Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155

Strona główna Blog Strona 23

LATA SZEŚĆDZIESIĄTE – WŁOSKI DESIGN ODMIENIA CODZIENNOŚĆ

0
Doney

W ostatnich latach na nowo odżyło zainteresowanie meblami z lat 60. W okresie powojennym, podczas boomu gospodarczego, nie do pomyślenia byłoby trzymanie w domu mebla z litego drewna lub ręcznie wykonanej szafki, być może należącej do jakiegoś krewnego. Hasłem przewodnim w urządzaniu własnych przestrzeni, zarówno domowych, jak i pracowniczych, było „precz ze starym, naprzód z nowym”, słowem elegia na cześć nowoczesności.

Nie tylko samochody i motocykle były wyrazem włoskiego, najbardziej przyszłościowego i pionierskiego wzornictwa tego okresu; innowacyjność odnajdywano przede wszystkim w przedmiotach codziennego użytku, takich jak telewizor, który, podobnie jak wcześniej radio, był ważnym produktem w okresie powojennym, symbolem życia rodzinnego i towarzyskiego.

Podobnie jak w przypadku masowo produkowanych pojazdów, sprzętu AGD i innych urządzeń elektrycznych, telewizor stanowi rewolucję. Zarówno pod względem użytkowym, dekoracyjnym, a także jako przedmiot, który można przenosić. Nie jest już duży i kłopotliwy, nie musi być wkomponowany w umeblowanie salonu czy pokoju dziennego, nie potrzebuje specjalnie wydzielonych miejsc. Telewizor zmienia się w coś bardziej futurystycznego, lżejszego w kształcie, rozmiarze i kolorze dzięki zastosowanemu do jego wykonania plastikowi.

Doney to pierwszy przenośny telewizor, nagrodzony Compasso d’Oro, zaprojektowany przez Marco Zanuso i Richarda Sappera. Wykonała go firma Brionvega, która kilka lat później wyprodukowała Algol, autorstwa tych samych projektantów, o bardziej kwadratowym kształcie, ale zachowujący oryginalność uchwytów do przenoszenia. Ten sam obiekt stał się element scenografii planów zdjęciowych kilku znanych produkcji filmowych.

W filmie „Lo scatenato” Franco Indovina, gdzie Vittorio Gassman wciela się w gwiazdę reklamy, reżyser nie bez powodu wyposaża filmową sypialnię w designerskie przedmioty, a przede wszystkim w przenośny telewizor Algol. Podkreśla tym samym charakter pracy bohatera.

To właśnie kino celebruje włoski design jako ikonę stylu, nie tylko w świecie mody: wystarczy przypomnieć sobie plakat do filmu Williama Wylera „Rzymskie wakacje”, na którym Gregory Peck i Audrey Hepburn siedzą na Vespie Piaggio.

Później pojawiły się produkty zaprojektowane w latach 60., które do dziś są używane do tworzenia scenografii; reżyserzy chętnie angażują bohaterów w interakcje z tymi przedmiotami. Przykładem jest fotel Sacco, wyprodukowany przez firmę Zanotta, który przełamuje formalność każdego otoczenia, w którym się znajduje. Włosi pamiętają Sacco również dlatego, że pojawia się w komedii „Fantozzi”, w której legendarny księgowy musi siedzieć nie na zwykłych fotelach biurowych, ale na czerwonym, miękkim, skórzanym krześle, który jest dla niego zbyt nowoczesny i którego nie może okiełznać, ciągle się przewracając. Ten przedmiot, zaprojektowany przez Piero Gatti, Cesare Paolini i Franco Teodoro, jest wyrazem rewolucji kulturowej, wyrażającej innowacyjność. Kształt fotela Sacco zmienia się i dostosowuje do wagi ciała danej osoby dzięki wypełnieniu kulkami z wysokoodpornego polistyrenu ekspandowanego, materiału, który do tej pory był wykorzystywany przy produkcji np. płyt izolacyjnych. Dziś krzesło Sacco jest jednym z najpopularniejszych modeli stosowanych w miejscach pracy i przestrzeniach coworkingowych.

Struktura i obicia znanych do tej pory klasycznych krzeseł i foteli ustępowały miejsca nowym, które były zabawne, wygodne i kolorowe, idealne dla otwartych, nieformalnych przestrzeni mieszkalnych.

W klasycznym salonie masywne elementy były zastępowane przez lekkie wyposażenie,

Sacco

niezwiązane już tylko z jednym pomieszczeniem. To dlatego słynni włoscy i zagraniczni reżyserzy, tacy jak Dino Risi, Pedro Almodóvar i Woody Allen, kontynuowali wykorzystywanie włoskiego wzornictwa do opowiadania niesamowitych historii i przygód osadzonych w nowoczesnych domach i futurystycznych przestrzeniach.

Wystarczy pomyśleć o filmach z sagi o Jamesie Bondzie. Przykład? W filmie „Szpieg, który mnie kochał” w reżyserii Lewisa Gilberta, postać Stromberga, podczas opowiadania swoich niecnych planów agentowi 007 w podwodnej bazie, siedzi w fotelu Elda zaprojektowanym przez Joe Colombo i wyprodukowanym przez firmę Longhi.

W futurystycznej czarnej sterowni z białymi meblami i wielkim złotym globusem, reżyser

Spider

kadruje postać ubraną całą na szaro, siedzącą na Eldzie, białej z czarnymi skórzanymi elementami. Nie będzie to ani pierwszy, ani ostatni film, w którym reżyser wybierze ją jako mebel towarzyszący i charakteryzujący siedzącą na nim postać. Piękno tego wizjonerskiego krzesła leży w jego otulającym kształcie i obrotowej o 360° ramie z włókna szklanego, ze skórzaną tapicerką i poduszkami. Fotel ten jest owocem eksperymentowania z wykonaniem i materiałami w celu stworzenia produktów wyrażających geniusz projektantów, przedmiotów, które rozsławiły Włochy na całym świecie. Joe Colombo w swoim krótkim życiu zaprojektował również słynne lampy, takie jak Spider, wykonane przez firmę Oluce, z którymi zdobył Compasso d’Oro. Jest to jeden z modeli lamp, które złożone są z jednego korpusu oświetleniowego, przeznaczonego na specjalną żarówkę punktową w poziomie, przy stosowanego do montażu na stole, podłodze, ścianie i suficie.

Lampy są często wykorzystywane do stworzenia idealnego klimatu dla bohatera w filmie, gdzie oświetla się w danej scenie postać przy biurku albo gdy chce się skupić uwagę na rozmowie przez telefon lub na rozmowie bohaterów widocznych na pierwszym planie. Tak jest w filmie Pedro Almodóvara „Dolor y Gloria”, w którym lampa Pipistrello, zaprojektowana przez Gae Aulenti i wyprodukowana przez Martinelli Luce, nadaje scenie intymny charakter. Kształt klosza przypomina skrzydła nietoperza i sprawia, że światło jest rozproszone, a nie tylko skierowane na powierzchnię: to daje wyrafinowany i elegancki efekt, który jest możliwy dzięki kształtowi podstawy i systemowi teleskopowemu ze stali nierdzewnej, umożliwiającemu regulację wysokości.

To właśnie dzięki doborze tych szczegółów udaje się w filmie oddać moment, wizję, wrażenie, dla którego zakochujemy się w owej lampie, stole, fotelu i natychmiast chcemy je kupić. Nie jest to przypadek, że najważniejsi scenografowie mieli za zadanie tworzenie przestrzeni z wykorzystaniem produktów włoskich firm do odtwarzania pomieszczeń, specjalnych miejsc, doceniając przy tym możliwości włoskiego wzornictwa, które potrafiło stworzyć przedmioty o niezrównanych i słynnych kształtach.

Tłumaczenie pl: Maja Kaszyńska
FOTO: ARCHIVIO FOTOGRAFICO FONDAZIONE ADI COLLEZIONE COMPASSO D’ORO

,,Chleb i sól” – polski sukces na Festiwalu w Wenecji

0
La Biennale di Venezia, fot. ASAC, ph G. Zucchiatti

,,To opowieść o samotności i coraz większych nieporozumieniach między ludźmi.” W ten sposób reżyser Damian Kocur mówi o swoim filmie „Chleb i sól”, który otrzymał nagrodę specjalną jury na 79. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji w konkursie Orizzonti. W rolach głównych bracia Tymoteusz Bies – pianista, laureat wielu prestiżowych nagród, aktualnie asystent w Katedrze Fortepianu w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach – i Jacek Bies, który oprócz nauki gry na fortepianie razem ze swoim zespołem tworzy własną muzykę.

Tymek, pianista i student warszawskiej Akademii Muzycznej, wraca do domu, aby spędzić wakacje z mamą i bratem Jackiem, również pianistą, który jednak nie dostał się na Akademię i spędza czas z kolegami z osiedla. Jedyną rozrywką w małym miasteczku są spotkania ze znajomymi, kąpiel w pobliskiej rzece i wyprawy do lokalnego kebaba, którego prowadzą dwaj obcokrajowcy. Hermetyczne rozmowy o niczym, poczucie humoru zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych są przerywane czasami scenami pełnymi refleksji, które podkreślają dodatkowo emocje widoczne na twarzach bohaterów. Elegia na cześć nudy czy doskonały portret codzienności wielu podobnych miejsc w Polsce? Tę codzienną rutynę przerywają drobne akty przemocy, które nakręcają spiralę nienawiści.

Twój film jest częściowo oparty na faktach, co poruszyło cię w tej historii na tyle, że postanowiłeś o niej opowiedzieć?

Damian Kocur: Opowiadając historię zawsze wychodzę od jakiegoś jednego zdarzenia albo od czegoś, co usłyszałem i na tym buduję całą resztę. Nawet jakieś proste zdarzenie może mieć znaczenie metafi zyczne, albo uniwersalne i mówi o świecie więcej niż niejedna epicka opowieść. Już Cesare Zavattini, jeden z najważniejszych przedstawicieli i teoretyków neorealizmu, twierdził, że reżyser może wyjść od prostej rzeczy i wokół niej zbudować całą resztę. Ja też tak myślę i dlatego tworząc mój film wyszedłem od wydarzenia, które kilka lat temu miało miejsce w niewielkim miasteczku w Polsce. Pracujący w barze imigrant zabił nożem dwudziestolatka. Po tej tragedii lokalna społeczność była przekonana, że do morderstwa doszło z powodów religijnych. Pojawiły się wezwania do bojkotu arabskich restauracji, a nawet zabijania muzułmanów. Nowe kultury, które pojawiają się u nas w kraju od kilku ostatnich lat, w dużej mierze stanowią wyzwanie dla naszego homogenicznego społeczeństwa. Ale mój film na pewno nie opowiada o imigrantach. Natomiast ważnym bohaterem jest z pewnością wszechobecna przemoc, która przenosi się jak efekt domina. Poza tym, moja bliska przyjaciółka, Marta Konarzewska, uświadomiła mi, że ten film jest też w jakiś sposób o mnie. Podejście głównego bohatera, jego arogancja w stosunku do tego środowiska, częściowa niezgoda na to, co go otacza. Czuję, że tam jest wiele moich odczuć i przemyśleń.

