Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155

Strona główna Blog Strona 31

Agata Igras: flet – miłość od pierwszego usłyszenia

0

Czy w XXI w. znajdzie się jeszcze miejsce w naszym życiu na muzykę klasyczną? Agata Igras, wszechstronna flecistka, od lat wykładająca na Uniwersytecie  Muzycznym w Warszawie, opowiada nam, jaka może być rola muzyki klasycznej w dzisiejszym świecie oraz o jej dobroczynnym wpływie na dorosłych i dzieci. Jako nauczycielka o wieloletnim doświadczeniu wskazuje, jak zachęcić młodzież do uczenia się gry na instrumentach i tworzenia muzyki.

Jest pani wykładowczynią na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Skąd się wzięła u pani pasja do muzyki klasycznej i jak wyglądała pani droga do kariery akademickiej?

Pochodzę z rodziny, która nie ma muzycznych tradycji – moi rodzice obydwoje świetnie słyszą, ale tradycji muzycznych jako takich nie mamy. Byłam pierwszą osobą w rodzinie, która zaczęła się kształcić muzycznie, a zaczęło się to trochę przez przypadek. Podczas wakacji rodzinnych w Turcji zobaczyłam na wielkim telebimie w Stambule teledysk do piosenki „Fusion”, który łączył muzykę klasyczną (III część koncertu Rondo Russo Saverio Mercadante) z disco. Miałam wtedy 7 lat i od razu zakochałam się w tej muzyce i wygrywającej ją flecistce, śpiewałam tę melodię w kółko i w kółko. A zatem tata na lokalnym targu kupił mi drewnianą fujarkę, na której zaczęłam wygrywać te dźwięki. Moi rodzice, słysząc zalążki talentu w mojej grze, postanowili wypróbować moje umiejętności i posłali mnie do szkoły muzycznej. Profesjonalną edukację muzyczną zaczęłam od 4 klasy podstawowej, co dzisiaj już prawie się nie zdarza, bo dzieci edukuje się od 6 roku życia, a zatem musiałam nadgonić te pierwsze lata edukacji. Później w trakcie studiów, zresztą na tej samej uczelni, na której teraz wykładam, miałam silne przekonanie, że bardzo chciałabym uczyć. Bardzo się cieszę, że w którymś momencie zwrócono się do mnie z prośbą o współpracę z uczelnią. I tak już od ponad 12 lat pracuję na uniwersytecie, od kilku lat mam swoją własną klasę – oprócz grania to właśnie nauczanie i wspieranie młodych ludzi w rozwoju jest moją wielką pasja i kocham to robić.

Czy w trakcie swojej edukacji muzycznej miała pani jakieś wątpliwości co do wyboru instrumentu czy zawsze na pierwszym miejscu był flet?

Gdybym zaczynała kształcenie muzyczne od początku, to wybrałabym być może instrument bardziej harmoniczny, np. wiolonczelę, ale nie żałowałam nigdy wyboru fletu – to była miłość od pierwszego wejrzenia i usłyszenia. Kocham naprawdę wiele instrumentów, jak właśnie wiolonczela czy harfa, ale flet jest i zawsze był mi najbliższy.

Studiowała pani również w Holandii, współpracowała pani z flecistami, kompozytorami z całego świata. Jak pani postrzega rolę muzyki we współpracy i komunikacji międzykulturowej?

Muzyka jest językiem uniwersalnym, jest w stanie połączyć nas ponad wszelkimi podziałami, zarówno kulturowymi, jak i innymi. Dzięki muzyce dużo łatwiej rozmawia się o różnych kulturach, łatwiej wymienia się doświadczeniami, a także wpływami. W muzyce klasycznej przecież wiele elementów przenika z innych krajów, co jest dla muzyków bardzo edukujące i jest świetną okazją do dzielenia się wiedzą czy poznawania różnych tradycji i zwyczajów.

A ma pani ulubionego włoskiego kompozytora? Co ceni pani najbardziej jeśli chodzi o wkład Włoch w rozwój muzycznego dziedzictwa Europy?

Fletowa literatura włoska pochodzi głównie z baroku i wczesnego romantyzmu, wspomniany już Saverio Mercadante tworzył właśnie na przełomie romantyzmu i klasycyzmu. Oprócz tego oczywiście nieoceniony jest wkład Antonio Vivaldiego, który jest autorem wielu koncertów właśnie na flet. Natomiast moim ukochanym kompozytorem włoskim jest twórca oper Giacomo Puccini. Dla mnie Włochy to przede wszystkim opera. Gdybym miała robić w życiu coś innego, to chciałabym być właśnie śpiewaczką operową, a nie instrumentalistką, tak wielka jest moja miłość do opery. Uwielbiam muzykę Pucciniego, jej bogactwo wyrazu, koloru, niespotykane harmonie. Jego kompozycje są źródłem nieskończonej inspiracji. To właśnie w operze, a zwłaszcza w operze włoskiej, znajdziemy naprawdę przepiękne partie fletu – zarówno Verdi, jak i Puccini, dwa flagowe nazwiska w historii opery, mieli ogromny wpływ na rozwój harmonii i tonalności w muzyce klasycznej, a fletowa literatura w późniejszych latach znacząco z tego czerpała. Melodie pisane przez Pucciniego, moim zdaniem, nie mają sobie równych w literaturze operowej i w literaturze symfonicznej w ogóle.

Wróćmy do tematu edukacji. Jak wiadomo, muzyka ma ogromny wpływ na rozwój dziecka. Co pani zdaniem jest najważniejsze w początkowej edukacji muzycznej małych dzieci?

Radość. Uważam, że właśnie radość jest najważniejsza, bo dzięki niej nauka gry na instrumencie nie jest obowiązkiem, ale przyjemnością. Granie na takim instrumencie jak flet prosty w szkole podstawowej kojarzy się nie tylko ze stresem, ale przede wszystkim z karą, a to powinna być przede wszystkim przyjemność. Kiedy z gry na instrumencie płyną jakieś pozytywne emocje, to tylko wtedy mamy szansę otworzyć się i przekazać te pozytywne emocje dalej. Zatem najważniejsze jest to, żeby to była zachęta dla dzieci, żeby muzyka dawała im radość, żeby ich zaczynała interesować i intrygować. Jeżeli to zainteresowanie pozyskamy, to jest nadzieja, że ten maleńki człowiek zacznie się angażować coraz bardziej, będzie chciał śpiewać, tańczyć, grać, dotykać instrumentu, brzdąkać… Nigdy nie wiadomo do czego to nas zaprowadzi, a te działania mają ogromny wpływ na rozwój mózgu czy koordynacji ruchowo-przestrzennej. Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje, ale moim zdaniem koi również emocje. Jest to swego rodzaju wentyl dla emocji, bardzo zresztą potrzebny. W dzisiejszych czasach dzieci i młodzież odcinają się ekranami od świata zewnętrznego, od rówieśników, ale również od samych siebie, a dzięki muzyce mają szansę dotrzeć do swoich uczuć i otworzyć różne pozamykane przestrzenie wewnątrz siebie. Sprawdziłam to również na swoich dzieciach, eksponując je wcześnie na muzykę, ponieważ uważam, że to znacząco wpływa też na naszą podświadomość. Muzyka może usypiać, pobudzać, słowem może wywoływać różne stany i łagodzić emocje, stąd też przecież wzięła się cała dziedzina muzykoterapii.

Na początku marca brała pani udział w konferencji prasowej poświęconej fletowi re.corder, o którym pisaliśmy również w poprzednich numerach Gazzetta Italia. Co skłoniło panią do zaangażowania się w ten projekt?

Przede wszystkim bardzo się cieszę, że pomyślano właśnie o mnie w kontekście tego projektu. Gdy został mi przedstawiony projekt fletu re.corder, jego liczne możliwości, to nie ukrywam, że zachwycił mnie ten pomysł i wspieram go całym sercem. Widzę dużo różnych obszarów, w których można wykorzystać ten instrument. To właśnie ta wiara w możliwości wykorzystania re.cordera zarówno w szkolnictwie, w muzykoterapii, jak i w pracy z osobami z niepełnosprawnościami czy też z osobami starszymi najbardziej mnie motywuje i mam głęboką nadzieję, że już wkrótce będzie to instrument szeroko rozpoznawany i wykorzystywany.

A miała pani okazję sama zagrać na re.corderze? Jak pani ocenia to doświadczenie?

re.corder

Oczywiście. Gra na nim to zupełnie inne doświadczenie, które wymaga przestawienia się z tradycyjnego sposobu gry na flecie, natomiast zachwyca liczba przeróżnych możliwości wydawania dźwięku. Na re.corderze można grać dmuchając, ale nie jest to konieczne, można grać na nim wyłącznie dotykając otworów na flecie. Bardzo ważne dla mnie jest to, że na tym instrumencie automatycznie ustawiona jest intonacja, co znaczy, że dla każdego, nawet dla osób, które nie mają bardzo rozwiniętego słuchu muzycznego, gra na instrumencie jest przyjemna, a wydawany dźwięk jest ładny i czysty. Nawet jeśli chcemy zagrać z kimś w duecie, to gdy zagramy dwie nuty, to one na pewno będą ze sobą kompatybilne brzmieniowo. To jest szalenie ważne, bo ułatwia grę mniejszym dzieciom i je do niej zachęca. Jeśli pomyślimy o klasie pełnej dzieci, to gdy spróbujemy stworzyć z ich instrumentów małą orkiestrę, dzieci zrozumieją co to naprawdę znaczy tworzyć chór dźwięków i jakie to jest niezwykłe doświadczenie dla ciała i psychiki. Niestety przy udziale zwykłych fletów prostych trudne (lub prawie niemożliwe) jest wywołanie pozytywnych emocji, gdy grać zacznie duża grupa dzieci dopiero rozpoczynających przygodę z muzyką.

Moim zdaniem re.corder spełni się przede wszystkim jako narzędzie umuzykalniające, jako instrument, który umożliwi pierwszy pozytywny kontakt z muzyką. Te pierwsze pozytywne doświadczenia być może zachęcą niektórych do sięgnięcia po inne instrumenty, czy to skrzypce, czy to wiolonczelę, a innym pozwoli tworzenie wieloplanowych, skomplikowanych kompozycji w prosty sposób, z wykorzystaniem licznych funkcji re.cordera.

Polskie gwiazdy na festiwalu Filmowym w Wenecji (III)

0
Festival di Venezia 1961, Alina Janowska, Serge Merlin, foto: Gianfranco Tagliapietra

Po przerwie wracamy do przeglądu polskich filmów na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Wkraczamy w ważny okres naznaczony z jednej strony napięciami i krytyką wobec dyrekcji festiwalu, z drugiej znakomitym dziesięcioleciem dla włoskiego kina z pięcioma statuetkami Złotego Lwa w tej dekadzie: „Kronika rodzinna” reż. Valerio Zurlini (1962), „Ręce nad miastem” reż. Francesco Rosi (1963), „Czerwona pustynia” reż. Michelangelo Antonioni (1964), „Bitwa o Algier” reż. Gillo Pontecorvo (1966).

Koniec lat sześćdziesiątych, a konkretnie rok 1968, to również ruchy kontestacyjne, które wybuchły w całej Europie. Po zawieszeniu Festiwalu Filmowego w Cannes, w maju 1968 roku, i napięciach na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Pesaro, kryzys dotarł również do Wenecji. Na miesiąc przed rozpoczęciem Festiwalu Krajowe Stowarzyszenie Autorów Filmowych (ANAC) ogłosiło otwarty sprzeciw wobec historycznego festiwalu, oskarżając go o organizację wydarzenia w oparciu o stary statut z czasów faszystowskich. Kolejny zarzut dotyczył braku jednoznacznej decyzji, czy organizować festiwal na wysokim poziomie kulturalnym i intelektualnym, czy ulegać modom i zaspokajać gusta masowego odbiorcy. Protestujący domagali się samostanowienia o festiwalu, nieprzyznawania nagród i bezpłatnego wstępu na projekcje. Reżyserzy, wśród których Pier Paolo Pasolini, Liliana Cavani i Bernardo Bertolucci, postanowili działać rozsądnie i przedstawili dyrektorowi festiwalu Luigi Chiariniemu propozycję zniesienia, w 1968, ceremonii wręczenia nagród w oczekiwaniu na nowy statut. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Pasolini, mimo że podzielał postulaty protestujących, krytykował jednocześnie niezgodę z ich strony na wykorzystanie projekcji filmowych do stworzenia „pokojowego i zjednoczonego frontu”. Bertolucci natomiast otwarcie odciął się od protestów, oświadczając: „Zakazanie projekcji filmowych w Wenecji jest dla mnie tak samo poważnym afrontem, co palenie książek na placach” (Lidhollywood 2005, s. 119). Po 68. roku rozpoczął się marsz w kierunku zmiany struktury festiwalu, którą zapoczątkowało zrezygnowanie z przyznawania nagród do 1979 roku.

Bydgoska Aleja Autografów, Kazimierz Karabasz

W tej części skoncentrujemy się na pierwszej połowie lat 60., która dla Polski była ważnym okresem na festiwalu. Podczas 21. i 25. edycji w jury konkursu głównego zasiadał Jerzy Toeplitz, wielki historyk filmu, krytyk filmowy, założyciel, a przez pewien czas także rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. To również czas licznej obecności i nagród dla polskich twórców.

