Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 56

„Szaleństwa małego człowieka” (1977) Maria Monicellego: żarty się skończyły

0

Obietnic się dotrzymuje: Alberto Sordi powraca jako bohater „Dopóki jest kino (…)”. W czwartej odsłonie naszego cyklu przyglądałam się początkom kariery słynnego aktora, które – jak pamiętamy – zdecydowanie nie należały do najprostszych. Przechodząc z jednego medium do drugiego Albertone osiągnął ostatecznie spektakularny sukces stając się nie tylko twarzą jednego z najważniejszych i najpłodniejszych gatunków filmowych w historii włoskiego kina (vide: commedia all’italiana), ale też symbolicznym ucieleśnieniem wszystkich przywar, frustracji i drobnych radości tzw. italiano medio („przeciętnego Włocha”, „Włocha par excellence”). Ale czy rzeczywiście Sordi był w stanie uczłowieczyć nawet największego z potworów? Kim jest Giovanni Vivaldi?

Osiemnaście lat po premierze „Wielkiej wojny” (1959; Złoty Lew na MFF w Wenecji), włoskie środowisko filmowe z niecierpliwością wyczekiwało nowego projektu Maria Monicellego i Alberta Sordiego. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Italia była na skraju moralnego bankructwa. Pełna napięć rzeczywistość społeczno-polityczna co chwila dawała o sobie znać mieszkańcom kraju. Kraju, który nie wzbijał się już radośnie nel blu dipinto di blu, tylko nieświadomie czekał na jeszcze głębszą zapaść (porwanie i zabójstwo Alda Moro przez Czerwone Brygady, 1978). W „Wielkiej wojnie” wspomniany duet opowiedział w kostiumie historię niezwykle nowoczesną, stanowiącą rodzaj wykładni o (większych) wadach i (mniejszych) zaletach włoskiego charakteru narodowego. Przeszłość punktowała tragikomiczną teraźniejszość. Tym razem miało być jednak zupełnie inaczej – zbolała, zagubiona teraźniejszość pokazywała czarno na białym, że nie ma co liczyć na różaną, spokojną przyszłość.

Mario Monicelli

„Szaleństwa małego człowieka” (włoski tytuł – „Un borghese piccolo piccolo”) zostały wydane w 1976 roku. Debiutancka powieść Vincenza Ceramiego¹, byłego ucznia Pier Paola Pasoliniego (rok publikacji zbiega się nieszczęśliwie z datą śmierci twórcy „Włóczykija”), zostaje od razu okrzyknięta sensacją ówczesnego sezonu literackiego. Sam Italo Calvino zwracał uwagę na „bezlitosne spojrzenie autora, które porywa czytelników już od pierwszej strony”. Drobny świat szeregowego pracownika ministerialnego jeszcze nigdy nie był tak przejmujący i zarazem groteskowo-makabryczny. A przede wszystkim – tak blisko rzeczywistości, faktów, kroniki, lecz bez publicystycznego zadęcia.

Giovanni Vivaldi – tytułowy drobnomieszczanin, który za młodu zaznał wiejskiej biedy i wojny – ułożył sobie większą część życia w Rzymie. Mężczyzna stał się konformistą, produktem (a może wręcz reliktem) pewnej generacji, która dla osiągnięcia własnego celu sprzedałby się za mniej niż garść dolarów. Dom, rodzina, ciepła posadka; każdy dzień jest kopią poprzedniego. Lecz Giovanni Vivaldi na stare lata nie stracił wigoru i wiary w przyszłość. Koniec rozterek i frustracji ma przynieść – wymarzony głównie przez bohatera – awans zawodowy jedynego, ukochanego syna. Życie Maria Vivaldiego ma wyrosnąć ponad smutną ojcowską sztampę i Giovanni jest gotów na absolutnie wszystko (włącznie ze wstąpieniem do loży masońskiej), aby tylko dopiąć swego. Chęć kompensacji własnych strat, braków czy poniżeń okaże się bardzo ważnym elementem tej historii. Z wyjątkiem finału², film Monicellego stanowi raczej wierną transpozycję powieści Ceramiego. Oba dzieła – współcześnie uznawane za kongenialne – opowiadają o tragedii i traumie zarówno na poziomie indywidualnym jak i zbiorowo-narodowym.

Jak pisał Monicelli w swojej “Sztuce komedii”: „Chciałem zrobić film o dwóch twarzach: bardzo zabawnej części pierwszej, w stylu commedii all’italiana, z nieco okrutniejszymi akcentami […]; drugą twarz obrócić zaś o 180 stopni, pełną krwi i przerażenia. Wszystko powierzone aktorowi komediowemu. Sordi był początkowo trochę zmieszany i sceptyczny, jednak zgodził się wystąpić w filmie. Jemu również musiałem nadać dwie twarze: tę komiczno-tchórzliwą i drugą całkowicie dramatyczną”. Owo „pęknięcie” jest tutaj kluczowe. Skoro przez ostatnie dwie dekady kraj tak diametralnie uległ zmianie, musiała się również zmienić „w obrazach” narracja historyczna. Inne gatunki i konwencje przedstawieniowe zaczęły wieść prym – kryminały polityczne, filmy policyjno-mafijne, dramaty społeczne, horrory.

Alberto Sordi, Un borghese piccolo piccolo

Commedia all’italiana od zawsze karmiła się przecież rzeczywistością, stając się dla widowni rodzajem (niekiedy mocno zakrzywionego) zwierciadła. Jednakże kontekst tzw. dekady ołowiu (symboliczne daty: 1969-1978) i jego bezpośredni wpływ na opowieść Monicellego zwiastują na jej obszarze definitywny koniec pewnej epoki naiwności, frywolności, zabawy. Choć już wcześniej Ettore Scola wprowadził do świata owego gatunku sporą dawkę brudu, (szeroko pojętej) przemocy, deziluzji i groteski (wystarczy pomyśleć o tak sztandarowym dziele jak „Odrażający, brudni, źli”, 1976), to właśnie Monicelli uznawany jest za tego, który doszczętnie złamał jej – już i tak kruche – serce.

Na czym zasadza się ta zasadnicza zmiana i oryginalność dzieła? Bohater grany przez Sordiego w pierwszej części filmu jawi się jako kontynuacja wielu postaci, które on sam z przyjemnością grywał jeszcze w latach 60. i za które publiczność go bezpamiętnie pokochała. Postaci, które są silnie uwikłane w pełną hipokryzji sieć społecznych zależności i które różnymi sposobami (a w szczególności przysługami) jakoś chcą sobie w życiu poradzić. Bez zasad i skrupułów. Ale „Szaleństwa (…)” nie są wyłącznie satyrą. Do tego „małego drobnomieszczańskiego świata” – symbolizowanego zresztą przez dom rodzinny Vivaldich, rodzaj ciemnej krypty, do której bohaterowie wpakowali się sami za życia – wkrada się brutalnie „ołowiana rzeczywistość”. W momencie gdy Mario jest bardzo bliski osiągnięcia wymarzonego przez ojca sukcesu, zostaje przypadkiem postrzelony na ulicy przez okradającego bank młodzieńca. Zrozpaczony Giovanni zapamiętuje jego twarz.

Osią wielu commedii all’italiana (w tym bodaj najsłynniejszej, czyli „Rozwodu po włosku”, 1961) był konflikt pomiędzy „Włochami oddolnymi” (Włochami „kapitału społecznego”) a „Włochami politycznymi” (odgórnie narzuconą strukturą państwową). Choć państwo włoskie może tym razem pomóc Giovanniemu w wymierzeniu sprawiedliwości, mężczyzna decyduje się – dosłownie i w przenośni – wziąć sprawy w swoje ręce. Oko za oko, ząb za ząb…

„Szaleństwa małego człowieka” rysują portret społeczeństwa na skraju całkowitego upadku wartości, w którym zbrodnia generuje kolejną zbrodnię, a trauma kolejną traumę. Głęboko zakorzenione frustracje (zebrane jeszcze w dekadzie boomu i galopującego konformizmu) ostatecznie wybuchają w możliwie najbardziej atawistyczny sposób. Ofiara staje się oprawcą i vice versa. Ale czy już pierwsza część filmu nie jest równie okrutna i cyniczna, jak druga pomimo tego, że nie ocieka krwią? A może pierwszą ofiarą Giovanniego był tak naprawdę jego dobroduszny syn Mario, którego chciał siłą ulepić na własny obraz i podobieństwo? Zamiana ról i konwencji nigdy jeszcze nie była w kinie włoskim tak bezlitosna, a arcydzieło Monicellego wciąż nie traci na aktualności i znaczeniu.

¹ Vincenzo Cerami (1940-2013) – niezwykle ceniony włoski pisarz i scenarzysta. Miłością do kultury, języka i poezji zaraził Ceramiego sam Pier Paolo Pasolini, który jako pierwszy odkrył talent przyszłego współscenarzysty oscarowego „Życie jest piękne” (1997). W połowie lat 60. reżyser „Teorematu” zaproponował swojemu byłemu uczniowi, aby ten został jego asystentem na planie kultowych dziś „Ptaków i ptaszysk” (1966), w których główne role zagrali Totò (absolutny geniusz włoskiej komedii) i Ninetto Davoli. Związek z kinem był dla Ceramiego przez długie lata niezwykle udany, wystarczy wspomnieć o jego współpracy z Giannim Amelio, Marco Bellocchio, Antonio Albanese czy wspomnianym Roberto Benignim.

² W książce po zabiciu mordercy Maria, Giovanni powraca – jak gdyby nigdy nic – do swojego „małego, zamkniętego świata”, w którym każdy dzień zaczyna się od filiżanki kawy. Blisko współpracując z Ceramim, Sergio Amidei i Mario Monicelli, znacząco przemodelowali finał filmu. W zakończeniu pojawia się silna sugestia, że bohater grany przez Sordiego dopiero rozpoczął swoją „krwawą krucjatę”. Po śmierci żony i przejściu na emeryturę, całkowicie osamotniony mężczyzna decyduje się na „nowy rodzaj działalności”, który zakłada dalsze wymierzanie „własnej sprawiedliwości”.

***

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. 

