Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 38

Pokaz mody polskiej projektantki Natashy Pavluchenko w ramach ALTAROMA

0

Dzisiaj, 4 lutego, w salach hotelu Baglioni Hotel Regina odbędzie się siódma edycja pokazu mody International Couture, będącego częścią oficjalnego kalendarza wydarzeń ALTAROMA. Pokazy International Couture, organizowane przez Marię Christinę Rigano, doradczynię przy Włosko-Libańskim Instytucie Kulturowym, to jedne z czołowych międzynarodowych wydarzeń modowych.

Ta edycja, organizowana we współpracy z IFN Network Manuela Ivana Marii Perrotta będzie transmitowana również na kanałach stacji “International Fashion Network”, które docierają m. in. do Amsterdamu, Dubaju, Mediolanu, Nowego Jorku i Romafashiontv.com. W ramach tegorocznego International Couture podziwiać będzie można kolekcje Renaissance Abiddikki, Esperanza Marcela de Cala, Melodrama Missaki Couture, Moon Urbban Fusion Natashy Pavluchenko oraz Ba-riolé Sabriny Amoroso. Ponadto, podczas pokazów mody zaprezentowane zostaną również akcesoria wykonane przez byLudo eco-tech bijoux oraz Ferrum Jewels, a także obuwie marki Fleur d’Oranger, autorstwa twórców sztuki pochodzących nie tylko z Włoch, lecz również z Libanu, Jordanii i Polski. Jak co roku, pokazy International Couture przyczyniają się do nawiązywania współpracy między wschodem a zachodem. Pokaz Moon Urbban Fusion polskiej projektantki Natashy Pavluchenko przedstawia baśniową i niezwykle wyszukaną kolekcję o nazwie Moon Urbban Fusion, objętą patronatem przez miasto Bielsko-Biała. Kolor czarny, znak rozpoznawczy polskiej projektantki, jest również nieskończonym źródłem inspiracji. Najnowsza kolekcja Natashy zachwyca wyrafinowanymi detalami, wśród których uwagę zwracają misterne koronki oraz charakterystyczne złote łańcuchy. Dominują długie, lejące się aż do ziemi suknie w kolorze czarnego matu, nawiązujące nieco do XIX-wiecznej estetyki, łącząc zamiłowanie projektantki do elegancji, neogotyku oraz buntowniczego, rockowego stylu. Ważnym elementem kolekcji są rozbudowane marynarki inspirowane latami 80. „Każdy artysta jest trochę z Księżyca”, mówi Natasha Pavluchenko, „chcę dać publiczności niezwykłe przeżycie, to będzie prawdziwy spektakl o bajkowym charakterze, w którym modelki będą pełniły rolę aniołów, przenosząc odbiorców w niezwykły, pełen sensualności i ekstrawagancji świat. Cieszę się, że po raz kolejny pokażę swoją kolekcję w Rzymie, z którym jestem emocjonalnie związana i skąd wypływa wiele moich artystycznych inspiracji”.

Liliana Cavani – reżyserka niepokorna

0
Liliana Cavani / fot. Graziano Arici

W bogatej kinematografi i włoskiej, w której głównie dominują mężczyźni rozprawiający się z tożsamością Italii, jej miastami, historią, mafią, jest jedna kobieta, która w kinie nieustannie przekraczała granice, mieszając chociażby elementy sado-maso z faszyzmem. Oto Liliana Cavani.

Liliana Cavani, reżyserka niepokorna, urodziła się w latach trzydziestych, wraz z rodzącym się faszyzmem, w Carpi, w prowincji Modeny. Ojciec dziewczynki, architekt z Mantui, pochodzący z konserwatywnej burżuazyjnej rodziny ziemiańskiej, rzadko bywał w domu. Matka zaś była miłośniczką kina, pochodziła z rodziny robotniczej, walczącej z ruchem faszystowskim i w każdą niedzielę, zamiast do kościoła, zabierała przyszłą reżyserkę na filmy miłosne. Uwielbiała romanse. Te wszystkie naiwne historie, które nie przypominały życia, ale uwodziły uśmiechem młodego Vittorio De Siki, w którym można było kochać się w ukryciu. Z czasem kino stało się opiekunem małej Liliany, która zaprowadzana była do sali kinowej, kiedy rodzice musieli zająć się swoimi sprawami. Mieszkali na Corso Vittorio Emanuele, na końcu którego był park. W parku był szpital. W szpitalu kostnica. A kostnica to ciekawość. To zrozumiałe, że dziecko interesuje się tym, co zakazane i sprawdza miejsca, do których wchodzić nie wolno. Liliana miała sześć lat, kiedy postanowiła sprawdzić, co kryje się za murami domu, do którego co chwila wchodzą zapłakani ludzie. Udając się niepostrzeżenie za nimi zobaczyła martwe ciała, a właściwie ciała przykryte prześcieradłami, spod których wychodziły nagie stopy. Pomarszczone, stare stopy. Innym razem wybrała się na obcy pogrzeb, na którym otwarto trumnę przed jej zakopaniem. I znów ciało. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego się nie rusza. Jednym z ważniejszych doświadczeń w tej dziwnej fascynacji śmiercią była śmierć matki przyjaciela. Matka nazywała się Igea. Jej ciało przed pogrzebem przez kilka dni wystawione było przed domem, tak by wszyscy bliscy mogli się z nią pożegnać. Jak wyznała po latach w wywiadach reżyserka cały czas intrygowało ją dlaczego ładnie ubrany człowiek leży nieruchomo i nikt nie ma zamiaru go obudzić. W tamtych czasach przepaść między dorosłymi, a dziećmi była znacznie większa niż obecnie. Dzieci nie pytały, a nawet jeśli to robiły, nieczęsto otrzymywały odpowiedź na czym polega świat dorosłych.

Liliana Cavani / fot. Graziano Arici

Dom rodzinny Liliany różnił się od tradycyjnego, konserwatywnego domu włoskiego z tego okresu, który zazwyczaj był przesiąknięty surowymi zasadami i katolicyzmem. W jej domu panowało bezstresowe wychowanie. Reżyserka do dziś wspomina, że prawdopodobnie była jedyną dziewczynką na podwórku, która nie doświadczyła przemocy w domu, nawet małego klapsa w pupę. To wszystko zawdzięczała dziadkom, którzy ją wychowali. Byli tolerancyjni i posiadali głębokie aspiracje, aby tworzyć sprawiedliwe i wolne społeczeństwo. Ich dom pozbawiony był nienawiści, ponieważ byli przekonani, że edukacja jest wynikiem wolnego wyboru i wzajemnego szacunku. Jak wspominała Cavani: „Nawet katolicy z naszych stron byli dżentelmenami, bardziej cywilizowanymi niż przeciętni.” To właśnie dziadkowie dali jej to co najlepsze, ojca nie wspomina za dobrze, do dziś nie pogodziła się z tym, że nie było go w jej życiu, nie czuła z nim więzi, w wyniku czego przybrała nazwisko matki, z którym się utożsamiała. Podobną wolność co w domu otrzymywała w szkole, gdzie nauczycielka pozwalała jej robić to, na co miała ochotę, była zdolna i szybko przyswajała wiedzę, więc nie trzeba było jej kontrolować. Ale pewnego dnia nauczycielka zachorowała, a na jej miejsce pojawiła jej zastępczyni, która nie tolerowała swobodnego i bezstresowego podejścia do nauki swojej poprzedniczki. I to był początek lat 40. W Europie szaleje wojna, a mała Liliana musi zmierzyć się po raz pierwszy z karą i przemocą, jaką dokonuje na niej człowiek. Dostała w twarz od nauczyciela.

Chociaż zamierzała zostać archeologiem, finalnie ukończyła literaturę i filologię na Uniwersytecie Bolońskim w 1960 roku, pisząc rozprawę o XV-wiecznym poecie i szlachcicu Marsilio Pio. Porzuciła zainteresowanie odkrywaniem zamierzchłych czasów, kiedy przypadkowo trafiła do słynnego rzymskiego Centro Sperimentale di Cinematografia (Centrum Kinematografii Eksperymentalnej), założonego przez Benito Mussoliniego przed II wojną światową. Zaczęła studiować tam film dokumentalny, a dyplom uzyskała za filmy krótkometrażowe ,,Incontro notturno” (1961) o przyjaźni dwóch mężczyzn, białego człowieka i Senegalczyka oraz ,,L’evento” (1962) o grupie turystów, którzy zabijają dla zabawy. Zaledwie parę miesięcy po rozpoczęciu nauki wygrała pierwszy konkurs, który pozwolił jej na realizację serii filmów dokumentalnych dla telewizji Rai o historii III Rzeszy, o wieku Stalina, o kobietach w okresie ruchu oporu. To była jej wielka przepustka do świata filmu, w którym przeważnie rządzili mężczyźni.