Wśród nagrodzonych w 1960 roku jest Kazimierz Karabasz (którego filmy niemal co roku znajdują się w sekcji konkursu filmów dokumentalnych), jeden z najważniejszych dokumentalistów okresu powojennego, którego film „Muzycy” wygrał w Wenecji w kategorii filmów dokumentalnych na 11. Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych, Naukowych, Kulturalnych i Rekreacyjnych. Film opowiada o próbach muzycznej orkiestry tramwajarzy i jest jednym z najsłynniejszych dzieł Karabasza, według Krzysztofa Kieślowskiego to jeden z dziesięciu najważniejszych fi lmów dokumentalnych XX wieku. Karabasz swoim kinem zawsze starał się przełamywać stereotypy związane z tematami i wprowadzać nowości techniczne (np. oświetlenie czy pozycję kamery), dzięki czemu pokazywał człowieka z zupełnie innej perspektywy. Jako wierny uczeń włoskich neorealistów często powtarzał, że praca dokumentalisty polega na „szukaniu małych elementów, składających się – nieskromnie mówiąc – na prawdę o człowieku. (…) Uważne obserwowanie i gromadzenie szczegółów, z których składa się życie, jest w stanie taką prawdę uchwycić” (M. Sadowska, Chełmska 21. 70 lat WFDiF).

Rok później w konkursie głównym znalazł się „Samson” Andrzeja Wajdy, film o Holokauście, który jednak nie został przychylnie przyjęty przez krytyków w Wenecji i nie otrzymał żadnej nagrody.

Edycja z 1962 roku jest jedną z pięciu, kiedy to Złoty Lew został przyznany ex aequo, tym razem Valerio Zurliniemu za „Kronikę rodzinną” i Andrzejowi Tarkowskiemu za „Dziecko wojny”. 23. Festiwal Filmowy w Wenecji to także ważne premiery w konkursie głównym: „Lolita” Stanleya Kubricka, „Mamma Roma” Pier Paolo Pasoliniego i pierwszy film fabularny Romana Polańskiego „Nóż w wodzie”, który zdobył nagrodę FIPRESCI. Scenariusz tego filmu, który reżyser napisał wspólnie z Jerzym Skolimowskim i Jakubem Goldbergiem, w 2009 roku został nagrodzony na festiwalu Lato filmów jako najlepszy scenariusz w historii polskiego kina. Polański wykorzystuje w filmie zamkniętą strukturę narracyjną, a odizolowani od świata bohaterowie stają się przedstawicielami wartości społecznych i kulturowych. Ponadto, opierając film na dialogach, reżyser nie tylko nakreślił doskonałe portrety psychologiczne bohaterów, ale także dokładnie zbadał mechanizm władzy i walki o nią.

24. edycja weneckiego festiwalu to kolejny polski film w konkursie głównym. „Milczenie” Kazimierza Kutza powstało na podstawie powieści Jerzego Szczygła o tym samym tytule. Film i książka powstały w typowej dla późnego okresu gomułkowskiego tendencji ukrytej walki z Kościołem, mającej na celu wzbudzenie niechęci do duchowieństwa katolickiego, ale reżyser porusza również temat ludzkiej samotności, nietolerancji i obojętności w zamkniętym prowincjonalnym środowisku.

Polacy na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji 

  • 21^ Mostra Internazionale d’Arte Cinematografica, 1960
    KRZYŻACY / I CAVALIERI TEUTONICI reż. Aleksander Ford (w konkursie głównym)
    MUZYKANCI / I MUSICISTI reż. Kazimierz Karabasz (11. Mostra Internazionale del film
    documentario, scientifico, culturale e ricreativo; Leone di San Marco per il miglior film a soggetto)
    OTWARCIE I ZAMKNIĘCIE OCZU / GLI OCCHI SI APRONO E SI CHIUDONO reż. Konrad Nałecki
    AWANTURA O BASIĘ / BARBARA, BAMBINA DISPUTATA reż. Maria Kaniewska (12^ Mostra Internazionale del film per ragazzi; Leone di San Marco per il miglior film a soggetto adatto ai ragazzi dagli 8 ai 12 anni)
    MON PETIT NOIR / IL MIO PICCOLO NERO reż. Jadwiga Kędzierzawska, Jan Laskowski (12^ Mostra Internazionale del film per ragazzi)
    PIRACKI SKARB / IL TESORO DEI PIRATI reż. Lechosław Marszałek (12^ Mostra Internazionale del film per ragazzi; Osella di bronzo per i film a soggetto adatti ai
    bambini fino a 7 anni)
    SPRING ADVENTURES OF GNOME / LE AVVENTURE PRIMAVERILI DI UNO GNOMO reż. Witold Giersz (12^ Mostra Internazionale del film per ragazzi)
  • 22^ Mostra Internazionale d’Arte Cinematografica, 1961
    SAMSON reż. Andrzej Wajda (w konkursie głównym/in concorso principale)
    DZIŚ W NOCY UMRZE MIASTO / LA CITTÀ MORIRÀ QUESTA NOTTE reż. Jan Rybkowski (sezione Informativa)
    ŚWIADECTWO URODZENIA reż. Stanisław Różewicz (Gran premio della 13^ Mostra del film per ragazzi)
    JADŹKA reż. Janusz Nasfeter (13^ Mostra del film per ragazzi)
    SZATAN Z SIODMEJ KLASY / IL DIAVOLETTO reż. Maria Kaniewska (13^ Mostra del film per ragazzi)
    AWANTURA / UN TERZETTO D’AMICI reż. Lechosław Marszałek (13^ Mostra del film per ragazzi)
    PSOTNY KOTEK / IL GATTO BIRICHINO reż. Jadwiga Kędzierzawska (13^ Mostra del film per ragazzi)
    PRZYGODA W PASKI / UNA AVVENTURA A RIGHE reż. Derent, Ryszard Słapczyński, Hursztyn, Karolina Lutczyn, Reginald Lisowski (13^ Mostra del film per ragazzi; Secondo premio per i film a soggetto per ragazzi)
    LUDZIE W DRODZE / LA GENTE DELLA STRADA reż. Kazimierz Karabasz (Osella di bronzo per i film educativi e di documentazione sociale)
    NIE DRAŻNIĆ LWA / NON STUZZICARE IL LEONE reż. Tadeusz Wilkosz (12^ Mostra del film documentario)
    PREJAŻDŻKA / LA PASSEGGIATA IN CANOA reż. Janusz Nasfeter (12^ Mostra del film documentario)
    RÓŻNE BARWY TORUNIA / LE IMMAGINI DI TORUŃ reż. Maria Kwiatkowska (12^ Mostra del film documentario)
    OKO USTOKROTNIONE / L’OCCHIO CENTUPLICATO reż. Bohdan Mościcki (12^ Mostra del film documentario)
    OPOWIEŚĆ O ZAMKU WAWELSKIM / LA STORIA DEL CASTELLO DI WAWEL reż. Zbigniew Bochenek (12^ Mostra del film documentario)
  • 22^ Mostra Internazionale d’Arte Cinematografica, 1962
    NÓŻ W WODZIE / IL COLTELLO NELL’ACQUA reż. Roman Polański (sezione Informativa; nagroda/premio FIPRESCI
    KWIECIEŃ /APRILE reż. Witold Lesiewicz (sezione informativa) Retrospektywa filmów Andrzeja Munka
    NIEDZIELNY PORANEK / UNA DOMENICA MATTINA (1955)
    SPACEREK STAROMIEJSKI / UNA PASSEGGIATA PER LA VECCHIA CITTÀ DI VARSAVIA (1958)
    ZEZOWATE SZCZĘŚCIE / LA FORTUNA STRABICA (1959)
    KOLOROWY ŚWIAT / IL MONDO A COLORI reż. Jan Łomnicki (5^ Mostra del film sull’arte)
    LEGENDY MÓWIĄ PRAWDĘ / SAPETE CHE… reż. Lucyna Gulska (5^ Mostra del film sull’arte)
    PŁYNĄ TRATWY / IL BOSCO NAVIGANTE reż. Władysław Ślesicki [13^ Mostra del film documentario; Gran premio Leone di San Marco per il miglior cortometraggio
    a soggetto (ex aequo)]
    CHOPIN W KRAJU / CHOPIN NEL SUO PAESE reż. Jarosław Brzozowski, Wanda Rollny (13^ Mostra del film documentario)
    LES NOEUDS / LA STAZIONE DI SMISTAMENTO di Kazimierz Karabasz (13^ Mostra del film documentario)
    KOLOROWE POŃCZOCHY reż. Janusz Nasfeter (14^ Mostra del film per ragazzi; Leone di
    San Marco per il miglior film ricreativo per l’adolescenza)
    HISTORIA ŻÓŁTEJ CIŻEMKI / LA STORIA DEI PICCOLI SANDALI GIALLI reż. Sylwester Chęciński (14^ Mostra del film per ragazzi; Osella d’argento per i film ricreativi per l’infanzia)
  • 24^ Mostra Internazionale d’Arte Cinematografica, 1963
    MILCZENIE reż. Kazimierz Kutz (w konkursie głównym)
    GODZINA PĄSOWEJ RÓŻY / RITORNO ROMANTICO reż. Halina Bielińska (Gran premio della 15^ Mostra del film per ragazzi)
    O DWÓCH TAKICH CO UKRADLI KSIĘŻYC / I DUE LADRI DELLA LUNA reż. Jan Batory (15^ Mostra del film per ragazzi)
    DWAJ RYWALE / I DUE RIVALI reż. Zbigniew Czernelecki (15^ Mostra del film per ragazzi)
    PIERWSZY KROK / PRIMI PASSI reż. Kazimierz Karabasz (14^Mostra del film documentario)
    HAŁDY / HALDY reż. Janusz Kidawa (14^ Mostra del film documentario)

Kino według Leo Ortolaniego

0

Choć najważniejszym dziełem Leo Ortolaniego jest seria „Rat-Man”, będąca prawdziwym kamieniem milowym włoskiego komiksu, na przestrzeni wielu lat autor ten stworzył niemałą liczbę innych historii, często (choć nie zawsze) związanych z uniwersum, w którym rozgrywają się przygody jego najsłynniejszej postaci. W większości przypadków są to parodie wielkich hitów współczesnego kina, takich jak saga „Gwiezdne Wojny” czy „Harry Potter”, nie zapominając o klasyce sprzed dziesięcioleci.

Będąc wielkim pasjonatem kina, Ortolani rysował swoje pierwsze parodie, w tym komiksową wersję „Szczęk” Stevena Spielberga, już jako nastolatek. Inne przeróbki znanych filmów sięgają końca lat 80. – są to „Jorango” (parodia „Rambo”) oraz „Il Cercatore” („Poszukiwacz”  -opowieść, która mieszała „Indianę Jonesa” z fantasy à la Tolkien). Dzieła te nie są specjalnie dojrzałe ani pod kątem rysunków, ani fabuły, jednak widać w nich ogromną pasję młodego rysownika do siódmej sztuki. W 1989 roku Leo narysował pierwszą przygodę Rat-Mana, będącą oczywistą parodią Batmana, zainspirowaną filmem Tima Burtona z tego samego roku. W latach 1995-97 w samodzielnie wydawanej przez autora serii „Rat-Man” ukazywały się inne komiczne przeróbki, takie jak „Dal futuro!” („Z przyszłości!”, parodia „Terminatora”) czy „The R-File” (zabawny hołd dla niezwykle popularnego w tamtych latach serialu „Z Archiwum X”).

W latach 90. Ortolani wydał wreszcie swą parodię filmu Spielberga, zatytułowaną „Squalo” (czyli „Rekin”, 1996), a także „La lunga notte dell’investigatore Merlo” („Długą noc detektywa Merlo”, 1997). Ten ostatni komiks powstawał jako parodia gatunku noir, zainspirowana głównie filmem Carla Reinera „Umarli nie potrzebują pledu” (z kolei nazwisko głównego bohatera, Merlo, wzorowane jest na Philipie Marlowe, słynnym detektywie stworzonym przez Raymonda Chandlera). Wraz z rozwojem fabuły „Długa noc…” zamienia się jednak w ukłon w stronę absolutnej klasyki kina, jaką jest „Casablanca” Michaela Curtiza.

W kolejnych latach Ortolani, już jako pierwszoplanowy autor wydawnictwa Panini, stworzył wiele innych parodii znanych filmów i seriali. Często były to pojedyncze odcinki drukowane w dwumiesięczniku „Rat-Man”, jak np. „Operazione Geode” („Operacja Geoda”, parodia przygód agenta 007), „Cinzia la barbara” („Cinzia barbarzynka”, wzorowana na „Conanie barbarzyńcy” Johna Miliusa), “Rat Man: 1999” (zainspirowany brytyjskim serialem z lat 70., „Kosmos 1999”) lub „La gabbia” („Klatka”, parodia „Star Treka”). Piękny hołd złożony „2001: Odysei kosmicznej” Arthura C. Clarke’a i Stanleya Kubricka, zatytułowany „La Sentinella” („Strażnik”), wydany został oczywiście w 2001 roku, a w 2004 ukazał się „Rat-Max”, parodia trylogii „Matrix”. Bohaterem wszystkich tych opowieści jest sam Rat-Man, a większość z nich jest częścią continuity (ciągłości fabularnej) głównej serii komiksowej.