Spritz – aperitif, który nie ma sobie równych

0

Pochodzenie tego weneckiego aperitifu par excellence, jest dość tajemnicze. Słowo „spritz” pochodzi od niemieckiego „spritzen” czyli „skropić”. Nie wiadomo jednak, kiedy i gdzie zaczęto nazywać w ten sposób wino skropione wodą sodową lub gazowaną (aperitif o czerwonym kolorze pojawi się dopiero później).

Pierwszą wskazówką jest słowo „spritzer”, które pojawia się w niemieckojęzycznym dzienniku publikowanym w Budapeszcie „Pesth-Ofner Loclablatt” (dzielnica Buda w języku niemieckim nazywana jest Ofen). W numerze z 31 lipca 1857 roku dziennikarz tłumaczy, czym miałby być owy „spritzer”, czyli wino z wodą gazowaną.

Artykuł jest korespondencją z Wenecji i mowa w nim o barach na Placu św. Marka. W 1857 roku Wenecja i Budapeszt należały do Monarchii Habsburskiej. Dziennikarz tłumaczy swoim czytelnikom, czym jest wenecki napój z Placu św. Marka, podając im jednocześnie przepis. Konieczność dodatkowego wyjaśnienia, świadczy o tym, że czytelnicy prawdopodobnie nie wiedzieli, o co chodzi. Warto zatem zapytać, po której stronie Alp został wynaleziony ten napój.

Spritz w restauracji Aqua e Vino w Krakowie

Skoczmy do następnego stulecia, gdzie w 1928 roku Elio Zorzi publikuje książkę pt. „Osterie Veneziane” („Weneckie gospody”), w której wspomina istniejącą do dziś gospodę „Calice” („Kielich”), przy ulicy Stagneri. Pisze: „Możecie spróbować w ramach aperitifu „Skórki”, zwanej również „Bismark” lub „Spritz”, delikatnego i niewinnego pomysłu gospody „Calice”, która oferuje pod tą nazwą kieliszek białego wina z wodą sodową i skórką z cytryny. Aperitif rozpowszechnił się w Wenecji i poza nią. Piją go często kupcy, którzy tłumnie przybywają do gospody „Calice” w południe.” Spritz nie został wynaleziony w tej gospodzie, ale jest bardzo prawdopodobne, że to właśnie ten lokal przyczynił się do rozpowszechnienia go.

Kolejne świadectwo jest o 50 lat starsze i pochodzi z roku 1979, kiedy Mariù Salvatori de Zuliani opublikowała książkę pt. „El libro canevin de le botilie”, w której podaje pierwszy znany przepis na „Spritz”. Dziś sprzeczamy się o to czy oryginalny spritz przygotowuje się z padańskim Aperolem czy z weneckim Selectem, jednak w pierwszym znanym przepisie nie zostaje wymieniony ani jeden ani drugi. Likierem podawanym przez autorkę mógł być Cynar, China lub bitter Campari. Cynar został wprowadzony na rynek w 1950 roku, co pozwala nam określić, że przepis w 1979 roku miałby 29 lat.

Jeszcze do niedawna w Wenecji Euganejskiej istniał swego rodzaju podział: Aperol, jako słodszy i lżejszy, był zazwyczaj wybierany przez kobiety, natomiast bardziej gorzki i mocniejszy bitter Campari wybierali panowie. W obu przypadkach z białym winem, użycie prosecco jest nieautentyczne, z drugiej strony delikatny smak prosecco zabijają inne intensywniejsze w smaku składniki. Istnieje też inna kwestia: kiedyś do aperitifu dodawano wody sodowej (lodu niewiele lub wcale), aby wina kiepskiej jakości nadawały się do picia i nie skończyły w rynsztoku.

Spritz Cynar, Select, Aperol w Barze Rosso w Wenecji

Aperol po raz pierwszy został zaprezentowany na targach w Padwie w 1919 roku i jest produkowany przez firmę Bracia Barbieri, zarejestrowaną w padewskiej Izbie handlu 9 czerwca 1915 roku przez Luigiego i Silvia Barbierich. Dokument złożony w Izbie mówi jasno: „Aperol Barbieri wyjątkowy Aperitif”. Poniżej znajduje się herb Dynastii Sabaudzkiej, który góruje na kartuszu z napisem „licencja Dworu Królewskiego”.

Prawdopodobnie właśnie po to, by stać się konkurencją dla „Aperolu” wenecka firma „Bracia Pilla”, decyduje się wypuścić na rynek Select. Bolończycy Mario i Vittorio Stauroforo Pilla rejestrują spółkę 19 lipca 1919 roku. Trzeci członek spółki to sławny w ówczesnej Wenecji przedsiębiorca Aldo Jesurum, którego szybko zastąpił jeszcze znamienitszy Gian Carlo Stucky, właściciel ogromnego przemysłowego młyna na wyspie Giudecca (dziś znajduje się tam siedziba Hotelu Hilton Molino Stucky). Marka aperitifu Select zostaje złożona w 1920 roku, lecz nie wiadomo czy produkcja ruszyła natychmiast w weneckiej siedzibie firmy Pilla, która oficjalnie zajmowała się „produkcją i sprzedażą likierów, syropów, vermuthu, destylacją wódki oraz obróbkę produktów ubocznych”, czy rozpoczęła się później, po nabyciu firmy Piavel z siedzibą w San Dona di Piave w prowincji Wenecji, 23 kwietnia 1923. W 1927 Select jest opiewany jako „apetitif eliksir” przez poetę Gabriela D’Annunzio, jednak to nie on wymyślił jego nazwę, jak zwykło się mówić.

W 1934 wszystko, zarówno siedziba jak i fabryka, przenoszą się do dzielnicy przemysłowej Marghera. Druga Wojna Światowa przynosi ze sobą poważny kryzys: wykaz budżetu z 1943 roku podkreśla brak możliwości do funkcjonowania firmy. Jednak najgorsze ma dopiero nadejść. W 1944 roku bombardowanie niszczy zakłady Pilla w Margherze, a siedziba zostaje przeniesiona na wyspę Murano. Tamtejsze zakłady, owszem produkują alkohol ale firma posiada również piec zewnętrzny, w którym wyrabiane są butelki niezbędne do sprzedaży Selectu. Pilla naprawdę się rozkręca. Niektórzy starsi mieszkańcy pamiętają jeszcze czasy, kiedy ręcznie wyrabiano i dekorowano szklanki do opakowań prezentowych. Pomyślcie tylko, kupujecie skrzyneczkę z butelką Selectu a do tego dodają wam sześć, ręcznie wyrabianych szklanek z Murano. Te przedmioty byłyby dziś warte setki euro za sztukę, jednak w tamtych czasach to napój liczył się najbardziej. Od września 1956 roku nowa siedziba firmy znajduje się w Castel Maggiore, w prowincji Bolonii. Obecnie, aperitif jest marką grupy Montenegro.

W międzyczasie w Mestre, na kontynentalnej części Wenecji rodzi się w 1950 roku Cynar. Chodzi o aperitif na bazie karczocha. Przemysłowa wersja napoju znanego od dawna w weneckich domach. Cynar został stworzony przez Angelo Dalle Molle, którego nazwanie eklektycznym byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Po wprowadzeniu na rynek, razem z braćmi, napoju na bazie karczocha kupuje wenecką willę w Brenta w miejscowości San Pietro di Stra i tworzy tam fabrykę aut elektrycznych i produkuje pięć modeli aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Dzięki Cynarowi Włochy mogłyby być awangardą w produkcji aut elektrycznych, jednak wszystko zostało porzucone na rzecz silnika spalinowego.

Trzeba również wyjaśnić, kiedy zaczęto „plamić” oryginalny spritz (wino z wodą sodową) aperitifem w mniej lub bardziej czerwonym kolorze. Mariù Salvatori de Zuliani jako podpowiada: Padwa i rodzina Zanotto.

Alessandro Zanotto jest potomkiem starej, szlacheckiej rodziny, przybyłej do Wenecji w XIII wieku. Alessandro opowiada, że to jego wuj Danilo, bon vivant, w latach 50. i 60. zabawiał się, wymyślając nowe koktajle. Kazał je przygotowywać barmanom w Udine i Padwie, miastach w których mieszkał (urodził się w Pordenone), a następni serwował je swoim znajomym. Barmani korzystali później z jego pomysłów, odnosząc czasem ogromny sukces, dlatego jego potomkowie żałują, że nigdy nie opatentował przepisów. Danilo Zanotto mógł być zatem pierwszym, lub jednym z pierwszych, który dodał „jakiś tam liker” do oryginalnego przepisu składającego się z wina i wody sodowej, wymyślając tym samym napój, który znamy dzisiaj. Niestety, pozostaje to jedynie hipotezą, czekającą na pojawienie się dowodów, które ją potwierdzą.

Spritz był aperitifem weneckim, o którym pozostała część Włoch nie słyszała aż do 2003 roku, kiedy „Aperol” został wykupiony przez korporację „Campari”, która zdecydowała się na wypromowanie marki, maskując ją przy pomocy „Spritza”. Kampanie reklamowe sprawiły, że rzeczywiście wyszedł on poza granice Wenecji, ale oryginalny przepis został bardzo zmieniony. Obecnie przyrządzany jest z prosecco, a nie z białym wytrawnym winem, jak kiedyś, a co ważniejsze pije się go najczęściej z „Aperolem”. A teraz zaproszenie: spróbujcie go wypić również z Campari, Cynarem lub z Selectem, tak jak to robią wenecjanie. Zaskoczy was i będzie wam smakować.

Napoli, Rione Sanità

0

Do Rione Sanità należy iść bez uprzedzeń, z otwartym umysłem i bijącym sercem. Rione Sanità jest kwintesencją Neapolu, poza dobrem a złem. Nędza i szlachectwo, występek i piękno, kara i uśmiech, ciemne zaułki i kopuły wzniesione w błękit nieba: oto tysiąclecia historii, której pulsowanie czuć na każdym rogu, od podcieni po place. Każdy neapolitańczyk z Rione, zrodzony tuż za starożytnymi murami aragońskimi i w opiekuńczym cieniu Capodimonte, czuje się bardziej neapolitańczykiem, niż każdy inny mieszkaniec miasta.

I prawdopodobnie ma rację, ponieważ jego dzielnica może go uszczęśliwić albo zranić mocniej, niż mogłaby to zrobić reszta miasta. Ale może mu ona również wystarczyć na całe życie, tak że nigdy nie poczuje on potrzeby wydostania się z niej, żeby szukać morza i innych horyzontów.