Ta sama historia osadzona w dużym mieście nie wybrzmiałaby w ten sam sposób?

DK: Dobrze znam takie miasteczka, bo w takim się wychowywałem i mieszkałem do 20 roku życia. Główni bohaterowie, Tymek i Jacek, pochodzą z Mikołowa, małej miejscowości niedaleko Katowic, i nadal tam mieszkają. Dzięki temu nie miałem wrażenia, że dotykam

Tymoteusz Bies, Nikola Raczko

czegoś bardzo egzotycznego. W takich miejscach szybciej zauważa się nawet drobne zmiany. Wydaje mi się, że może z tego wynikać bardzo dużo dobrych rzeczy, ale też sporo złych, bo w takich małych środowiskach chyba szybciej pojawiają się napięcia. Pamiętam, że u nas każde nowe zdarzenie skupiało uwagę wszystkich. Z drugiej strony, to nie jest tylko kwestia wielkości miasta. Ta historia równie dobrze mogła wydarzyć się na jakimś osiedlu, na ulicy, czy w jakimś małym środowisku. Ogromna siła filmu tkwi w naturalności, jaką stworzyłeś na ekranie i w tym, że wszystko jest bardzo bliskie życiu.

Skąd pomysł na to, żeby właśnie w taki sposób opowiedzieć tę historię?

DK: To wynika z metody, którą pracuję już od dłuższego czasu. Pracuję z niezawodowymi aktorami i to też daje efekt realizmu. Istnieje zjawisko określano jako dobrowolne zawieszenie niewiary u widzów (willing suspension of disbelief). Pojawia się ono w momencie, gdy widz ogląda film i wie, że to jest film, ale odbiera tę historię jako wiarygodną i prawdziwą. Wierzy w emocje mimo tego, że wie, że są odgrywane, dzięki temu możemy przeżywać kino. Ja staram się zminimalizować to uczucie u widzów, aby dać im poczucie, że oglądają coś bardzo autentycznego, bo ja sam lubię oglądać takie kino. Dlatego jak mamy śmiech w tym filmie to on jest prawdziwy, jak mamy płacz, to też jest prawdziwy. On jest oczywiście czasami wywoływany przez zupełnie inną rzecz, niż pokazuje scena, ale emocja jest prawdziwa. Aktorzy nieprofesjonalni potrafią dać ten efekt, bo nie kontrolują się tak bardzo i jeśli ci zaufają, to puszczają blokady. Mam wrażenie, że profesjonalni aktorzy nigdy nie będą potrafili dać siebie, tracąc czas na zastanawianie się, jaką postać odgrywają.

Tymoteusz Bies, Damian Kocur, Jacek Bies, La Biennale di Venezia, fot. ASAC, ph G. Zucchiatti

Jak odnaleźliście się w nowej roli i w tej niecodziennej konwencji?

Tymoteusz Bies: Wydaje mi się, że paradoksalnie łatwiej jest zagrać bez tekstu niż z tekstem. Jeśli uda się pokonać barierę komunikacyjną, to używanie własnego języka zawsze będzie bardziej naturalne niż używanie języka zapisanego w scenariuszu. Na poziomie dialogu nie mieliśmy żadnych trudności. Oczywiście ogromne znaczenie miało to, że mieliśmy bardzo kameralną ekipę na planie. Były też momenty, kiedy kompletnie zacierały się granice między filmem, a życiem.

Jacek Bies: Moja dziewczyna powiedziała w pewnym momencie, że mówię takim slangiem, że ona przestała mnie rozumieć. Mieszkaliśmy w domu naszych bohaterów, nie w hotelu. Ja grałem w Fifę całymi nocami w salonie. Różnica między filmem a rzeczywistością była taka, że chłopaki z kebaba też przychodzili do nas grać.

TB: Mimo wszystko byłbym bardzo daleki od tego, żeby opisywać tę formułę jako stricte dokumentalną. Oczywiście wszystkie cechy, sposób bycia i język są zapożyczone z naszego prawdziwego życia, ale film opowiada całkowicie fi kcyjną historię. Nazywanie go para dokumentalnym, moim zdaniem, działa na jego niekorzyść. To jest fikcyjna historia z elementami improwizacji. Chciałbym uniknąć aż takiego utożsamiania się z moim bohaterem, bo on mówi moim językiem, ma moje imię, ale to nie jestem ja. Moim zdaniem całe piękno tej historii polega na tym, że ona balansuje na granicy prawdy i fikcji.

Są jakieś włoskie inspiracje w twojej twórczości?

DK: Lubię bardzo kino dokumentalne, uwielbiam na przykład „Fuocoammare” Gianranco Rosiego. Uwielbiam ten film. Dla mnie to film dokumentalny, ale opowiedziany jak najlepsza fabuła. Niedawno odkryłem i bardzo podziwiam Michelangelo Frammartino. Jestem zachwycony filmem „Il buco”, który w zeszłym roku był w konkursie głównym na Festiwalu w Wenecji. On bardzo rzadko robi film. „Le quattro volte” robił dziesięć lat temu. Sfinansowanie takiego filmu, który jest kompletnie nienarracyjny, to prawdziwe wyzwanie. Na takie kino mnie jeszcze nie stać, ale i tak zrobiłem mój film w sposób dosyć bezkompromisowy. Nie poszliśmy na jakieś łatwe rozwiązania, to raczej był eksperyment i ryzyko, zarówno pod względem castingu, jak i metody realizacji. Jurek Kapuściński, nasz producent ze Studia Munka, dał nam ogromną wolność. Jak mu pokazałem pierwszy materiał, to myślałem, że on mi każe ciąć, żeby przyspieszyć scenę i nie zanudzić widza. A Jurek stwierdził, że to ma być długie, jak u Antonioniego. Miałem poczucie, że mogę sobie poeksperymentować. Wprowadziliśmy dużo rozwiązań bardziej z pogranicza sztuk audiowizualnych, niż tradycyjnie rozumianego filmu, który jest fotografowaniem tekstu. Ostateczna wersja niektórych scen i efekt na granicy metafizyczności, to była kwestia montażu. W tego rodzaju filmie to właśnie montaż powoduje, że zyskujesz możliwość opowiedzenia czegoś więcej.

Czy współcześni widzowie są gotowi na tego typu kino?

Jacek Bies, Tymoteusz Bies

DK: Wiem, że ten film nie będzie miał dużej oglądalności i dla wielu ludzi, będzie trudny ze względu na to, że przyzwyczaili się do swego rodzaju umowności w kinie. Nie będą wiedzieli, co z tym zrobić, bo to jest zupełnie inny sposób opowiadania, inne emocje. Ale jak po seansie przychodzą do mnie ludzie o naprawdę dużej wrażliwości i kompetencjach do rozpoznania czegoś innego, jest mi niezwykle miło. To dla mnie ważniejsze niż tysiące widzów w kinie. Bardzo doceniam, kiedy ktoś podchodzi do mnie, bo ma szczerą potrzebę pogadania o tym, co zobaczył na ekranie. Po seansie w Wenecji powiedziałeś, że wolisz ciszę w filmie, ale w tym wypadku bardzo mocno wybrzmiewa połączenie muzyki klasycznej i aktów przemocy, które widzimy na ekranie.

DK: Muzyka klasyczna w filmie dodaje pewien rodzaj sentymentalności do scen. To jest oklepany motyw i zawsze myślałem, że nie ma sensu dodatkowo podbijać emocji. W tym wypadku jest jednak dokładnie tak jak mówisz, Chopin po akcie przemocy jest jeszcze bardziej efektowny i wynika z jakiejś niezgody na to, co było pokazane na ekranie.

Czy kultura i muzyka mogą nas uratować?

TB: Ciekawym punktem wyjścia do interpretacji tego filmu, może być właśnie ten kontrast pomiędzy muzyką klasyczną, a życiem pełnym przemocy. To daje taki wydźwięk, że sztuka jest bezradna wobec przemocy. Ona może opowiadać o czymś innym i jakoś stymulować wrażliwość, ale wciąż jest bezradna i, wydaje mi się, że ta bezradność, jest dobrym tropem w zrozumieniu relacji między bohaterami. Moim zdaniem sztuka nie może nas uratować, ale
może nas zdystansować. W muzyce i w graniu najbardziej lubię to, że daje mi chociaż chwilowy dystans od rzeczywistości i jest jakimś rodzajem ucieczki. I te ucieczki są dla mnie niezwykle ważne, ale to się dzieje na poziomie bardzo osobistym, a nie społecznym.

DK: Ja też się trochę obawiam tego na ile sztuka przedostaje się do widzów, w Polsce na przykład jest bardzo kiepsko. Sztuka jest ekskluzywna i nie zaprasza, dlatego ma coraz mniejsze grono odbiorców. Ludzie sięgają raczej po proste rozrywki, typu telewizja. W latach osiemdziesiątych były do wyboru tylko dwa programy telewizyjne, ale wiadomo było, że wieczorem będzie magazyn filmowy, który zawierał ciekawe treści i pokazywał wartościowe kino. Teraz mamy szybki, płytki komunikat, dużo bodźców w formie nadającej się do mediów społecznościowych z nastawieniem na obraz, a nie na treść. Nie ma w tym w ogóle refleksji, dlatego nie mam złudzeń co do tego, że sztuka może coś zmienić, bo sztuka w coraz mniejszym stopniu dociera do ludzi. Fajnie jest widzieć tu, na festiwalu, pełną salę, ale to jest sytuacja wyjątkowa i elitarna, do której nie wszyscy mają dostęp. Artur Liebhart, dyrektor festiwalu Millenium Docs Against Gravity, powiedział mi, że jego festiwal jest najbardziej popularnym festiwalem wśród publiczności i to jest bardzo budujące, ale chciałbym wierzyć, że dla dzisiejszych dwudziestolatków kino cały czas będzie ważne i będą robić filmy. Nie chcę być przedstawicielem ostatniego pokolenia, które robi filmy na poważnie.

Daniele Stasi „Polonia restituta”

0

Aby dobrze zrozumieć inny kraj trzeba poznać jego historię. Daniele Stasi, profesor zwyczajny historii doktryn politycznych na wydziale Ekonomii i Zarządzania na Uniwersytecie w Foggi, zastosował tę metodę, aby poznać i zrozumieć historię polityczną Polski. Było to możliwe również dzięki owocnej pracy jako profesor wizytujący na polskich uniwersytetach w Lublinie, Rzeszowie i Warszawie. Jego najnowsza monografia, zatytułowana „Polonia restituta”. Nazionalismo e riconquista della sovranità polacca (il Mulino), wraz z poprzednią Le origini del nazionalismo in Polonia (FrancoAngeli, 2018), stanowią ważne źródło zrozumienia polskiego nacjonalizmu w jego różnych odsłonach.

Dlaczego zdecydował się pan umieścić, między innymi, Polskę i jej historię w centrum swoich badań?