Żeby zrozumieć dobrze tę dziewczynkę urodzoną w Carpi trzeba zajrzeć do jej filmów. Nieoczywistych, mocnych, wystawiających bohaterów i ich skórę na próbę. Na uwagę zasługuje chociażby „Franciszek z Asyżu” z 1966 roku, pełnometrażowy debiut reżyserki, stworzony dla telewizji i wyemitowany w dwóch częściach. To opowieść zrealizowana pod silnym wpływem stylu Rosselliniego i atmosfery typowej dla filmów Pasoliniego. Film powstał w okresie politycznych niepokojów i miał stać się swego rodzaju manifestem odmiennego katolicyzmu. To był ważny debiut, mocno komentowany w środowisku filmowym i krytyków, którzy w swej opinii byli podzieleni. Jedni zachwycali się nim i wiązali z Cavani wielkie nadzieje, drudzy nazywali go „heretyckim, bluźnierczym i obraźliwym dla wiary narodu włoskiego”. Kolejny interesujący film to „Kanibale” z 1970 roku inspirowany „Antygoną” Sofoklesa, którego akcja została przeniesiona do bliżej nieokreślonej przyszłości. Film opowiada o walce kobiety z władzą, która uniemożliwia grzebanie ciał buntowników zabitych przez policję.

Jest oczywiście jeszcze legendarny „Nocny portier” z 1974 roku. To nie był zwykły romans, do jakiego przyzwyczajeni byli widzowie w latach 60. czy 70. To historia Maxa (Dirk Bogarde), który spotyka Lucię (Charlotte Rampling), znajdują się w obozie koncentracyjnym: on jest komendantem SS, a ona jest jego nastoletnią więźniarką, krótkowłosą, upiorną i wychudzoną. Powstaje pokręcony związek. Ona daje mu seks, a on przynosi jej prezenty, takie jak głowa współwięźnia w pudełku. Mija dwanaście lat od zakończenia wojny i spotykają się ponownie, kiedy ona melduje się w hotelu w Wiedniu, gdzie on obsługuje recepcję. Wkrótce znów przypominają sobie stare dobre czasy: grają w sadomasochistyczne gry erotyczne, a Max próbuje zapobiec zabiciu Lucii przez swoich nazistowskich kumpli.

Ten film mocno naznaczył reżyserkę. Cavani musiała zmierzyć się z nieprzychylnymi dziennikarzami, którzy próbowali zaszkodzić reputacji filmu twierdząc, że to czyste porno. I choć w Europie traktowano ją z szacunkiem, to już po drugiej stronie oceanu wylała się fala krytyki. Pauline Kael w „New Yorkerze” nazwała film „obraźliwym po ludzku i estetycznie”. Dystrybutor z USA, Joseph E. Levine, wykorzystał ten gorący temat wciągając w to gazety, które publikowały wrogie artykuły, nabijając tym samym kolejne zyski. Konsekwencją tego były liczne niesmaczne oferty lądujące na biurku Cavani. To były listy od producentów filmów dla dorosłych, którzy chcieli, aby kobieta wyreżyserowała dla nich nazistowskiego porno! Cavani odrzucała wszystko po kolei. Ale nie był to koniec rozgłosu, bowiem film przez dziesięciolecia wycofywany był z dystrybucji i dopiero po latach został wydany na nośniku Blu-Ray. Do głosu krytyki należy jeszcze dodać całą masę osób publicznych zabierających głos w sprawie intencji Cavani. Ocalony z Holokaustu Primo Levi nazwał ten film „pięknym i fałszywym” i powiedział: „nie ma on nic wspólnego z obozami”; podczas gdy naukowiec Jörg Heiser napisał w 2010 roku, że Cavani zamienia „rzeczywistość obozu koncentracyjnego” w „plac zabaw dla nazistowskiego szyku”. Jedno jest pewne drugiej takiej jak Liliana Cavani nie ma, odważnej buntowniczki, która nie poddaje się systemowi i historii.

Festiwal w San Remo coraz bliżej!

0

Artykuł został opublikowany w numerze 85 Gazzetty Italia (luty-marzec 2021)

Tegoroczna, już 71. edycja Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo odbędzie się w dniach 2-6 marca 2021. Tradycyjnie w Teatrze Ariston w walce o podium zmierzy się ze sobą grono znakomitych wykonawców. Dyrektorem artystycznym imprezy jest – tak jak w roku ubiegłym – Amedeo Sebastiani, lepiej znany jako Amadeus. Na rozgrzewkę przed muzycznymi wieczorami, które czekają nas w marcu, kilka słów o nagrodach, dotychczasowych rekordzistach oraz lista tegorocznych uczestników.

Bez względu na to, czy jest się fanem Festiwalu, czy wręcz przeciwnie, nie można zaprzeczyć, że jest to impreza, która na stałe zapisała się jako element kultury włoskiej. W corocznym konkursie rywalizują piosenki skomponowane przez włoskich autorów, w języku włoskim lub regionalnym. Co istotne, utwory po raz pierwszy można usłyszeć dopiero w wieczór konkursowy – nie mogą one zostać opublikowane przed Festiwalem. Festiwal dzieli się dwie kategorie: Campioni, czyli główna sekcja, w której rywalizują wykonawcy, oraz Nuove Proposte, w której biorą udział debiutanci.

O co toczy się walka?

Zwycięzca Festiwalu nie otrzymuje nagrody pieniężnej. Bez wątpienia podkreśla to symboliczny wymiar całej imprezy, gdzie jedynym zwycięzcą jest muzyka. Pomimo braku nagrody pieniężnej, laureaci konkursu zdobywają popularność, która przekłada się na ilość sprzedanych płyt czy biletów na koncerty. Zwycięski utwór trafia do rozgłośni radiowych, co również wpływa na wzrost widoczności medialnej. Zdobycie pierwszej nagrody w większości przypadków staje się przepustką do reprezentowania Włoch na Konkursie Piosenki Eurowizji, co pozwala wykonawcy na zaprezentowanie się jeszcze szerszej publiczności. Zwycięzca otrzymuje pamiątkową statuetkę przedstawiającą lwa z palmą, czyli herb miasta. Ręcznie rzeźbione, odlane ze srebra trofeum powstaje w Wenecji i jest wytwarzane przez firmę Santi, która zajmuje się także produkcją skrzydlatych lwów, będących nagrodami na Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Wenecji. Na Festiwalu można zdobyć także nagrody specjalne. Jedną z najważniejszych jest Nagroda Krytyków im. Mii Martini, przyznawana od 1982 roku (a nazwana imieniem Martini po jej śmierci, czyli od 1996 roku). Jako że jest to wyróżnienie od jury konkursu, wielu uważa je za nawet istotniejsze niż pierwsza nagroda całego Festiwalu (oczywiście można zdobyć obie te nagrody jednocześnie). Wśród wielu wyróżnień na Festiwalu warto wspomnieć o nagrodzie przyznawanej przez dziennikarzy, nagrodzie im. Sergio Bardottiego za najlepszy tekst czy nagrodzie im. Giancarlo Bigazziego za najlepszą kompozycję.

Rekordy

Claudio Villa i Domenico Modugno to wykonawcy, z których każdy zwyciężył na Festiwalu czterokrotnie. Jest to rekord ilości zwycięstw. Z kolei kobietą, która triumfowała trzykrotnie, jest Iva Zanicchi. Dotychczas najmłodszą osobą, która wygrała Festiwal, była Gigliola Cinquetti – miała 17 lat, kiedy w 1964 roku zdobyła pierwszą nagrodę. Z kolei najstarszym zwycięzcą jest Roberto Vecchioni, który wygrał jako 66-latek w 2011 roku.

Måneskin triumfuje – rock podbija San Remo!

0

Artykuł został opublikowany w numerze 86 Gazzetty Italia (kwiecień-maj 2021)

Za nami pięć wieczorów rywalizacji w 71. Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo. Była to bodaj najdziwniejsza edycja w historii, ponieważ po raz pierwszy konkurs odbył się bez udziału publiczności. Emocje powoli opadają, przyjrzyjmy się zatem temu, co wydarzyło się w Teatrze Ariston na początku marca.

Goście, goście

Poza artystami biorącymi udział w zmaganiach konkursowych, swoją obecnością i występami imprezę uświetniło wielu znakomitych wykonawców gościnnych: zaproszono między innymi Loredanę Bertè, Negramaro, Alessandrę Amoroso i Emmę Marrone, Ornellę Vanoni czy Laurę Pausini, której zaledwie kilka dni wcześniej przyznano Złotego Globa za najlepszą piosenkę – Io Sì (Seen). Pojawili się także zwycięzcy poprzednich edycji, jak ubiegłoroczny triumfator Diodato, zwycięzca z 2019 roku, Mahmood czy zespół Il Volo, który wygrał Festiwal w 2015 roku, a na tegorocznym konkursie złożył hołd zmarłemu mistrzowi muzyki filmowej, Ennio Morricone. Stałymi gośćmi, pojawiającymi się podczas każdego z pięciu wieczorów, byli Zlatan Ibrahimović oraz Achille Lauro. Lauro przygotował swego rodzaju przedstawienia audiowizualne, które opowiadały o różnych gatunkach muzycznych i z pewnością zostaną zapamiętane na długo ze względu na swoją eklektyczną, niekiedy kontrowersyjną formę.