Dom rodzinny Totò

Tutaj, na ulicy Santa Maria Antesaecula urodził się Totò, wielki aktor, książę śmiechu, który obecnie wyróżnia się wśród murali, które lata temu zaczęły ozdabiać tufowe mury zabytkowych budynków zarysowanych Historią i dekadencją, a po którym od lat oczekuje się, że jego dom rodzinny zostanie muzeum. W międzyczasie, za bramą może nam zrobić zdjęcie przedsiębiorczy, agresywny uliczny sprzedawca, sprzedający magnesy i pamiątki. To jest dzielnica burmistrza Eduarda De Filippo, sławnej i cenionej komedii z 1960. Lecz Sanità jest również dzielnicą kamorry, która kilka lat temu pozostawiła na parzącym bruku zwłoki nastolatka, który zawinił jedynie tym, że znajdował się na ulicy podczas „stesy” (najazdu motocyklowego młodych przestępców z rywalizujących klanów, którzy przemierzają nocą ulice dzielnicy strzelając na oślep, aby narzucić swoją dominację terytorialną). Jednak od pewnego czasu trwa odrodzenie i wzrost świadomości pośród cywilizowanej i szanowanej części Sanità, również dzięki działalności księży, takich jak Antonio Loffredo, który angażuje matki i młodzież w opłacalne działania, legalne i dochodowe. Czarna mgła półświatka zaczyna się rozrzedzać.

A jednak wystarczy przez kilka godzin pospacerować po dzielnicy, wchodząc od strony placu Cavour i zanurzając się natychmiast w rynku na placu Vergini, żeby dać się porwać najbardziej malowniczym oleografiom Neapolu. Scena barokowych kościołów i zatłoczonych sklepów, które wystawiają swoje towary jak na bazarach Bliskiego Wschodu. Zapachy i fetor, kolory i głosy, muzyka z balkonów, filiżanki kawy wypite w pośpiechu i na stojąco przy ladach barowych. Koncentrat życia ludowego jest tutaj. Następnie należy udać się w stronę dużego kościoła Monacone (San Vincenzo Ferrer), zwanego też Santa Maria della Salute, serca dzielnicy Sanità, a potem jest się już oczarowanym schodami osiemnastowiecznego Palazzo dello Spagnolo i jego bliźniakiem, Palazzo Sanfelice, które to zostały pomyślane jako teatralne kulisy codziennego, darmowego spektaklu, w którym każdy jest w tym samym czasie aktorem i widzem. Po drodze znajdziecie pizzerie (takie jak Concettina ai Tre Santi, w której koniecznie trzeba się zatrzymać) i cukiernie (jak Poppella), ponieważ w Sanità jedzenie to pokarm i kultura, przyjemność dla podniebienia i dla oczu.

Dzielnica powstała w XVI wieku, na północ od zabytkowego centrum, i od trzech najstarzych ulic miasta, zwanych Decumani i prawdopodobnie zawdzięcza nazwę swojej naturze dobrej dla zdrowia doliny, wciśniętej pomiędzy Capodimonte i Caponapoli (starożytny akropol grecko-rzymski), tuż obok podmokłych obszarów za bramą San Gennaro. Jednakże Sanità istniała jeszcze zanim powstała. Ponieważ, jak wykazały ostatnie badania gruntu, tutaj życie i śmierć mieszają się od wieków. Są tutaj nie tylko wspaniałe wczesnochrześcijańskie katakumby, otwarte dla wszystkich i zarządzane przez młodzieżową kooperatywę dzielnicy. Podczas wykopalisk odkryte zostały fragmenty Aquedotto Augusteo, hypogea greckie i całe podziemne miasto, które zaczyna przyciągać coraz to więcej turystów, czego nie zatrzymała nawet ostatnia pandemia. Tak więc małe grupki Włochów i obcokrajowców, ruszają chętne i ciekawe na cmentarz delle Fontanelle, do ogromnej pieczary, która przez wieki zbierała kości i czaszki wielu tysięcy zmarłych na dżumę i cholerę oraz szczątki ciał, które wcześniej pogrzebane były w kościołach, a następnie przeniesione w to miejsce, w którym to nawet zaświaty udaje się przekształcić w widowisko i uczynić ludzkim i transcendentnym, potwornym i znajomym.

Wokół i ponad tymi rozproszonymi pozostałościami starożytności wyrosły dzielnice w dzielnicy. Sanità, pomimo że jest dzielnicą urbanistycznie skoncentrowaną, zamkniętą i samowystarczalną, dzieli się na wiele innych mikrokosmosów, które w oczach lokatora zmieniają się w odległe planety. Spróbujcie zapytać mieszkańców dzielnicy Sanità jak dojść na przykład, na ulicę Cristallini, Miracoli, Cagnazzi, Cinesi albo nawet na same Fontanelle, wszystkie te zakątki oddalone od siebie zaledwie o kilkaset metrów, spróbujcie o to zapytać: odpowiedzą wam gestami, spojrzeniami i słowami wyrażającymi najwyższe zdumienie, wyjaśniając wam, że są to miejsca niezwykle odległe, planety zagubione w przestrzeni, które krążą wokół słońca kościoła della Salute. Pomimo że są tam, dwa kroki dalej. To dlatego, że człowiek z Sanità nie czuje, że jest jedynie w centrum Neapolu, ale wyobraża sobie, że znajduje się w centrum Układu Słonecznego, a nawet kosmosu. I dobrze wie, że to co dzieje się wokół niego będzie się powtarzało cyklicznie, jak wieczny powrót, w którym zanurzony jest razem ze wszystkimi neapolitańczykami, nieświadomymi wiecznego spoczynku.

***

Pietro Treccagnoli mieszka w Neapolu i prawie przez 40 lat pracował w dzienniku „Il Mattino”. Pisał newsy informacyjne i artykuły o kulturze, a także o Neapolu, któremu poświęcił niektóre książki: „Elogio di san Gennaro” (Pironti), „Il Lungomare” (Rogiosi),„La pelle di Napoli” (Cairo), „I Quartieri Spagnoli” (Rogiosi), „L’Arcinapoletano” (Guida).
Aktualnie jest na emeryturze i spędza czas słuchając Mozarta, Bruce’a Springsteena i Pino Daniele. Jeśli nie jesteście zbyt natrętni, możecie wysłać mu zaproszenie na portalach społecznościowych.

ZESPÓŁ WESPÓŁ – Pasja, pomysł, partycypacja

0
W skład zespołu wchodzą (od lewej) Michał Drabik, Łukasz Izert, Łukasz Walendziuk i Kuba Mazurkiewicz

Łukasz Izert jest współtwórcą interdyscyplinarnej pracowni projektowej zespół wespół oraz atelier drukarskiego Pa!Riso. Pracuje na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie współtworzy autorską Pracownię Struktur Mentalnych. Artysta, projektant, współtwórca technik wykorzystywania metod partycypacyjnych w projektowaniu, krajoznawca, introligator i drukarz.

Za sprawą waszej pracy tworzycie identyfikację wizualną, czy wręcz „tożsamość wizualną” wielu instytucji i marek. Ale jaki był Wasz pomysł na was samych? Na to, żeby stać się rozpoznawalnymi?

W swojej pracy zawsze kierowaliśmy się zasadą, że sama forma jest nośnikiem treści. I chyba właśnie to jest w nas wyróżniające. Nie jesteśmy projektantami, którzy stylizują projekt dla samego stylu. Forma związana jest z jakąś konkretną funkcją. Jeśli pojawiają się ozdobniki, to nie wynikają one z samego procesu projektowego, tylko świadomie do czegoś nawiązują. Nasz styl łączy nasze różne osobowości w Zespole i jest oparty w ogromnej mierze na naszym przygotowaniu i różnorodnym doświadczeniu. Stale pracujemy nad poszerzeniem horyzontów wiedzy. Nasz rozwój – intelektualny, technologiczny, osobisty – wpływa na styl projektowania. To proces niezwykle organiczny. Myślę, że to co nas najbardziej charakteryzuje i zdecydowanie współtworzy naszą markę, to metoda naszej pracy czyli przede wszystkim budowanie relacji opartych na współpracy.

Koncepcja i projekt graficzny kampanii społecznej dotyczącej ładu przestrzennego dla m.st Warszawy

Zgodnie z waszym flagowym opisem czy wręcz motto: Na początku jest pomysł…

Właściwie, na początku jest problem, rozumiany jako wyzwanie. Później pojawia się pomysł, które podlega nieustannej weryfikacji. Często zdarza się tak, że ten pierwszy pomysł jest rzeczywiście najlepszy, ta pierwsza intuicja. Czasami trzeba rozbić na czynniki pierwsze strukturę działalności naszego partnera, aby tam znaleźć unikatową inspirację za którą będziemy podążać. Wsłuchujemy się wnikliwie w historię tradycji danej firmy czy instytucji, jej doświadczenia, przyszłe plany. To są fascynujące historie dla których my szukamy najlepszej formy. Poznanie się jest w tym przypadku kluczem do sukcesu. Klienci odsłaniają przed nami swój proces myślenia, my zaś nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. To proces dwukierunkowy, który wzbogaca każdą ze stron. My się dowiadujemy bardzo dużo o naszych klientach i ich pracy i to nam pomaga w projektowaniu dla nich, ale nasi klienci również po doświadczeniach z nami są bardziej świadomi tego jak działa komunikat wizualny w budowaniu marki. Lepiej też rozumieją potrzeby wizerunkowe swojej firmy.

Niezwykle istotnym elementem działalności waszego „Zespołu” jest właśnie wspólnotowość, możliwość aktywnej partycypacji w tworzeniu własnego projektu.

Zdecydowanie – to leży w DNA naszego studia od samego początku. Sami zrodziliśmy się ze współpracy. Nasze życie zawodowe również układa się w taki sposób – nie ma u nas sztywnej hierarchii na designerów seniorów czy juniorów. Nie jesteśmy korporacją i nie dążymy do tego, aby nią zostać. Jesteśmy przede wszystkim grupą przyjaciół, która od samego początku zdecydowała, że wspólnie będzie projektować, pracować i twórczo się uzupełniać. Ten silny element wspólnotowości niejako „u źródeł” przechodzi dalej na model naszej współpracy z partnerami i klientami.