Po długim okresie studiów doktoranckich w Niemczech, dzięki przyjaciołom, zacząłem współpracować z kilkoma polskimi uczonymi, a następnie zostałem profesorem wizytującym na Uniwersytecie w Rzeszowie, gdzie spędziłem wiele lat. W tym okresie zainteresowanie Polską wzrosło. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, w 2005 roku, był to kraj, który szukał swojego miejsca w Europie. Dziś Polska jest dobrze rozwinięta i posiada ważne atuty o charakterze gospodarczym, kulturalnym i akademickim. Byłem świadkiem tej transformacji Polski z kraju postkomunistycznego w pełnoprawny kraj europejski. Warszawa, Poznań, Kraków to bez wątpienia europejskie miasta, ale można powiedzieć, że inne części Polski też mają bardzo duży potencjał. Podczas pobytu w Polsce chciałem lepiej zrozumieć kulturową i historyczną tożsamość tego kraju.

Zainteresowała pana szczególnie kwestia narodu i nacjonalizmu.

W mojej poprzedniej książce, Le origini del nazionalismo in Polonia, zajmowałem się polskim nacjonalizmem. Chciałem zrozumieć historyczne pochodzenie tego neonacjonalizmu, który od kilku lat pojawił się w Polsce. Zastanawiałem się, skąd nacjonalizm w kraju, który zagranicą znany jest przede wszystkim dzięki charyzmatycznym postaciom jak Jan Paweł II i Lech Wałęsa, które również odegrały niezwykle ważną rolę w historii współczesnej, w kraju, który jako pierwszy miał wolny rząd po zakończeniu komunizmu (myślę tu o rządzie Tadeusza Mazowieckiego). Moje badania dotyczyły początków polskiego nacjonalizmu, w szczególności trzech głównych postaci związanych z ideą polityki nacjonalistycznej, a mianowicie Romana Dmowskiego, Jana Ludwika Popławskiego i Zygmunta Balickiego. Zakończyłem tę pracę na najważniejszej postaci polskiej historii współczesnej, czyli na Józefie Piłsudskim. Aby zrozumieć, kim jesteśmy, musimy poznać historię, bo ona jest nauczycielką życia.

„Polonia restituta” opowiada o dwóch rodzajach nacjonalizmów, etnicznym i obywatelskim, obecnych w Polsce na przełomie XIX i XX wieku.

Monografia „Polonia restituta” kończy się symbolicznie w 1926 roku, kiedy Józef Piłsudski zdecydował się na przejęcie władzy w wyniku zamachu stanu. To rok, który zamyka ważny dla historii Polski etap polityczny, który zostanie ponownie otwarty dopiero po zakończeniu komunizmu, czyli po wolnych wyborach, które odbędą się w latach dziewięćdziesiątych. Konstytucję o charakterze demokratycznym podpisano dopiero w 1997 roku. Wydaje mi się, że Polska to kraj, który w centrum swojej kultury politycznej posiada dwie tendencje. Pierwsza, nacjonalistyczna, przejawia się obroną własnych tradycji i tożsamości i jest sceptyczna wobec instytucji międzynarodowych. Na przestrzeni dziejów tendencja ta dominowała w etnonacjonalizmie promowanym przez Romana Dmowskiego. Druga natomiast, znana również jako nacjonalizm obywatelski, którego wybitnym przedstawicielem był Józef Piłsudski, jest bardziej otwarta i oparta na idei równości, pokojowego współistnienia i integracji społecznej. Jak widać to ciekawa debata między osobistościami o silnym profilu politycznym, jak Dmowski i Piłsudski, ale nie tylko między nimi.

Domyślam się, że to część polskiej historii mniej znana we Włoszech?

Zależy mi na tym, żeby promować moją książkę we Włoszech, ponieważ pomaga ona wypełnić lukę o charakterze historiograficznym. Jest to dość dogłębne studium na temat nacjonalizmu w Polsce i niektórych, niezwykle interesujących postaci. Polska jest dużym krajem o niezaprzeczalnej wadze politycznej, więc ludzie, którzy zajmują się historią, polityką, historią stosunków międzynarodowych, historią Europy Środkowo-Wschodniej, nie powinni pomijać tego zagadnienia. I byłbym szczęśliwy, gdyby włoscy historycy byli bardziej zainteresowani tym krajem, który, jak widzimy, odgrywa dziś istotną rolę w Europie.

Jaką lekcję z pana książki mógłby wyciągnąć Polak?

Mógłby podejść do tego tekstu biorąc pod uwagę złożoność własnej historii. Historii nie można czytać poprzez sztywne kategorie ideologiczne. Historia Polski to historia demokracji, której nie udało się w pełni zaistnieć. Jest to historia nacjonalizmu, który był nacjonalizmem patriotycznym, a więc pozytywnym, otwartym na uznanie zasad równości i prawa. Niestety obok istniał dyskryminujący etnonacjonalizm, w dużej mierze związany z antysemityzmem, który był czarną kartą polskiej historii. Nie możemy ignorować tego aspektu, który nie dotyczy tylko historii Polski międzywojennej. W 1968 r. antysyjonistyczna kampania Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), której ówczesnym sekretarzem generalnym był Władysław Gomułka, doprowadziła do emigracji wielu intelektualistów i zwykłych obywateli pochodzenia żydowskiego. Błędem byłoby jednak utożsamianie historii Polaków z tymi falami nietolerancji i dyskryminacji. Polska pod
wieloma względami domaga się uznania własnej oryginalności, tradycji, cech kulturowych i historycznych, niestety czasami robi to w sposób przesadny, niemal szowinistyczny. Z drugiej jednak strony jest to kraj niezwykle otwarty. Moje wrażenia z pobytu w Polsce są bardzo pozytywne zarówno pod względem osobistym, jak i naukowym. Uważam, że Polska jest jednym z najważniejszych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w sensie geograficznym, politycznym, demograficznym i gospodarczym. Moim zdaniem ma ona to, czego potrzeba, aby w przyszłości odegrać zasadniczą rolę na szczeblu międzynarodowym, a konkretnie w Unii Europejskiej.

Co należy zrobić, aby odegrać tę ważną rolę w Unii Europejskiej?

Wojna na Ukrainie wszystko skomplikowała. Zmieniła równowagę zarówno w Unii Europejskiej, jak i na arenie międzynarodowej, ponieważ postawiła nas wszystkich w obliczu nielegalnej i haniebnej agresji na suwerenne państwo. Polska była krajem znanym do niedawna z budowy murów na granicy z Białorusią. Dziś Polska jest krajem, który we wspaniały sposób przyjął ponad 3 miliony Ukraińców, okazując wielką solidarność. Unikać należy przed  wszystkim wykorzystywania historii XX wieku do celów politycznych, bo w ten sposób, zamiast tworzyć dialog, budujemy mury. Jeśli solidarność i tolerancja zwyciężą, wierzę, że być może wyjdziemy z tej katastrofy wojennej obronną ręką. Poznanie drugiego wymaga otwartości i zrozumienia.

Piazzolla Duo, Rzym i Watykan

0

Dwóch młodych muzyków – Janek Pentz i Piotr Zubek postanowili w niekonwencjonalny sposób zmierzyć się z tangiem Astora Piazzolli. Duet swoją bardzo ciekawą wersję tej muzyki uwiecznił na płycie. Niezwykłym wydarzeniem w ich artystycznej karierze było wykonanie utworów Piazzolli (syna włoskiego emigranta, który urodził się w Argentynie, a dzieciństwo spędził w nowojorskiej Małej Italii) dla papieża Franciszka w Watykanie.

Piotr ukończył wydział jazzu oraz wydział wokalno-estradowy w Warszawie na Bednarskiej, a obecnie studiuje logopedię kliniczną. Janek natomiast kończy aktualnie studia na wydziale instrumentalnym warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego im. F. Chopina specjalizując się w grze na gitarze klasycznej. Zanim zaczął formalną edukację muzyczną zaczął eksperymentować z techniką fingerstyle, czyli techniką gry na gitarze, pozwalającej na jednoczesne prowadzenie melodii, linii basu, perkusji i podkładu akordowego. Takie podejście pozwala na solową grę, stwarzającą wrażenie obecności większej liczby muzyków, czy wręcz całego zespołu.

Jak się spotkaliście? Piotr, dlaczego wybrałeś Janka i jego gitarę?

PZ: To proste! Nadajemy na tej samej fali! Kiedyś spotkaliśmy się na tej samej konferencji dla nauczycieli. Ja ze swoim repertuarem, Janek ze swoim. Nie szukałem instrumentu, szukałem człowieka o podobnej duszy jak moja i znalazłem.

JP: Piotrek się pewnie ze mną zgodzi, że utwory opracowywaliśmy wspólnie. Robiliśmy burzę mózgów i szukaliśmy kierunków muzycznych, nie instrumentalnych. To, co dla nas było najważniejsze, takie „od serca”, to linia melodyczna, która jest tak szalenie charakterystyczna, tak „piazzollowa”, że cokolwiek byśmy nie zrobili, to zawsze będzie jego muzyka. Krążyliśmy wokół tego rdzenia – melodii i próbowaliśmy znaleźć takie muzyczne przestrzenie, które z początku wydają się w tej muzyce nieobecne, które dadzą się podłożyć pod linie melodyczne i które nas interesują, które są nasze. Tutaj podziwiałem potencjał Piotrka, jeśli chodzi o swobodę myślenia, czy improwizację. Od siebie dodałem technikę fingerstylową.

A jak to się stało, że graliście w Watykanie dla papieża?

PZ: Dzięki życzliwości polskich dyplomatów, biznesmenów oraz przy ogromnym wsparciu naszej przyjaciółki, nauczycielki angielskiego i niemieckiego – Ewy Drobek, udało nam się spotkać z polskimi kardynałami w Watykanie. Zagraliśmy dla papieża Franciszka, ale przy okazji tego pobytu, spędziliśmy dużo czasu w Rzymie. Graliśmy w rzymskich noclegowniach. Było to niesamowite doświadczenie. Baliśmy się, że to mogą być takie spotkania „na siłę”. Zdarza nam się grać charytatywnie w wielu miejscach w Polsce i wiemy, jak czasami wygląda takie granie.

Piotr, a co wtedy śpiewasz tym ludziom, Piazzollę?

PZ: Różne piosenki zarówno po polsku, jak i w innych językach. Dużo utworów popularnych, które są ogólnie znane.

A co zagraliście w noclegowniach w Rzymie?

PZ: Graliśmy tam Piazzollę! Ale zagraliśmy też „Canzone lunare”. Jest to utwór z włoskim tytułem, ale z polskim tekstem. To kompozycja Janka. Zachwyciłem się nią i dopisałem do niej tekst.

JP: Okazało się, że w noclegowniach są sami mężczyźni, w wieku mniej więcej od 30 do 60 lat. Byliśmy troszkę przestraszeni, czy będą chcieli nas słuchać, czy nas nie wygwiżdżą.

Ale ktoś chyba z wami tam poszedł?

PZ: Oczywiście! Kardynał Krajewski, papieski jałmużnik, opiekujący się tymi miejscami. On jest z tymi ludźmi bardzo blisko, mimo że to tak wysoko postawiony w hierarchii duchowny. Nie mógł być obecny na naszych koncertach w noclegowniach, ale potem spotkał się z nami. Niestety, nie znamy włoskiego. Próbowaliśmy się porozumieć z ludźmi, którzy poza włoskim nie znali żadnego innego języka. Znaliśmy kilka słów, no i hiszpański, który, dzięki podobieństwu do włoskiego, troszkę nam pomógł.