Znamienne było też zaproszenie Alessi Bonari – pielęgniarki pracującej w mediolańskim szpitalu, której selfie zrobione po wykańczającej pracy i zamieszczone na Instagramie w minionym roku obiegło światowe media. Sama kobieta stała się swego rodzaju symbolem walki medyków z koronawirusem we Włoszech. To piękny hołd: nawet podczas festiwalu muzycznego, nikt nie zapomina o wciąż toczącej się walce z niewidzialnym przeciwnikiem, w której wszyscy bierzemy udział, a to właśnie takie osoby, jak Alessia, stoją na pierwszej linii frontu.

Festiwalowe podium

Zwycięzcą w kategorii Campioni została grupa Måneskin z utworem Zitti e buoni. Było to niemałe zaskoczenie, ponieważ niemal od samego początku faworytem był Ermal Meta, który ze swoją balladą Un milione di cose da dirti zajmował pierwsze miejsce w klasyfikacjach po każdym wieczorze – ale, jak już niejednokrotnie na Festiwalu się zdarzało, to wyniki głosowania widzów zmieniły oblicze ostatecznego rankingu. Måneskin zyskał zawrotne 53,5% poparcia telewidzów, podczas gdy Ermal Meta uzyskał takich głosów zaledwie 18,2%, plasując się ostatecznie na trzeciej pozycji. Zdobył on jednak nagrodę im. Giancarlo Bigazziego, przyznawaną za najlepszą kompozycję. Drugie miejsce na podium zajęli Francesca Michelin i Fedez z zapadającym w pamięć utworem Chiamami per nome –choć również nie byli faworytami jurorów, to do ścisłej, finałowej trójki weszli jako pierwsi, uzyskując najwięcej głosów od telewidzów spośród wszystkich 26 wykonawców.

Tegoroczną Nagrodę Krytyków im. Mii Martini zdobył Willie Peyote z piosenką Mai dire mai (La locura). Z kolei zwycięzcą w kategorii Nuove Proposte został Gaudiano, który z utworem Polvere da sparo zyskał przychylność widzów, bo to właśnie oni zagwarantowali mu zwycięstwo – różnice w punktacji jurorów oraz dziennikarzy były minimalne.

Kim są zwycięzcy?

Måneskin tworzy czwórka młodych muzyków: basistka Victoria De Angelis, wokalista Damiano David, gitarzysta Thomas Raggi oraz perkusista Ethan Torchio. W 2017 roku zespół wziął udział w programie X Factor, w którym ostatecznie zajął drugie miejsce – to wydarzenie było przepustką do ich kariery. Od tego czasu grupa bierze udział w licznych festiwalach, a ich studyjny album Il ballo della vita, wydany w 2018 roku i promowany przez film dokumentalny pod tytułem This is Måneskin, pokrył się we Włoszech trzykrotną platyną. Ich najnowszy album, Teatro d’ira: Vol. 1, miał premierę 19 marca 2021 roku. Na konferencji prasowej zorganizowanej po ostatnim dniu zmagań oficjalnie potwierdzono, iż zespół będzie reprezentował Włochy na 65. Konkursie Piosenki Eurowizji w Rotterdamie.

Måneskin wygrywając Festiwal dokonał rewolucji – rockowa kapela zwyciężająca na deskach Teatru Ariston z pewnością nie jest czymś standardowym, ale i całego tegorocznego konkursu nie można określić słowem „standardowy”. Brak publiczności wyraźnie zabrał część magii, której nie da się zastąpić w żaden sposób. To właśnie spontaniczne reakcje widzów są tym, co tworzy niesamowitą atmosferę, szczególnie podczas pierwszego odsłuchu konkursowych utworów. Oklaski, śmiechy czy chwile wzruszenia zostały ograniczone i w dużej mierze takich bezpośrednich interakcji w tych zmaganiach zabrakło. I choć fani Festiwalu prowadzili ożywione dyskusje w mediach społecznościowych, wspierając swoich faworytów na wszelkie możliwe sposoby, zapewne dla występujących artystów to właśnie widok pustej widowni Teatru Ariston będzie jednym ze znaczących wspomnień tego nietypowego, innego niż zawsze Festiwalu w San Remo.

Jarek Mikołajewski: opowiem wam o mojej nieuleczalnej miłości do Włoch

0

Poniżej wywiad z Jarkiem Mikołajewskim, poetą, pisarzem, tłumaczem, a także autorem książek dla dzieci, dziennikarzem i eseistą. Urodzony w Warszawie w 1960 r., w latach 1983-1998 wykładał na Katedrze Języka i Literatury Włoskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 do 2012 roku dyrektor Instytutu kultury Polskiej w Rzymie. Na język polski przetłumaczył liczne dzieła takich twórców jak Dante, Leopardi, Montale, Ungaretti, Luzi, Pavese, Pasolini, Lievi. Otrzymał wiele włoskich nagród i wyróżnień, między innymi Order Gwiazdy Solidarności Włoskiej. Uhonorowany Narodową Nagrodą za Tłumaczenia, Nagrodą Miasta Rzym i Nagrodą Flaiano. Wywiad ten opublikowany został w 64. numerze Gazzetta Italia (sierpień/wrzesień 2017).

Zacznijmy od korzeni, skąd wzięła się twoja fascynacja Włochami?

Trudno to określić. Urodziłem się w sześćdziesiątym roku i pamiętam, że wtedy w telewizji bez przerwy mówiło się o Andreottim, Fellinim, De Sice, ale strzępy świata włoskiego docierają w każdym pokoleniu. Przekonujące były też wówczas opowieści mojego taty, który był w obozie pracy podczas wojny. Opowiadał o grupie Neapolitańczyków, których wtedy spotkał i mówił, że byli to najsympatyczniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek poznał, zawsze weseli, życzliwi, rozśpiewani. Kolejnym sygnałem przechylającym szalę w kierunku włoskości było przeczytanie fragmentów „Rzemiosła życia” Cesarego Pavese, w których odnalazłem siebie, swoje myśli, swój młodzieńczy smutek, a szczególnie kwestię śmierci i przemijania. Znalazłem tam też zupełnie nowe tematy: mierzenie się z samobójstwem, czy obsesyjną miłość. Bardzo pokochałem Pavesego i tak sobie pomyślałem: O, to jest ktoś taki, komu mogę się poświęcić!. Kolejną postacią, którą się inspirowałem był krytyk Zbigniew Bieńkowski i on właśnie napisał, że to jest książka najbardziej inteligentnego pisarza, jakiego on kiedykolwiek czytał, pamiętam, że swoją recenzję nazwał „Żebro Ewy”. Jego tekst utwierdził mnie tylko w wyborze. Dowiedziałem się, że w Batorym jest klasa z językiem włoskim, pierwsza tego typu klasa Polsce. Tam poznałem wspaniałych profesorów, którzy mnie ukierunkowali, zachęcili do tłumaczenia i pomogli w nawiązaniu pierwszych kontaktów z Włochami. Kiedy w liceum chodziłem na kursy do Włoskiego Instytutu Kultury, poznałem wspaniałego tłumacza Silvana De Fanti, który zachęcił mnie do tłumaczenia poezji.

Tłumaczenia zaczęły się już w liceum?

Zacząłem już wtedy coś pisać, jakieś wiersze, o których szkoda gadać, a tłumaczenia zaczęły się tak naprawdę na studiach. To był bardzo dobry rocznik, gdzie między innymi byli: Filip Łobodziński, Jarek Gugała, Andrzej Sosnowski i wszyscy tłumaczyliśmy. A wyglądało to dość niekonwencjonalnie, bo podczas stanu wojennego własnych utworów się nie publikowało. Ja zawsze chciałem pisać, ale narzuciliśmy sobie zasadę niewspółpracowania z systemem i w rezultacie tłumaczyliśmy do szuflady. Tłumaczenia były inspirowane przez dwie postaci: pierwsza to Silvano De Fanti, myślę, że największy tłumacz wszechczasów literatury polskiej na włoski, a druga to Halina Kralowa, doskonała tłumaczka literatury włoskiej na polski. Zajęcia z obojgiem polegały właśnie na tłumaczeniu. Dzięki Halinie poznałem kilku poetów, o których myślę dziś jako o niezbędnych dla mojego życia. Podobnie Silvano. Pamiętam taką dedykację na jednym z jego przekładów: A Jarek Mikołajewski questi versi di stampa freschi mentre tutti proni e chini aspettiamo Pasolini, bo właśnie wtedy zajmowałem się tłumaczeniem Pasoliniego, ale nie wiedziałem jak pogodzić Marksa z Jezusem w moim narzeczu i musiałem poczekać do 1999 roku, bo wtedy właśnie wyszło moje tłumaczenie Pasoliniego.