Etykiety na miody moniuszkowskie z pasieki na dachu Opery Narodowej w Teatrze Wielkim

Już w trakcie studiów na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie razem z Kubą Mazurkiewiczem i Michałem Drabikiem poznaliśmy pozytywne aspekty pracy zespołowej. Taka praca może być nie tylko przyjemna, ale pozwala na nieustanny rozwój (już na studiach i później też jako absolwenci mieliśmy kompetencje w różnych dziedzinach – od projektowania książek po animację filmową). Potem dołączył do nas Łukasz Walendziuk i okazało się, że razem możemy jeszcze więcej – uzupełniamy się wzajemnie w naszych działaniach, konsultujemy, zabezpieczamy. Spektrum działań studia – za sprawą właśnie naszej różnorodności – jest naprawdę olbrzymie.

Cztery mapy gdyńskich dzielnic zaprojektowane w sposób partycypacyjny

Jedną z naszych specjalności dość szybko stało się zatem projektowanie przy użyciu metod partycypacyjnych czyli takich, które angażuje użytkowników w proces projektowy. Początkowo wykorzystywaliśmy tę metodę raczej w pracach dla instytucji kultury i własnych działaniach, niż dla klientów komercyjnych. Tworzyliśmy – i wciąż pomagamy tworzyć – projekty budujące lokalną tożsamość jak partycypacyjne mapy i przewodniki. Przykładami takich projektów są Gdyński mapownik społeczny i Targówek Mówi. Na styku projektów społecznych i komercyjnych tworzymy różnego rodzaju kampanie informacyjne i edukacyjne przy wykorzystaniu metod partycypacyjnych. Przy projektach takich jak ŁAD czy Park kulturowy Stare miasto w Poznaniu udało się włączyć metody partycypacyjne w proces klasycznego projektowania graficznego kampanii.

Wspomniane doświadczenia przenosimy również na grunt komercyjny – nasza praca z klientami w początkowej fazie często przemienia się w rodzaj warsztatu. Poznając się lepiej,
możemy lepiej zaprojektować to, czego nasz partner sobie życzy. I z tego dialogu poznajemy też dokładnie potrzeby naszego partnera. Zdarza się często tak, że klient przychodzi do nas z chęcią stworzenia ulotki, a wychodzi z filmem. I dzieję się tak, bo wspólnie doszliśmy do tego, że charakter jego działalności, produktu, marki, odda najpełniej właśnie taka a nie inna forma. Jak już wcześniej wspomniałem i chętnie powtórzę – poznanie się i zrozumienie jest najważniejszym elementem projektowania, to z niego rodzi się pomysł, dopiero później wchodzi rzemiosło.

Wplatając w naszą rozmowę włoski akcent. Przygotowujecie właśnie pewien projekt, który może zainteresować czytelników, ale nie możecie go pokazać.

Kalendarz książkowy zaprojektowany dla Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie

Tak. Gdyby nie pandemiczna sytuacja moglibyśmy pochwalić się oprawą graficzną Polskiego pawilonu na tegoroczne biennale architektury w Wenecji. Niestety wirus pokrzyżował wszystkim plany, biennale dopiero się otworzy i nie możemy jeszcze niczego pokazywać. Natomiast nasze prace często wysyłamy na Włoskie wystawy i konkursy. Np. jedna z naszych publikacji reprezentowała Polskie projektowanie na wystawie w Mediolanie. Włochy nas w jakiś sposób pociągają, fascynują. Kuba Mazurkiewicz przejechał przez Włochy na rowerze wraz ze swoją żoną w podróży poślubnej. Mi zdarza się z kolei poszukiwać w Polskim krajobrazie Włoskiego charakteru. Wszyscy uwielbiamy stare włoskie kolarzówki, kawę, kino, kuchnię, sposób spędzania wolnego czasu, ten styl, który objawia się u Włochów na każdym kroku. Na polu projektowania i designu Włochy mają niesamowite osiągnięcia, ale to już jest temat na zupełnie osobną rozmowę.

***

Zespół Wespół zaczął ostatnio współpracę z Gazzetta Italia, jej owocem jest nowe logo rubryki „Dopóki jest kino, jest nadzieja”.

Alberto Sordi – narodziny legendy

0

Alberto Sordi urodził się 15 czerwca 1920 roku w rzymskiej dzielnicy Trastevere. Jego matka była nauczycielką szkoły podstawowej, ojciec zaś – profesorem muzyki. I to właśnie ze światem włoskiej muzyki i włoskiej opery nastoletni Alberto wiązał swoje nadzieje na przyszłość.

W wieku 16 lat zdecydował się on nawet wyjechać na kurs recytatorski do Mediolanu. Przygoda poza stolicą okazała się jednak porażką – chłopaka wyrzucono za zbyt silne naleciałości dialektalne w dykcji, których on sam nie potrafi ł się pozbyć. Przyszły „Markiz del Grillo” nie mógł wtedy nawet przypuszczać, że w dorosłym życiu uczyni właśnie z owej „rzymskości” swój największy atut. Parafrazując znaną myśl: „Gdyby Rzym był aktorem, byłby Alberto Sordim, a gdyby Sordi był miastem, to byłby Rzymem”. Owa symbioza między stolicą Italii a „królem komedii” należy zresztą do jednego z najpiękniejszych rozdziałów w historii włoskiego kina. Nie wyprzedzajmy jednak faktów! Droga na aktorski szczyt okazała się w przypadku biografii i tej legendy dość długa i… pokrętna.

Alberto Sordi

W 1937 roku pojawiła się w życiu 17-letniego Alberto opcja dubbingu. Prawie dekadę wcześniej X Muza przemówiła i zrewolucjonizowała tym raz na zawsze kino. Dla sporej części aktorów tzw. ery niemej okazało się to – niekiedy smutnym i tragicznym – zwieńczeniem kariery, a to zaś otworzyło drzwi dla innych talentów. Ceniona amerykańska wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer zorganizowała wówczas konkurs na najlepszy włoski głos dla Olivera Hardy’ego, czyli słynnego Flapa z kultowego duetu „Flip i Flap” (znani też jako Laurel and Hardy; w postać Stana Laurela wcielił się zaś przyjaciel aktora, Mauro Zambuto). Choć sam Sordi nie miał zbyt wiele doświadczenia w podkładaniu głosu „na ekran”, jurorom spodobała się jego charakterystyczna (ciepła, plastyczna) barwa i (niski) tembr głosu. Alberto zajmował się dubbingowaniem aż do 1956 roku, a jego głos wydobywał się z ust największych gwiazdorów amerykańskich jak Anthony Quinn czy Robert Mitchum.

Pełne przygód początki pracy zawodowej Sordiego – przez teatr rewiowy, radio i statystowanie przy różnych filmach (włącznie z epickim freskiem historycznym zrealizowanym na cześć Mussoliniego, czyli „Scypionem afrykańskim” Carmine Gallone) – zostały zekranizowane z okazji stulecia jego urodzin w telewizyjnym filmie „Pozwoli Pan? Alberto Sordi” (reż. Luca Manfredi, 2020). W rolę legendarnego komediowego artystę wcielił się Edoardo Pesce, który zdobył ostatnimi czasy spory rozgłos za sprawą nagrodzonej włoskim Oscarem (czyli David di Donatello za najlepszą rolę drugoplanową, 2019) roli kata i oprawcy w „Dogmanie” Mattea Garrone.

Un Americano a Roma

Głos Sordiego znów okazał się kluczowy dla jego późniejszego sukcesu. To właśnie w słuchowiskach radiowych stworzył on popisową satyrę na „parafialnych kompanów”, którzy na każdym kroku (i z każdym słowem) podkreślali w komiczny sposób nadmierną przyzwoitość swojego zachowania, co często nie szło w parze z tym co w duszy im rzeczywiście grało. Wiernym słuchaczem audycji okazał się sam Vittorio De Sica, który zapro- ponował Alberto rozwinięcie perypetii swojego niezbyt bystrego radiowego bohatera na duży ekran. Tym sposobem w 1951 roku na ekranach włoskich kin zadebiutowało „Mamma mia che impressione!” (reż. Roberto Saverese), film wyprodukowany przez twórcę „Złodziei rowerów”, w którym Sordi zagrał główną rolę. Co ciekawe, za scenariusz projektu współodpowiedzialny był, obok rzymskiego aktora, także „ojciec włoskiego neorealizmu”, Cesare Zavattini. Sordi, który po latach zyskał zasłużenie chlubny przydomek „króla włoskiej komedii”, zwykł określać „commedia all’ italiana” mianem „neorealizmu o podłożu satyrycznym”. Alberto wielokrotnie występował u boku de Siki w różnych filmach (m.in. „Hrabia Max”, „Mandacik proszę”) i był również przez niego reżyserowany („Sąd ostateczny” i „Boom”, 1960-61).

W tym samym radio pracowała w latach 40. pewna dziewczyna o imieniu Giulietta Masina. Jej partnerem życiowym i miłością życia był niejaki Federico Fellini. Sordi bardzo się z nimi zaprzyjaźnił, co znalazło również odbicie w życiu zawodowym całej trójki („Biały szejk”, „Wałkonie” – opisane szerzej w drugim odcinku „Dopóki jest kino…”).

Prawdziwym przełomem w karierze Albertone okazała się znakomita satyra obyczajowa „Amerykanin w Rzymie” (1954) w reżyserii Steno. Rzymski aktor wciela się w jedną z najbardziej ikonicznych postaci w swoim dorobku. Młody głuptas Ferdinando “Nando” Mericoni jest bezpamiętnie zakochany w kulturze amerykańskiej – otaczający świat postrzega w kategoriach gatunków filmowych klasycznego Hollywood i każdego dnia marzy o tym, aby stać się tancerzem pokroju Freda Astaire’a. Nando jest w stanie zrobić absolutnie wszystko, żeby tylko dostać bilet do USA, włącznie z niebezpieczną wspinaczką na rzymskie Koloseum. Do kanonu włoskiego kina przeszła już słynna scena jedzenia makaronu, w której rzymianin wylewa całą swoją frustrację na talerz pełen spaghetti („Maccarone sprowokowałeś mnie, a teraz cię zniszczę!”). Film Steno był wielkim hitem ówczesnego box office’u i zdecydowanie pomógł kinom w ponownym nawiązaniu kontaktu z włoską widownią (zmęczoną już codziennością „smutnego neorealizmu” i amerykańskimi filmami z lat 30. i 40., które zaraz po II WŚ szturmem zalały włoskie ekrany).