JP: Ciekawe było to, że pół godziny przed koncertem, jak przyszliśmy i zaczęliśmy się przygotowywać, oni już siedzieli i czekali. Widzieliśmy, że był z nimi koordynator.

PZ: Kończymy nasz pierwszy utwór, a nagle rozlegają się oklaski i ogromny krzyk zadowolenia! Ci panowie, w większości tęgie chłopy, wstają, klaszczą, cieszą się i mają łzy w oczach!

A jakim utworem zaczęliście koncert?

JP: Był to utwór Astora Piazzolli, ze słowami Horacio Ferrery „Chiquilín De Bachín”, zaczynający się słowami: nocą aniołek z umorusana buzią / sprzedaje róże przy stolikach kręgielni Bachín. Bachín to restauracja, do której chętnie zaglądał Piazzolla i jego kompani z pierwszego zespołu, m.in. Horacio Ferrer. Piosenka jest smutna, opowiada o ludziach ulicy.

PZ: Ta muzyka ich poruszyła! Dziękowali, ściskali nam dłonie. I mimo że po angielsku znali tylko parę słów, a my tyle samo po włosku, to czuliśmy wdzięczność i wielką radość, którą nam przekazywali.

JP: Bardzo nas to podbudowało. To był jeden z najpiękniejszych koncertów, jaki zagrałem w życiu. Mimo, że graliśmy całkowicie akustycznie.

A gdzie jeszcze zagraliście w Rzymie?

PZ: Zagraliśmy również tam, gdzie mieszkaliśmy, czyli u sióstr urszulanek. To miejsce, gdzie zachowano w nienaruszonym stanie pokój św. Urszuli Ledóchowskiej. Zagraliśmy tam w pięknej kaplicy. Nie wszystkie siostry znały polski, lecz jedna z sióstr tłumaczyła nasze słowa na włoski, więc mogliśmy się porozumieć.

Czy myślicie o przygotowaniu jakiegoś programu z muzyką włoską?

JP: Tak, oczywiście! Bardzo oboje lubimy włoskie klimaty. Język włoski śpiewa. Obydwaj zamierzamy się go nauczyć. Tym bardziej, że ten epizod włoski ma się w tym roku powtórzyć!

Tłumaczenie it: Jagoda Błaszczyk

Zawód: tłumacz. Wierność sobie

0
Jadwiga Miszalska

Gdy cichcem marzysz, że w przyszłości zostaniesz tłumaczem, wielką radością jest spotkanie z polską italianistką, literaturoznawczynią, profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jadwigą Miszalską. Uhonorowana przez Prezydenta Włoch odznaczeniem Onorificenza Stella d’Italia za pracę na rzecz przybliżania polskiemu odbiorcy włoskiej kultury jest także teoretykiem przekładu i tłumaczką.

Czym dla Polaka jest włoska kultura i jak jest odbierana?

Włochy są dla Polski krajem, który zawsze, bo już od XVI wieku, a nawet wcześniej, był stałym punktem odniesienia pod względem kulturowym i historycznym. Powtórzę pewien banał, lecz są to 2 kraje, które wspominają o sobie nawzajem w hymnach narodowych. Cały XIX wiek, czyli walka o niepodległość tzw. Risorgimento we Włoszech, a u nas powstania narodowe, były ze sobą splecione. Mamy też chyba podobną naturę. Często uważamy się za pewnego rodzaju „Włochów Północy”. To banalne stwierdzenia, ale coś w tym jest. Ponadto bardzo łatwo jest przyjaźnić się z kimś, kto jest daleko, z sąsiadami natomiast nie zawsze dobrze się dogadujemy.

Wielu młodych Polaków chwali się, że zna Włochy jak własną kieszeń, bo co roku jeździ tam na wakacje. Co to znaczy, według pani, znać Włochy?

Można jeździć do Włoch jako turysta, zatrzymać się w eleganckim hotelu w Bibione, zwiedzić Florencję, Rzym i mówić, że poznało się ten kraj. Moim zdaniem Włochy poznaje się naprawdę, kiedy ma się tam przyjaciół i jedzie się do małego miasteczka z jedną restauracją zarezerwowaną dla mieszkańców, bo turyści wcale tam nie przyjeżdżają. Odwiedzając Włochy, omijam duże miejscowości. Staram się wybierać zapadłe dziury, które zawsze mają jakiś XV-wieczny kościółek. Trzeba zaznaczyć, że nie ma jednych Włoch. Jeździ się na północ i południe, zderzając się z dwoma zupełnie różnymi światami. Powiem więcej, każdy region to inni ludzie i inna kultura. Nie wiem, czy da się poznać Włochy w pełni. Włoską kulturę poznajemy już w szkole, dzięki „Boskiej Komedii” Dantego, czy sonetom Petrarki.

Jak nauczyciel powinien przybliżać uczniowi tak trudne teksty, by zachęcać go do czytania włoskiej literatury?

To trudne zadanie. Trzy korony, czyli Boccaccio, Dante i Petrarka, trzej wielcy pisarze okresu schyłku średniowiecza, są trudni do zrozumienia nie tylko dla Polaków, ale również dla Włochów – zwłaszcza Dante. Trudno jest wymagać od ucznia polskiego, żeby wszedł z łatwością w tę tematykę. Nauczyciele powinni podkreślać, że ci autorzy pisali w języku narodowym, ponieważ cała włoska literatura średniowieczna była pisana w językach wernakularnych; to były języki nowożytne, czasem określane jako dialekty. Myślę, że nauczyciel powinien zwracać uwagę na to co różni i łączy obie kultury, to znaczy np. na fakt, że średniowiecze w Polsce wyglądało zupełnie inaczej – właśnie w kwestii użycia języka, kultury dworskiej itp. Łączyła nas natomiast podstawa judeochrześcijańska i kultura
śródziemnomorska, która wraz z chrześcijaństwem do nas dotarła i jest dla nas bardzo istotna. Petrarki w zasadzie się w szkołach nie czyta, poza „Sonetami do Laury” w przekładzie Jalu Kurka. Jednak „Canzoniere” to nie tylko sonety i nie tylko do Laury. Wybór tekstów zależy w głównej mierze od nauczycieli, dlatego polonista powinien pogłębiać swoją wiedzę o literaturze i kulturze włoskiej sięgając do właściwych podręczników. Z drugiej strony wiem, że to trudne, bo zazwyczaj brakuje czasu na realizację materiału.

Którzy autorzy włoskiej literatury będą przystępni dla osób rozpoczynających przygodę z włoską kulturą, a których poleca pani pragnącym zmierzyć się z tekstem w oryginale?

Jeśli chodzi o literaturę łatwą w odbiorze i przystępną językowo, to polecam powieść kryminalną np. Carofiglio czy Camilleri (choć u tego ostatniego pojawia się dialekt sycylijski). Z bardziej ambitnych lektur warto wymienić kilku docenianych na świecie pisarzy: Italo Calvino czy Antonio Tabucchi. Myśląc o literaturze XX wieku uważam, że ciągle należy czytać autorów takich jak Tomasi di Lampedusa, Alberto Moravia czy Elio Vittorini (w tym „Sycylijską rozmowę”). To nazwiska sztandarowe.

Istnieje przekonanie, że tłumacz, by wnieść coś osobistego do swoich przekładów, powinien zajmować się również czymś innym, być np. dziennikarzem czy politykiem. Czy widzi pani różnice w przekładach stworzonych przez osoby wykonujące różne zawody?

Przekładem zajmuję się bardziej w sensie teoretycznym niż praktycznym. Zajmuje mnie przede wszystkim postać tłumacza, tzw. translator studies, ostatnie trendy w teorii przekładu idą właśnie w tym kierunku. Tłumacz nigdy nie jest tylko tłumaczem. On żyje w konkretnym środowisku, ma jakiś kapitał kulturowy. Zazwyczaj twierdzi się, że akademickie przekłady są bardzo poprawne, lecz niekoniecznie porywające. Ja sama, tłumacząc Petrarkę, nad jednym sonetem siedziałam parę miesięcy i ciągle wydawał mi się niedoskonały. Jalu Kurek, który sam był poetą i pisarzem, pięknie przetłumaczył te sonety, ale czasem za bardzo odszedł od oryginału. Tłumacz-poeta staje się często bardziej poetą niż tłumaczem. Aktualnie piszę artykuł na temat tłumaczki XIX wiecznej – Walerii Marrené-Morżkowskiej, która była publicystką, dziennikarką, powieściopisarką, feministką i również tłumaczką. Wszystkie jej tłumaczenia są absolutnie uwarunkowane tym, kim była w życiu. Jej debiut literacki to przekład, potem zarabiała na życie piórem, utrzymując siebie i 3 córki. Później ujawnia się jako feministka – tłumaczy teksty kobiet albo wybiera te, w których kobieta pełni główną rolę. Żaden jej przekład nie jest przypadkowy, wybiera teksty, które uważa za ważne i chce je udostępnić, pisząc na ten temat eseje.

Umberto Eco mawiał, że ,,tłumaczyć to znaczy powiedzieć prawie to samo”. Gdzie znajdziemy owo „prawie”?

Eco nie precyzuje, czym ono jest. Myślę, że z językiem można sobie poradzić, a „prawie” tkwi w różnicach kulturowych. Eco wspomina, że przekład jest nieustanną negocjacją. Właśnie dlatego powstają serie przekładów, ponieważ różni tłumacze negocjują w różny sposób. To jest fascynujące. Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy należy zawsze pozostawać możliwie jak najbliżej oryginału, czy też nie, nie można jednak za bardzo odchodzić od autora. Barańczak wspomina o wyłowieniu tego, co w tekście najważniejsze. Tłumacz nie może wszystkiego zachować, ale musi szukać dominanty. Powinien być przede wszystkim wierny własnym wyborom.

Tadeusz Boy-Żeleński czy Julian Tuwim uważali tłumaczki za niedouczone niewiasty, które nie mają nic do roboty, a tłumaczą jedynie za sprawą znajomości języka. Czy w zawodzie tłumacza kobiety nadal walczą o równą pozycję wobec mężczyzn?

Przekład literacki był zawsze dziedziną kobiecą i jest nią nadal. Czasami mówi się o kobiecie jako o „wiecznym tłumaczu”, w dwojaki sposób rozumiejąc to stwierdzenie. Z jednej strony to kobieta, która rzeczywiście para się zawodem tłumacza, z drugiej zaś to tłumaczka języka męskiego. Kobieta w swoich tekstach tłumaczy świat opisany przez mężczyzn. Tłumaczki feministki nawołują natomiast do znalezienia własnego, kobiecego języka w przekładzie. Patrząc na sposób, w jaki kobieta wchodzi w kręgi literackie, a w Europie dzieje się to już w XIX wieku, widzimy emancypantki, sufrażystki, które często są również dziennikarkami, walczącymi o prawo głosu, o kształcenie, o edukację.  Ja bym nazwała te kobiety nie tyle tłumaczkami, co mediatorkami transkulturowymi. Mediatorkami, ponieważ nie tylko tłumaczyły teksty, lecz również pisały do nich komentarze. Między 1870 a 1930 rokiem znajdziemy dużo takich kobiet, kiedy pozna się ich historię widać, jak krzywdząca jest opinia Boya i Tuwima. Grazia Deledda, która w 1927 roku dostała Nobla literackiego jako jedyna Włoszka i druga kobieta na świecie, wcześniej była tłumaczona na język polski tylko przez kobiety. Chwilę po otrzymaniu światowego wyróżnienia Leopold Staff natychmiast tłumaczy jej dwie powieści. Musi więc nastąpić konsekracja. Kiedy kobieta wchodzi w świat kultury, mężczyzna zaczyna ją akceptować i tłumaczyć.