Pierwsze włoskie podróże?

Pod koniec ostatniej klasy, liceum ówczesny dyrektor Instytutu Włoskiego Romolo Cegna w nagrodę za wygrany konkurs ofiarował nam stypendia na wyjazd do Sieny. Rodzice kupili mi tzw. bilet kilometrowy i wyruszyłem w moją pierwszą wyprawę za granicę, miałem osiemnaście lat. Podróż trwała w nieskończoność. Jak wreszcie dojechałem na miejsce, byłem na granicy omdlenia. Pamiętam, że dostałem przydział dewiz w wysokości zaledwie 5 dolarów i to było wszystko na cały miesiąc pobytu. Miałem dostać stypendium, ale okazało się, że to była po prostu kwota zapisu na kurs i opłat za akademik w centrum Sieny. Przed wyjazdem mama kupiła mi dużą suszoną kiełbasę i codziennie zjadałem jeden gruby plaster, to był mój posiłek. Byłem tak dalece zdezorientowany i niedoświadczony, że kiedy dojechałem na dworzec i usłyszałem, że dzwoni telefon na pustym postoju taksówek, odebrałem i poprosiłem o taksówkę na dworzec, a jakaś pani z drugiej strony odpowiedziała mi: Nie, to ja proszę o taksówkę do domu, przecież dzwonię na postój taksówek. Podczas tego wyjazdu, po raz pierwszy pojechałem do Rzymu, autostopem z trzema studentkami medycyny z Krakowa. To był rok zamachu na Aldo Moro, zmarł Paweł VI, wybrano i zmarł Jan Paweł I. Bardzo burzliwy okres i ja tego doświadczyłem. Próbowałem wtedy czytać teksty Sciascii o Aldo Moro, ale niewiele jeszcze rozumiałem z tej rzeczywistości.

Włoskie przyjaźnie z tamtego okresu?

W roku osiemdziesiątym przyjechała do Polski grupa Włochów. Pamiętam, że zadzwoniono do mnie z pewnego biura turystycznego i spytano, czy mógłbym być pilotem i tłumaczem wycieczki. Miała mi towarzyszyć i pomagać para rasowych pilotów, znających doskonale włoski. Okazało się, że to była para cinkciarzy, która zniknęła po wymianie waluty, której potrzebowali. Zostałem sam z 90 osobami, które przyjechały do Polski w ramach wymiany. Wszyscy ci Włosi byli w jakiś sposób związani z ruchem komunistycznym. Pojechaliśmy do Słupska, gdzie stacjonowaliśmy w szkole gastronomicznej. Pamiętam, że ich największym zawodem było to, że codziennie musieli jeść rozgotowany makaron z truskawkami. Po pewnym czasie byli na skraju załamania i buntu. Zawiązała się między nami ogromna przyjaźń. Słupsk to było bardzo dziwne miasto. Poza tym, to był czas, kiedy zaczęły się zawiązywać strajki na Wybrzeżu, a w Słupsku była szkoła milicyjna z oddziałami, które miały w razie czego interweniować. Część z tej młodzieży komunistycznej straciła wiarę w komunizm, bo dopiero wtedy zrozumieli, co on tak naprawdę oznaczał. To, co im się szalenie podobało w Polsce, to był Woliński Park Narodowy i wydmy w Łebie. Pamiętam, że przy okazji tej wycieczki, zostali zaproszeni na pieczone kurczaki i nigdy nie zapomnę żarliwego aplauzu, jaki usłyszałem podczas tego posiłku. Na koniec wyjazdu wszyscy zrzucili się i zostawili mi pieniądze, żebym do nich przyjechał. Pojechałem jeszcze tego samego lata, w sierpniu: do Terni, Narnii i Amelii. Byłem wtedy gościem wszystkich, poznałem włoskie domy od środka i całą Umbrię, czyli tereny, które obecnie opisuję w mojej ostatniej książce „Terremoto”.

Jak oceniasz swoje doświadczenie w Instytucie Kultury Polskiej w Rzymie?

Bolesław Michałek, wielki krytyk filmowy, namówił mnie, żebym starał się o to stanowisko. Startowałem trzykrotnie, udało mi się dopiero w 2006, w marcu. Zrobiliśmy ogromne rzeczy, Instytut w Rzymie był wówczas uznawany za najlepszą placówkę. Organizowaliśmy spotkania z poetami, pisarzami, reżyserami i aktorami, z którymi potem rozsiewaliśmy kulturę polską w takich miejscach, jak: Akademia Świętej Cecyli w Rzymie, Pałac Dożów w Wenecji, Hotel Tre Donzelle w Sienie i wiele innych.

Ryszard Kapuściński przyjechał na początku mojego pobytu (i wracał później wielokrotnie), na inaugurację Biblioteki Europejskiej w Rzymie. To było wartościowe spotkanie, w trakcie którego usłyszeliśmy wiele ważnych słów, które sprawdzają się dzisiaj – o przemieszczającym się świecie. Trzykrotnie gościliśmy też Wisławę Szymborską. Pamiętam, że kiedy jechaliśmy na spotkanie do Bolonii, zadzwonił do mnie Umberto Eco i spytał, czy może przeczytać jeden ze swoich ulubionych wierszy poetki. Pamiętam, jak wchodziliśmy do Aula Magna, Eco wszedł jako pierwszy, zobaczył ten tłum ludzi, po czym cofnął się i powiedział: porca puttana! To było chyba największe spotkanie poetyckie w dziejach Uniwersytetu.

Jeśli ktoś mnie spyta, co zapamiętałem z włoskich spotkań z Szymborską, to są to jej pytania dotyczące tego kraju: dlaczego nie ma niebieskich kwiatów na Sycylii? „dlaczego jest mnóstwo pomników Garibaldiego, a nie ma w ogóle pomników układaczy mozaiki?” Mógłbym jeszcze długo wymieniać.

Największe przeżycia to właśnie spotkania z ludźmi i kontakty, które zostały do dzisiaj. Wydaje mi się, że to był naprawdę złoty okres Instytutu Polskiego.

Dusza polska a dusza włoska, w czymś się przypominają, czy są zupełnie różne?

Włochy są tak ogromne, że generalizować się nie da. Byłem ostatnio w Mediolanie i po Rzymie to był dla mnie wstrząs, że różnica jest tak namacalna.

Chwalę Włochów za jedną rzecz i piszę o tym otwarcie w swojej ostatniej książce Terremoto, oni umieją się zachować w sytuacji, w której obecnie jesteśmy, mówię zupełnie apolitycznie, oni ratują Europę, między innymi nas. My nie jesteśmy w stanie zejść do takiego poziomu, w którym bylibyśmy gotowi na kompromisy. Proponowałem na przykład, żebyśmy w Polsce nie lekceważyli i nie obrażali innych, lecz podjęli dialog, ale nie doszło do porozumienia w tej sprawie. Włosi zgodzili się co do jednego, możemy być nawet ksenofobami, rasistami, uchodźcy mogą nas wkurzać, ale ratujemy tonących, ratujemy tych, którzy giną. To jest piękne, bo nie trzeba wiele, żeby być dobrym. Pietro Bartolo, lekarz z Lampedusy, mówił mi często, że oni nie są dobrzy w organizacji, w procedurach, ale potrafią ratować innych. Znaleźli taki punkt, poniżej którego nie mogą zejść i nie zejdą, i to jest szalenie ważne. My tego nie potrafimy, jeśli nas ktoś prosi o pomoc, to znajdziemy setki wymówek, żeby jej nie udzielić. A przecież, jeśli ktoś prosi o pomoc, to nie powinniśmy kwestionować tej potrzeby. Co jakiś czas jest taki czarny moment w historii, my też go mieliśmy, teraz jest kolej kogoś innego. Całym sercem popieram taką ludzką, ponadnarodową solidarność. To, co nas boli, dotyczy również innych i ich tak samo boli.

Włosi dobrze sobie radzą z odpowiedzialnością i zawsze tak było, z refleksją i empatią nawiązują do kultury antycznej. Słyszałem jak strażak, ratując tonących, mówił: no przecież wszyscy jesteśmy dziećmi Antygony. My też sięgamy do źródeł antycznych, do Biblii, czytamy literaturę, ale nie jest to dla nas punkt odniesienia, nie wyciągamy wniosków, nie wykorzystujemy ich w życiu. Odbębniamy lektury szkolne bez refleksji. Włochów w każdej dziedzinie cechuje profesjonalizm i duma z wykonywanego zawodu, bez względu na to, co to za zawód. Wydaje mi się, że oni, dokonując cywilizacyjnych skoków, są wierni zasadom człowieczeństwa, ale niestety nie mam poczucia, że my też się tak rozwijamy, że próbujemy coś robić dla innych. Kochamy Ulissesa, ale co by było, gdyby Ulisses przesiadł się na ponton? Czy nadal by nas tak fascynował? Włosi przynajmniej by go ratowali.