Alberto Sordi

W kontekście bogatej twórczości włoskiego giganta używa się często pojęcia „maski” („maschera”). Odnosi się ona do pewnej kreacji, typu osobowego, który rzymski aktor nie tylko stworzył, ale przede wszystkim – na przestrzeni lat – solidnie ugruntował w świadomości swoich rodaków. Różne aktorskie wcielenia Sordiego podkreślają bez wątpienia elastyczność jego komediowego emploi. Maska legendarnego aktora ukazywała w krzywym zwierciadle wszelkie paradoksy tzw. włoskości i postawy „italiano medio” (tzw. statystycznego Włocha), którego zachowania i marzenia stanowiły często efekt uboczny ideologii i przemian powojennego boomu ekonomicznego. Włocha, który ma zdecydowanie więcej wad i grzeszków na sumieniu, niż cnót i zalet. Albertone zagrał wiele kontrowersyjnych, tchórzliwych czy wręcz antagonistycznych postaci, którym potrafił jednak zawsze nadać swojego rodzaju godność. Czasem zwycięzcy, czasem najwięksi przegrani – bohaterowie Sordiego nigdy nie przestają być ludzcy. I o takiej właśnie wyjątkowej postaci z repertuaru „najbardziej włoskiego z Włochów” opowiem w następnym odcinku cyklu „Dopóki jest kino, jest nadzieja”. Mowa tu o Giovannim Vivaldim z „Szaleństw małego człowieka” (tytuł oryginalny: Un borghese piccolo piccolo, 1977) w reżyserii mistrza Mario Monicelliego. A zatem – tak jak to bywa w kinie – ciąg dalszy nastąpi! Sordi jeszcze tu powróci!

* To właściwy moment, aby podkreślić jak duży wpływ miał Alberto Sordi na tytuł filmowego cyklu realizowanego w odcinkach przez Gazzetta Italia. Podkreślić i symbolicznie podziękować. Jest on trawestacją tytułu fi lmu wyreżyserowanego przez Sordiego – „Dopóki jest wojna, jest nadzieja” z 1974 roku (w Polsce znany jako „Handlarz broni”). Zgodnie ze znanym hasłem – make love, not war – ową „wojnę” zamieniliśmy na „kino”, które osobiście darzę największą miłością.

***

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. 

„Z wrażeń włoskich. Nervi” – wspomnienia z podróży Henryka Sienkiewicza

0

W noweli „Na jasnym brzegu” czytamy „każdy człowiek cywilizowany ma dwie ojczyzny: swoją własną i Włochy”. Myśl zawarta w tym zdaniu trafnie oddaje stosunek Sienkiewicza do Italii, do której podróżował wielokrotnie, począwszy od 1879 aż do około 1909 roku.

Na trasie licznych wypraw powieściopisarza było wiele różnych miejscowości: Wenecja, Mediolan, Florencja, Rzym, a także Como czy szwajcarskie Lugano. Powody włoskich peregrynacji były najróżniejsze: ciekawość świata, tęsknota do wielkiej przygody, pasja poznawcza i chęć podratowania zdrowia, po nieustanne pisanie w podróży, podtrzymywanie więzi towarzyskich czy pogoń za miłosnymi uniesieniami. Pobyty we Włoszech związane były z poszukiwaniem jakiegoś głębszego ładu, sensu świata, a zarazem sprzyjały odkrywaniu piękna. Sienkiewicz pod południowym niebem napisał fragmenty „Quo vadis”, „Bez dogmatu” czy „Rodziny Połanieckich”, by wspomnieć tylko o najważniejszych jego powieściach. O swoich podróżach donosił zarówno w prywatnej korespondencji, jak i w listach publikowanych na łamach krajowej prasy. Wśród różnych wspomnień mało znanym pozostaje tekst „Z wrażeń włoskich. Nervi”.

Wiosnę roku 1893 Sienkiewicz spędzał we Włoszech. Do Nervi przyjechał 27 lutego i zatrzymał się w hotelu Eden. Ta, niegdyś mała, miejscowość położona w regionie Ligurii, obecnie będąca wschodnią dzielnicą Genui, zainteresowała pisarza ze względu na swoje nadmorskie położenie. Ponadto wówczas miał się spotkać ze swoją dziewiętnastoletnią narzeczoną Marią Włodkowiczówną i z jej matką Heleną. W jednym z listów do Karola Potkańskiego dostrzegł on zresztą związek pomiędzy naturą a twarzą młodziutkiej narzeczonej. „Nervi przechodzi imaginację. Ciepło, jasno, chodzi się bez letniego palotka, wszędy kwitną jabłonie, migdały, brzoskwinie, zatrzęsienie pomarańczy i cytryn, i pinii – morze pyszne, słowem rozkosz. Nie potrzebuję mówić, jak na tym tle wygląda panna Marynuszka”. Włoski klimat sprzyjał zatem nie tylko lepszemu samopoczuciu, ale i miłosnym uniesieniom. Te ostatnie okażą się niezbyt przyjemne w skutkach dla pisarza. Początkowo Sienkiewicz planował wziąć ślub we Włoszech, ale narzeczeni nie byli w stanie skompletować wymaganych przez Kościół dokumentów. Ostatecznie zawarte w Krakowie małżeństwo trwało zaledwie sześć tygodni. Młodsza o dwadzieścia osiem lat Marynuszka uciekła od męża, co postrzegano jako skandal obyczajowy i szeroko komentowano w kręgach polskich elit.

Zapiski z podróży bez wątpienia należą do jednych z ważniejszych kategorii opisu rzeczywistości w XIX wieku. Wybór Nervi jako miejsca wypoczynku nie był przypadkowy. W opinii autora nie docierało tu tak dużo turystów, którzy przyjeżdżają do Włoch dla podratowania zdrowia lub roztrwonienia majątku, co daje pewne wyobrażenie o turystyce czasów Sienkiewicza. Turystyce opartej głównie na podróży pociągiem lub powozem, musiało to być uciążliwe, szczególnie patrząc z dzisiejszej perspektywy.

Codzienne życie tamtejszych mieszkańców stłoczonych na ciasnych uliczkach nie przykuwało aż takiej uwagi Sienkiewicza. Patrzył on na Nervi i okolice dwuwymiarowo. Dostrzegał szczegóły, często bliskie, niepozorne, współtworzące pewien klimat. Spoglądał na otaczającą go przestrzeń także horyzontalnie, szerokopasmowo, niczym sprawny w swoim fachu operator filmowy. Ta perspektywa doświadczania pejzażu z bliska zaskakuje bogactwem, ale i męczy z racji swojej różnorodności. Drugie  spojrzenie daje niczym nieskrępowaną wolność. Prozaik w swoim opisie błądził wzrokiem po niknącej linii osadzonej daleko w krajobrazie, gdzieniegdzie zakłóconej poprzez roślinność, budynki, dryfujące łodzie czy ptactwo. Charakterystycznym elementem, wydobywanym z tego, możliwie jak najbardziej szerokiego spojrzenia, jest kolor. Przykuwa on uwagę oglądającego, zmienia się w zależności od pory dnia, pozwala zdefiniować określone kształty, ale zmusza także do ponownej refleksji nad tym, co opisywane, właśnie ze względu na upływ czasu. Szczególnie zachody słońca były istnym spektaklem natury o szerokiej gamie barw roztaczającej się przed oczami podróżnika. Właśnie ze względu na przeplatające się złoto, róże, zielenie, czerwienie, które nieustannie się zmieniają w momencie zespolenia zachodzącego słońca z taflą wody, aż do purpury, która z czasem ustępuje miejsca liliowym tonom skąpanym w mroku. Obraz zarysowany przez powieściopisarza prawie pozbawiony jest skojarzeń odnoszących się do historii dawnej i współczesnej, a koncentruje się na pięknie odkrywanym poprzez chwilową kontemplację natury. Jeśli nawet pojawia się krótki opis tamtejszych willi to szybko ustępuje on miejsca bogactwu lokalnej fauny. Jej potencjał tkwił nie tylko w różnorodności gatunkowej, ale i współkonkurowaniu z działalnością człowieka o przestrzeń. Przy całym bogactwie natury, to jednak morze było dla Sienkiewicza duszą Nervi. Wrażenie jego ogromu wywoływało w pisarzu poczucie odseparowania od świata, konfrontacji z ogromną przestrzenią. Marynistyczne wątki wspominane przez Sienkiewicza pozwalają dostrzec jeden z najważniejszych komponentów tamtejszego pejzażu – ruch. Morze z jednej strony jest bowiem pozornie stałe, a jednocześnie zawsze zmienne. Uwaga ta stała się pretekstem do szerszej refleksji dotyczącej porównania tafli wody do duszyl udzkiej, która jest spokojna, ale różnorodna. Obserwacji nadmorskiej toni sprzyjała zatem poszukiwaniu głębi o wymiarze duchowym.

Prozaik porównał się do obłoku będącego nieustannie w przelocie, dzięki czemu mógł roztoczyć przed czytelnikiem tak różne wrażenia z pobytu w Nervi. Tego typu technika opisu krajobrazu bliska będzie impresjonizmowi, szczególnie we fragmentach tekstu dotyczących nieba i wody. Zaciekawia pewna niestałość koloru pejzażu, jego migotliwość, urokliwość, niepowtarzalność, ale i unikalność. Problem ten wiąże się ściśle z ulotnością czasu, postrzeganiem rzeczywistości poprzez różne pory dnia, nieustannego konfrontowania swoich wrażeń wzrokowych z tym, co tu i teraz.

Anna Osmólska Mętrak: jeśli chcesz nauczyć się włoskiego, studiuj kino

0

„Dlaczego wybrałam włoski? Za moich czasów podejmowało się decyzję podążając za własnymi zainteresowaniami, nie myśląc zbyt wiele o przyszłej pracy. Później pasja stała się moim zawodem.”