Wiele innych filmowych parodii ukazało się w osobnych tomach, tak jak słynne „Star Rats” (będące oczywiście parodią „Gwiezdnych Wojen”), wydane w 1999 roku, czy „Il Signore dei Ratti” („Władca Szczurów”), zainspirowany tolkienowską trylogią Petera Jacksona, opublikowany w roku 2004. Kontynuacją sagi „Star Rats” były kolejne trzy epizody (w których Ortolani parodiował prequelową trylogię George’a Lucasa) w latach 2005, 2014 i 2015. Ciekawym eksperymentem był komiks w 3D „Avarat”, który ukazał się w 2010 roku i był oczywiście oparty na „Avatarze” Jamesa Camerona, natomiast w roku 2012 wydany został „Allen”, parodia sagi „Obcy” Ridleya Scotta, a w szczególności filmu „Prometeusz”, który pojawił się w kinach kilka miesięcy wcześniej. Wszystkie te historie, choć osadzone w innych fikcyjnych uniwersach, wciąż przedstawiają jako głównych bohaterów Rat-Mana i inne postaci z głównej serii – a przynajmniej ich alternatywne wersje.

W roku 2007 Ortolani wydał na łamach „Rat-Mana” dwuczęściową opowieść „299+1”, czyli humorystyczną wersję słynnego komiksu Franka Millera z 1998 roku „300” i jeszcze bardziej znanego filmu Zacka Snydera. W tym przypadku – nawet bardziej, niż w poprzednich dziełach – widoczna jest miłość Leo do pierwowzorów swoich komiksów, które reinterpretuje w sposób ironiczny i zdecydowanie niebanalny. Historia ta, zrealizowana w formacie „widescreen” identycznym jak w powieści graficznej Millera, została później wydana w kolorze i w dużym formacie; do dziś jest to być może – z grafi cznego punktu widzenia – najpiękniejsze dzieło Leo Ortolaniego. Spośród innych parodii, które ukazały się pierwotnie na łamach serii „Rat-Man”, warto wspomnieć o trylogii „Il grande Magazzi” („Wielki Magazzi”, zainspirowany „Harrym Potterem”, ale i sagą „Zmierzch”), wznowionej później w osobnym tomie, a także o „Ratto” (kolejnej parodii „Rambo”), „I sacrifi cabili” („Zbytecznych”, opartych na filmie „Niezniszczalni” z 2010 roku) czy jeszcze o „The Walking Rat” (jest to oczywiście parodia serialu „Żywe trupy”). W 122 numerach „Rat-Mana”, które ukazały się w latach 1997-2017 nie brakuje też wielu innych hołdów dla kina z różnych epok: niejedna okładka wzorowana jest na słynnych filmach, takich jak „Egzorcysta”, „Ojciec chrzestny”, „Powrót do przyszłości” czy zdecydowanie późniejsze „Avengers”.

Począwszy od roku 2012 Leo udostępniał na swoim blogu „CineMah” wiele komiksowych recenzji filmów, które właśnie się ukazywały, skupiając się głównie na produkcjach science fiction i superbohaterskich. Recenzje te, często mocno ironiczne czy wręcz sarkastyczne, zostały później zebrane w tomie „Il buio in sala” („Ciemno na sali”) w 2016 roku. W ostatnich latach Ortolani powrócił do uniwersum „Star Rats”, tworząc składającą się z sześciu zeszytów miniserię „Eredità” („Dziedzictwo”, 2020), której źródłem inspiracji była najnowsza kinowa trylogia „Gwiezdnych Wojen”. W roku 2021 ukazała się druga sześcioczęściowa mini-seria, „Matana”, będąca hołdem dla klasycznych „spaghetti westernów” Sergia Leone. Jednocześnie w latach 2020-21 Leo powrócił do korzeni, publikując narysowane od nowa wersje „Jorango” (pod nowym tytułem „Rango”) i „Il Cercatore”.

foto: Sławomir Skocki, Tomasz Skocki

***

Interesuje Cię historia włoskiego komiksu? Kliknij tutaj, aby przeczytać więcej artykułów z serii „Komixando”.

Karnawał, maska, konfetti

0

Styczeń i luty są miesiącami kojarzonymi z karnawałem, czyli okresem przyjęć i zabaw, poprzedzającym wielki post, w czasie którego duchowo przygotowuje się do Wielkanocy. Jednym z elementów najbardziej charakterystycznych dla karnawału są maski noszone dla zabawy przez uczestników przyjęć organizowanych w tym czasie. Maski mają w sobie pewną tajemnicę, ponieważ ukrywają oblicze tego, kto je nosi. Owa tajemniczość karnawałowych rytuałów odpowiada etymologiom słów powiązanych z tym czasem, które często są niepewne, trudne do wyjaśnienia i często tłumaczone w błędny sposób.

Karnawał
Słowo karnawał odnosiło się początkowo do dnia poprzedzającego wielki post, czyli dnia, w którym przestawało się jadać mięso. Teraz owa nazwa odnosi się do całego okresu poprzedzającego wielki post, czyli czasu przyjęć, kiedy z pewnością nie odmawia się sobie mięsa. Tradycja jednak została zachowana w samej nazwie, która w rzeczywistości jest złożeniem dwóch innych słów łacińskich: carnem (od caro „mięso”) i levare (tu: „usuwać”). Łaciński zwrot carnem levare oznaczał więc „usuwać mięso” i odnosił się bezpośrednio do religijnego zwyczaju zaprzestania spożycia mięsa wraz z początkiem wielkiego postu. Levare poprzez asymilację stało się później levale i ostatecznie zostało złączone z już włoskim słowem carne, tworząc carnevale. W języku polskim, choć funkcjonuje słowo „karnawał”, istnieje również rodzimy ekwiwalent „mięsopust”, który stanowi prawie dosłowne tłumaczenie carnevale.

Maska
Niezwykle ważnym przedmiotem jest również maska, którą każdy uczestniczący w przyjęciu karnawałowym koniecznie musi nosić. Maska jest jednocześnie czymś, co w literaturze funkcjonuje jako symbol, ponieważ służy do ukrycia swojego oblicza. Prawie imitując funkcję maski, sama jej nazwa jest wystarczająco enigmatyczna i ukrywa swoje pochodzenie. Istnieją przeróżne teorie na ten temat. Jedna, uważana dziś za nieprawdziwą, mówi, że słowo to pochodzi od arabskiego mashara (błazen). Inne teorie sugerują pochodzenie indoeuropejskie i wywodzą maskę od *maska, które jest zrekonstruowanym słowem z zachodniego pragermańskiego, które miałoby znaczyć siatkę, która zakładana by była na twarz jako ochrona przed pyłem i piachem. Słowo to miałoby zostać zapożyczone do łaciny i ze względu na skojarzenie osoby noszącej siatkę do istot z wyobraźni, otrzymałoby znaczenie „wiedźma”. Potem miałoby pojawić się także znaczenie, które znamy wszyscy dziś, a zachowane we włoskim słowie maschera, które miałoby pochodzić od wariacji słowa z dźwiękiem „r”. Innym wytłumaczeniem może być pochodzenie od słowa *mask-, które miałoby pochodzić z jakiegoś języka przedindoeuropejskiego (były to języki używane na terenie Europy przed językami pochodzącymi od praindoeuropejskiego) i oznaczałoby „czarny”, a słowo masca odnosiłoby się wtedy do czynności malowania twarzy na czarno. Do języka polskiego słowo „maska” przybyło z języka włoskiego poprzez francuskie masque. Jednak poza tą informacją, wszystkie inne, które odnoszą się do etymologii, są bardzo niepewne a prawdziwe źródło owego słowa pozostaje „zamaskowane”.

Konfetti
Na różnych przyjęciach karnawałowych, ale nie tylko, bo także w czasie sylwestra zazwyczaj rzuca się w powietrze malutkie kawałeczki kolorowego papieru, które w języku włoskim nazywają się confetti (lub coriandoli), a po polsku, gdzie słowo to zostało zapożyczone z włoskiego „konfetti”. Skąd jednak wzięła się ta tradycja? Aby to wytłumaczyć pomoże nam oczywiście etymologia. Słowo confetti pochodzi od łacińskiego confectus tj. imiesłowu przeszłego przymiotnikowego od conficere („robić, produkować, zbierać”). W średniowieczu to słowo było używane w odniesieniu do m.in. suszonych owoców otoczonych miodem, a jak czytamy u Boccaccia, confetti były słodyczami z gotowanego cukru, którym otoczone były migdały albo pistacje lub coś innego. Pod koniec XVI wieku Giovanvettorio Soderini poświadcza użycie konfetti zrobionych z ziaren kolendry obtoczonych cukrem (stąd druga włoska nazwa coriandoli – ziarna kolendry), które rzucało się dla zabawy w czasie karnawałowych przyjęć. A małe kawałeczki papieru, które dziś wyrzucamy w przestrzeń, są tym, co zostało nam z tamtej tradycji.

Grupa Sirmax – włoska technologia zakorzeniona w Polsce

0

Grupa Sirmax z siedzibą w Cittadella (prow. Padwy) jest jednym z pierwszych na świecie i pierwszym niezależnym europejskim producentem mieszanek polipropylenowych, technopolimerów, mieszanek poużytkowych i biomasy, wykorzystywanych w różnych branżach: motoryzacyjnej, AGD, energetycznej gospodarstwa domowego, elektrycznej, elektronicznej, budowlanej, meblarskiej. O sukcesie tej włoskiej firmy, która ma w Polsce dwa ważne zakłady, rozmawiamy z Massimo Pavinem, prezesem Grupy Sirmax.

Czy może nam pan powiedzieć kilka słów o Sirmax?

Działająca od lat 60. firma posiada 13 zakładów produkcyjnych: sześć we Włoszech, dwa w Polsce (otwarte w 2006 i 2019), jeden w Brazylii (2012), dwa w USA (2015 2020), dwa w Indiach (2017), biuro sprzedaży w Mediolanie, oddziały zagraniczne we Francji, Hiszpanii i Niemczech. Sirmax zdobył znaczące udziały w rynku europejskim, obu Ameryk i azjatyckim, stając się tym samym globalnym producentem na rynku międzynarodowym. Naszymi klientami są Whirlpool, Bosch- Siemens, Electrolux, Karcher, Philips, Honeywell, ABB, Technogym, Stellantis, Volkswagen Group, Daimler, De’ Longhi, Haier, BMW, Audi. W 2021 roku grupa Sirmax odnotowała obroty w wysokości 480 milionów euro, zatrudnia ponad 800 przedstawicieli na całym świecie. Nazwa Sirmax powstała w wyniku połączenia dwóch innych: „Sirte” i „Maxplast”. Od 1999 r. Sirte i Maxplast działają pod wspólną własnością, po fuzji obu firm, pod nazwą Sirmax Spa (S.A.). Od 2004 roku rozpoczęto wdrażanie strategii wzrostu do poziomu globalnego: począwszy od nowego zakładu we Włoszech w Tombolo (prow. Padwy), który zaczął produkcję zdywersyfikowanego asortymentu polimerów inżynieryjnych, aż do otwarcia nowych oddziałów sprzedaży w Hiszpanii, Francji i Niemczech; od inauguracji Sirmax Polska w 2006 roku, do uruchomienia nowego zakładu produkcyjnego Sirmax do Brasil w Jundaì (San Paolo); od powstania Sirmax North America w Anderson (Indiana) w 2015 roku, po przejęcie fabryk Nord Color, włoskiego friulijskiego leadera w projektowaniu i produkcji specjalnych technopolimerów. W 2019 roku wybudowano drugi polski zakład w Kutnie, za to w roku 2020 przyszła kolej na drugą fabrykę w USA, w całości poświęconą obróbce tworzyw sztucznych pochodzących z recyklingu oraz na przejęcie Smart Mold, spin off-owego przedsiębiorstwa Uniwersytetu w Padwie – firmy inżynierskiej – objętej programem rozwoju i optymalizacji procesów produkcyjnych, mającej m.in. współdziałać z klientami w celu projektowania produktów poprzez wsparcie dla techniki formowania wtryskowego, zarówno w zakresie dotyczącym samego procesu, jak i produkowanych materiałów.

  

Laboratorium Smart Mold, spin off Uniwersytetu w Padwie

Jak ewoluował rynek tworzyw sztucznych w ostatnich latach, wziąwszy pod uwagę potrzebę tworzenia produktów zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju?

Sirmax wszedł do branży tzw. zielonych tworzyw sztucznych w 2019 roku, przejmując SER, wysokiej jakości włoskie systemy w sektorze regeneracji poużytkowej tworzyw sztucznych, oraz MICROTEC, producenta kompostowalnych lub biotrwałych mieszanek, działającego głównie w sektorze folii opakowaniowych. W ten sposób firma jest w stanie sprostać wszystkim dyktatom zrównoważonego rozwoju, które dotyczą nie tylko produktów, ale obejmują także procesy, zarządzanie, waloryzację terenów, planowania przestrzennego, wzmacnianie kapitału ludzkiego. Rynek tworzyw sztucznych bardzo się rozwinął w ostatnich latach, wszyscy przedsiębiorcy zrozumieli, że zrównoważony rozwój jest nie tylko moralnym obowiązkiem i koniecznością, ale także czyni ich bardziej konkurencyjnymi. Dziś producenci samochodów lub sprzętu gospodarstwa domowego częściej proszą swoich dostawców o tworzywa sztuczne na bazie produktów pochodzących z recyklingu, nie zaś o te pierwotne. Ponadto wszyscy uczestnicy łańcucha dostaw zwracają uwagę na cały cykl życia samochodu czy urządzenia, skupiając uwagę, już na etapie projektowania, na dbanie o zasady zrównoważonego rozwoju podczas tworzenia produktu.