To właśnie dlatego poruszasz te tematy w swoich ostatnich książkach?

Czasami pisze się tylko o pozytywach. Objawia nam się jakaś prawda i próbujemy ją zaproponować. Ja nie odbieram rzeczywistości w ten sposób. Jeżeli coś mi przeszkadza, czegoś nie znoszę, to mówię o tym. To, co się teraz dzieje w Polsce, kompletnie nie mieści się w mojej poetyce. Zatraciliśmy się, jesteśmy w dziurze kulturowej, jestem o tym przekonany. Straciliśmy to, co zawsze staraliśmy się kultywować, zupełnie przestaliśmy rozumieć innych ludzi. Zastanawiam się, czy mamy jakąś tożsamość? Nie mówię o tożsamości chrześcijańskiej czy śródziemnomorskiej, tylko stwierdzam, że jej już nie mamy. Uważam, że bardzo zdrowe byłoby, gdybyśmy się do tego przyznali, bo w ten sposób przestalibyśmy się ośmieszać. W pewnym momencie Polska chwaliła się bardzo swoimi sukcesami, nawet podczas pracy w instytucie zabiegaliśmy, żeby prasa włoska pisała o naszych sukcesach ekonomicznych, że jesteśmy tym „tygrysem Europy”. Teraz wiele wielkich i znanych osób zadaje mi pytania typu: „Skoro było wam tak dobrze i zarabialiście tak dużo, to dlaczego nie chcecie się tym teraz podzielić?” W ogóle nie czujemy się częścią wspólnoty.

Polacy są jeszcze zafascynowani Włochami, kulturą włoską?

Niestety jesteśmy bardzo powierzchowni, tak naprawdę niewiele wiemy. Mówimy, że jest Chianti, Toskania, cappuccino, cornetto. To jest fascynacja włoskim konsumpcjonizmem.

Pamiętam, jak prezentowaliśmy z Roberto Innocentim Pinokia z jego ilustracjami, w moim przekładzie. Tam pokazana jest biedna Toskania i wszyscy pytali, dlaczego pan narysował taką biedną Toskanię skoro to taki wspaniały region. Roberto odpowiedział: bo ja się tam urodziłem i wiem, jak naprawdę wygląda to miejsce. Zachwycamy się włoskimi gwiazdami, piłką nożną, czy to jest fascynacja Włochami? Możemy powiedzieć, że włoskie akcenty cały czas są gdzieś obecne, ale to czego nie dostrzegamy, to trud codziennego włoskiego życia. Mamy bardzo dużo podobieństw w historii, na przykład konieczność zbudowania spójnego państwa, walki niepodległościowe, emigracja. Ja miałem przykład solidarności włoskiej, kiedy pojechałem w ‘86 roku na wykłady do Neapolu (wykładałem Dantego na uniwersytecie). Byłem jeszcze młody i niedoświadczony. Gdy przyjechałem do Neapolu, wsiadłem do autobusu, który jechał na uczelnię, zapomniałem o bilecie. Zobaczyłem, że idzie konduktor. Z drugiej strony zbliżał się do mnie jakiś człowiek przypominający mroczną postać Wacka Mielczarka z noweli Iwaszkiewicza. Byłem przerażony, bo nasłuchałem się tyle o tym mieście, nie wiedziałem, co robić? Naprawdę myślałem, że stanie się coś złego. I nagle ten obcy człowiek mówi do mnie: Jesteś cudzoziemcem, tak? Nie masz biletu? Weź mój, ja umiem uciekać.

Trzeba łatać dziury i pomagać tam, gdzie problem jest największy, bez względu na to, czy jest to mój problem, czy cudzy. Za to podziwiam Włochów, to jest moja nieuleczalna choroba na włoskość i koniec.

foto: Michał Moryl

Caravaggio na Zamku Królewskim- czyta Wojciech Malajkat

0

„Caravaggio i inni mistrzowie. Arcydzieła z kolekcji Roberta Longhiego”
10 listopada 2021 r. – 13 lutego 2022 r., Zamek Królewski w Warszawie

Jeszcze przez najbliższe tygodnie, do 13 lutego, w muzeum na Zamek Królewski w Warszawie możecie obejrzeć wystawę „Caravaggio i inni mistrzowie. Arcydzieła z kolekcji Roberta Longhiego”.

Na wystawie zobaczycie m.in. obraz „Chłopiec gryziony przez jaszczurkę” pędzla Caravaggia, a także dzieła Lorenzo Lotto, Matthiasa Stomera czy Jusepe de Ribera i innych malarzy z Włoch i Europy Północnej z XVI i XVII wieku.

Wszystkie obrazy pochodzą z kolekcji wielkiego historyka sztuki i kolekcjonera Roberta Longhiego. Fragmenty esejów o kolekcji Longhiego i o sztuce Caravaggiego czyta dla Was Wojciech Malajkat, rektor Akademii Teatralnej w Warszawie.

 

O wystawie pisaliśmy już na naszej stronie tutaj. Więcej informacji o wystawie na stronie Zamku Królewskiego.

Włoski Instytut Kultury w Warszawie – ogłoszenie o pracę

0

Ambasada Włoch w Warszawie zamieściła ogłoszenie o pracę, na umowę o pracę na czas nieokreślony, na stanowisko technika biurowego we Włoskim Instytucie Kultury w Warszawie.

Zgłoszenia są przyjmowane do dnia 14 lutego 2022 r. do godz. 14:00.

Więcej informacji dotyczącyh składania podań i szczegółów rekrutacji znajduje się na stronach: www.iicvarsavia.esteri.it i www.ambvarsavia.esteri.it

Hugo Pratt: Mistrz z Wenecji (II)

0

„Ballada o słonym morzu” jest chyba najważniejszym dziełem Hugo Pratta, a przynajmniej tym najbardziej przełomowym dla jego komiksowej kariery. Choć w historii tej bierze udział wiele postaci, najbardziej spośród nich wyróżnia się charyzmatyczny marynarz, bohater wielu późniejszych opowieści – Corto Maltese.

Corto, syn Cyganki z Gibraltaru i marynarza z Kornwalii, urodził się na Malcie w 1887 roku. W dzieciństwie uczył się przeróżnych rzeczy i rozwijał wiele zainteresowań, podobnie jak sam autor: w licznej weneckiej rodzinie Pratta płynęła krew angielska, francuska, żydowska i turecka, co mocno wpłynęło na przyszłego artystę, pobudzając w nim synkretyczną wrażliwość i wielkie zainteresowanie najróżniejszymi kulturami, krajami i językami. Zresztą włoski artysta, tak jak jego najsłynniejszy bohater, dużo w życiu podróżował i mógł osobiście zobaczyć wiele odległych i egzotycznych miejsc, które przedstawiał w swoich komiksach.

Spośród licznych bohaterów „Ballady” należy wspomnieć o młodej Pandorze Groovesnore i jej kuzynie Cainie. Dwójka pochodzących z Australii nastolatków przeżywa zatonięcie statku na Pacyfiku i zostaje ocalona przez pirata Rasputina, który niedługo potem ratuje również samego Corta Maltesego. Rasputin – którego nazwisko i wygląd wzorowane są na słynnym rosyjskim kaznodziei – jest człowiekiem okrutnym i brutalnym, egoistą i bezlitosnym mordercą, którego łączy z Cortem dziwna i burzliwa przyjaźń. Sam Maltańczyk natomiast jest w tej pierwszej przygodzie tylko zarysem tego, kim będzie w przyszłości – zarówno jego wygląd, jak i charakter jest zdecydowanie bardziej szorstki w porównaniu do romantycznego bohatera i marzyciela z późniejszych opowieści (zresztą on też, podobnie jak Rasputin, zostaje przedstawiony czytelnikom jako pirat). Fabuła „Ballady” toczy się wokół operacji wojennych na Oceanie Spokojnym, między Nową Gwineą a Wyspami Salomona, na początku pierwszej wojny światowej; prawdziwym bohaterem tej opowieści jest jednak sam ocean, który staje się teatrem wielu ludzkich historii – raz wielkich, raz małych.