Takimi słowami zaczyna się rozmowa z Anną Osmólską Mętrak, wykładowczynią w Katedrze Italianistyki na Uniwersytecie Warszawskim, pomysłodawczynią ciekawej serii wykładów na temat historii kina włoskiego i organizatorką konkursu poświęconego pamięci Krzysztofa Mętraka. Konkurs ten, organizowany od 1995 roku, corocznie nagradza młodych krytyków filmowych (do 32 roku życia) podczas Międzynarodowego Festiwalu „Nowe Horyzonty” we Wrocławiu.

Czy nauka języka włoskiego w Polsce w latach 70. była bardzo rozpowszechniona?

Niespecjalnie. W liceum uczęszczałam na francuski, wydawało mi się, że znam go wystarczająco dobrze, dlatego na studiach chciałam spróbować sił w nauce nowego języka. Wśród propozycji znalazła się italianistyka, jedna ze specjalizacji romanistyki, na którą nabór prowadzony był na przemian w Warszawie i w Krakowie. Wybrałam włoski z entuzjazmem, bez sprecyzowanego powodu. Co prawda znałam już trochę włoskie kino i literaturę, ale nigdy przedtem nie byłam we Włoszech. W tym czasie miałam koleżankę, której ojciec był Włochem, to właśnie ona nauczyła mnie pierwszych słów po włosku.

Pierwszy raz we Włoszech?

Anna Osmólska Mętrak, Kasia Smutniak

W 1979 roku w Sienie, pod koniec pierwszego roku. Wspaniale wspominam to pierwsze doświadczenie także dlatego, że Włochy sprawiały wrażenie kraju hojnego dla Polaków. Na przykład dla nas, polskich studentów, oferowano wiele stypendiów i innych form pomocy, aby móc wyjechać do Włoch na jakiś czas. W tamtych czasach wydostanie się z Polski było dość skomplikowane, ale nawet w stanie wojennym łatwiej było wyjechać, dzięki działalności Instytutu Kultury Włoskiej.

Kiedy zrodziła się miłość do kina?

Natychmiast! Począwszy od szkoły podstawowej chodziłam oglądać filmy i czytałam magazyny poświęcone kinematografii. W czasach uniwersyteckich znałam już kino włoskie. Moja wiedza była na tyle szeroka, że poza znajomością twórczości takich mistrzów, jak Visconti, Antonioni, Fellini, czy De Sica, znałam też filmy Bertolucciego, braci Tavianich, Scoli i Pasoliniego. Gdy w 1981 roku profesor Bruno De Marchi, z Katolickiego Uniwersytetu w Mediolanie, zorganizował wykład w Warszawie i zadałam mu pytanie o Pasoliniego, był pod takim wrażeniem mojej wiedzy i przygotowania, że zaproponował mi stypendium naukowe na warsztaty poświęcone Pasoliniemu. Takim oto sposobem spędziłam cztery niezapomniane tygodnie we Friuli, miejscu urodzenia tego wielkiego reżysera.

Pasolini to intelektualista, który miał kluczowe znaczenie dla kultury włoskiej XX wieku, również znakomity reżyser, ale być może jego filmy w Polsce nie cieszą się tak wielkim powodzeniem, jak filmy innych włoskich filmowców?

To zależy. Oczywiście, że jest on dla szerokiej publiczności postacią bardzo złożoną, a czasami wręcz skomplikowaną, ale kinomani go kochają i nawet ostatnio pojawiły się przeglądy skupiające się na jego twórczości. Dla mnie to największy powojenny włoski intelektualista.

Franco Citti, Pier Paolo Pasolini / fot. Gianfranco Tagliapietra

Jakim sposobem można przekształcić kino w narzędzie do nauczania?

Filmy były podstawą mojej nauki języka włoskiego, a przede wszystkim kultury tego kraju, dlatego pomyślałam, że warto byłoby wprowadzić kino jako narzędzie dydaktyczne. Zaczęłam w 1997 roku i do dziś nadal mówię o kinie włoskim. Prowadzone przeze mnie kursy mają zazwyczaj formę wykładu monograficznego poświęconego jednemu reżyserowi lub konkretnej tematyce, ponieważ ogólne i historyczne podejście do kina włoskiego zajęłoby zbyt dużo czasu. Dlatego wybieram jeden wątek przewodni, na przykład filmy o mafii, i motywuję studentów do pogłębienia tematu, tak aby wyszli poza sztywne ramy, w których zwykle katalogujemy filmy. Dobrym przykładem tego zjawiska jest komedia po włosku, wyjątkowy gatunek, który w lekki sposób porusza ważne problemy i tematy, posługując się zamiennie beztroską i goryczą.

Polska wyróżnia się wielkim szacunkiem dla kultury, zgadzasz się?

Tak, i wynika to z tego, jak wiele uwagi moje pokolenie poświęciło wszelkim formom kultury i wiedzy. Wiemy, że przez wiele lat w Polsce podróżowanie i utrzymywanie stałych kontaktów z zagranicą było skomplikowane, więc gdy tylko nadarzyła się okazja do odwiedzenia i poznania kultury innego kraju, od razu docenialiśmy tę możliwość. Chcieliśmy wszystkiego się dowiedzieć, zobaczyć, poczuć tę wolność, której tak bardzo nam brakowało, nawet jeśli Polska była tym z krajów obozu komunistycznego, w którym panowała względnie większa swoboda, niż w innych krajach zza żelaznej kurtyny. Ale z uwagi na pewne utrudnienia w podróżowaniu, również na miejscu, w Polsce, korzystaliśmy z każdej okazji, aby poznać obce kultury za pomocą książki, filmu czy teatru. Być może takim oto sposobem przekazaliśmy to pragnienie kultury nowym pokoleniom.

Czy Włochy odegrały ważną rolę w tej wymianie kulturalnej?

Francja i Włochy były, i wciąż są, głównymi odniesieniami kulturowymi dla Polski, oczywiście wraz ze światem anglosaskim. Jest to wzajemna relacja, ponieważ nawet w czasach PRL-u polscy artyści często bywali w Paryżu i we Włoszech, pomyślmy chociażby o Tadeuszu Kantorze, Jerzym Grotowskim czy wielu reżyserach, którzy brali udział w festiwalach filmowych.

Czy można powiedzieć, że polskie kino w ostatnich latach odrodziło się na arenie międzynarodowej, powracając na swoje tradycyjne miejsce po przeciętnym okresie w latach 90-tych?

Od końca lat 50-tych do lat 80-tych przeżywaliśmy długi okres kina na wysokim poziomie z wielkimi mistrzami szkoły polskiej: Wajdą, Munkiem, Kawalerowiczem, a następnie z nurtem „kina moralnego niepokoju”. Powstało wtedy wiele ważnych filmów, klasyków polskiego kina, które każdy chce mieć w swojej bibliotece. Na początku lat 80-tych produkcja filmowa utrzymywała się jeszcze na niezłym poziomie, aż do pierwszej Solidarności. Natomiast po 1989 r., w okresie transformacji społeczeństwa, polityki i gospodarki, kino przechodzi na drugi plan. W tamtym czasie są pilniejsze sprawy i brakuje nawet pieniędzy na kręcenie, ponieważ przechodzi się z kina finansowanego przez państwo
do kina, które musi polegać na prywatnych funduszach, których wtedy nie było. Stąd wynika artystyczna pustka, która odnosi się do lat przemian, przełomowego okresu w naszej historii, który dziś z pewnością zasługiwałby na większą uwagę reżyserów. Mogę jednak polecić jeden dobry film o tamtym okresie, jakim jest „Dług” Krzysztofa Krauzego. Ożywienie artystyczne rozpoczęło się w 2005 roku, kiedy powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej. Wraz z nim nastąpił rozwój polskiego kina, który doprowadził do zdobycia wielu międzynarodowych nagród w ostatnich latach.

Czy filarem edukacyjnym polskiego kina jest Szkoła Filmowa w Łodzi?

Z pewnością była nim przez wiele lat i to nie tylko na szczeblu krajowym, ale również europejskim. Dziś warto pamiętać, że istnieje wiele innych dobrych szkół filmowych w Warszawie, Gdyni, Katowicach, a także warszawska Szkoła Wajdy, która jest skierowana bardziej do profesjonalistów z branży. Trzeba również podkreślić wielką rolę, jaką odgrywają polskie festiwale filmowe, począwszy od MFF „Nowe Horyzonty” we Wrocławiu, który przez lata poświęcił wiele retrospektyw włoskim reżyserom, takim jak Pasolini, Antonioni, Fellini, Nanni Moretti, Pippo Delbono, po Warszawski i Krakowski Festiwal Filmowy, oraz letni Festiwal Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym, a także cieszyński festiwal Kino na Granicy, Millenium Docs Against Gravity, Festiwal Filmów Polskich w Gdyni i wiele innych. Innym bardzo ważnym elementem kultury filmowej w Polsce są Dyskusyjne Kluby Filmowe, które mają długą tradycję i odgrywają fundamentalną rolę w upowszechnianiu sztuki filmowej, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach.

Ulubieni reżyserzy?

Jeśli mówimy o współczesnych włoskich reżyserach, powiedziałabym Moretti, Sorrentino i Garrone, ale nie mogę nie wspomnieć o młodej, równie utalentowanej, Alice Rohrwacher. Oczywiście są również inni reżyserzy, znani węższej publiczności w Polsce, tacy jak Edoardo De Angelis. Ich twórczość można podziwiać podczas corocznego przeglądu kina włoskiego „Cinema Italia Oggi”, organizowanego przez Włoski Instytut Kultury wraz z Istituto Luce Cinecittà. Spośród polskich reżyserów z pewnością Paweł Pawlikowski, bardzo ceniony we Włoszech, ale też Jan Komasa, Agnieszka Holland i wielu innych. Pojawia się też nowe pokolenie utalentowanych twórców, wśród których jest coraz więcej kobiet, takich jak na przykład Jagoda Szelc.

z Jarkiem Mikołajewskim

Jak dzisiaj pielęgnujesz swoją pasję do Włoch?