Ostatecznym celem stała się prawdziwa rynkowa cyrkulacja, w której produktom daje się coraz to nowe życia. Jeśli chodzi o materiał z recyklingu, to wygrywa on jeśli jest odpowiednio dostosowany, uszlachetniony. Oznacza to, że może mieć właściwości podobne lub wręcz identyczne z cechami pierwotnych tworzyw sztucznych. W tym miejscu do gry wchodzą badania, w które trzeba inwestować, znacznie więcej niż miało to miejsce w przeszłości. Sirmax koncentruje się właśnie na badaniach naukowych, starając się opracowywać produkty z części pochodzących z recyklingu, które są antybakteryjne, ogniotrwały (odporny na ogień), mają taką samą odporność na uderzenia jak pierwotny plastik i są bezwonne. Właśnie dzięki researchowi Sirmax może teraz mówić o tzw. upcyklingu, koncepcji wykraczającej poza zwykłą ideę recyklingu: jest to ponowne wykorzystanie wyrzuconych przedmiotów lub materiałów w taki sposób, aby powstał produkt o jeszcze wyższej jakości lub wartości niż sam oryginał.

Massimo Pavin, prezes i CEO

Jaki będzie plastik przyszłości?

Produkcja w fabryce Kutno 2

Będzie pochodził z recyklingu i nadawał się do kolejnego. Przyczyni się do zmniejszenia produkcji CO2 i do tworzenia coraz lżejszych podzespołów w sektorze motoryzacyjnym czy AGD. Sirmax ma już w swoim portfolio produktów kilka związków, które przyczyniają się do redukcji emisji CO2. Zleciliśmy firmie Spinlife, spin-off Uniwersytetu w Padwie, badanie oceny cyklu życia (Life Cycle Assessment) dwóch mieszanek polipropylenowych przeznaczonych dla sektora motoryzacyjnego i AGD: Isofilu, produkowanego z pierwotnego polipropylenu oraz Green Isofilu, zawierającego polipropylen z recyklingu „Serplene”. Oba produkty są mieszane z wypełniaczami mineralnymi, barwnikami i innymi dodatkami w różnych proporcjach. Stosując pokonsumencki polipropylen odzyskany z recyklingu, jako częściowy zamiennik pierwotnego, uzyskuje się znaczną redukcję w prawie wszystkich branych pod uwagę kategoriach negatywnego wpływu na środowisko. W szczególności, w zależności od zawartości frakcji poddanej recyklingowi w Green Isofil, emisje dwutlenku węgla można zmniejszyć o połowę, w porównaniu z produktem pierwotnym. Na podstawie tych działań, kierując propozycje asortymentu materiałów dla klientów można dążyć do większej dbałości o środowisko.

Etap produkcyjny mieszanek bioaktywnych Microtec

Jaką rolę na arenie międzynarodowej odgrywają włoskie i polskie firmy działające w tym sektorze?

Mogę opowiedzieć o roli Sirmax. Staliśmy się największym niezależnym producentem mieszanek polipropylenowych w Europie i piątym na świecie. Dużo zainwestowaliśmy w umiędzynarodowienie przedsiębiorstwa, aby skrócić łańcuchy dostaw i dzięki temu mamy zregionalizowaną i zaufaną sieć dostaw. To pozwoliło nam, szczególnie w ostatnich latach kryzysu pandemicznego i surowcowego, być bardziej elastycznymi niż duże koncerny i bardziej niezawodnymi niż mali dostawcy. Uważam, że tylko ze średniej wielkości strukturą, ale przy jednoczesnej elastyczności, szybkości i byciu blisko klienta, możemy odgrywać wiodącą rolę na świecie w tej branży.

Jak ważne są inwestycje Sirmax w Polsce?

Polska zawsze była strategicznym miejscem dla firmy Sirmax, od 2006 roku, kiedy wybudowaliśmy nasz pierwszy zakład typu greenfield, Sirmax Polska, zaawansowany technologicznie zakład produkcyjny w specjalnej strefie ekonomicznej w Kutnie koło Łodzi, przeznaczony do produkcji mieszanek polipropylenowych. W 2019 roku wybudowano drugi polski zakład, również w Kutnie, obok pierwszego, dedykowany produkcji elastomerów termoplastycznych z linii Xelter, do mieszanek technicznych, samogasnących i specjalnych technopolimerów. Pierwszy zakład o powierzchni 52 tys. metrów kw. (20 tys. m2 powierzchni produkcyjnej), jest zarazem największy w całym koncernie, jest w stanie produkować 85 tysięcy ton tworzyw sztucznych rocznie dla sektora motoryzacyjnego i AGD. Drugi zakład, dwunasty co do wielkości w koncernie, o powierzchni produkcyjnej 12 500 metrów kwadratowych, w całości dedykowany jest nowym produktom z rodziny Xelter. Łącznie w dwóch polskich zakładach zatrudnionych jest 130 pracowników. Bardzo zależy nam na Polsce, jej centralnym położeniu logistycznym i tym, że jest naszym przyczółkiem w kierunku Europy Wschodniej.

Granulat Sirmax

Dwa lata Covidu, a teraz wojna, wywołały negatywne skutki w wielu branżach przemysłu, jaka jest sytuacja w sektorze tworzyw sztucznych?

Nie mogę powiedzieć, że świat tworzyw sztucznych przez to wszystko nie ucierpiał. W obliczu Covidu zadaliśmy sobie pytanie, czy zatrzymać, czy też kontynuować rozpoczęte już inwestycje. Zdecydowaliśmy się jednak kontynuować, wzmocnieni szeregiem analiz rynkowych i pocieszających wskaźników, a także dzięki stabilności fi nansowej koncernu, która również odzwierciedla koncepcje zrównoważonego rozwoju i przejrzystości. Ta strategia nam się opłaciła. Rok 2020 okazał się wzrostowy pomimo pandemii Covid-19, dzięki silnemu ożywieniu zamówień w drugim półroczu. Potem nadszedł kolejny rok, który przeszedł wszelkie nasze oczekiwania, ze wzrostem z poziomu 300 mln przychodów w 2019 r. do 480 mln w 2021 roku. W sumie, inwestycje zrealizowane przez Grupę Sirmax w 2021 r. wyniosły około 24 mln euro: 12 z nich dotyczyło wzmocnienia obszaru Zielonej Gospodarki.

Pozostałych 12 dotyczyło nowego zakładu produkcyjnego w Stanach Zjednoczonych, co dopełnia łączną kwotę inwestycji, która od 2020 roku wyniosła około 30 milionów. W 2021 r. zatrudniono również 100 nowych osób, co dało łączny wzrost liczby pracowników z 700 do 800 na całym świecie. Nasze inwestycje oraz uprzywilejowanie zregionalizowanych i lojalnych łańcuchów dostaw sprawiły, że zdobyliśmy udziały w rynku. Byliśmy blisko klienta z dostawami, produktami ad hoc i zaawansowanymi technologicznie usługami, zawsze biorąc pod uwagę długoterminową perspektywę, budując wszystko z rozwagą i rozsądkiem. Obawy o przyszłość pozostają. Scenariusz geopolityczny, koszty energii i surowców mogą zmniejszyć popyt. Nie mam obaw o bezpośredni negatywny wpływ na Sirmax: nasze łańcuchy dostaw są zróżnicowane i pozwalają nam na budowanie zapasów zaopatrzenia. Niepokoi nas jednak pośredni wpływ na naszych klientów końcowych, w szczególności z sektora motoryzacyjnego, który jest szczególnie narażony i już osłabiony długotrwałym brakiem mikroprocesorów na rynku.

Lamborghini Diablo 6.0 Spóźnione auto Diabolika

0

Nikomu nie życzę tego uczucia, jakiego właśnie doświadczam. Zdarza się ono tym, którzy zbyt długo zwlekają z wprowadzaniem w życie jakiegoś pomysłu, w moim przypadku pomysłu na poniższy tekst. Pojawił się on kilka lat temu wraz z zakupem prezentowanego modelu Lamborghini Diablo. Moje skojarzenie było natychmiastowe [tu przepraszam pana Tomasza za wchodzenie w jego kompetencje jako redakcyjnego eksperta od komiksów] – to przecież idealny samochód dla tak niebanalnego przestępcy jak Diabolik. Po obejrzeniu ekranizacji tego komiksu „Danger: Diabolik” z 1968 w reżyserii Mario Bavy, długo zastanawiałem się kto w ewentualnym remake’u powinien zagrać rolę głównego bohatera [wtedy John Phillip Law], a tym bardziej, która aktorka byłaby w stanie dorównać zjawiskowej Marisie Mell jako Eva Kant. Tymi rozważaniami miało się pierwotnie kończyć nasze dzisiejsze spotkanie, aż tu dowiaduję się, że w grudniu 2021 wchodzi do kin nowa produkcja „Diabolik” z Lucą Marinellim oraz „Miss Italia 2008” Miriam Leone. Nie pozostaje więc nic innego jak pójść do kina i przekonać się na ile trafnie reżyserzy Manetti Bros. dobrali aktorów. Tak na marginesie Diablo zagrało drobny, ale jak przystało na film o agencie 007 widowiskowy epizod w „Die another day”.

Sama postać Diabolika nie jest w Polsce zbyt dobrze znana, stworzyły ją Angela i Luciana Giussani, kobiety wyprzedzające swoje czasy, w latach 50. XX w., kiedy na ulicach Mediolanu wielką rzadkością i sensacją był widok kobiety za kierownicą samochodu, Angela posiadała już uprawnienia pilota lotnictwa! Siostry większość swojego życia zawodowego poświęciły prowadzeniu wydawnictwa Astorina i kolejnym opowieściom o Diaboliku. Na ile inspiracją dla autorek był francuski „Fantomas”* [wydawany od 1911] trudno powiedzieć, gdyż obie postacie to genialni, stosujący wyrafinowane gadżety złodzieje, są również – no cóż, bezwzględnymi zabójcami. Diabolik nigdy nie używał broni palnej, potrafi ł jednym ciosem lub chwytem rodem z Dalekiego Wschodu obezwładnić swoją ofi arę, nie gardził także ostrzami oraz wszelkiego typu truciznami, czy substancjami chemicznymi, a po każdej akcji ukrywał się w jednej z wielu rozsianych po świecie pomysłowo zakamuflowanych rezydencji.

Pierwszy komiks z tekstem Angeli i rysunkami Angelo Zarcone „Król terroru” pojawił się w sprzedaży w listopadzie 1962 i kosztował 150 lirów [dzisiaj za dobrze zachowany egzemplarz trzeba zapłacić nawet 8 tys. euro]. Parę miesięcy później ukazał się kolejny zeszyt w całości stworzony i wydany przez kobiety. Dopiero w tym kontekście zaskakuje fakt, że to właśnie one wybrały auto później już nierozerwalnie związane z naszym bohaterem, najpiękniejsze angielskie coupé Jaguar E-Type, o którym podobno sam Enzo Ferrari powiedział „To jest najpiękniejszy samochód, jaki kiedykolwiek powstał”, przyznacie – trudno o lepszą rekomendację. Gdyby jednak Lamborghini Diablo zawdzięczające swoją nazwę bykowi [a jakże], który 11 lipca 1869 w Madrycie dzięki swojej agresywności i odwadze stoczył wręcz epicką walkę z torreadorem El Chicorro, powstało niemal 30 lat wcześniej sądzę, że byłoby idealnym narzędziem w rękach Diabolika.

Jednak projekt P132, jak nazwano następcę wysłużonego modelu Countach, zaczął kiełkować dopiero pod koniec 1984 i był pomysłem fi nansującego fi rmę od 1980 Patricka Mimrana. Nowy właściciel po ciężkich dla supersamochodów latach 70., unowocześnił fabrykę w Sant’Agata powierzając jej kierownictwo Emile Navaro. Zdecydowanie poprawiono jakość aut, a nawet znalazły się środki na wprowadzenie nowego modelu [choć raczej była to kolejna ewolucja Urraco] Jalpa 350. Głównym zadaniem P132 było dotarcie do „Klubu 200 Mph”, czyli znaleźć się w gronie aut osiągających ponad 315 km/h [200 mil]. Sandro Munari na torze Nardo, tym lekko podrasowanym autem pojechał aż 340 km/h, tak więc P132 spełniło oczekiwania konstruktorów. Zanim do tego doszło prace trwały ponad 5 lat i pochłonęły 6 miliardów lirów, co przerosło możliwości Miriama, który w 1987 zdecydował się odsprzedać Nuova Automobili Ferrucio Lamborghini Chryslerowi. Amerykanie pod wodzą Toma Gale’a z Chrysler Styling Center postanowili ucywilizować i złagodzić pierwotną wersję nadwozia projektu M. Gandini, co ostatecznie włoski stylista zaakceptował. Przy tak olbrzymich nakładach dziwi jednak fakt, że nowy samochód zaprezentowany w 1990 w Monte Carlo otrzymał praktycznie niezmieniony silnik Countach’a. Nie była to jednak jakaś tam V12, lecz jedna z najlepszych konstrukcji jakie stworzył Giotto Bizzarrini, co marketing fi rmy dyskretnie podkreślił, umieszczając na osłonie silnika rząd cyfr wskazujących kolejność załączania się wszystkich 12 cylindrów.

Diablo przez 10 lat produkcji stale podlegało modernizacjom, pojawiały się jego kolejne wersje w tym jedna bardzo unikatowa VTR [3 szt.], która była składakiem z zapasów magazynowych części, z jakich montowano wszystkie dotychczasowe wersje. W 1993 w modelu VT pojawił się napęd 4×4, co czyniło go jednym z pierwszych superaut, gdzie zastosowano takie rozwiązanie, pierwszym było Porsche 959 z 1986 oraz już nam znane Bugatti EB110 [Gazzetta It. 74]. Mimo tego jak w typowy dla siebie sposób J. Clarcson stwierdził, że „Diablo do setki rozpędzało się… raz”, znalazło jednak wielu chętnych nabywców.