Corto Maltese jest natomiast niekwestionowanym głównym bohaterem opowieści, które ukazywały się we Francji w latach 1970-1973. Jest to seria stosunkowo krótkich odcinków, które (w kolejności chronologicznej) opowiadają podróże marynarza po wielu zakątkach świata, często w poszukiwaniu skarbów lub tajemnic sprzed stuleci. Pierwsze jedenaście historii osadzone jest na Karaibach i w Ameryce Południowej, gdzie Corto spotyka takie postaci, jak młody Anglik Tristan Bantam i jego przyrodnia siostra Morgana, uczony (i alkoholik) Jeremiah Steiner czy tajemnicza Złotousta, która, jak się zdaje, jest nieśmiertelna i posiada magiczne umiejętności. Następnie Corto udaje się do Europy – Włoch, Irlandii, Anglii i Francji (kolejne pięć odcinków), po czym trafi a do Afryki wschodniej (w ostatnich czterech opowieściach). W tych wszystkich przygodach, które rozgrywają się między 1916 a 1918 rokiem, nieunikniona jest obecność Wielkiej Wojny, a Maltańczyk zostaje wbrew swojej woli wciągnięty w wydarzenia wojenne.

Od 1974 roku Pratt zaczął ponownie tworzyć dłuższe historie na wzór „Ballady”. Pierwszą z nich jest „Corte Sconta detta Arcana” (w Polsce „Corto Maltese na Syberii”), skomplikowana opowieść o wojnie, intrygach i zdradzie osadzona w Chinach, Rosji i Mongolii w latach 1919-1920, podczas rosyjskiej wojny domowej. Corto spotyka tu ponownie swego przyjaciela-wroga Rasputina i poznaje femme fatale Shanghai Lil. Następnym dziełem jest krótsza, ale równie interesująca „Favola di Venezia” („Bajka wenecka” lub „Baśń wenecka”, zależnie od wydania), gdzie elementy fantastyczne i baśniowe, które pojawiały się pobieżnie we wcześniejszych przygodach Corta, stają się bardziej widoczne, a atmosfera robi się oniryczna i tajemnicza. W „Bajce” pojawiają się odniesienia do przeróżnych tradycji ezoterycznych, a w szczególności do masonerii, z którą sam Pratt był związany. Kolejnym dziełem jest długa przygoda, której akcja rozgrywa się w Grecji, Turcji i Azji środkowej, „La casa dorata di Samarcanda” („Złoty dom w Samarkandzie”), a w roli drugiego protagonisty ponownie występuje Rasputin.

W 1981 roku Pratt zaczął publikować na łamach francuskiego dziennika „Le Matin de Paris” serię pasków komiksowych poświęconych przygodom osiemnastoletniego Corta i historii jego pierwszego spotkania z Rasputinem, które miało miejsce w Mandżurii w roku 1905. Co ciekawe, prawdziwymi bohaterami „Młodości” są Rasputin i amerykański pisarz Jack London, a Maltańczyk pojawia się dopiero pod koniec opowieści. Ostatnie trzy przygody Corta zrealizowane przez Pratta osadzone są w latach 1923-1925: są to „Tango”, którego akcja rozgrywa się oczywiście w Argentynie, „Le Elvetiche” („Przygody szwajcarskie”), opowieść przepełniona magicznym i ezoterycznym klimatem, oraz „Mū – la città perduta” („Mū – zaginione miasto”). W tym ostatnim tomie powraca wiele postaci, takich jak Jeremiah Steiner, Tristan Bantam czy Złotousta, znanych z najstarszych przygód Corta Maltesego wydawanych na łamach „Pif Gadget”. Klasyczne morskie przygody mieszają się tu ponownie z fantastycznymi i wizjonerskimi elementami, związanymi z mitem zaginionych kontynentów – Mū i Atlantydy. W ostatnich latach życia Pratt pracował nad jeszcze jedną historią, która miała być kontynuacją przygód Corta i Rasputina po „Młodości”, ale z tego dzieła pozostało tylko kilkanaście naszkicowanych plansz.

W latach 90., na krótko przed śmiercią, Hugo Pratt napisał dwie powieści oparte na jego wcześniejszych dziełach komiksowych: są to „Una ballata del mare salato” (1995) i „Corte Sconta detta Arcana” (1996). Na przygodach Corta oparto również filmy animowane: włosko-francuski serial „Corto Maltese” oraz pełnometrażowy film „Corte Sconta detta Arcana”, oba z 2002 roku. Od 2015 roku wydano trzy nowe przygody Maltańczyka, których autorami są dwaj Hiszpanie – scenarzysta Juan Díaz Canales oraz rysownik Rubén Pellejero. Trzeci tom, zatytułowany „Il giorno di Tarowean” (2019, w Polsce wydany jako „Tarowean”), stanowi pełnoprawny prequel „Ballady o słonym morzu”.

foto: Sławomir Skocki, Tomasz Skocki

Rzym i jego mieszkańcy

0
fot. Zofia Romanowska

„Wieczne miasto” ma wiele odcieni, zaułków, smaków, zapachów i przede wszystkich mieszkańców. Przekonał się o tym Piotr Kępiński, poeta, krytyk literacki, eseista, autor książki „Szczury z via Veneto”, który na co dzień mieszka w Rzymie. I właśnie o tej nieoczywistej stronie stolicy Italii porozmawiamy.

Rzym to ulubiona kochanka wszystkich filmowców, którzy pisali do niej najpiękniejsze wiersze miłosne, ale czy jest coś jeszcze z tego wiecznego miasta, do którego wzdychał Fellini, De Sica, Rossellini czy Wyler?

Rzym to świat, osobny kontynent. Czasami mam wrażenie, że jest wielką krą, która bez przerwy dryfuje. Z jednej strony jest poza czasem, chociaż jednocześnie jest jak najbardziej w czasie osadzony. Skupia w sobie piękne i niepiękne. Uwodzi i odpycha. Ale tak było zawsze. Z całą pewnością jednak, jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, był w lepszej kondycji. Dzisiaj nieco kuleje. Tak przynajmniej ja to widzę. Paolo Sorrentino, reżyser „Wielkiego piękna”, fantastycznie wręcz Rzym w tym filmie pokazał. Ale wie Pan co różni jego film od dzieł Felliniego, który przecież Wieczne Miasto również świetnie portretował? To, że autor „La strady” zdjęcia kręcił w dzień i w nocy, a Rzym u niego wydobywa się z przeszłości i wchodzi w epokę nowoczesną. U Sorrentino mamy natomiast tylko i wyłącznie czas teraźniejszy (i co najwyżej tęsknotę za młodością). Na dodatek, najpiękniejsze ujęcia Sorrentino robił, w zasadzie, tylko w nocy. Dlatego jego Rzym olśniewa. Niestety, nad ranem, kiedy budzi się do życia już taki wspaniały nie jest. Nie jest jednak tak, że miasto straciło swój urok. Na pewno, nie. Niemniej warto patrzeć pod nogi, żeby nie wlecieć w dziurę… Rzymianie żartują, że tutaj nigdy nie dojdzie do żadnego zamachu, bo terroryści nie dojechaliby na miejsce, na czas, bo korki, na dodatek straciliby zawieszenie w samochodzie…

Pytam o to, bo kiedy przeczytałem Pana najnowszą książkę to cała ta kreacja mocarnego Rzymu rozbiła się na kawałki. Pan obdziera włoski raj z wszystkich dobrze znanych nam zapachów: oliwa, owoce morza, bazylia… Tego nie ma. Czy dzisiaj Rzym pachnie szczynami?

Nie wpadajmy w skrajności. Jak powiedziałem, mamy do czynienia z kontynentem, te jak wiadomo, nie są monolitami. Rzym także jest wielobarwny, wielopoziomowy, wieloznaczny, jak każda metropolia. A to, że dzisiaj ten świat nieco się rozpada, to fakt. A czy obdzieram włoski raj z zapachów? Może inaczej. Ja nie chcę nazywać Italii rajem, tylko normalnym państwem. Nie interesują mnie stereotypy, bo nie mówią niczego poważnego o rzeczywistości, tylko o tych, którzy je powtarzają. Mnie zaś chodziło o to, żeby zobaczyć Italię w momencie kryzysu. Przecież zachwycając się nią bezkrytycznie, tak naprawdę ją zakłamujemy. Jakbyśmy nie chcieli widzieć problemów. A przecież jest to kraj, który ma swoje traumy i kompleksy. Ma za sobą wielkie wzloty i upadki.

Do tego dochodzą też szczury. Przytacza Pan dane, w których według specjalistów w Wiecznym Mieście mieszka więcej szczurów niż ludzi, bo około dziesięciu milionów, a podobno w latach dziewięćdziesiątych żyło ich tam nawet trzydzieści milionów.

