczności. Znakomite zdjęcia i montaż. Teraz czekamy na konferencję prasową z reżyserem zaplanowaną na godz. 14.
EVEREST, dramatyczna historia wspinaczki z 1996 r., otwiera 72. Festiwal Filmowy w Wenecji
tekst: Justyna Głuszenkow
tłumaczenie: Małgorzata Tolko
Pierwszy dzień 72. Festiwalu Filmowego w Wenecji rozpoczęliśmy pełną wrażeń wspinaczką na najwyższy szczyt świata. “Everest” w reżyserii Baltasara Kormákura to uderzający film akcji inspirowany prawdziwą historią z maja 1996 roku, kiedy podczas ekspedycji na Mount Everest zginęło 15 himalaistów. Film dokumentuje trzy rożne wyprawy, której uczestnicy stają przed obliczem jednej z najgroźniejszych burz śnieżnych znanych ludzkości. Niezależnie od motywacji z jakimi wyruszyliśmy w tę podróż, kiedy na szlaku spotykają się ambicja, ludzka słabość i okrutna burza jedynym i niekwestionowanym jest tutaj brak odwrotu…
Mimo że u Kormákura można odnaleźć wiele wspólnego z typową amerykańską produkcją, głównie dzięki użytym efektom 3D, to wiarygodność ukazanych wydarzeń sprawia, że chcemy uczestniczyć w tej wyprawie aż do ostatnich minut.
W brytyjsko-amerykańskiej produkcji możemy zobaczyć szereg miedzynarodowych talentów. Wśród nich Jason Clark, John Hawkes, Josh Brolin oraz Keira Knightley i Jake Gyllenhaal.
Głodnym wrażeń polecamy książkę Jona Krakauera „Wszystko za Everest”. Autorowi udało się przeżyć eskapadę na Mount Everest w 1996 roku, a opisane w książce wspomnienia stały się źródłem inspiracji dla wielu himalaistycznych filmów, w tym „Everest”.
Michał Borecki: polski talent młodzieżowej drużyny piłkarskiej Lazio Primavera
tłumaczenie: Zuzanna Maksajda
Ma dopiero 18 lat, a już może się pochwalić wielkim międzynarodowym osiągnięciem. Michał Borecki, bo o nim mowa, od pόłtora roku przebywa we Włoszech, gdzie w roli pomocnika gra razem z Lazio Primavera, rzymskim młodzieżowym klubem prowadzonym przez Simone Inzaghiego, brata słynnego Filippo. Na treningach wspomagany przez gwiazdę Lazio i wielką sławę światowego futbolu, Miroslava Klose, wyznaje, iż prywatnie śni o karierze Cristiana Ronaldo, swojego idola. Spotykam go w samym centrum Wiecznego Miasta, na Piazza del Popolo, gdzie z sympatią i młodzieńczym urokiem (w towarzystwie kamerzysty Lazio, autora naszego serwisu fotograficznego, Łukasza Siedleckiego) opowiada Gazzetta Italia o swoich piłkarskich perypetiach.
Dopiero co ukończyłeś 18 lat. Urodziny obchodziłeś we Włoszech. Jak je świętowałeś? Nie brakowało ci kraju i polskich przyjaciόł?
Tak, spędziłem je we Włoszech. Byłem ze znajomymi na kolacji. Brakowało mi rodziny. Szkoda, że nie mogła być tu ze mną.
Jesteś wielkim talentem drużyny piłkarskiej Lazio Primavera prowadzonej przez Simone Inzaghiego, brata znanego Filippo. Jak się tam dostałeś?
Dostałem się do Lazio przez turniej na Ukrainie, gdzie pojechałem z reprezentacją Polski. Tam wypatrzył mnie scout Romy. Przyjechałem do Rzymu na test prόbny, spędziłem tydzień w Trigorii, ale nie za bardzo chciałem przejść do tej drużyny. Jako że trenowałem często z drużyną Lazio Primavera i dobrze nam się razem grało, ostatecznie wybrałem ich.
To twoje pierwsze doświadczenie za granicą. Twoja drużyna jest wielonarodościowa. Nie ma między wami zgrzytόw?
Nie ma zgrzytόw, w klubie nikt nikomu nie dokucza. Nie ma problemu z dogadaniem się. Rozmawiamy wszyscy po włosku.
Jak sobie poradziłeś z nauką języka włoskiego? Znałeś go już przed przyjazdem tutaj?
Jestem tutaj już pόłtora roku, jakoś muszę sobie w tym języku radzić. Nie znalem włoskiego, kiedy tu przyjechałem. Na początku było mi bardzo trudno, z nikim nie rozmawiałem, to było najgorsze. Dopiero po sześciu miesiącach zacząłem mόwić i rozumieć i w końcu poczułem się tu swobodnie.
Jesteś środkowo rozgrywającym pomocnikiem. Z jakiego swojego meczu jesteś do tej pory najbardziej dumny?
Jak do tej pory jestem zadowolony z mojego udziału w Super Coppa w Weronie, gdzie wygraliśmy 1:0. Było to w październiku 2014.
Rzymska drużyna Lazio jest w czołόwce najlepszych włoskich drużyn. Jej nowym zawodnikiem jest słynny Miroslav Klose. Znacie się dobrze?
Mamy kontakt, rozmawiamy po polsku. Trenowaliśmy razem. Udzielił mi wielu rad. Pomaga bardzo mnie i całej drużynie. Bardzo dużo mόwi na boisku i nas wspiera. Klose – jak dla mnie – jest liderem drużyny, bardzo dużo podpowiada. Lazio stało się jedną wielką rodziną, częściowo też dzięki niemu; nowi trenerzy również bardzo dużo wnieśli.
Jakie są twoje relacje z innymi polskimi piłkarzami Pόłwyspu Apenińskiego, np. ze Skorupskim z AS Roma czy Glikiem z Turynu?
Nie znam ich, nigdy z nimi nie rozmawiałem, ale za to znam innych Polakόw z Primavery, Damiana Raska (Cebaria) oraz Bartka Wolskiego (chodziłem z nim do gimnazjum w Polsce, teraz gra w Latinie).
Twoja kariera zaczyna si? obiecuj?co, jeste? jednym z najlepszych graczy w swojej kategorii. Jakich rad udziela ci trener i co b?dzie dalej?
Jak każdy piłkarz chciałbym grać jak najlepiej i dojść jak najwyżej. Trener bardzo dużo mi podpowiada na meczach, jak mam się ustawić, jak mam mecz rozegrać. Na razie kontrakt z klubem jest ważny do czerwca 2016 roku, a co będzie potem, nie wiem.
Osobiście jakiej drużynie kibicujesz? Czyim jesteś oddanym fanem?
Kibicuję od lat Realowi Madryt. To rodzinna tradycja. Mόj ojciec był ich wielkim fanem. Moimi ulubionymi piłkarzami są środkowi rozgrywający jak Modrić. Moim idolem natomiast jest Cristiano Ronaldo.
Kto według ciebie wygra najbliższe Mistrzostwa Europy? Na kogo w tym roku stawiasz?
Nadal silni pozostają Niemcy. Mają najlepszych zawodnikόw. Zaraz po nich typuję Holandię, Hiszpanię i Francję.