Szybko także okazało się, że Chrysler nie rozumiał koncepcji istnienia tego, w ich odczuciu, zbyt egzotycznego włoskiego producenta. W 1998 Lamborghini przechodzi w ręce Audi, które od razu myśli o następcy Diablo, jednak jeszcze do 2001 powstają odświeżone przez Luca Donckerwolke’a wersje Diablo’99, GT, GTR oraz Diablo 6.0. w sumie ok. 800 egz., a wśród nich „jednorożec” Diablo Classico Italia stworzone przy współpracy 23 włoskich firm. Wersje z czasów Audi były technicznie bardziej zaawansowane od poprzedników, posiadały ABS, wraz z nową instalacją elektroniczną system zarządzający pracą silnika oraz nadwozie z włókna węglowego. Jednak nieuchronnie zbliżający się moment zakończenia produkcji Diablo skłaniał producenta do szukania oszczędności, na przykład przednie lampy po face liftingu pochodziły z Nissana 300ZX (Z32). To mocno kontrastuje z początkami produkcji tego modelu, kiedy jako opcje oferowano: tylny spojler [4500 $], zestaw dedykowanych walizek [2600 $] lub zegar renomowanej szwajcarskiej firmy Breuget za 10500 $, na który zdecydowało się około 50 klientów.

Przez ostatnie 20 lat świat się zmienił nie do poznania i olbrzymia ilość włoskich firm mimo swojej renomy, prestiżu, rozpoznawalności jest obecnie własnością zagranicznych inwestorów. Ze smutkiem patrzę jak kraj ludzi kreatywnych, pełnych innowacyjnych i niebanalnych pomysłów, lider designu i mody, słynny ze swojej kuchni i jej produktów pozwolił, by lista tych firm stała się aż tak długa. Przytoczę tylko kilka przykładów: Pirelli [Chiny], Magneti Marelli [Japonia], Pininfarina [Indie], Barilla [USA], Baci Perugina i San Pellegrino [Szwajcaria], Algida [Holandia], Parmalat [Francja]. Ikony mody także rozsiano po świecie: Bulgari, Fendi, Gucci wszystkie należą do Francuzów, Lumberjack [Turcja], a La Perla tak jak Ducati jest kontrolowana przez Niemców. Dalej: Indesit [USA], a nawet ENEL [49% Rosja] i Telecom Italia [USA]. Mam jedynie nadzieję, że ci wszyscy inwestorzy nie zapomną, co znaczy „Made in Italy”, tak jak nie zrobiła tego Grupa Volkswagen [Audi] stwarzając Lamborghini warunki do rozkwitu, jakiego Włosi z Sant’Agata Bolognese nigdy wcześniej nie mieli.

Miłośnicy komiksów i motoryzacji mają do wyboru całkiem sporo tytułów np. „Grand Prix”, „The Art of War: Five Years in Formula One” czy „Hot Rods and Racing Cars”, jednak pozycją obowiązkową jest francuska seria „Michel Vaillant”, gdzie od 1959 r. na kartach 80 zeszytów możemy śledzić przygody kierowcy wyścigowego, tytułowego M. Vaillant’a. Gdy poszukacie trochę dokładniej, zaskoczy was jak wielki i namacalny wpływ miała ta postać na rzeczywisty „Świat czterech kółek”.

Model wykonany jest z niemiecką precyzją przez AUTOart, w typowym dla Lamborghini krzykliwym kolorze, a co ważniejsze podobno żółte samochody są…najszybsze!

* Fantomas przemieszczał się wciąż zachwycającym Citroenem DS. Gdyby moja kolekcja nie ograniczała się wyłącznie do aut włoskich, déessa [fr. bogini] na pewno by się w niej znalazła, szukam tylko pretekstu.

Lata produkcji: 2000-2001
Ilość wyprodukowana: 338 + 45 [6.0 SE]
Silnik: V-12 60°
Pojemność skokowa: 5992 cm3
Moc/obroty: 542 KM / 7100
Prędkość max: 330 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h: 3,9
Liczba biegów: 5
Masa własna: 1625 kg
Długość: 4470 mm
Szerokość: 2040 mm
Wysokość: 1105 mm
Rozstaw osi: 2650 mm

Alessandro Parrello: „kino to najwspanialszy sposób na oderwanie się od życia”

0

Włoski aktor, reżyser i producent fi lmowy, mieszka w trullo w Apulii i dzieli swoje życie zawodowe między Włochy i Stany Zjednoczone. Jego najnowszy film krótkometrażowy „Nikola Tesla, człowiek z przyszłości”, którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku 16 maja 1888 roku, opowiada historię serbskiego wynalazcy. W grudniu ubiegłego roku film został zaprezentowany w Warszawie w ramach 15. edycji Grand Off im. Witolda Kona, Najlepsze Niezależne Krótkie Filmy Świata.

Teslę poznajemy w momencie, gdy prezentuje publiczności innowacyjny silnik asynchroniczny prądu przemiennego, który na zawsze zmieni świat i rozwój technologii. Film jest międzynarodowym wieloplatformowym projektem nakręconym z myślą o zwykłych projekcjach kinowych i projekcjach w wirtualnej rzeczywistości 3D. Wersja wirtualna została nakręcona za pomocą systemu 3D z punktu widzenia głównego bohatera, dzięki temu możliwe jest wejście w rolę Tesli i doświadczanie na własnej skórze eksperymentów przedstawionych w filmie.

Film zadebiutował w sekcji Alice nella Città na Festiwalu Filmowym w Rzymie w 2020 roku w oficjalnej selekcji i po ponad roku nadal pokazywany jest na festiwalach. Do tej pory zdobył łącznie 22 nagrody, w tym za najlepszy fi lm krótkometrażowy na Hollywood Gold Awards, 2 nagrody na Digital Media Fest 2021 i wyróżnienie specjalne w Pradze i w Rosji. W styczniu fi lm ukazał się na platformie Rai Play, dzięki czemu będzie mogła go docenić szersza publiczność, nie tylko ta, uczestnicząca w festiwalach.

Reżyseria nie była twoim pierwszym wyborem, jak wyglądała twoja ścieżka kariery?

Wykonywałem wiele różnych prac w życiu. W świecie rozrywki, zanim zostałem aktorem, zaczynałem jako statysta w różnych programach telewizyjnych. Dopiero po tym doświadczeniu zapisałem się do szkoły teatralnej, którą polecił mi jeden z kolegów. Uczyłem się też u Michaela Margotty, amerykańskiego aktora, który dużo pracuje we Włoszech. Muszę powiedzieć, że bardzo skorzystałem z jego warsztatu. Wiele rzeczy bardzo przydaje mi się dzisiaj, kiedy pracuję z aktorami. Kolejne doświadczenia to udział jako statysta w filmach „Gangi Nowego Jorku”, który był kręcony we Włoszech, i w „The Sin Eater” z Heathem Ledgerem. Za każdym razem, kiedy pomyślę, że jechałem z nim jednym samochodem, czuję dreszcz emocji. Potem miałem małą rolę w serialu telewizyjnym Elisa di Rivombrosa. Pierwsza główna rola pojawiła się w 2004 roku, w serialu „Sweet India” Riccarda Donny i po tym fi lmie pojawiły się kolejne propozycje, które w 2007 roku zaprowadziły mnie do Stanów Zjednoczonych. To było coś, o czym marzyłem od dziecka. Fascynowała mnie perspektywa wyjazdu na drugi koniec świata. Poza tym nie pracowałem wtedy zbyt wiele, więc postanowiłem zmienić swoje życie i zrealizować amerykański sen.

Dlaczego wybrałeś właśnie Nowy Jork?

Tak naprawdę chciałem pojechać do Los Angeles, ale przy okazji serialu „Sweet India” ukazał się wywiad, w którym dziennikarka zamiast napisać, że chcę wyjechać do Los Angeles, napisała, że jadę do Nowego Jorku. Potraktowałem to jako znak i zmieniłem rezerwację biletu.

Amerykański sen spełnił twoje oczekiwania?

Na początku byłem kelnerem we włoskiej restauracji na West 46th na Manhattanie i dzięki tej pracy mogłem zapłacić za lekcje angielskiego i kurs aktorstwa. Potem byłem modelem dla znanej włoskiej marki. Jednak ze względu na to, że posiadałem tylko wizę turystyczną, nie mogłem zostać w Stanach na stałe, co jakiś czas wracałem do Włoch. Pewnego dnia, kiedy byłem w Rzymie, otrzymałem e-mail z propozycją przesłuchania do filmu krótkometrażowego w Nowym Jorku, ale miałem się stawić tego samego dnia! Nie chciałem odmawiać, więc napisałem do reżysera, że jestem zajęty przesłuchaniem poza miastem i zapytałem, czy możliwe jest przeniesienie spotkania na następny dzień. Udało się! Zarezerwowałem lot w ofercie last minute i dzięki temu dostałem główną rolę w filmie krótkometrażowym i zaraz potem grałem w kolejnym, tym razem francuskim filmie. To był punkt zwrotny w mojej karierze, który pozwolił mi na otrzymanie wizy jako aktor i przyjmowanie
większej ilości zleceń.

A kiedy zrozumiałeś, że od kariery aktorskiej wolisz tę reżyserską? 

Nie był to konkretny moment. Już w wieku 16 lat kręciłem filmy kamerą super 8mm, a w liceum nagrywałem śmieszne filmy z udziałem kolegów z klasy. W 2008 roku napisałem i wyreżyserowałem swój pierwszy film krótkometrażowy „Troppo d’azzardo”, w którym bohater musiał odzyskać samochód Dune Buggy, który jego ojciec stracił grając w pokera lata wcześniej. To było ważne doświadczenie, bo to pierwszy we Włoszech film nakręcony w 4K. Pokazywano go we włoskiej prywatnej telewizji Coming Soon Television. Później nie od razu zacząłem kręcić kolejne filmy, bo bałem się że ktoś odbierze to jako chęć robienia zbyt wielu rzeczy na raz i byłem przekonany, że będę kontynuował tylko karierę aktorską. Zastanawiałem się nad tym, co naprawdę chcę robić w życiu i to doprowadziło mnie do otwarcia własnej firmy produkcyjnej. Pod koniec 2015 roku dostałem zlecenie nakręcenia filmu wideo towarzyszącego wystawie muzealnej w Stanach Zjednoczonych. Wpadłem na pomysł przekształcenia tego wideo w film krótkometrażowy zatytułowany „Il lupo del Pollino”, który okazał się sukcesem, zdobył wiele nagród i był dystrybuowany przez Rai Cinema. Po obejrzeniu tego filmu niektórzy przyjaciele i moja agentka stwierdzili, że muszę poświęcić się reżyserii. Trochę się jeszcze obawiałem, ale ostatecznie przy-
jaciele przekonali mnie do działania. Zacząłem więc od kręcenia rekonstrukcji historycznych, filmów multimedialnych różnego typu i kilku spotów modowych. Zacząłem specjalizować się w reżyserii Virtual Reality. Natomiast między 2019 a 2020 powstał film o Nikoli Tesli. Film został wyprodukowany przez moją wytwórnię filmową West 46th Films w koprodukcji z brytyjską firmą Casting The Bridge i przy wsparciu Nuovo Imaie. Ten projekt okazał się przełomowy pod wieloma względami.

Dlaczego wybrałeś właśnie Teslę na bohatera swojego filmu?
Nie wierzę w przypadki, ale to właśnie jest jego doskonały przykład! Któregoś wieczoru, rozmawiając o fizyce kwantowej z kierowniczką obsady Teresą Razzauti, zupełnie przez przypadek pojawiło się nazwisko Tesli, o którym wtedy wiedziałem znacznie mniej niż teraz. Jego nazwisko kojarzone jest przede wszystkim z samochodami elektrycznymi. Po kilku dniach Razzauti zadzwoniła do mnie mówiąc, że jestem do niego bardzo podobny. Patenty i prace teoretyczne Tesli to podstawa układu elektrycznego zasilanego prądem przemiennym, wielofazowej dystrybucji elektrycznej i silników elektrycznych zasilanych prądem przemiennym, dzięki którym Tesla przyczynił się do narodzin drugiej rewolucji przemysłowej. Natychmiast kupiłem jego biografię i zacząłem analizować postać. Zakochałem się w tym pomyśle, ponieważ odkryłem jak ciekawą historię skrywa życie tego naukowca. Musiałem się trochę zastanowić, co opowiedzieć, bo nie chciałem robić filmu dokumentalnego. Wybrałem więc opowiedzenie historii opartej na prawdziwych wydarzeniach, ale fabularyzowanej, aby przybliżyć postać Tesli tym, którzy go nie znali. Pomysł na scenariusz przyszedł mi do głowy nagle, kiedy byłem w Nowym Jorku i napisałem go w ciągu jednej nocy.

Znajdziemy w filmie elementy z realnego życia Tesli?