Na pewno jest to problem zauważalny. Niemniej chciałem, żeby owe szczury były przede wszystkim symbolem i ostrzeżeniem. Szczur jest przecież (w kulturze) stworzeniem fundamentalnie dwuznacznym. Z jednej strony symbolizuje sacrum, z drugiej profanum. Trudno szczury kochać, to jasne. Ale kiedy widzimy, że na naszych oczach umierają, to znaczy, że powinniśmy baczniej przyjrzeć się rzeczywistości. Czy czegoś przypadkiem nie przeoczyliśmy? Czy czegoś nie zaniedbaliśmy? Tak należy rozumieć tytuł mojej książki. Szczury wychodzą ze swoich kryjówek, wychodzą z podziemi i wchodzą w nasz świat. Manifestujemy wtedy odrazę. Ale nie o nią chodzi. Ważniejsza jest refleksja.

Dlaczego doszło do tego zaniedbania?

No właśnie, powód jest banalny: w mieście rosną sterty śmieci, bo system oczyszczania Rzymu nie jest wydolny. Brakuje nowoczesnej spalarni, której budowa jest ciągle odwlekana. No i szczury harcują. Ale nie tylko to jest przyczyną zaniedbań. Dostrzegam obojętność w stosunku do przestrzeni wspólnych.

A czy to nie jest też tak, że Włosi (zresztą podobnie jak zachodnia Europa) stali się niezwykle leniwi w pielęgnowaniu swojej tożsamości, pamięci, wolność rozleniwia i z tego lenistwa nakładają się kolejne warstwy brudu?

Przede wszystkim, Włosi są narodem niezwykle pracowitym i różnorodnym. Trudno też wszystkich ich wkładać do jednego worka. Rzym to Rzym, ale Mediolan to już inna opowieść, podobnie jak Turyn. Każda część kraju ma swoją historię. Mam też wrażenie, że akurat kwestie tożsamościowe, czy regionalne są pielęgnowane. Ale prawdą jest również to, że Włosi mają inny stosunek do historii i przeszłości niż Polacy. Cóż, inna to była przeszłość i inne problemy. Mam wrażenie, że Włosi mają więcej dystansu do tego, co było. Nie traktują minionego tak histerycznie jak Polacy. Tego warto się od nich uczyć. A wracając do sedna pytania. Italia nie jest krajem scentralizowanym, to jasne. Niemniej jednak Rzym jest taką włoską Warszawą, w tym sensie, że przyjeżdżają tutaj ludzie z wielu regionów, ze względu na ważne instytucje, ministerstwa, siedziby korporacji etc. W sierpniu, kiedy zaczyna się ferragosto, miasto pustoszeje. Wszyscy wracają do swoich miast i miasteczek. W stolicy zostają tylko rzymianie. Niewykluczone, że te najmłodsze pokolenia współczesnych rzymian muszą lepiej zrozumieć miasto i po prostu zacząć traktować jak swoje. Mam nadzieję, mam wielką nadzieję, że tak się stanie. Wierzę w to, że kłopoty są przejściowe. Może nareszcie wybiorą lepszego burmistrza? Wybory odbędą się jesienią.

Na ten brud co roku umiera znacznie więcej ludzi, niż w ostatnich miesiącach na covid-19!

Tak. Konkretnie z powodu zanieczyszczenia powietrza. Włosi, podobnie jak Polacy, mają z tym poważny problem. Brud to także dla wielu Romowie, których większość Włochów nie chce widzieć w swoim kraju. Według instytutu Censis (dane z grudnia 2018 roku) aż 69,7 procent Włochów nie chciałoby romskich sąsiadów, a 52 procent jest przekonanych, że więcej robi się dla imigrantów niż dla Włochów.

Jaką pozycję mają Romowie w Rzymie?

Nie mają żadnej pozycji. Żyją poza społeczeństwem. Są zdani tylko na siebie. Włosi generalnie nie narzekają na imigrantów, ale niestety za Romami nie przepadają. Istnieje cała masa organizacji pozarządowych i kościelnych wspierających Romów, ale są też tacy Włosi, którzy wywieszają plakaty: „Możecie zdychać z głodu” czy „Wynoście się stąd”. No i problem leży odłogiem. Obozy są przepełnione, kampery w których żyją krążą po mieście. Sprawa otwarta.

Sięga Pan też dalej, poza granicę “sacro GRA”, opowiadając chociażby o Sardynii, która jest gdzieś poza czasem i historią, traktowana przez resztę kraju jak intruz. Czy głośne hasła mieszkańców o secesji są możliwe?

To są sympatyczne mrzonki. Kolorowe i ekscytujące dla mediów, niemniej jednak – mrzonki. Piszę w książce o dwójce inteligentnych i miłych Sardyńczyków, którzy wymyślili sobie, że wyspa połączy się ze Szwajcarią. Założyli partię. Działają dosyć aktywnie na rzecz zjednoczenia. Już widzę, jak w Rzymie politycy mówią: a jaki problem, niech się połączą, skoro chcą… Ale chociaż stolica Sardynii, czyli Cagliari, należy do Italii, to wydaje się być poza historią i czasem. Na urzędach państwowych zobaczymy włoskie flagi, ale już na prywatnych kamienicach flagi sardyńskie. Tam się po prostu myśli po sardyńsku, stąd wzmianki o secesji.

Nie tak dawno Jarosław Mikołajewski opowiadał mi o Sycylii, którą nie rządzi mafia przesiadująca w kasynie w Moskwie, tylko tak jak w dzielnicy San Berillo, czarnoskórzy i transwestyci, których spowiada ksiądz Pippo. W Pana opowieści Rzymem rządzą nie tylko szczury, Romowie, ale i Filipińczycy, narkomani, psy, lokalne mafie czy prostytutki. Za co kocha Pan Rzym, ten prawdziwy nie wyidealizowany przez media?

Kiedy idę do swojego fryzjera, a on opowiada mi o swoim domu nad Adriatykiem, ja po prostu odpoczywam. Dla Alessandro strzyżenie to sztuka. Nie spieszy się. Rozmawia, dopytuje. Bywa, że przerywa pracę, żeby porozmawiać ze znajomym, który zatrzymał się na skuterze, przy zakładzie. Bywa, że zostawia mnie na pięć minut, bo żona dzwoni. A ja czytam wtedy gazetę. Lubię takie momenty. Kiedy wsiadam na rower i jadę na Tybrem, czuję że nie ma lepszego miasta. Kiedy idę na najlepszą pizzę na świecie, w „Trentino”, restauracji która znajduje się w „mojej” kamienicy. Wtedy czuję się szczęśliwy. A kiedy chcę pisać, miasto samo podsuwa mi tropy i sugeruje, że może niekoniecznie powinienem lukrować. Bo Rzym nie jest lukrem. Jest słodko-gorzki. Traktuję to miasto trochę jak żywy organizm…

Jest jeszcze „nierzymski” Rzym!

Oczywiście, zapraszam do Flaminio – „mojej” dzielnicy. Znajdzie pan tam nawet mały Londyn. Ale nie będę za dużo mówił. To jeden z rozdziałów książki. Zapraszam wszystkich do odkrywania Rzymu, tego mniej turystycznego!

Maserati A6 GCS-53 Berlinetta Pinin Farina, Pasja Kolekcjonera (II)

0

Kontynuując temat poprzedniego odcinka zacznijmy od kolekcji największej, czyli tej Sułtana Brunei. Wszystkie te auta były kupione jako nowe, z czego większość zrobiono na zamówienie i wciąż ma przebieg bliski zeru. Ponad 300 samych udziwnionych ferrari to tylko ułamek całości, a wśród nich np. super brzydkie Ferrari Testarossa F90 Speciale, których powstało jedynie sześć, z czego Sułtan posiada… no właśnie 6.

Odpowiednikiem Sułtana w świecie modelarstwa jest były libański kierowca rajdowy Nabil ‘Billy’ Karam, który zgromadził niemal 40 tys. modeli samochodów czym ustanowił niepobity od 2011 Światowy Rekord Guinnesa. Samochody jako obiekty kolekcjonerskie są w kręgu zainteresowań wielu znanych i mogących sobie na to pozwolić osób. Wspaniałymi kolekcjami mogą się pochwalić m.in. projektant Ralph Lauren [jej wartość to ponad 350 mln. USD], muzycy Jay Key, Wyclef Jean, Nick Mason, biznesmeni: Ken Lingenfelter, Mukesh Dhirubhai Ambani czy gwiazdy TV jak Jay Leno. W hangarach w pobliżu lotniska Burbang [Kalifornia] zwanych Big Dog Garage, Leno parkuje ok. 200 ciągle rotujących w kolekcji modeli. Swego czasu w tych zbiorach znajdowała się idealna „replika” Alfy Romeo 8C 2300 Monza, wykonanej przez argentyńską firmę Pur Sang. Mając 0,5 mln. dolarów i cierpliwość, by odstać swoje w kolejce możecie taką Alfę mieć na własność. Jednak dzwoniąc do Pur Sang nie mówcie, że chcecie zamówić replikę „Monzy”, bo prawdopodobnie spalicie sobie mosty, gdyż Argentyńczycy twierdzą, że nie produkują replik lecz prawdziwe, wykonywane tą samą technologią i przy użyciu tych samych materiałów co niegdyś… nowe Alfy Monza, jakby wycinając z linii czasu ostatnie 90 lat.