W dzisiejszych czasach kobiety nie muszą już walczyć o swoją pozycję w świecie tłumaczeń. To praca, która pozwala łączyć różne role społeczne, dlatego myślę, że wiele kobiet również z tego powodu wybiera ten zawód. Tłumacz generalnie, bez względu na płeć, jest dyskryminowany na rynku wydawniczym,bo jest źle opłacany i bardzo często pomijany. Często jego nazwisko pojawia się małą czcionką lub nie pojawia się wcale. Drażni mnie na przykład, że na afiszach teatralnych promujących sztuki zagranicznych autorów, nie ma podanego nazwiska tłumacza, a przecież np. Szekspir miał wielu tłumaczy.

Czy warto zatem być tłumaczem?

Oczywiście, że tak! Tłumaczenie to połączenie imitacji z emulacją. Naśladuję pierwowzór, ale również po to, by pokazać, że potrafię tak samo dobrze, a może nawet lepiej. Osobiście uważam na przykład, że przekład „Do trupa” Morsztyna jest lepszy niż oryginał Marina. Tłumacz pełni również bardzo ważną funkcję społeczną. Ta profesja istniała od zawsze. Na początku był przekład. Bez niego nie ma kultury, nie ma komunikacji pomiędzy narodami, pomiędzy ludźmi. Uważam, że rola tłumacza jest pierwszorzędna w umiejętności rozmowy, również w sytuacjach konfliktowych.

Jaką widzi pani różnicę pomiędzy studentem filologii obcej dzisiaj, a studentem sprzed 30 lat? Czy dzięki technologii młodzi adepci sztuki translatorskiej mogą być sprawniejszymi tłumaczami?

Widzę zasadniczą różnicę – mniejszą samodzielność. 30 lat temu student szedł do biblioteki i do pracy magisterskiej sam znajdował bibliografię, następnie przychodził i ewentualnie prosił o konsultacje i rady. W tej chwili student uważa, że wszystko musi znaleźć w Internecie, a najlepiej jak promotor poda kompletną bibliografię do jego tematu pracy. Niestety, to co zauważyłam już na poziomie licencjatu, to prace studentów, które były plagiatem, czyli ściągniętymi i sklejonymi w całość fragmentami ze stron internetowych. Zdarzają się prace, w których są nawet odnośniki do stron, więc nie trzeba szukać skąd były ściągnięte. Są oczywiście studenci, którzy potrafią zrobić naprawdę fantastyczne rzeczy. I tu w sukurs idzie technologia. Gdy ja coś tłumaczę, zdarza się, że wspomagam się bazą synonimów lub stroną, na której można szukać rymów. Z gotowych translatorów nigdy nie korzystałam, może gdybym pisała list urzędowy, zwłaszcza po angielsku, skorzystałabym z nich, a potem sprawdziła, czy to jest do zaakceptowania. W przypadku tłumaczenia literatury pięknej raczej nie powinno się ich używać. Translator narzuca nam pewne wybory stylistyczne. Jeśli mam przetłumaczyć jedynie fabułę, mogę z nich skorzystać (np. przy tłumaczeniu “harlekina”), natomiast przy literaturze pięknej, która jest dla mnie czymś więcej niż tylko fabułą, nie jest to możliwe. Przy tłumaczeniu instrukcji czy pism urzędowych, taki translator może być użyteczny, bo przyspieszy pracę.

Czy chciała pani kiedykolwiek zostać pisarką? Gdyby mogła pani wybrać jeszcze raz, jaki zawód by pani wybrała?

Rodzina chciała, żebym studiowała medycynę, a ja po pierwszym roku filologii romańskiej, przeniosłam się na italianistykę. Stwierdziłam, że to coś nowego i postanowiłam zostać italianistką. Literaturą pasjonowałam się od samego początku. Jako mała dziewczynka pisałam wiersze, lecz gdybym miała rozpocząć swoje życie raz jeszcze, obrałabym dokładnie tą samą ścieżkę. Jedyne co bym zmieniła, to na pewno w liceum nie starałabym się o piątki z przedmiotów ścisłych, tylko więcej bym czytała. Nie powiem, że te przedmioty się nie przydają w życiu, bo czasami mogę zaszokować moich studentów wiedzą z różnych dziedzin, ale wydaje mi się, że więcej bym zyskała, gdybym już wtedy poświęciła się lekturom a niekoniecznie nauce zasad dynamiki Newtona. Ale wtedy model był inny, trzeba było mieć dopracowane świadectwo i należało uczyć się wszystkiego. Trzeba mieć ogólną wiedzę na temat świata – ale bez przesady.

Enzo Favata Muzyka bez granic

0
fot. Fiorella Sanna

„Moja muzyka to kontaminacja, eksperymentowanie, innowacja w tradycji”. W ten sposób Enzo Favata, znany sardyński kompozytor multiinstrumentalny, definiuje ponad trzydzieści lat swojej produkcji muzycznej. Kariera, którą zaczął jako dziecko, grając z pasją w garażu z zespołem przyjaciół, wyniosła go na szczyt włoskiego i europejskiego jazzu.

Zacznijmy od początku, jak odkryłeś swoją artystyczną duszę?

Przez przypadek. Kiedy byłem chłopcem, mama podarowała mi gitarę. Zacząłem brzdąkać dla zabawy, byłem samoukiem, wtedy na pewno nie było takiej oferty studiów muzycznych, jaka jest dzisiaj. Mieszkałem w popularnej dzielnicy Alghero, gdzie rano chodziliśmy na plażę, a po południu zamykaliśmy się w jakimś garażu, żeby posłuchać muzyki i grać. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że nie satysfakcjonuje mnie granie znanych utworów, chciałem wymyślać swoje. Mieliśmy znajomego, który był kelnerem w Londynie i za każdym razem, gdy wracał z ówczesnego Swinging London – który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wchodził w nową fazę muzyczną – przywoził walizkę kupionych w Portobello tanich winyli. W tamtym czasie, bez YouTube’a i Spotify’a, wybierałeś płyty, patrząc na okładki. Za każdym razem, gdy otwieraliśmy tę walizkę, niczym cenną szkatułkę, wychodziły z niej trendy światowej stolicy muzyki. To były czasy psychodelicznego progresywnego rocka, heavy metalu – moimi ulubionymi zespołami były Genesis, Deep Purple, a zwłaszcza Pink Floyd. Punkt zwrotny nadszedł pewnego dnia, kiedy zapytałem tego przyjaciela, dlaczego nigdy nie słuchaliśmy płyty, którą zawsze odkładał na bok. Przyciągała niebieską okładką z Afroamerykaninem grającym na trąbce. „Ta płyta nie jest taka wspaniała” – powiedział nasz przyjaciel. Nalegałem jednak i ją włączyłem. Pierwszym utworem było „My favourite things”… Miałem piętnaście lat… John Coltrane zmienił moje życie. „To jest muzyka, którą chcę robić!” – powiedziałem i od tego czasu wyznaczyłem kierunek mojej muzycznej drogi.

Czy w tamtym momencie zdecydowałeś, że kiedy dorośniesz, chcesz zostać muzykiem?

Nie, to znaczy uwielbiałem grać, ale byłem młody i miałem też inne pasje, takie jak żeglarstwo i windsurfing, w których wygrywałem wiele regat. Nie pochodzę jednak z tak zamożnej rodziny, żebym mógł poświęcić się tylko karierze sportowej, nie mogłem też pozwolić sobie na studia jazzowe za granicą (wówczas w Stanach Zjednoczonych było tylko Berkley). W międzyczasie marzyłem o nauce gry na saksofonie i kupiłem używany, nieco sfatygowany, na którym zacząłem tworzyć, inspirując się utworami Coltrane’a, ale nie tylko. W następnym roku zarobiłem trochę pieniędzy, pracując przy zbiorach winogron i udało mi się kupić nowy saksofon. Zacząłem więc poważnie uczyć się muzyki i coraz bardziej angażowałem się w różne grupy muzyczne. A potem jeździłem na festiwale na Sardynii. Drugi punkt zwrotny nadszedł wraz z pojawieniem się cyfryzacji i świata tanich filtrów elektronicznych, tanich rejestratorów wielościeżkowych, co pozwoliło mi zacząć eksperymentować, miksować różne dźwięki. I podczas gdy z jednej strony mogłem uczęszczać na letnie kursy w sieneńskiej szkole jazzowej, z drugiej, byłem samoukiem etnomuzykologii i podróżowałem po Sardynii, aby poznawać i kolekcjonować tradycyjne dźwięki i muzykę.

Czy można powiedzieć, że kontaminacja, w tym ta etniczna, stała się twoim znakiem rozpoznawczym?

Tak. Być może dlatego, że od najmłodszych lat spędzonych w rodzinnym Alghero, byłem pod wrażeniem miasta, które rozciąga się nad morzem, w kierunku różnych kultur, docierających tu poprzez młodych turystów pasjonujących się muzyką; ale z drugiej strony było to miasto, które nie zagląda dalej, to znaczy w głąb Sardynii, gdzie mógłbym odkryć fajną mieszankę różnych tradycji muzycznych. Tak rozpoczęła się moja podróż odkrywania mojej ziemi i jej muzycznych tradycji, które, podobnie jak te językowe, są wynikiem wielowiekowych rozwarstwień kulturowych. To były lata wielkich poszukiwań i zapału, nagrywałem magnetofonem i robiłem notatki, poznałem nowych ludzi, wszystko było potencjalnym materiałem do przestudiowania i wykorzystania w moich kompozycjach. To doświadczenie miało ogromne znaczenie w muzyce, którą tworzyłem – model pracy, który następnie zastosowałem, eksplorując inne kultury muzyczne, takich rejonów jak Ameryka Południowa, Afryka, Azja i Bliski Wschód. Jeśli chodzi o moje prace na Sardynii, zawsze lubiłem łączyć gatunki: jazz z muzyką etniczną, śpiew „tenores”, benas (prymitywny instrument wykonany z trzciny), launeddas (instrument dęty), muzykę argentyńską, Chór Cuncordu z Castelsardo, amerykański „New Thing” z lat 70., do tego stopnia, że łączyłem muzykę klasyczną z elektroniką, a potem z kolei współpracowałem z Dino Saluzzim, wielkim wirtuozem bandoneonu. W tej pełnej przygód artystycznej podróży przełomową płytą, która była punktem zwrotnym w mojej karierze jest „Voyage en Sardegne”, będąca syntezą instrumentów i dźwięków, których doświadczyłem, w tym odważnych połączeń muzyki jazzowej i etnicznej.