Ostatnia scena filmu została nakręcona w Nowym Jorku w Delmonico’s, najstarszej amerykańskiej restauracją typu steakhouse, gdzie Nikola Tesla często chodził na kolację z Markiem Twainem. Fasada budynku, w którym mieści się restauracja, jest taka sama jak w 1888 roku. W filmie zmieniliśmy wirtualnie tylko okoliczne budynki, reszta to oryginał z czasów Tesli. Udało nam się zdobyć tę lokalizację za darmo, ponieważ najpierw napisałem romantyczny list do marketingu restauracji, pytając, czy mogliby mi pomóc zrealizować marzenie o nakręceniu ostatniej części filmu w ich lokalu. Zgodzili się, dając mi do dyspozycji wnętrza i część na zewnątrz. Manager to wielki fan Tesli! Możliwość siedzenia przy stoliku, przy którym naprawdę siadał Nikola Tesla było niezwykle emocjonujące. Ponadto wszystkie efekty w filmie zostały wykonane przy użyciu prawdziwego transformatora Tesli, sprowadzonego na plan, aby odtworzyć tę samą magię, którą kiedyś stworzył naukowiec pokazując działanie pola elektromagnetycznego.

Kolejne projekty?

Film krótkometrażowy jest moim ulubionym gatunkiem, dlatego pracuję nad kolejnym. To swego rodzaju ćwiczenie o duchowym wymiarze, które zmusza cię do skoncentrowania narracji i zawarcia przesłania dla publiczności w bardzo ograniczonym czasie. Film będzie nosił tytuł „Lo zio di Venezia” i wystąpi w nim Giorgio Tirabassi, wspaniały włoski aktor, którego bardzo podziwiam. Historia rozgrywa się w całości w Wenecji i opowiada pokoleniową konfrontację między wujkiem a trzydziestoletnim siostrzeńcem, który w życiu bierze wszystko za pewnik. W tej historii chcę opowiedzieć, że często dajemy pierwszeństwo rzeczom zbędnym, trochę dla próżnej chwały, zapominając o naprawdę istotnych wartościach, takich jak miłość, które czynią nas ludźmi. Wszystko będzie opowiedziane z dużym poczuciem humoru, aby rozśmieszyć, ale również wzruszyć widza, zakończenie natomiast będzie kompletnym zwrotem akcji. Nie mogę się doczekać, aż publiczność to zobaczy. Później chcę nakręcić mój pierwszy film fabularny ze wspaniałą obsadą. Akcja rozgrywa się na południu Włoch między przeszłością a przyszłością, a reszta niech na razie pozostanie tajemnicą. W perspektywie jest też animacja 3D, której bohaterem będzie wyjątkowe dziecko. Nad projektem pracuję już od zeszłego roku z grupą ekspertów.

Lubisz eksperymentować z różnymi gatunkami filmowymi?
Najpiękniejsze w tej pracy jest to, że możesz puszczać wodze wyobraźni i nie ograniczać się do jednego gatunku. Przyjąłem zasadę, że będę realizował tylko te projekty, które naprawdę chcę opowiedzieć lub czuję, że powinny być opowiedziane, niezależnie od tego czy są napisane przeze mnie, czy przez kogoś innego. Tego nauczyłem się od Amerykanów. Tam wielu reżyserów robi filmy różnych gatunków, ale w każdym zawierają cząstkę siebie samych. Każda historia może być opowiedziana na różne sposoby, trzeba tylko wybrać, co najbardziej nam odpowiada. Ja koncentruję się przede wszystkim na takich tematach jak konfrontacja z drugim człowiekiem czy zanurzenie bohaterów w fantastycznych przygodach, opowiadanie o pozytywnych lub negatywnych bohaterach, którzy się odnajdują. Lubię odkrywać dynamikę miłości, przyjaźni i ciemnej strony każdego z nas. Lubię oddawać głos pokonanym, aby mieli jeszcze jedną szansę i nigdy nie odmawiam sobie zwrotu akcji, który zaskoczy publiczność. U podstaw tego wszystkiego zawsze leżą jednak relacje międzyludzkie. Kino jest, moim zdaniem, najwspanialszym sposobem na oderwanie się od naszego życia.

Monika Bułaj: fotografia jako narzędzie antropologiczne

0

Fotoreporterka i pisarka, studiowała filologię polską, teatr awangardowy oraz taniec. Tworzy filmy dokumentalne, prowadzi warsztaty teatralne i fotograficzne. Otrzymała wiele prestiżowych nagród i nominacji na całym świecie. 

Fotografuje i pisze pani o kulturze i ludziach z kresów Azji, Afryki i Europy Wschodniej. Co sprawiło, że ta tematyka stała się dominującym motywem w pani twórczości?

Jestem Polką z Warszawy, część mojej rodziny pochodzi z miasteczka, które przed II wojną światową uważane było przez Żydów za jedno z ważniejszych chasydzkich centrów w Polsce. Temat żydowski frapował mnie od kiedy byłam dzieckiem. Wokół panowało milczenie, więc łapczywie czytałam, a wiele książek trzeba było wówczas szukać w nielegalnym obiegu lub w innych językach. W 1988 roku pojechałam do Antwerpii. Zajmowałam się wówczas kulturą i historią mniejszości Łemków, chrześcijan wschodniego obrządku prześladowanych przez polski rząd komunistyczny i zbierałam opowieści również ich żydowskich przedwojennych sąsiadów. Pewnego dnia usłyszałam, że w Antwerpii mieszka najstarszy Żyd z Grybowa, Dawid Riegelhaupt. Rocznik 1906, rarytas! Musiałam się z nim spotkać. Po naszym spotkaniu pan Dawid zaprowadził mnie do Diamantskrieg, gdzie pracowało wielu Żydów polskiego pochodzenia, a wieść o moim przybyciu rozniosła się błyskawicznie. Byłam dla tych ludzi żywym kawałkiem ich dzieciństwa, przybyszem z kraju, który kochali i z którego, jak się dowiedziałam, musieli uciekać po wojnie. Zaczęli się przede mną otwierać. Nie mogłam zrozumieć, jak mogą opowiadać tak przykre rzeczy o antysemityzmie. Wychowałam się w innej narracji, w której szmalcownicy to było marginalne, kryminalne zjawisko, a pokolenie naszych heroicznych dziadków patriotów było pełne współczucia dla losu Żydów. Ci ostatni Żydzi, łódzcy, warszawscy, podkarpaccy, podlascy, opowiedzieli mi o prześladowaniach, których doświadczyli nie tylko ze strony Niemców, ale również ze strony Polaków – przed wojną, w jej trakcie i po jej zakończeniu. Rozpamiętywali bardziej boleśnie krzywdy doznane z ręki sąsiadów z ich rodzinnego kraju, niż ogrom ludobójstwa nazizmu.

Natomiast starzy Łemkowie pokazywali nam plecy ze śladami ran, jeszcze z czasów barbarzyńskiej akcji deportacyjnej „Wisła” 1947 roku. Część Łemków została wówczas zatrzymana w obozie poniemieckim, czyli w koncentracyjnym obozie przejściowym w Jaworznie. Byli tam bici, głodzeni i torturowani. W sąsiednim obozie osadzono niemieckich jeńców. Lepiej traktowani żołnierze Wehrmachtu patrzyli na umierających z głodu Łemków i nie mogli nadziwić się czemu Polacy biją Polaków. Tamto milczenie i skala wyrządzonego zła wobec etnicznych i religijnych mniejszości mieszkających w Polsce sprawiły, że coś we mnie pękło. To było bardzo bolesne doświadczenie prawdy.

To zaowocowało rozwinięciem tematu i dalszymi poszukiwaniami…

Nieraz o tym pisałam: mieszkamy na wielkim cmentarzu, gdzie alternatywą na przemilczanie pewnych tematów jest złe słowo, gdzie zamienia się ofiary w przestępców, a oprawców w ofiary, których postępowanie próbuje się w ten sposób usprawiedliwiać. Polska nie przerobiła tematu żydowskiego, jakby miara niemieckich zbrodni nas od tego zwalniała, ale na szczęście od przynajmniej 20 lat wspaniali polscy pisarze i badacze nad tym pracują. Moje pokolenie nie zna doświadczenia wojny, zna za to ciszę po zamordowanych, nieopłakanych i zapomnianych, ciszę nie do wytrzymania, którą trzeba wypełnić.

Moja fascynacja religiami i kulturami wywodzi się więc także z poczucia niesprawiedliwości wobec mniejszości. Wiele z nich znika na naszych oczach, stąd w tej pracy nieustanny pośpiech. Rozpoczynałam badania na południowo-wschodnich i wschodnich pograniczach Polski. Bardzo interesował mnie też sposób, w jaki kultury pogranicza wzajemnie na siebie wpływają. Na peryferiach znajdują się czasem najciekawsze zjawiska duchowości i mądrości ludzi różnych wiar. Na Białorusi spotykałam Tatarów, którzy praktykowali pewne zwyczaje z wiary żydowskiej świadomi, że stali się pamięcią umarłych, a także z prawosławnej. Prawosławni z kolei, podobnie jak muzułmańscy Tatarzy, używali katolickich modlitw i tradycji. Idąc coraz dalej na wschód, odkrywałam kolejne mniejszości kulturowe. To budziło pragnienie poznawania i zapisywania ich opowieści. Te ścieżki doprowadziły mnie do Azji i Afryki.

Czy można zatem powiedzieć, że jest to praca o wymiarze antropologicznym?

Można powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju reportaż antropologiczny. Do tej pracy niezbędna jest ciągła nauka historii, antropologii, literatury, poezji, języków. Punktem wyjścia jest historia, zarówno ta oficjalna, która jest często narracją zwycięzców, jak i ta przekazywana ustnie, czyli opowieść o początkach i o przodkach, o bólu wygnania, przemieniana w mit i sublimowana w obrzędach.

Ludzie zawsze się przemieszczali, często wbrew własnej woli, tak było na przykład w przypadku plemion z Afryki. Odnajdywali się potem we wspólnotach ulepionych jak patchwork z różnych plemion i tradycji, brali co przydatne z lokalnych kultur, chronili swoje pieśni i rytm, nierzadko tworząc nowe kulty, dzięki którym starali się znieść ból, jednocześnie próbując zachować żywe wspomnienie kraju dzieciństwa. To wszystko ma związek z dzisiejszymi wydarzeniami np. z migracją, ucieczką ludzi czy całych pokoleń, które są skazane na bardzo niebezpieczną drogę szukania nowej ojczyzny.

Mieszkam w Trieście, 10 km od słoweńskiej granicy. Dokumentuję na Bałkanach uciekającą młodzież z Kaszmiru czy Afganistanu. W Afganistanie przez wiele lat zajmowałam się mniejszościami. A potem w Europie i USA starałam się pokazać moją pracą – wystawami, urban art, książkami, reportażami, teatrem – jak bardzo nasze losy są powiązane. To trzeba koniecznie opowiadać. Migracja afgańska, według UNHCR druga na świecie, nie jest czymś nowym, jej początki sięgają sowieckiej inwazji w grudniu 1979 roku, a od 2001 roku skierowała się w stronę Europy. Jest to też więc część naszej historii i nasza odpowiedzialność oraz konsekwencja działań militarnych prowadzonych przez Zachód w Afganistanie. Wygnanie jest bardzo trudnym doświadczeniem. Rodziny afgańskie wysyłają swoich najstarszych synów nie tylko dlatego, że są silniejsi i że mniej od dziewczyn będą narażeni na gwałty i na przemoc, ale też dlatego, że według ich tradycji to właśnie na pierworodnych synach spoczywa odpowiedzialność za całą rodzinę. Dochodzi do tego społeczna kontrola „niewieścich cnót” w kulturze afgańskiej i właśnie dlatego samotnie idące na piechotę afgańskie dziewczyny – bardzo rzadki przypadek – mają zazwyczaj obstawę, czasem w postaci wyssanego z palca kuzyna. Pragnę przypomnieć, że to jest młodzież, która ucieka przed ideologicznym, terrorystycznym ekstremizmem. Niestety ten najbardziej radykalny marginalny odłam zdominował nasze zbiorowe wyobrażenie o islamie, również dzięki współpracy zachodnich mediów.

Rzeczywiście, straszne jest to w jaki sposób media kreują stereotypy i jak łatwo im ulegamy. Czy mając świadomość, że świat kreuje ich negatywny wizerunek, potrafią zaufać obcym. Czy każda kultura przyjęła panią w ten sam sposób?

Najtrudniej przyjmowano mnie w Jerozolimie, w męskich środowiskach Żydów haredim. Jest to zrozumiałe, bo oni mają tę nieskończoność przepisów dotyczących segregacji płci. Nie mogłam wejść do męskiej części synagog i jesziw, choć bardzo chciałam zrobić tam zdjęcia. Szanowałam wyznaczone mi miejsce. Zawsze ubieram się z szacunkiem dla lokalnych tradycji, wśród muzułmanów np. jestem przykryta po czubki palców, pilnując żeby nawet kosmyki włosów nie wystawały. W afgańskich środowiskach sufickich zawsze byłam serdecznie przyjmowana, choć byłam jedyną kobietą wśród mężczyzn i dobrze wiedziałam, że te honory były zarezerwowane dla mnie jako gościa, a nie jako kobiety. Jak widać święte reguły gościnności są mocniejsze od niektórych patriarchalnych wzorców kulturowych, według których kobieta jest trochę mniej człowiekiem od mężczyzny.

Czy pani przyjęłaby ich równie gościnnie w swoim domu?

Warto odłożyć aparat i długopis, aby naprawdę pomóc. Nie ma co mówić o mnie, pojawiła się już wystarczająca ilość heroicznych autonarracji o Schindlerach ewakuacji po zajęciu Afganistanu przez Talibów. Co ciekawe, ci sami ludzie, których Europa ratowała, porzucając ich dzieci przy Abbey Gate na kabulskim lotnisku, ci sami, którym nasze ministerstwa obrony i spraw wewnętrznych gwarantowali w sierpniu przelot i wizę w Europie, bardzo szybko znów staną się nielegalni na naszych granicach. Pomaganie im, albo tym porzuconym dzieciom to jest ogromna robota.