Poza nauczaniem, mam wielu przyjaciół we Włoszech, ale przyjaźnię się również z wieloma Włochami, którzy ostatnio zdecydowali się zamieszkać w Polsce. Moim ukochanym miastem pozostaje wciąż Siena, pierwsza miłość, której nigdy się nie zapomina. Spędziłam tam 9 miesięcy, przygotowując doktorat na temat twórczości mojego ulubionego pisarza Antonia Tabucchiego, którego miałam również zaszczyt poznać osobiście. Wiele zawdzięczam mojemu wieloletniemu przyjacielowi profesorowi Marcello Floresowi z Uniwersytetu w Sienie. Lubię też wracać do Rzymu, gdzie często jestem gościem w Casa delle Traduzioni, bibliotece oferującej też pokoje gościnne dla tłumaczy, gdyż poza pasją do kina zajmuję się także tłumaczeniami literackimi. W tym przypadku swoją wdzięczność kieruję przede wszystkim do dwóch wspaniałych nauczycielek i przyjaciółek, Haliny Kralowej i Joanny Ugniewskiej.

Wracając jeszcze do pytania postawionego na początku. Nie wyglądasz na osobę, która żałowałaby swojej przypadkowej decyzji o wyborze nauki włoskiego?

Trochę przypadkiem, trochę za sprawą włoskiego kina, które już znałam, ale z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że nie był to wybór aż tak ryzykowny i niezwykły, bo Włochy mają dla nas Polaków wielką siłę przyciągania. Pomimo tego, że po początkowej fascynacji przepięknym melodyjnym językiem i kulturą odkrywamy, że Włochy borykają się również z wieloma problemami, które traktują już jako własne, do tego stopnia, że dosłownie płakałam, obserwując moją „drugą ojczyznę” podczas pandemii koronawirusa, kiedy to tysiące ludzi zmarło w północnej części Włoch.

Nauka nowego języka bez wątpliwości jest oznaką otwartości. Jak ważne jest, aby młodzi ludzie zrozumieli i docenili znajomość różnych kultur?

Kultura jest synonimem wolności, im więcej wiemy, tym bardziej jesteśmy niezależni i mniej podatni na manipulację. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy jesteśmy zalewani fałszywymi wiadomościami, autentyczność tego, co czytamy, możemy rozpoznać tylko wtedy, gdy studiujemy i podnosimy poprzeczkę naszego zmysłu krytycznego.

Ostatnie pytanie. Czy historia II Korpusu Armii Andersa nie byłaby idealnym tematem na koprodukcję polsko-włoską?

Oczywiście, że tak! Od razu przychodzi mi na myśl rok 2015, gdy w rocznicę zakończenia II wojny światowej mówiło się we Włoszech dużo o polskiej armii dzięki wzruszającemu monologowi Roberta Saviano z Monte Cassino. Dzięki temu wystąpieniu wielu Włochów dowiedziało się po raz pierwszy o polskim wkładzie w wyzwolenie ich kraju. Polska koprodukcja na ten temat byłaby fantastyczną rzeczą, oczywiście z udziałem najlepszych
włoskich i polskich aktorów.

tłumaczenie pl: Jordan Francesco Złamański

Western i horror, science fiction i historia. Bohaterowie włoskiego komiksu (I)

0

Już od ponad dekady amerykańscy superbohaterowie świecą triumfy w kinach, regularnie bijąc kolejne rekordy kasowe. Należy jednak pamiętać, że herosi Marvela i DC Comics istnieją od wielu dziesięcioleci, a na długo przed hollywoodzkim sukcesem były bohaterami niezliczonych rysunkowych opowieści. Zresztą również Włochy mają swoich „superbohaterów” – postaci, które bawiły i pasjonowały całe pokolenia czytelników i których przygody do dziś ukazują się regularnie co miesiąc. To są bohaterowie stworzeni przez wydawnictwo, które odegrało fundamentalną rolę w historii włoskiego komiksu: Sergio Bonelli Editore.

Wszystko zaczęło się od niewielkiej redakcji założonej na początku lat 40. przez scenarzystę Gianluigiego Bonellego (1908-2001). Po licznych zmianach nazwy, wydawnictwo – już kierowane przez syna Gianluigiego, Sergia Bonellego (1932-2011) – stało się prawdziwym gigantem na włoskim rynku komiksowym. Sam format zeszytów Bonellego (16×21 cm, 96 czarno-białych stron, z których 94 zajmuje komiks) stał się do tego stopnia ikoniczny, że inni wydawcy zaczęli publikować serie w tym samym formacie, potocznie nazywane „bonellidi” (czyli mniej więcej „bonellopodobne”).

Liczne serie komiksowe Bonellego przynależą do najróżniejszych gatunków kultury popularnej, w dużej mierze angloamerykańskiej: są to komiksy przygodowe, westerny, horrory, kryminały, science fiction, fantasy itd. Pierwszym (i do dziś najbardziej ikonicznym) bohaterem wydawnictwa jest Tex Willer, stworzony w 1948 roku przez Gianluigiego Bonellego oraz rysownika Aurelia Galeppiniego. Tex jest klasycznym,nieustraszonym bohaterem bez skazy w stylu starych amerykańskich westernów – zawsze odważnym i niepokonanym. Jest on strażnikiem Teksasu, ale i przyjacielem i sojusznikiem plemienia Nawaho. Jego wczesne przygody są niewątpliwie dzieckiem swojej epoki i zawierają wszelkie stereotypy gatunku western; do dziś „Tex” pozostaje najbardziej klasyczną i – powiedzmy – „konserwatywną” serią Bonellego, chociaż zarówno postaci, jak i przedstawiony w ich przygodach świat zostały do pewnego stopnia unowocześnione i odmłodzone na przestrzeni dziesięcioleci. Miesięcznik z przygodami najsłynniejszego we Włoszech kowboja ukazuje się regularnie od 1958 roku i liczy już ponad 700 numerów, do czego dodać należy ogromną ilość numerów specjalnych, serii typu spinoff, wznowień itp.

Innym komiksem westernowym, choć bogatszym w elementy fantastyczne, jest „Zagor”. Protagonista o tym samym imieniu, stworzony w 1961 roku przez scenarzystę Guida Nolittę (w rzeczywistości jest to pseudonim Sergia Bonellego), o wiele mocniej związany z rdzennymi ludami Ameryki, jest w pewnym stopniu bardziej nowoczesnym bohaterem niż Tex. Z kolei w roku 1966 pojawiła się seria „Comandante Mark”, wykreowana przez trójkę autorów znanych jako EsseGesse. Wydawany do 1990 roku komiks, którego akcja osadzona jest w czasach amerykańskiej rewolucji, prezentuje obie strony konfliktu, a także samych rdzennych Amerykanów, w bardzo innowacyjny jak na tamtą epokę sposób. Jeszcze dalej od kanonicznych i stereotypowych sposobów przedstawiania Dzikiego Zachodu plasuje się seria „Ken Parker”, stworzona w 1974 roku przez Giancarla Berardiego i Iva Milazza i publikowana – przynajmniej początkowo – przez wydawnictwo Bonelli. Przygody Kena pokazują amerykańską historię w mocno realistycznym i problematycznym świetle, stroniąc od celebrowania po raz kolejny westernowej epopei. W 1975 roku zadebiutowała seria przygodowa „Mister No”, dzięki której włoskie wydawnictwo odeszło wreszcie od gatunku western (akcja komiksu rozgrywa się w połowie XX wieku, głównie w Ameryce Południowej).

Tomasz Skocki, autor artykułu

Ciekawym okresem dla mediolańskiego wydawcy były lata 80. Właśnie w tym dziesięcioleciu powstały niektóre z jego najsłynniejszych postaci, w tym przede wszystkim Dylan Dog, „badacz koszmarów” stworzony przez Tiziana Sclaviego, Claudia Villę i Angela Stana. Za to już w 1982 roku pojawił się miesięcznik poświęcony przygodom Martina Mystère’a, „detektywa od spraw niemożliwych” wymyślonego przez Alfreda Castellego i Giancarla Alessandriniego. Oprócz horroru i fantastyki należy wspomnieć również o kryminale, godnie reprezentowanym przez serię „Nick Raider”, stworzoną w 1988 roku. W roku 1991 pojawił się natomiast inny bardzo znany komiks, „Nathan Never”, czerpiący pełnymi garściami z fantastycznonaukowych wątków i estetyki, a w szczególności z niezwykle popularnego w tamtych latach gatunku cyberpunk.

Nie brakuje oczywiście bohaterek płci żeńskiej: wystarczy wspomnieć o Legs Weaver – początkowo była ona postacią drugoplanową w „Nathanie Neverze”, ale doczekała się własnej regularnej serii, która ukazywała się w latach 1995- 2005 – a także o Julii Kendall, bohaterce miesięcznika „Julia – Le avventure di una criminologa” (czyli „Przygody kryminolożki”) stworzonego w 1998 roku przez Giancarla Berardiego. W ostatnich latach wydawnictwo Bonelli stworzyło liczne nowe serie komiksowe, które odniosły niemały sukces, będąc ponownie zainspirowane najróżniejszymi gatunkami fantastyki i przygody: fantasy („Dragonero”), historia alternatywna („Morgan Lost”), postapokaliptyczne science fiction („Orfani”), horror („Dampyr”), nie zapominając o włoskiej historii („Volto Nascosto”, „Mercurio Loi”).

foto: Sławomir Skocki, Tomasz Skocki

Dorsz w sosie piemonckim

0

Składniki:

1 kg filetowanego białego dorsza bez skóry
200 g mąki
60 g mąki kukurydzianej
1⁄2 łyżeczki słodkiej papryki
3⁄4 szklanki zimnego piwa
olej do smażenia
sól i pieprz

Sos:

1 cebula średniej wielkości
1 mała marchewka
1 łodyga selera naciowego
1 natka pietruszki
8-10 ząbków czosnku
5 anchois
oliwa
sól i pieprz
0,4 szklanki mleka

Sposób przygotowania:

Dorsz:

Wymieszaj dokładnie mąkę, paprykę i odrobinę soli oraz pieprzu. Do masy wlej również zimne piwo, powinna uzyskać dzięki temu gęstą konsystencję. Włóż mieszaninę do lodówki na godzinę. Po upływie tego czasu pokrój dorsza na kwadraty, maczaj w panierce i smaż w temperaturze 170 stopni Celsjusza.

Kiedy ryba się zarumieni, zdejmij ją z patelni, a następnie smaż ponownie na oleju w temperaturze około 180 stopni Celsjusza.