Biorąc pod uwagę twoje zamiłowanie do kontaminacji, jaka jest granica między przestrzeganiem partytury a improwizacją na koncertach?

Stopień improwizacji zależy od grupy, z którą występuję. Oczywiste jest, że kiedy gram z 40 muzykami Metropole Orkestra holenderskiego radia, improwizacja ogranicza się do kilku chwil progresji akordów. Natomiast jeśli gram z mniejszymi zespołami, to jest więcej miejsca na improwizację. Można śledzić fabułę i często robić dygresje, na przykład we wstępie lub w solówkach. Maksymalną symbiozę i tym samym największą możliwość improwizacji osiągam, grając z grupą The Crossing, która będzie mi towarzyszyć na dwóch październikowych koncertach w Polsce.

Czy możesz przedstawić nam The Crossing?

To zespół, którego poszukiwałem od dawna, o którym zawsze marzyłem. To stale rozwijające się laboratorium pomysłów. Jego częścią jest pianista i kompozytor Simone Graziano, który występuje z oryginalną klawiaturą syntezatora basowego,

fot. Rosi Giua

fortepianu Rhodesa (słynnego z lat 70.) oraz żywą elektroniką. Na wibrafonie i marimbie midi gra Pasquale Mirra, uważany za jednego z mistrzów tego instrumentu. Marco Frattini uzupełnia zespół na bębnach i samplerach. Na arenie międzynarodowej jestem teraz określany jako „Maverick (lub wolny strzelec) włoskiego jazzu”. The Crossing to świeża muzyczna mieszanka z wibracjami i elektroniką, elektrycznymi syntezatorami basowymi oraz żywą elektroniką i perkusją, które tworzą warstwową i polirytmiczną atmosferę, która jest jednocześnie cudownie lekka i elastyczna. Aby zinterpretować nowe propozycje i nowe kolory brzmieniowe, zebrałem autentycznych mistrzów The Crossing. Po wspólnej trasie koncertowej w 2019 roku japońska prasa napisała: „wizjonerska muzyka o dzikim śródziemnomorskim smaku, kosmiczny rock, muzyka elektroniczna stanowiącą fuzję z hipnotycznymi rytmami Etiopii i balijskimi klimatami, zmieszana z muzyką jazzową z umiejętnym wykorzystaniem elektroniki i improwizacji. Poetycka i niepowtarzalna moc brzmienia; włoski jazz zawsze niesie dla nas wielkie niespodzianki, ale ten zespół jest naprawdę genialny”.

fot. Giulio Capobianco

A teraz koncerty w Polsce?

Dla mnie to będzie kolejna wizyta w Polsce, gdzie przed laty z zupełnie innym projektem – Voyage en Sardaigne na orkiestrę smyczkową, chór tenorowy i kwintet jazzowy – uczestniczyłem w słynnym Tygodniu Mozarta w Gdańsku. Następnie, jeśli chodzi o moją więź z polskimi muzykami, to przypomnę, że na Festiwalu Jazzowym Musica sulle Bocche, którego jestem dyrektorem, gościliśmy dwóch znakomitych polskich muzyków: nieżyjącego już Tomasza Stańkę i trio pianisty jazzowego Marcina Wasilewskiego.

Wasze koncerty będą również okazją do pokazania, że włoska muzyka nie ogranicza się do opery, włoskich bardów i disco.

Cieszy mnie to i uważam za niezwykle ważne, aby media nie ograniczały się do mówienia tylko o najbardziej stereotypowych aspektach włoskości w muzyce. Na przykład mamy wspaniałą tradycję jazzu z wieloma muzykami i licznymi festiwalami, a na Sardynii jest mnóstwo osób tworzących niekonwencjonalny jazz, z którego wyłania się rodzaj sardyńskiego muzycznego kodu genetycznego.

Najbardziej cieszy mnie to, że przyjeżdżam grać w kraju, w którym muzycy jazzowi dają wiele światowej scenie, mam nadzieję, że mój „Maverick” – The Crossing będzie w stanie zadowolić fanów, damy z siebie wszystko.

*Enzo Favata i The Crossing wystąpią w Krakowie 26 października (19.30) na spotkaniu zorganizowanym przez stowarzyszenie Shardana (Facebook: @ShardanaPL) i Włoski Instytut Kultury w Krakowie we współpracy z Akademią Muzyczną Krzysztofa Pendereckiego i Szkołą Muzyczną Bronisława Rutkowskiego, wstęp wolny, a następnie 28 października w Warszawie, w klubie Stodoła (godz. 19.00) w ramach słynnego festiwalu Jazz Jamboree. Organizacja wieczoru: stowarzyszenie Shardana i Włoski Instytut Kultury w Warszawie.

Tłumaczenie pl: Maya M. Lancewicz

TO NIE BYLE CO!

0

Jesień jest tuż za rogiem, ale nawet w październiku nie jest za późno na najsłodsze letnie owoce: mówimy o figach!

Gdybyśmy chcieli opowiedzieć historię i mitologię drzewa figowego, moglibyśmy zapisać kilka stron. Dowody jego uprawy sięgają pierwszych cywilizacji rolniczych Mezopotamii, Palestyny i Egiptu, z których później rozprzestrzeniło się w basenie Morza Śródziemnego. Przez Greków figa była uważana za owoc bogów, podarowany później ludziom. W Biblii jest wymienione 34 razy: drzewo Edenu, zakazane człowiekowi przez Boga w Starym Testamencie, nie było jabłonią, ale drzewem figowym. To właśnie jego liśćmi Adam i Ewa, po zjedzeniu owocu, zakrywają własną nagość. Ficus sycomorus to w mitologii egipskiej święte drzewo, to pod figowcem zakonnik Siddhartha Gautama doznał oświecenia, stając się Buddą: z tego powodu jest nazywany drzewem Bodhi i czczony przez buddystów, dżinistów i hinduistów.

Powody, które sprawiły, że drzewo figowe od czasów starożytnych jest cenną rośliną, można znaleźć w obfitym owocowaniu, łatwości uprawy i słodyczy owoców. A może w tajemnicy jego kwiatów, zamkniętych w sobie i ukrytych przed wzrokiem, od których pochodzi bengalskie powiedzenie: „Stać się [niewidzialnym jak] kwiat dumur”.

To, co powszechnie nazywamy owocem, jest w rzeczywistości kwiatostanem zwanym również sykonium: wewnątrz znajduje się wiele małych kwiatów. Zapylanie następuje dzięki otworowi na dolnym końcu i jest szczególnym procesem: każdy gatunek figowca rozwinął ścisły związek symbiozy i wzajemnej zależności z innym owadem zapylającym.

Najlepiej znanym nam gatunkiem, który potocznie nazywamy figą i którego owoce jemy (lub to, co wydaje nam się być owocem!) jest Ficus carica, zapylany przez osę Blastophaga psenes: aż 3 pokolenia os, w ciągu jednego roku kalendarzowego, są niezbędne do produkcji owoców w jednym sezonie!

Gatunek występuje w dwóch formach botanicznych, które dla uproszczenia definiowane są jako rośliny męskie i żeńskie, ponieważ te pierwsze (zwane kapryfiga) wytwarzają pyłek z niejadalnymi owocami, podczas gdy drugie (nazywane dokładnie figą prawdziwą) wytwarzają nasiona zawarte w owocach, które tak bardzo cenimy. Z tego powodu zapylanie w języku potocznym jest również nazywane „kapryfikacją”.

Kwitnienie i owocowanie mogą wystąpić kilka razy w ciągu sezonu. Fioroni czyli figi wczesne, powstają jesienią, ale dojrzewają późną wiosną następnego roku. Natomiast „figi prawdziwe” powstają wiosną, a dojrzewają późnym latem tego samego roku i są bardzo słodkie i smaczne. Niektóre odmiany, tam, gdzie klimat jest łagodniejszy, owocują po raz trzeci figami cimaruoli ponieważ powstają na wierzchołkach gałęzi.

Świeży owoc figi zawiera łatwo przyswajalne cukry (około 11 gramów na 100), dużą ilość minerałów (zwłaszcza potasu, wapnia i żelaza), witaminy z grupy B, witaminę A i śladowe ilości witaminy C. Odżywcze i lekkostrawne są zalecane, gdy potrzebne jest użyteczne źródło energii (na przykład w ciąży, podczas uprawiania sportu lub rekonwalescencji). Dzięki obecności około 2% błonnika mają również dobrą zdolność do stymulowania aktywności jelit. Indeks glikemiczny świeżej figi (czyli jej zdolność do zmiany poziomu cukru we krwi po spożyciu) wynosi zaledwie 35 (białe pieczywo ma indeks glikemiczny 100), co pozwala na umiarkowane spożycie nawet tym, którzy chcą schudnąć.

We Włoszech figi uprawia się głównie na śródlądowych obszarach na południu (Cilento, Cosenza, Syclia), które mają również duże znaczenie gospodarcze w produkcji suszonych owoców.

W Toskanii, w prowincji Prato, rośnie wiele odmian fig wysokiej jakości: odmiana Dottato, z którego uzyskuje się suszoną figę Carmignano. Owoce są zbierane, cięte wzdłuż na pół, umieszczane na matach i traktowane dymem siarkowym, który rozjaśnia skórkę. Po 4 lub 5 dniach obróbki są przenoszone do chłodnego, suchego miejsca na co najmniej miesiąc. W tym okresie powstaje zewnętrzna cukrowa powłoka. Po całkowitym wysuszeniu figi są nakładane na siebie i aromatyzowane nasionami anyżu, które sprawiają, że ich smak jest niepowtarzalny dla podniebienia. Jesień to idealny czas na skosztowanie suszonej figi Carmignano, której nie można wprowadzić na rynek przed 29 września.

W kuchni zarówno świeże, jak i suszone figi nadają się do wielu słodkich, słonych, a nawet pikantnych przetworów: klasyczny dżem można wzbogacić o peperoncino lub syrop musztardowy, do spróbowania w połączeniu ze smacznymi serami. W wersji słodko-kwaśnej, podawajcie świeże figi nadziewane śmietankowym serkiem lub aksamitnym tofu, orzeszkami piniowymi i octem balsamicznym. To nie byle co!

Macie pytania dotyczące odżywiania?
Piszcie na info@tizianacremesini.it, a postaram się
na nie odpowiedzieć na łamach tej rubryki!

www.tizianacremesini.it

Andrzej Dera: rozwój Polski będzie kontynuowany przy wsparciu energii jądrowej i bez przystąpienia do strefy euro

0

Rok 2023 będzie prawdopodobnie decydujący zarówno dla oczekiwanego zakończenia konfliktu na Ukrainie, jak i dla zrozumienia, jakie będą geopolityczne konsekwencje na szczeblu europejskim rosyjskiej agresji na Ukrainę. W tym klimacie wiodącą rolę z pewnością odegra Polska, która z powodów geograficznych, logistycznych, ale także ze względu na bliskość społeczno-kulturową stanie się kluczowym krajem w nowych stosunkach między Europą a Ukrainą. O tych tematach i obecnym stanie rozwoju gospodarczego Polski rozmawialiśmy z Andrzejem Derą, Sekretarzem Stanu w Kancelarii Prezydenta RP, w ekskluzywnym wywiadzie, którego polityk udzielił Gazzetta Italia.