Wiele osób pomaga codziennie od lat, w milczeniu, bo to jest kwestia przyzwoitości a nie heroizmu. Gdy cały świat choruje, czy marzenie o wycieczkach turystycznych w dalekie kraje nie jest nieprzyzwoitością? Czy to nie jest okazja by podać rękę tym, którzy nie mają wyjścia i muszą być w drodze? To też jest spotkanie i zapewniam, że dużo głębsze od fotograficznego safari, wśród zniszczonych przez turystów plemion Etiopii albo w slumsach Indii.

Można pomagać na wiele sposobów i na miarę własnych możliwości, tworząc wspaniałą więź solidarności. W moim przypadku jest to też kwestia odwzajemnienia gościny, której doświadczyłam choć zapewne w innym stopniu. Nie ufam na przykład afgańskiej gościnności, bo czasem przebiera miarę. Szofer jest w stanie wpakować do auta własne dzieci, by obca kobieta wyglądała na jego żonę i byśmy oboje mniej ryzykowali. Wolę iść sama, na piechotę. Dlatego zawsze uważam na to, o co proszę Afgańczyków.

Dopóki nie spotka się uchodźcy, trudno być wrażliwym na ich sytuację. Widzę to wokół, wśród przyjaciół w moim mieście na granicy. Sytuacja może się zmienić, kiedy stajemy z taką osobą twarzą w twarz, np. z młodą dziewczyną o imieniu Fatima, z dzieckiem, kulejącą od głębokich ran na stopach i po raz pierwszy od dwóch lat nocuje w prawdziwym domu, siada przy ładnie przygotowanym stole, je ciepły afgański posiłek, śpi w wyprasowanej pościeli, a jednocześnie blokuje drzwi szafą, bo wciąż się boi tamtego lasu i zamaskowanych uzbrojonych mężczyzn. Wtedy powoli zaczynasz rozumieć jej historię i strach.

Jak wyglądały pani pierwsze spotkania z muzułmanami? Ile czasu zajmowało pani zaprzyjaźnienie się z nimi i zdobycie zaufania?

Pierwszymi muzułmanami z krwi i kości, których spotkałam byli polscy Tatarzy. Wsadzili nas pod pierzynę, bo było zimno, szłam wtedy z koleżanką na piechotę przez las przy białoruskiej granicy, a śnieg był po kolana.

W Afganistanie spotkałam się z „arsenałem ograniczeń”: jestem kobietą, idę sama, czasami kuleję albo jestem chora, ale przyjmują mnie ze wzruszeniem i gościnnością, która jest dla nich święta, tak jak na całym Wschodzie. Ona jest niezależna od religii.

Do Łemków, którzy wrócili z deportacji za ziemie zachodnie w rodzinny Beskid, na początku pukałam pod pretekstem kupienia mleka, żeby móc nawiązać znajomość. Byłam bardzo nieśmiała. Szybko zrozumiałam, że zaufanie wynika wyłącznie z życzliwości i szacunku. Nawiązałam wiele wieloletnich przyjaźni. Oczywiście w różnych kulturach różnie to wygląda. Czasem się zdaje, że uśmiech otwiera świat, a potem okazuje się, że wśród niektórych plemion w Afryce pokazywanie zębów jest manifestacją jurności, zdrowia i władzy. I wtedy robi się śmiesznie.

W Europie wschodniej zdarzało mi się, że zaufanie gospodarzy wobec gościa było tak wielkie, że po raz pierwszy opowiadali przemilczane historie. Powierzali pamięć obcej osobie. Wielu z nich już nie żyje, to była dla mnie ostatnia szansa, żeby poznać tych starszych ludzi, pamiętających jeszcze czasy I wojny światowej. Tamten świat wraz z nimi odszedł, dlatego spisanie tych historii jest konieczne.

Kiedy myślę np. o Afganistanie czy Iraku od razu mam w głowie obraz, który serwują media: bieda, nędza, wojna, złość. Te obrazy wręcz krzyczą, tymczasem w pani zdjęciach jest zupełnie inny punkt widzenia. Czy jest to próba ukazania tego świata w autentyczny sposób?

W pewnym sensie tak. Fotografia zawsze jest interpretacją. Nie chodzi o to, by pouczać, ale by uwrażliwiać ludzi. Ważne jest pokazywanie prawdy. A czym jest prawda w fotografii? Chwilą, w której coś się ujawnia, niezwykle realne, choć nie do końca określone, zostawiając patrzącemu możliwość dopełnienia tego
wyobraźnią.

Denerwuje mnie, gdy słyszę, że moje zdjęcia są piękne. Nie chcę nikogo zachwycać. Czuję, że jestem na właściwej drodze, gdy to piękno budzi niepokój. Chciałabym, by moje obrazy trwały w kulturze i świadomości publicznej, jeśli rzecz jasna na to zasługują, i były mostem łączącym ludzi. Chyba tylko sztuka jest na tyle silnym medium, które sprawia, że człowiek otwiera się na innych.

Jednak te historie o ludziach i ich kulturze, choć bardzo ciekawe i niezwykle cenne dla świata, giną pod afiszami tanich sensacji…

Tak, stereotypy powielane przez media są na rękę fundamentalistom czy terrorystom. Im właśnie na tym zależy, żeby ich „piękny atak” był na pierwszej stronie gazet. Lądując z newsem w centrum uwagi są usatysfakcjonowani, że ktoś dostrzegł ich zbrodnie, bo przecież tylko dzięki temu istnieją. Trzeba też pamiętać, że większość wojennych fotoreporterów porusza się z kontyngentem żołnierzy, bo po to zostali przysłani. Opłacono im przelot, pobyt, a przy okazji otrzymali takie warunki umowy i ubezpieczenia, w których jasno określono, gdzie i jak mogą się poruszać. Nie mogą sami wyjść na ulice, więc nie mają zielonego pojęcia o prawdziwym życiu ludności cywilnej. A to właśnie ich praca stworzyła zbiorowe wyobrażenia o Afganistanie. Ja nie jeżdżę tam, żeby potwierdzić to, co już wiemy, albo zapewnić zapotrzebowanie gazet na konkretny obraz. Jadę żeby się czegoś nauczyć, zobaczyć coś, czego nie znamy. Niestety na takie materiały nie ma zapotrzebowania. Wybrałam tę drogę świadomie i mimo że dostałam mnóstwo nagród za moje zdjęcia, gazety niewiele publikowały. Redakcje nie chciały słuchać opowieści o Afgańczykach, za to ciekawiło ich np. jak to się stało, że mnie tam nie zabili. Napisałam wtedy reportaż, a raczej traktat z antropologii, o teatrze życia codziennego Afgańczyków, o ich codziennych przebraniach i sztuczkach, by przeżyć. Bo przeszkodę można zawsze obrócić w korzyść, a problem w okazję innego spotkania. Nauczyłam się tego w podróży.

Ludzie często nie zdają sobie sprawy, ile energii wkłada fotograf w powstanie cyklu zdjęć czy reportażu. Jak pani przygotowuje się do takich podróży?

Przede wszystkim zawsze podróżuję na własną rękę i za własne pieniądze. Pracuję na to za dziesięciu. Nie jestem wysyłana, sama się wysyłam. Najbardziej lubię podróżować bez biletu powrotnego, żeby nie musieć bez końca go przekładać. Praca ta wymaga też sporej siły fizycznej. Nigdy nie wiadomo, ile trzeba będzie przejść, w jakich warunkach żyć. Jestem wysportowana, daję sobie radę, co jest moim mocnym atutem. Oddzielną kwestią jest wysiłek psychiczny. Ludzie powierzają mi swoje historie, oddają cząstkę siebie. Czuję że fotografia jest kwestią odpowiedzialności. Ważne jest zbudowanie dobrej opowieści, która pomoże tym ludziom i uwrażliwi innych.

Mam przed sobą zdjęcia z cyklu „Africas”. Uważam, że są piękne, bo poza samą estetyką, grą świateł i cieni, niosą też pewną historię, nazwałbym to rodzajem dwuwymiarowej głębi. Sylwetki ludzi są ciemne, nie widać twarzy, o wiele więcej mówi otoczenie, w którym się znajdują. Jaką rolę w pani fotografiach pełni tło?

Dla mnie nie ma tła w fotografii, fotografia jest wszystkim, nawet najmniejszym punktem, cieniem, znakiem właśnie na tym, co potocznie nazywamy tłem. Żeby pokazać to, co jest dla nas ważne należy poprowadzić do tego punktu przez różnego rodzaju formy geometryczne, czasem prawie niewidzialne linie, plamy, światłocienie, znaki i przeróżne ścieżki, które czasem wybiegają nawet poza kadr. Owo „tło” jest dla mnie tak samo ważne jak pierwszy plan. Bywa że główny temat zdjęcia jest ukryty, trzeba go odnaleźć.

Czym w takim razie jest dla pani jest fotografia?

To rodzaj medytacji, wymaga wyprzedzenia czasu, przeczucia tego, co może się wydarzyć, a to jest możliwe tylko w maksymalnym skupieniu. To są ułamki sekund, momenty, których nie da się powtórzyć, czy odtworzyć. Trzeba być w gotowości i mieć doskonale opanowaną technikę, aparat musi mieć dobrze ustawiony czas, głębię i światło. Brzmi to bardzo prosto, jednak wcale takie nie jest. Ważne jest skupienie, umiejętność czekania i wyciszenia. Fotografia to także wzajemność, spotkanie i dla mnie nie jest celem, ale środkiem, nie muszę mieć zdjęcia, mogę rozmawiać. Sama nie lubię być fotografowana, więc rozumiem osoby, które nie chcą być na zdjęciach. Niestety, fotografia jest wszechobecna i często pogwałca prawa prywatności.

Mam wrażenie, że w spokojnych miejscach ma się większą kontrolę nad kadrem niż w dużym mieście? Czy możliwe jest znalezienie wewnętrznego spokoju w miejskim zgiełku?

Europejskie miasto jest wspaniałym tematem, można zaobserwować wiele ciekawych zjawisk związanych ze światłem, ale oczywiście trudniej jest fotografować ludzi, wszyscy mają świadomość inwazji platform społecznościowych, zrozumiała jest więc nieufność. Ważne jest, żeby nie robić zdjęć ludziom wbrew ich woli.

Istnieje też przekonanie, że aby zrobić zdjęcia trzeba pojechać gdzieś daleko, odciąć się od codzienności i zobaczyć jakichś „innych”. To jest oczywiście iluzja, bo te zdjęcia często są bardzo złe, nie ma na nich głębi, jest tylko powierzchowna egzotyka. Myślę też, że ważne jest doświadczenie codzienności w fotografii, jak to mawiał Czesław Miłosz, „zaczynanie od moich ulic”. Czasem uczę fotografii dzieci z biednych gett, których nie mogą opuścić, np. w serbskich enklawach Kosowa. Uczę je patrzeć na te miejsca „innymi oczami”, żeby zmieniły perspektywę patrzenia na świat, który znają, bawiły się proporcjami i uruchomiły wyobraźnię. Aby dostrzegły plamy słońca, błyski, owady, światło prześwitujące przez liście drzew.

A propos patrzenia, jak pani odbiera swoje zdjęcia? Czy traktuje je pani jako rodzaj wspomnień? Siada pani z filiżanką herbaty, wyciąga album i pokazuje znajomych albo sama wspomina?

Nie. Tworzenie sekwencji, które przeradzają się w opowieść to jest praca. Sama układam zdjęcia w albumach, łączę je z tekstem, ale jestem zmęczona moimi zdjęciami i nie lubię na nie patrzeć. W domu chcę odpocząć, potrzebuje pustej przestrzeni. Przygotowuję wystawy, montuje, sprawdzam, czy wszystko jest w porządku i to wystarczy.

Myślę, że z biegiem lat i nowymi doświadczeniami inaczej patrzymy na nasze fotografie.

Tak, taki dystans zdecydowanie pomaga, dlatego ważne jest zachowanie archiwum i robienie ponownej selekcji. Zarówno podczas fotografowania jak i edycji trzeba być jak pusta kartka i nie pozwolić by inne obrazy albo teorie zawładnęły naszym sposobem postrzegania. Trzeba wejść w obrazy, pozwolić im się odnaleźć i wtedy partytura narracyjna – dwa, trzy, siedem zdjęć, lub cała książka – tworzy czasem nową opowieść, wzmacniając pojedyncze fotografie i wydobywając jeszcze głębszy sens o ludziach i sytuacjach, które pragniemy opowiedzieć. Praca nad sekwencją jest bardzo ważna. Uczę tego moich studentów. Natomiast podczas pracy w terenie każdy dzień jest nowy, zdobywamy nowe doświadczenia, szukamy nowych ludzi, miejsc, zaczynając od zera. Oczywiście jesteśmy już w stanie przewidzieć pewne rzeczy, ale trzeba być za każdym razem zdziwionym…

Mieć tę świeżość spojrzenia?

Dokładnie! Mam już 55 lat, więc jest to już wiele lat doświadczenia. Widziałam mnóstwo rzeczy, byłam świadkiem wielu sytuacji i niektóre jestem w stanie przewidzieć. Widzę teatr życia, który się powtarza, ból, który powraca, kolejne rozstania, cierpienie i radość. Staram się jednak zachować uwagę i empatię.