Opuściwszy odwiedzone kilka miesięcy temu Muzeum Nicolis, skierujmy się na południe, aby dotrzeć do tak zwanej „Terra di motori”, czyli Emilii Romagni gdzie ulokowały się takie firmy jak Maserati, Ferrari, Lamborghini, Pagani, Ducati czy Stanguellini. Znajdziecie tu 18 imponujących prywatnych kolekcji, zachwyci was aż 13 obiektów muzealnych i wszystko to poświęcone wyłącznie włoskiej sztuce motoryzacji – temat rzeka wymagający oddzielnej opowieści.

Dzisiaj dotrzemy tylko w jedno z tych wyjątkowych miejsc, które jest podwójnie związane z kolekcjonowaniem. Na obrzeżach Modeny znajduje się farma „Hombre”, należąca do rodziny Panini i produkująca ser Parmigiano Reggiano. To właśnie dzięki firmie, założonej w 1961 przez Giuseppe Panini, miliony dzieciaków, najpierw we Włoszech a następnie na całym świecie, połknęło bakcyla kolekcjonowania. Panini wydawała serie kart z figurami piłkarzy, które zbierało się i przyklejało w specjalnych albumach, z czasem karty stały się samoprzylepne, co było również innowacją Panini. Jednym z braci, którzy dołączyli w 1963 do świetnie prosperującego przedsięwzięcia, był urodzony w Maranello [sic!] Umberto, który dzięki zamiłowaniu do mechaniki mógł zająć się aspektem technicznym produkcji. W 1988 bracia Panini sprzedali swoją firmę, która wciąż jest niekwestionowanym liderem w swojej branży. Wtedy Umberto mógł się poświęcić swoim marzeniom, wkładając całą energię w modernizację zakupionej w 1972 farmy Hombre. Patrząc przez pryzmat motoryzacji, tę hiszpańską nazwę kojarzymy raczej z Lamborghini, jednak jej źródło sięga 1957, gdy Umberto otrzymał taki przydomek szukając swojego szczęścia w dalekiej Wenezueli.

W 1993 Maserati, należące do Alejandro De Tomaso, znowu wpadło w tarapaty finansowe i zostało wykupione przez Fiata, jednak wykup nie dotyczył spółki prowadzącej od 1965 przyfabryczne muzeum. W 1996 De Tomaso upomniał się o zwrot aut znajdujących się w muzeum, a gdy je otrzymał wszystkie wysłał do londyńskiej firmy aukcyjnej Brooks w celu ich zlicytowania. Dzięki interwencji Ministerstwa Kultury Włoch, burmistrza Modeny, licznych organizacji lokalnych oraz funduszom Umberto Panini, udało się nie dopuścić do tej licytacji i wszystkie 19 aut znalazło spokojną przystań w Hombre, gdzie specjalnie dla nich wybudowano halę w stylu Liberty. Dzisiaj pomiędzy żeliwnymi filarami tej hali, oprócz zabytkowych modeli Maserati, możemy zobaczyć także ponad 10 innych włoskich klasyków oraz pokaźną kolekcję motocykli. Wśród Maserati zobaczymy znane nam 250F [Gazzetta Italia 85], 3500 GT [GI 69], Ghibli [GI 80] oraz takie rodzynki jak 420M/58 Eldorado, model 6C 34 czy prototyp Chubasco z 1990.

Dla mnie największym magnesem było chyba najpiękniejsze ze wszystkich Maserati, mowa o A6 GCS-53, pierwsze z wyprodukowanych w wersji „Berlinetta” [nr. podwozia 2056].

Na początku lat 50-tych wprowadzono nowe regulacje dla aut biorących udział w rajdach szosowych. Jedną z nich był nakaz używania zwykłej komercyjnej benzyny bez żadnych dodatków jak metylen czy aceton, co wcześniej było normą. To zmusiło Gioachino Colombo konstruktora silników Maserati do zmodernizowania sportowej jednostki A6 GCS 2000 produkowanej od 1947 tak, aby ją dostosować do nowych wymogów. Kolejna typowa dla Włochów tajemnicza nazwa A6 GCS-53 oznacza Alfieri [imię założyciela marki], 6 cylindrów, blok silnika wykonany z żeliwa [G – ghisa] i dalej już prościej Corsa Sport z 1953r. W latach 1953-57 powstało 52 egzemplarze tego modelu z czego 48 w nadwoziu spider projektu Medardo Fantuzzi. W tamtych czasach przeważająca większość samochodów rajdowych miała nadwozia odkryte, jednak koszmarne warunki atmosferyczne, w jakich odbył się rajd Mille Miglia w 1953 spowodowały, że rzymski dealer Maserati Mimmo Dei chciał mieć w ofercie dla swoich klientów auto odporne na deszcz i burze. Na jego zlecenie Pinin Farina zaprojektował wersję „berlinetta”, cztery wyprodukowane auta oficjalnie nie były jednak Maserati, ponieważ designer był związany umową z Ferrari, które uważało firmę z Modeny za swojego wroga. Dei obszedł ten zakaz, firmując zamówione samochody jako Scuderia Centro-Sud, co zadowoliło Ferrari pomimo iż na ich grillach pozostawiono „wrogi” trójząb. W odróżnieniu od niezliczonych zwycięstw [ponad 70 pierwszych miejsc] spider’ów Fantuzziego, wersja Pinin Fariny nie miała prawie żadnych sukcesów, uznana przez kierowców za niewygodną, mało aerodynamiczną a także, o ironio losu, zbyt nagrzewającą się w kabinie w trakcie wyścigu, szybko więc wszystkie cztery zostały zastąpione karoserią bez dachu. Tutaj muszę skonstatować fakt, iż przez kolejne 50 lat żaden model Maserati nie nosił piętna Pininfariny*, zmieniła to dopiero w 2003 V generacja Quattroporte, czyżby zawiniła „Berlinetta”? Na szczęście w międzyczasie, gdy A6 GCS utraciły swoje sportowe walory, kolejni właściciele jednak dostrzegli piękno linii stworzonych przez Farinę i przywrócili auta do oryginalnej sylwetki.

W Polsce także znajdziemy kilka ciekawych kolekcji, chociażby ta w Zamku Topacz, chciałbym jednak zwrócić uwagę, na praktycznie nowy projekt grupy zapaleńców – Muzeum Skarb Narodu. Ponad 300 aut głównie tych, którymi jeździli, a często tylko o nich marzyli nasi rodacy, zostało wystawionych w miejscu drogim każdemu polskiemu entuzjaście motoryzacji, w pofabrycznych halach żerańskiej FSO.

Obecnie coraz bardziej piętnuje się [i słusznie] konsumpcjonizm, ale proszę nie wrzucajcie do tego „worka” kolekcjonerów. Zbierają wszystko, co w ich oczach jest warte ochrony od zapomnienia i przeniesienia z wczoraj czy dzisiaj do przyszłości. Jestem też przekonany, że zdecydowanej większości z nich przyświeca życiowe motto Umberto Panini „Czyń dobro, jednocześnie zapominając, że tak właśnie czynisz”. Drodzy Kolekcjonerzy, życzę przede wszystkim, aby nigdy nie zabrakło wam miejsca na kolejne zbiory, z całą resztą przecież sobie poradzicie!

Model 1/18 firmy Ricko z 2005 na ogół zbiera przychylne opinie, powoli stając się nieosiągalnym, jedyne co nie trafia w moje gusta to jego zbyt jaskrawe chromy. Zamknięty granatowy model od BoS to A6GCS-54 Zagato. Mediolańska firma w 1955-57 oprócz jednego spider’a wyprodukowała 20 egz. coupe i co wtedy było rzeczą normalną, każdy z nich mniej lub bardziej różnił się od reszty, na przykład podwozie 2121 jako jedyne otrzymało karoserię z „firmowym znakiem” Zagato, czyli dachem z podwójnym wybrzuszeniem.

Skala 1/43 [Metro] pokazuje utytułowaną wersję spider dzieła Fantuzzi, tutaj z Mille Miglia 1954.

* W 1961 Battista „Pinin” Farina zmienił nazwisko na Pininfarina.

Lata produkcji: 1954
Ilość wyprodukowana: 4 szt.
Silnik: rzędowy 6 cylindrów
Pojemność skokowa: 1986 cm3
Moc/obroty: 170 KM / 7300
Prędkość max: 235 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 7,5
Liczba biegów: 4
Masa własna: 900 kg
Długość: 3480 mm
Szerokość: 1530 mm
Wysokość: 860 mm
Rozstaw osi: 2310 mm

foto: Piotr Bieniek