Na początek chciałbym Pana zapytać w jakim stopniu wojna rosyjsko-ukraińska wpłynęła na stosunki Ukrainy z Unią Europejską? Po zakończeniu wojny Ukraina zostanie członkiem Unii czy zostanie pewnego rodzaju państwem satelickim, które będzie „buforem” między wschodem a zachodem?

Andrzej Dera: Wojna całkowicie zmieniła relacje Ukrainy z Unią. Na terenie Ukrainy toczy się główna batalia między wartościami europejskimi, a wartościami antydemokratycznymi z dyktaturą, jaką stosuje Putin. Ukraina opowiedziała się po stronie zachodu. Podejście Ukrainy zmieniło się w sposób zasadniczy, obecnie chcą wejść do Unii, do NATO, czyli opowiedzieli się za światem zachodnim. Putin chciał odbudować imperium sowieckie, a Ukraińcy pokazali, że państwowość i przestrzeganie norm prawa międzynarodowego jest dla nich fundamentem. W moim przekonaniu nie będzie innego kierunku niż przyjęcie Ukrainy do UE i NATO, ale na pewno będzie to wymagało czasu. Polska również musiała przejść drogę reform, ale myślę, że Ukraina jest przekonana, że musi praktycznie zmienić wszystko, jeśli chodzi o prawo, mentalność i instytucje państwowe. Ten proces już się zaczął i moim zdaniem nie ma od tego odwrotu. Pytanie tylko kiedy to nastąpi, naszym zdaniem im szybciej tym lepiej.

Jak Pan sobie wyobraża zakończenie wojny i na jakich warunkach? Mam na myśli dalsze losy Krymu i Donbasu?

AD: Nigdy nie będzie pokoju, jeśli wszystkie terytoria bezprawnie zagarnięte przez Rosję nie zostaną zwrócone. Pokój będzie wtedy, gdy się uszanuje integralność terytorialną. Pokój musi być oparty na trwałym fundamencie. W dzisiejszych czasach jest to prawo międzynarodowe. Jeżeli ktoś narusza te normy musi się liczyć z reakcją. Trudno sobie wyobrazić pokój za wszelką cenę w sytuacji, kiedy agresor zyska, a państwo napadnięte straci.

Jaki wkład będzie miała Polska w odbudowie Ukrainy? Wiemy, że są pewne programy rządowe, mające na celu zweryfikowanie, które firmy najlepiej nadawałyby się do tego trudnego i wieloletniego procesu?

AD: W tej chwili trwają rozmowy na temat odbudowy Ukrainy po zakończeniu wojny. O tej sprawie będą decydować Ukraińcy. To oni muszą powiedzieć, jak będzie ona wyglądać. Ukraina sama musi zadecydować kto, gdzie i czym się będzie zajmował. W tej chwili jest zainteresowanie ze wszystkich stron odbudową, bo wojna z jednej strony to są zniszczenia, tragedia, olbrzymie straty, z drugiej strony po zakończeniu wojny jest odbudowa, są zyski i rozwój gospodarczy. Polska również o to zabiega, natomiast wszystko będzie się wiązało z umowami między polską a Ukrainą i to ona zadecyduje, w jaki sposób będziemy wspierać i odbudowywać Ukrainę.

Relacje Polski z Unią są dość skomplikowane. Główną osią sporu jest praworządność. Uważa Pan, że Polska spełni żądania Unii i dzięki temu zostaną odblokowane środki z KPO?

AD: Polska jest krajem praworządnym. W Polsce nie mamy z tym problemu, natomiast ocena Komisji Europejskiej jest taka. Jest to swojego rodzaju gra polityczna. Opozycja w Polsce ma większość w parlamencie europejskim, stąd nieprawdziwe informacje wychodzą z Polski, że tutaj się coś łamie, że nie przestrzegamy zasad prawa. My nie robimy niczego innego niż w innych krajach europejskich, a nawet w niektórych dziedzinach jest to lepiej realizowane w Polsce. Chcemy być traktowani na takich samych zasadach jak inne kraje członkowskie. Najlepszym dowodem na niechęć Unii było porozumienie między Prezydentem Andrzejem Dudą a Przewodniczącą Komisji Panią Ursulą Von Der Leyen, dotyczące ustawy o Sądzie Najwyższym, po czym po likwidacji Izby Dyscyplinarnej okazało się, że to nie wystarczy. Chodzi po prostu o to, aby Polska nie otrzymała środków z KPO oraz aby miało to wpływ na zmianę rządów w Polsce.

Sytuacja ekonomiczna w kraju również nie należy do najłatwiejszych. Dług publiczny, inflacja, coraz wyższe ceny w sklepach. Czy istnieją powody do obaw oraz jakie są perspektywy dla przedsiębiorstw inwestujących w Polsce? 

AD: Inwestycje firm na miliardy złotych w Polsce pokazują, że Polska z punktu widzenia gospodarczego jest atrakcyjna i rozwojowa. Jest to pierwszy dowód na to, że w Polsce jest wszystko w porządku. Oczywiście żyjemy w trudnych czasach pod względem ekonomicznym. Najpierw mieliśmy pandemię, a na to jeszcze się nałożył się kryzys wojenny, bo mimo że obecnie wojna ma jeszcze charakter lokalny, to skutki tej wojny mają charakter globalny. Oprócz działań militarnych, główna batalia toczy się w energetyce. Podwyżka cen energii miała negatywny wpływ na koszty produkcji i samej działalności firm. Spowodowało to wyższą inflację, z którą obecnie wszyscy na świecie walczymy. Państwa wybrały różne modele walki z tym kryzysem. Państwa, które mają niższą inflację, mają wyższe bezrobocie. Polska przyjęła inną strategię. Naszym zdaniem najważniejsza jest praca, która daje stałe dochody, ale za to mamy trochę wyższą inflację. Jesteśmy optymistami, sytuacja powoli się stabilizuje, przyszły rok będzie jeszcze trudny, ale wszystko wskazuje na poprawę tej sytuacji w przyszłości.

Chciałbym jeszcze dopytać o inflację. Czy można liczyć na poprawę sytuacji w tym zakresie w 2023 roku? 

AD: Na to wskazują prognozy. Wszystko jeszcze zależy od sytuacji na Ukrainie, ponieważ będzie ona miała na pewno wpływ na gospodarkę europejską i światową.

Czy istnieje możliwość wznowienia dialogu nad wejściem Polski do strefy euro?

AD: Na ten czas to jest temat zamknięty. Nasza ekipa polityczna nie jest entuzjastą wprowadzenia obcej waluty w Polsce. Widzimy, jakie skutki miało wprowadzenie jej w innych państwach. Samo w sobie powoduje to wzrost kosztów dla mieszkańców.

W ostatnim czasie nastąpił gwałtowny wzrost kosztów pracy. Czy istnieje ryzyko, że Polska straci swoją atrakcyjność jako kraj przyjazny biznesowi, również temu z kapitałem zagranicznym na rzecz innych krajów regionu?

AD: Myślę, że podobna sytuacja będzie we wszystkich państwach. Oczywiście wyższe koszty pracy w państwach bardziej zasobnych są faktem, ale my się w szybkim tempie zbliżamy do tych państw w sensie ekonomicznym. Oczywiście koszty pracy w Polsce będą rosły, one obecnie są nadal niższe od kosztów w państwach starej Unii, ale tempo wzrostu w Polsce jest na tyle duże, że za niedługo nie będzie dużej różnicy w kosztach pracy pomiędzy innymi państwami w Europie. My się z tego cieszymy, bo gdybyśmy dalej byli tanią siłą roboczą, to oznaczałoby, że rozwój gospodarczy w naszym kraju nie jest najlepszy. My chcemy zasobności Polaków.

Transformacja energetyczna Polski na tle innych państw członkowskich jest na zdecydowanym niższym poziomie. Uważa Pan, że Polska będzie w stanie dotrzymać międzynarodowych zobowiązań dotyczących rezygnacji z węgla?

AD: Nie da się zastąpić energii konwencjonalnej tylko energią zieloną. Energia musi się opierać na stabilnym źródle. Na przykład Francja opiera się na atomie i do tego energii zielonej. Niemcy planowały na bazie gazu rosyjskiego, co myśmy podkreślali, że jest to zgubna strategia, bo Rosja używa energii jako jednego z elementów wojny hybrydowej. Niemcy teraz sami się o tym przekonali i mają z tym problemy. Rząd podjął już te decyzję w Polsce. My będziemy budować energię atomową, która będzie stanowiła podstawę tego systemu energetycznego. W perspektywie 10-15 lat wyjdziemy z energetyki opartej na węglu na rzecz energetyki atomowej. Natomiast energetyka zielona w Polsce ma się bardzo dobrze, tempo rozwoju fotowoltaiki i innych źródeł energii jest imponujące i zauważalne w Europie, my nie mamy w tej dziedzinie żadnych kompleksów.

Czy wybór Giorgii Meloni na premiera Włoch otwiera nowe perspektywy w stosunkach włosko-polskich oraz współpracy obu tych krajów w ramach UE?

AD: Szanujemy wybory poszczególnych państw. Każde państwo jest suwerenne i ma prawo wybierać przedstawicieli partii politycznych, której uważają, że najlepiej spełnią ich oczekiwania. My cieszymy się, że Pani Premier ma podobny system wartości, co władza w Polsce. Na pewno ten system wartości spowoduje większe zrozumienie i zbliżenie, jeżeli chodzi o Włochy. Natomiast, mimo że przedstawiciele innych państw mają inne wartości, to nie rzutują one w sensie fundamentalnym na relacje z tymi państwami. Zawsze jednak łatwiej porozumieć się z przyjacielem.

Według Warsaw Enterprise Institute w 2043 Polska wejdzie do grupy państw G20, a w 2050 będzie na poziomie Niemiec, na ile wiarygodne są te prognozy?

AD: To są prognozy oparte o tempo rozwoju Polski. Polska szczyci się jednym z najwyższych temp rozwoju. Polacy mają takie cechy, że jak im się stworzy warunki rozwoju, to są pracowici, gospodarni, innowacyjni. My nie mamy na tym punkcie kompleksu. Jeżeli ktoś nie będzie nam blokował rozwoju, to myślę, że te prognozy mogą się spełnić nawet wcześniej niż wielu analitykom się wydaje, bo Polska jest dużym krajem i ma duży potencjał i jeżeli nie będzie zewnętrznych hamulców, to jesteśmy naprawdę w stanie dużo zrobić, więc podzielam ten optymizm.

MEDIOLAN SHOPPING I KULTURA

0

Powrót do Mediolanu, po wakacjach, to zawsze duży cios: na wakacjach się zatrzymujesz, w Mediolanie biegniesz!

Zamiast mojej Wenecji, wybrałam przyjazd i życie w Mediolanie, właśnie ze względu na energię w powietrzu, zawsze i wszędzie.