Sos piemoncki:

Do garnka wlej mleko, dodaj przyprawy, czosnek i zagotuj. Kiedy to zrobisz, wylej z garnka mleko i zastąp je oliwą. Zagotuj wszystkie warzywa w wodzie. Gdy się ugotują, zmiksuj je za pomocą blendera lub miksera z oliwą i anchois. Dodawaj po trochu oliwy i mleka do momentu uzyskania pożądanej konsystencji. Dodaj soli i pieprzu.

Wylej sos na talerz, a następnie ułóż na nim kawałki smażonego dorsza.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Małgorzata Witalis

Maserati Biturbo – mam przyjaciela

0

Kiedy na początku lat 90-tych ubiegłego wieku po raz pierwszy znalazłem się we Florencji, przeżyłem szok. Uśmialibyście się widząc mnie zadzierającego głowę, aby dostrzec czubek dzwonnicy Giotto z okna autobusu ATAF, przejeżdżającego 4 metry od Duomo. Później, patrząc na cudowną panoramę miasta z Piazzale Michelangelo, już nie wiedziałem czy to pierwsze objawy syndromu Stendhala, czy tylko skutki palącego niemiłosiernie słońca. Pojechałem do Włoch w poszukiwaniu pracy, tyle że zrobiłem to w sierpniu, więc pierwszym zwrotem, jaki przyswoiłem w języku Dantego było „chiuso per ferie”. Kolejnej wiosny wróciłem do Florencji, tym razem szybko znalazłem pracę w uroczym, wypełnionym antykami hotelu. Szefem recepcji był Tony, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Dwa lata później był świadkiem na moim ślubie. Jaki jest jego związek z Maserati Biturbo, opowiem za chwilę.

Cofnijmy się jednak o kilkanaście lat, gdy dla Citroena stało się jasne, że kupienie firmy Maserati nie przyniosło spodziewanego prestiżu, a sam Citroen, będący własnością Michelina, zbankrutował i został sprzedany Peugeotowi. Likwidacji włoskiej marki zapobiegł 8 maja 1975 roku Argentyńczyk Alejandro de Tommaso, stojący na czele włoskiego prywatno-rządowego holdingu GEPI, który kupił bolońską markę. Ten były utalentowany kierowca wyścigowy, jeżdżący m.in. dla Maserati, po zakończeniu kariery sportowej, świetnie odnalazł się w biznesie zakładając własną wytwórnię aut Gran Turismo – De Tomaso. dzięki jego staraniom GEPI, jeszcze przed Maserati, przejęło takie firmy jak Vignale, Ghia, Innocenti oraz motocyklowe Benelli i Moto Guzzi. De Tomaso miał pomysł jak ożywić podupadłe Maserati w ciężkich latach kryzysu paliwowego. Postawił na renomę,  ławę i prestiż, który zaoferował swoim klientom w przystępnej cenie. De Tomaso przedstawił nowy samochód na konferencji prasowej 14 grudnia 1981 roku, data nie była przypadkowa, bowiem tego samego dnia w 1914 roku została powołana do życia Società Anonima Officine Alfieri Maserati, choć niektórzy twierdzą, że firma powstała dwa tygodnie wcześniej kiedy bracia Maserati otworzyli swój warsztat w Bolonii przy Via de’Pepoli 1.

Pokazane wtedy nadwozie, różniło się od tego, do którego byli przyzwyczajeni fani marki. Stylem nawiązywało ono do modelu Quattroporte III projektu Giugiaro, ale model zaproponowany przez Pierangelo Andreani był zdecydowanie bardziej kompaktowy. Dwudrzwiowe, zadziornie kanciaste coupe’ zapewniało jednak dość miejsca, aby mogły nim wygodnie podróżować cztery osoby tym bardziej, że do ich dyspozycji były ręcznie obszywane skórą bądź welurem komfortowe siedzenia Recaro. Całości dopełniały olbrzymi podłokietnik oraz deska rozdzielcza i panele boczne, gdzie użyto tych samych materiałów dodatkowo wzbogaconych drewnianymi elementami. W pierwszej serii Biturbo nie uświadczymy jednak jednego z późniejszych atrybutów Maserati – pięknych, owalnych, analogowych szwajcarskich zegarów, które pojawiły się na przednich konsolach dopiero w 1985. W kolejnych wersjach Biturbo instalowano cztery nieznacznie od siebie różniące się typy tego uroczego gadżetu. Niestety oprócz oczywistych walorów wizualnych, często przyprawiały one właścicieli aut o ból głowy, gdyż były cennym łupem dla złodziei. Pod maską umieszczono udoskonalony silnik V6 typu C114, używany w Citroenie SM i Maserati Merak, który doładowano dwoma turbosprężarkami Garrett, rozwiązanie stosowane wówczas jedynie w autach z najwyższej półki, co dumnie podkreślała nazwa nowego modelu – Maserati Biturbo.

Jak widać „koktajl”, jaki przygotował De Tomaso klientom, zawierał prestiż i luksus, sportowy wygląd i osiągi. Trzeba było jeszcze pomyśleć o cenie, która skusi jak najwięcej osób do kupna pojazdu z „trójzębem” na masce. Cena zrobiła swoje, w chwili debiutu auto kosztowało niecałe 17 mln. lirów, można by rzec skandalicznie tanio. Klienci kupowali w ciemno auto, którego jeszcze nie było, gdyż oficjalna sprzedaż ruszyła w grudniu następnego roku. Nie zniechęciły ich kolejne podwyżki związane z galopującą inflacją, w kwietniu 1982 było to 19 mln. lirów, a w czerwcu już ponad 22 miliony.

Kiedy wydawało się, że jedynym zmartwieniem firmy będzie nadążyć z produkcją za masowo spływającymi zamówieniami [w 1983 wyprodukowano ok. 5 tys. egzemplarzy, których mechanikę tworzono w Modenie, a nadwozia w mediolańskich zakładach Innocenti] okazało się, że tanio nie idzie w parze z dobrze i szybko. Słabe materiały użyte w części mechanicznej, marne zabezpieczenia antykorozyjne oraz pospiesznie przeprowadzona konfiguracja całości przekształciła potok zamówień w lawinę reklamacji. Maserati przez następne lata wprowadzało kolejne poprawione wersje Biturbo, które dla zatarcia jego złej sławy przestano nazywać Biturbo, pojawiły się modele 420 czy 222.

Ta zła opinia ciągnęła się za Biturbo bardzo długo, nawet dzisiaj „rozważni kolekcjonerzy” omijają je szerokim łukiem, ale prawda jest taka, że późniejsze modele były już dużo lepiej dopracowane, jak na przykład zaprojektowany przez Zagato Biturbo Spider, a ściślej mówiąc jego druga generacja [1991-94] nosząca nazwę… no właśnie – Spider.

Model, którym Maserati zamierzało konkurować z BMW i Mercedesem o wyższą półkę klientów z klasy średniej. Gdyby nie zaniedbania, presja czasu, niesolidni poddostawcy miał potencjał by stanąć do tej walki jak równy z równym. Auto, które od pierwszego spojrzenia pokochało tylu kierowców zawiodło, miłość okazała się nieodwzajemniona czego skutkiem było m.in. wycofanie się Maserati z tak ważnego rynku jak USA, gdzie koniec sprzedaży Biturbo The New York Times skwitował „Rust In Peace” [rdzewiej w pokoju]. Nie dziwi jednak ta złośliwość, gdy weźmiemy pod uwagę, że taka błahostka jak gumowe uchwyty podtrzymujące rurę wydechową z powodu złego składu chemicznego potrafiły się zapalić, doprowadzając do pożaru całego auta.

Wszystkich wersji Biturbo wyprodukowano ok. 40 tys., ilość która bardziej generowała straty niż zyski dla firmy. Na szczęście w 1989 na tej drodze pojawił się „stary dobry FIAT”, przejmując początkowo 49% udziałów upadającej firmy, by ostatecznie w 1993 odkupić od schorowanego już wtedy De Tomaso ich resztę. W ten sposób marka Maserati pozostała w rękach, chyba najlepiej ją rozumiejących, Włochów.

Co wspólnego z całą tą historią ma Tony? Otóż był on szczęśliwym posiadaczem Biturbo z 1984 w kolorze piasku pustyni. Czy aby na pewno szczęśliwym?

Zdecydowanie tak, bo ten samochód to emocje, dzisiaj go kochasz, a jutro gdy znowu coś szwankuje myślisz o zgniatarce na złomowisku. Zaciskając zęby płacisz, tak jak Tony, pół pensji mechanikowi, by za trzy dni z uśmiechem ściskać mu dłoń w podzięce, że przywrócił twój skarb do życia. Super, tyle że po kolejnych trzech tygodniach, jak mówił Tony po swojemu, pojawiało się „Ćlaf! ćlaf!” pod butami na zalanym przez wyrzucającą wodę klimatyzację dywaniku. Gdy wieczorami Tony wjeżdżał na zatłoczone Piazzale, jego auto zawsze wzbudzało zainteresowanie, które sięgało zenitu kiedy Biturbo złośliwie nie chciało odpalić i trzeba było to robić na pych. Jednak to wszystko nie miało znaczenia, bo jak samochód nie stroił fochów, to szeroki uśmiech nie znikał z twarzy mojego przyjaciela.

Z tego powodu, gdy kilka lat temu firma Michamps wypuściła na rynek model w skali 1/18 samochodu Maserati Biturbo serce zabiło mi szybciej z emocji. Model jest niestety  zamknięty, więc tylko przez szybki możemy ocenić komfort wnętrza, nie zobaczymy również słynnego silnika. Dla mnie, jak już wiecie, jest jednym z najważniejszych w kolekcji, a że ma swoje wady, no cóż przecież to Biturbo.

Lata produkcji: 1981-1994 wszystkie wersje
Ilość wyprodukowana: 11919 egz. Biturbo I + wersje S, i, Si
Silnik: Maserati C 114. V-6 90° podwójnie doładowany
Pojemność skokowa: 1996 cm3
Moc/obroty: 180 KM / 6000
Prędkość max: 215 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 6,7
Liczba biegów: 5
Masa własna: 1175 kg
Długość: 4153 mm
Szerokość: 1714 mm
Wysokość: 1315 mm
Rozstaw osi: 2514 mm

foto: Piotr Bieniek