W tym roku, z różnych powodów, wróciłam do Mediolanu 11 sierpnia i muszę powiedzieć, że nawet w sierpniu Mediolan nie jest zły: prawie wszystko jest otwarte i nie ma kolejek. Wrzesień to miesiąc, w którym wszyscy wracają z wakacji, rozpoczynają się szkoły i wszystko zaczyna się od nowa.

Ale teraz porozmawiajmy o nadchodzących, pełnych wydarzeń miesiącach i zacznijmy od teatru, jednej z moich największych pasji.

Jeśli planujecie przyjazd do Mediolanu między październikiem a listopadem, polecam nie przegapić „Rocky horror show” w „TAM Teatro Arciboldi”, od 11 do 23 października i „Parsons Dance”, od 24 do 27 listopada. Informacje i możliwość zakupu biletów znajdziecie na stronie www.teatroarciboldi.it.

Jeśli natomiast pasjonują was antyki, polecam wycieczkę na Via Pisacane, gdzie wśród różnych galerii, pod numerem 40 znajdziecie „Brun Fine Art Gallery”, jedno z moich ulubionych miejsc, gdzie można znaleźć wszystko, od małego arcydzieła przedstawiającego widok Wenecji, po duże nowoczesne dzieło Lucio Fontany.

Patrzenie na tyle piękna sprawiło, że macie ochotę na pit stop i chcecie zostać w okolicy? Wpadnijcie do cukierni Sissi na słodkie lub pikantne mini brioszki, albo do Pandenus na szybki lunch lub aperitif.

A jeśli Via Pisacane nie wystarczy, aby ugasić pragnienie sztuki, przejdźcie się Via Borgospesso, Via della Spiga i Via del Gesù, historycznymi ulicami Mediolanu, gdzie można znaleźć „Carlo Orsi”, „Tullio Silva”, „Altomani”, „Padovani”, inną galerię „Brun
fine art” i wiele innych wspaniałych antykwariatów i nie tylko, takich jak „Il Trovatore”, mojego bardzo miłego przyjaciela Emanuele Belotti, przy Via Ansperto 7.

Pasjonaci designu!? Via Maroncelli jest właściwym miejscem dla was, ponieważ wraz z pobliskimi Via Carlo Farini, Via Pasubio, Via Tito Speri i Via Quadrio, jest określana jako nowa mediolańska Chelsea. Łatwo będzie się zgubić wśród XIX-wiecznych budynków, małych warsztatów rzemieślniczych, współczesnych galerii oraz atelier biżuterii i mody.

Czy macie już dość sztuki i burczy wam w brzuchach?! Jesteście we właściwym miejscu, ponieważ na Via Maroncelli znajduje się historyczne „Bistrot della Pesa”, a zaledwie kilka kroków dalej od niego słynne Corso Como, gdzie na jednym z najbardziej ruchliwych deptaków w Mediolanie, w „Pizzeria di Porta Garibaldi”, można zjeść jedną z najlepszych pizz w Mediolanie. Znajdziecie tam też kilka uroczych sklepów idealnych na zakupy, w tym słynny multibrand „Corso como 10”, w którego wnętrzu ukryty jest piękny bar-restauracja.

Od historycznego Corso Como do nowoczesnego Piazza Gae Aulenti jest zaledwie kilka kroków, a tam spojrzenie może iść tylko w górę, by podziwiać nowe osiedle pełne wieżowców, wśród których słynny „Pionowy las”. Potem można znowu skierować wzrok w dół w stronę licznych sklepów, które również znajdziecie wokół placu.

Shopping w Mediolanie to zdecydowanie konieczność, a jeśli jesteście miłośnikami zakupów, miejsc jest tu naprawdę mnóstwo: na pewno trzeba zajrzeć na „luksusową” Via Montenapoleone i jej okolice.

Będąc już na miejscu, w prawdziwym centrum Mediolanu, przespacerujcie się po deptaku Corso Vittorio Emanuele, który prowadzi od Piazza San Babila do Piazza Duomo i zwiedźcie La Rinascente, docierając aż do jego tarasu z widokiem na wieże Duomo.

A propos iglic Duomo, polecam wejść na górę, żeby zobaczyć je z bliska i zrobić to na piechotę, a nie windą (to „tylko” 251 schodków).

Zeszliście z powrotem na plac i wymknęło wam się pierwsze ziewnięcie? Co za szczęście! Kilka kroków od Piazza Duomo, na Piazza Cordusio, znajduje się piękny 'Starbucks’, który od kilku lat mieści się we wspaniałym budynku dawnej poczty (powiedzmy, że dobrą kawę, tę prawdziwą, możecie wypić nieco później).

Jeśli macie wygodne buty, co zawsze polecam moim przyjaciołom 'turystom’, którzy odwiedzają mnie w Mediolanie, ze Starbucksa, po spacerku do Uniqlo, które jest zaraz po drugiej stronie ulicy, przeszłabym w kierunku Via Torino, również pełnej wszelkiego rodzaju sklepów, aby dojść do historycznych Kolumn św. Wawrzyńca.

Zatrzymajcie się na dobrą kawę w jednej z wielu kawiarni z widokiem na kolumny, a następnie kontynuujcie spacer wzdłuż Corso di Porta Ticinese, gdzie znajdziecie kilka sklepów vintage, które są nieco inne od tych „zwykłych”, powiedzmy, że są „nieco bardziej awangardowe”.

Na końcu Corso di Porta Ticinese znajduje się mediolańska Darsena, skąd rozpoczynają się słynne kanały Navigli i tam również znajdziecie mnóstwo przyjemnych miejsc, w których można zjeść, wypić i zrobić kolejne zakupy, oczywiście jeśli nie przekroczyliście limitu na swojej karcie.

Gdybyście przypadkiem byli w Mediolanie w ostatnią niedzielę miesiąca, koniecznie wybierzcie się na pchli targ w dzielnicy Navigli. Znajdziecie tam wszystko, od antycznych mebli, przez koronkowy obrus, po stary telefon ścienny.

Innym, uroczym miejscem w okolicy, które polecam na zupełnie wyjątkowy aperitif jest „Doping Club” na Piazza XXIV Maggio 8, tuż przy Darsenie. Wystrój lokalu jest niezwykły, a drinki doskonałe. Więcej nie zdradzę, żebyście sami mogli pójść i zobaczyć wszystko na żywo.

Pozostając w temacie aperitifów i kolacji, miejscem, które uwielbiam i które zawsze polecam jest Moebius. Mogę tylko powiedzieć, że w środku znajduje się wiekowe drzewo oliwne, światła są przygaszone, jedzenie jest doskonałe, a wieczorami może się zdarzyć, że traficie na jakąś ciekawą grupę grająca na żywo jazz i nie tylko: bardzo miło!

Jeśli natomiast wolicie trattorie, to nie możecie przegapić typowego rzymskiego obiadu w „Un sacco bello” przy Via Muratori: u Davidino można dobrze zjeść i pośpiewać. Ważne, żeby zarezerwować stolik z dużym wyprzedzeniem, ponieważ zawsze jest pełno ludzi.

Nieco dalej od centrum, przy Via Corelli 31, nadal w kategorii „trattorie”, znajduje się legendarna „Sidreria”, należąca do pani Cinzii. Menu jest stałe i zmienia się co miesiąc. W cenie, biorąc pod uwagę nazwę restauracji, jest oczywiście wybór cydrów, które klienci mogą nalać sobie bezpośrednio z dużej beczki, w nieograniczonych ilościach. A co w przypadku, gdy jakieś danie z menu naprawdę wam zasmakowało? Można zamówić dokładkę i trzecią porcję, bez żadnych dodatkowych opłat. Oczywiście, pani Cinzia używa tylko super świeżych i super wyselekcjonowanych składników, i wszystko przygotowuje sama.

W Mediolanie jest tak wiele miejsc na aperitif, kolacje i na drinka, ale jak zwykle brakuje mi miejsca, więc podam jeszcze tylko jedną nazwę: Yokohama!

Kilka kroków od Duomo, przy Via Pantano 8, znajdziecie Rosy Chin (na Instagramie thequeenofsushiyokohama). Tak, bo Yokohama to nie tylko zwykła japońska restauracja: Yokohama to Rosy Chin, Rosy i jej wyobraźnia, jej błyskotliwość, jej wszechogarniająca sympatia i jej energia.

Jeśli pod koniec dnia macie jeszcze trochę energii do tańca, skontaktujcie się przez media społecznościowe z PR-owcem Giulio Calvim, zarezerwujcie stolik, wróćcie do hotelu, zostawcie tam torby z zakupami, weźcie szybki prysznic, pięknie się ubierzcie i pójdźcie na tańce do „L’Armani Privè” przy Via Manzoni, zaledwie kilka kroków od Via Montenapoleone (otwarte w środy, piątki i soboty od 23.30 do 4.00).

Powiedziałabym, że i tym razem dałam wam całkiem sporo wskazówek, więc odmeldowuję się. Spotkamy się znowu w następnym odcinku!

Tłumaczenie pl: Aleksandra Stankiewicz

Settembrini

0

Składniki:
Kruche ciasto:
250 g mąki pszennej typ 00 80 g cukru pudru
2 żółtka
20 g cukru trzcinowego 150 g masła
starta skórka z cytryny

Nadzienie:
300 g konfitury figowej 40 g migdałów
starta skórka z cytryny

Przygotowanie:

Zacznij od przygotowania nadzienia: do dużej miski włóż konfiturę figową (możesz zrobić ją w domu, gotując obrane figi z cukrem i skórką z cytryny przez 2 godziny lub kupić gotową), drobno zmielone migdały i startą skórkę z cytryny, wymieszaj i wstaw do lodówki na co najmniej godzinę.

W międzyczasie przygotuj ciasto: na dobrze oczyszczonej powierzchni (lub w mikserze) szybko zagnieć mąkę z cukrem pudrem, brązowym cukrem i miękkim masłem pokrojonym w kawałki: dobrze zagnieć ciasto opuszkami palców, aż uzyskasz prawie „piaszczystą” mieszankę, a następnie dodaj startą skórkę z cytryny i żółtka, następnie wyrabiaj przez kilka minut, aż uzyskasz spójną, ale niezbyt gładką masę.

Zawiń w folię, spłaszczając ciasto rękami i odłóż je do lodówki na co najmniej pół godziny.

Następnie weź ciasto i rozwałkuj na dużym arkuszu papieru do pieczenia do grubości około 3-4 mm, nadając mu prostokątny kształt. Na wierzchu rozsmaruj nadzienie figowe, zostawiając około pół centymetra wolnego miejsca od krawędzi. Zwiń ciasto w rolkę, dobrze je zamykając, pomóż sobie przez nałożenie pędzelkiem odrobiny żółtka lub całego jajka.

Umieść rolkę w zamrażarce na około 30-60 minut, aż dobrze się schłodzi. Następnie pokrój ją w plasterki o grubości około 3 cm, ułóż je na papierze do pieczenia i piecz w piekarniku nagrzanym do 180° przez około 15-20 minut do momentu, gdy ciastka dobrze się zarumienią.

Pozostaw do wystygnięcia i umieść je na talerzu deserowym lub przechowuj w blaszanym pudełku przez około 5-6 dni.