Odwiedziła pani wiele krajów, ale postanowiła osiąść we Włoszech. Co sprawiło, że zdecydowała się pani zamieszkać w Treście?

Po części sytuacja rodzinna, po części przypadek. Początkowo nie zakładałam, że Włochy będą miejscem, w którym chcę spędzić resztę życia. Myślałam, że przyjadę i zostanę tu na chwilę, ale ta chwila trwa już 28 lat i jestem za to bardzo wdzięczna losowi. Mój dom to także język polski, polska literatura, na której się wychowałam. Przez dystans i nieużywanie go na co dzień, odnajduję moc polskich słów. Niesamowite ile wymiarów może mieć jedno polskie słowo! Zwracam też większą uwagę no to, jak pięknie brzmi i na etymologię. Zaś Włochy to bardzo ciekawy kraj, chyba najpiękniejszy, bardzo go kocham, wracam do domu i przyjaciół z poczuciem wdzięczności.

Każdy region ma w sobie coś wyjątkowego, co odróżnia go od pozostałych, dzięki czemu niezmiennie nas zaskakuje i zachwyca. A pani za co najbardziej kocha Włochy?

Kocham Włochy za robotnika, który czyta Rilkego i organizuje festiwal muzyki, za ludzi, którzy od wielu lat przynoszą codziennie na plac przed stacją kolejową w Trieście gotowany ryż z warzywami, miękkie buty, ubrania i lekarstwa dla poranionych i zmarzniętych uchodźców, za Kalabryjczyków i ich niemal afgańską, czyli wschodnią, świętą gościnność, za diabelski humor Toskańczyków, za to że jest takie miasto jak Neapol, za rzymski dialekt i światło Umbrii, za borę, czyli najsilniejszy śródziemnomorski wiatr… Wyliczanka nie miałaby końca i to nie jest powierzchowna uprzejmość czy życzliwość. We Włoszech nie ma snobizmu i osądzania. Kiedy występuję we włoskim teatrze odczuwam uwagę i czułość widowni zasłuchanej w opowieść. Cieszę się, że właśnie tu wychowałam moje dzieci. We Włoszech mam co robić, prowadzę warsztaty, wykładam, publikuję, ostatnio dużo pracuję w Kalabrii, gdzie od paru lat kręcę film dokumentalny. Eksploruję każdy skrawek gór Aspromonte, bo tam również są zjawiska związane z miejscami pogranicza. Tworzę z moim synem, reżyserem, opowieść o ludziach, którzy zamieszkują kompletnie opustoszałe miasteczka, często sami są dziećmi migrantów.

Podziwiam panią za odwagę i determinację oraz za pomoc, jaką niesie pani potrzebującym osobiście i poprzez swoją pracę.

Pomoc jest darem nie tylko dla osoby, która ją otrzymuje, ale też dla tej, która ją ofiaruje. Bo jaką mamy pewność, że my też nie zostaniemy znowu uchodźcami?

Zawierzyć szaleństwu

0

Stefano Redaelli, od lat mieszkający i wykładający w Warszawie, zadebiutował jako prozaik w 2008 r. zbiorem opowiadań ,,Spirale” (Città Nuova, Rzym), a trzy lata później powieścią ,,Chilometrotrenta” (San Paolo, Mediolan), znaną w Polsce pod tytułem „Trzydziesty kilometr”. Autor powraca tym razem z powieścią ,,Beati gli inquieti”, która ukazała się w 2021 roku nakładem Neo Edizioni z Abruzji i zaraz po wydaniu została nominowana do nagrody Strega, a następnie znalazła się, między innymi, w ścisłej czołówce publikacji nominowanych do nagrody Campiello.

Powieść spotkała się nie tylko z natychmiastowym uznaniem krytyki, ale także z ogromnym zainteresowaniem czytelników, doczekując się w ciągu kilku miesięcy trzeciego wznowienia. Trzeba podkreślić, że jest to pozytywna i nieoczywista reakcja jak na dzieło, którego fabuła skupia się wokół cierpienia psychicznego, oddając mu bezpośrednio głos. Autor odważnie i przekonująco przesuwa horyzont własnych rozważań z patologicznego na epifaniczny, z dokumentu na fikcję, z obrazu klinicznego na duchowe, a może nawet religijne, poszukiwanie sensu. W ,,Beati gli inquieti” Redaelli zawierza szaleństwu, przyjmując postawę radykalnej pietas, ze względu na potrzebę współuczestnictwa, która każe mu tworzyć nie tyle po to, by opisać doświadczenie ekstremalne, lecz by stać się jego częścią.

W powieści fikcja pozwala oddać głos temu, co wymyka się raportowi medycznemu i pozostaje nieme. Zawierzenie szaleństwu oznacza więc w ,,Beati gli inquieti” poszukiwanie objawienia tam, gdzie spodziewalibyśmy się znaleźć jedynie rozpad umysłu lub bezduszny obraz dokumentacji medycznej. Redaelli nie pisze zatem o szaleństwie, ale z szaleństwem, staje obok niego, przyciąga je, z szacunkiem, poprzez pisarstwo kunsztowne,  a zarazem krystaliczne, lekkie i rozdarte, przepełnione tajemnicą i racją inności, zagubienia, które zwraca się do wszystkich i wszystkich dotyczy.

Akcja powieści rozpoczyna swój bieg od decyzji Angelo, nauczyciela akademickiego i pisarza, który chce stworzyć książkę o szaleństwie i z tego powodu zbadać je w praktyce, osobiście, udając się do ośrodka dla psychicznie chorych. Angelo obsesyjnie pragnie zmierzyć się z prześladującym go tematem, i niczym św. Tomasz odczuwa gorączkową, niemal świętokradczą potrzebę zanurzenia palca w ranach tajemniczej prawdy, która pochłania go i go prześwietla. W miarę rozwoju akcji główny bohater coraz bardziej zaprzyjaźnia się z pacjentami, którym powinien przyglądać się z zewnątrz i popada w konflikt z psychiatrą. Wraz z rozwojem akcji, narracja staje się zatem coraz bardziej napięta i dezorientująca, pełna  narastającego cierpienia i następujących po sobie objawień, od których bije „nader ludzki” wymiar każdego doświadczenia ekstremalnego. Szczególny niepokój, niemal jak z opowieści o duchach, zdaje się ogarniać sam mechanizm dyskursu, wychwytując postaci i historie, dzięki wyobrażeniom zdolnym do wylęgania (i wygrzebywania) błogosławieństwa w niepokoju.

,,Beati gli inquieti” to, w kilku słowach, książka, która otwiera się na godność doświadczenia szaleństwa, podchodzi do niego z empatią, pokazując, że jedynym sposobem zbliżenia się do obrazu zaburzenia psychicznego jest autentyczny uścisk dłoni, rozpoznanie i spotkanie, które odrzuca bariery i mentalne mury. W tym celu Redaelli wychodzi od najbogatszego wkładu w antypsychiatrię Franca Basaglii, w którym to neurolog uznaje szaleństwo za składowe doświadczenie ludzkiej natury, mówiąc: „Szaleństwo istnieje i jest w nas obecne tak, jak obecny jest rozum. Problem w tym, że społeczeństwo, aby było cywilizowane, powinno akceptować zarówno rozum, jak i szaleństwo”. Redaelli odpowiada na ograniczenia operacyjne, z którymi zetknęła się praktyka Basaglii, nadając poprzez fikcję kształt „wspólnocie opiekuńczej”, by użyć słów psychiatry i eseisty Eugenia Borgni, i zapraszając nas w swojej powieści do otwarcia się na szaleństwo, do przyjęcia go by uczcić godność cierpiącej istoty, jej bliskość z sacrum. Wśród duchowych i egzystencjalnych pytań, objawień i wewnętrznych kryzysów, strupów mroku i uporczywych żądań radości, Redaelli wskrzesza narrację polifoniczną, gdzie pobrzmiewają słowa z ,,Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego,  Jezusowe kazanie na górze,  ,,Horla” Guy’a de Maupassanta i ,,Ziemia Święta” Aldy Merini. W ,,Beati gli inquieti” szaleństwo nie jest krzywym zwierciadłem tak zwanej „normalności”, ale przerażającym zbliżaniem się do osobistej sfery cienia i oślepiającego światła, swoistą katabazą do korzeni własnej osobowości. W ten sposób w powieści przeplatają się wyznania i maski, ujawniając, niczym baśniowe „Sezamie, otwórz się”, oparty na zaufaniu pakt z szaleństwem. To porozumienie, które kończy się uznaniem wartości szaleństwa jako szczególnej i nieoczekiwanej magistra vitae.

1522-2022: Rok Jubileuszowy Matki Bożej Madonna della Corona

0

Ilekroć znajduję się w księgarni w Polsce, nie mogę powstrzymać się od przeglądania książek poświęconych Włochom, żeby zobaczyć którym miejscom, nawet jeśli tylko częściowo, została dedykowana przestrzeń. Ze wszystkich napotkanych tekstów dobrze pamiętam jeden, ponieważ okładka ukazująca całą Europę przedstawiała Sanktuarium Madonna della Corona, położone w Ferrarze na Górze Baldo, w powiecie Werony. Nie byłem tam nigdy wcześniej i kiedy zobaczyłem szczególną rocznicę w 2022 roku, 1 stycznia, w towarzystwie mojej dziewczyny Karoliny, zainaugurowałem „włóczęgi” turystyczno – kulturalne nowego roku w najbardziej spektakularnym Sanktuarium we Włoszech.

Nazwa nie jest przypadkowa, pochodzi od miejsca, w którym Sanktuarium zostało wybudowane. Dzięki temu, że świątynia została osadzona na skale, znajduje się zawsze w promieniach słonecznych. Moment wschodu słońca robi wrażenie, tak jak
w poranek w dniu święta Trzech Króli, kiedy to miałem okazję porozmawiać zdalnie z Rektorem, prałatem Martino Signoretto.

Początek naszej rozmowy skupia się właśnie na wyjątkowości miejsca i na etapach, które naznaczyły jego historię. Jest to miejsce, zamieszkałe od co najmniej tysiącleci, począwszy od przybycia pustelników około roku tysięcznego, a którzy po 500 latach ustąpili miejsca Rycerzom Maltańskim. „Jako rok założenia podaje się 1522 ze względu na legendę, która łączy aspekty historyczne i choreograficzne” – wyjaśnia Rektor. Przyniesiono wówczas na wzgórze posąg Madonny z Rodos, czyli Matki Bożej Bolesnej współczującej uzdrowicielki, i jako znak, że jest to święte miejsce poświęcone Maryi, czczonej już wcześniej przez mnichów, wzrosła liczba pielgrzymek; dlatego Rycerze postanowili poszerzyć szlak, przede wszystkim ten zwany Speranza (szlak Nadziei), 1760 schodów, 600 metrów wysokości, który od wieków naznacza kult i wrażliwość religijną tych, którzy przybywają tutaj do dzisiaj. W 1822 roku na trzechsetną rocznicę podaje się istotne liczby pielgrzymów, podczas gdy w roku 1922 na czterechsetną rocznicę został wykopany tunel.

Rok 2022 to nie tylko pięćsetna rocznica pięknego Sanktuarium, ale wyższa myśl, podsumowana przez prałata w następujący sposób: „Chcemy, aby ta rocznica była upamiętnieniem historii tego miejsca, ale nie chodzi tu o nostalgię za tym, co już minęło. Przeciwnie to ma być odnowienie sił duchowych, przebaczenie, gościnność i radość: otwieramy więc nasze Święte Drzwi i proponujemy jubileuszową wędrówkę
w kościele dla zdobycia odpustu zupełnego, który można dedykować również zmarłym, rozszerzamy więc ten ważny moment wewnętrznego odnowienia, dedykując go tym, którzy nas opuścili.

Dziś to miejsce jest uważane za jedno z tych, gdzie gościnność jest najwyższą wartością, a żeby to osiągnąć została utworzona grupa wolontariuszy, która odbywa ukierunkowane szkolenie, aby odpowiednio przyjmować odwiedzających. Płaszcz Maryi otula i obejmuje każdego, od tych którzy zostali natchnieni przez ducha wiary, z powodu utraty dziecka, drogiej im osoby lub nawet zwierzęcia, lub przez jakąkolwiek formę ślubu lub silnego oddania, decydują się czasami na pielgrzymkę boso lub wejście po schodach na kolanach, po tych którzy przyjeżdżają bezinteresownie lub z przyczyn sportowych.

„Dla nas ważne jest, żeby ludzie odnajdywali tu uśmiech – mówi Signoretto – doświadczali pewnej formy medytacji ad personam w bezpośrednim zetknięciu z tym miejscem, a nie tylko ze względu na jego historię. A jeśli ktoś pragnie więcej, to znajdzie tu wszystko: zwiedzanie z przewodnikiem, chwile refleksji, momenty modlitwy i inne usługi. Patrzenie na turystów, którzy są poruszeni nie tylko wizualnie, ale również emocjonalnie, daje ogromną satysfakcję, ponieważ to miejsce również dzisiaj emanuje wcześniejszymi doświadczeniami.

Zasięg międzynarodowy jest bardzo konkretny: 60 walut liczonych przez Rektora w datkach, w tym również z Oceanii i z całej Ameryki, zarówno Północnej jak i Południowej. Nie brakuje też państw afrykańskich i azjatyckich, wraz z muzułmańskimi i buddyjskimi grupami zainteresowanymi tym miejscem, Maryją i jej wpływem. Bardzo znacząca była wizyta Papieża Jana Pawła II w 1988 roku, w której prałat uczestniczył osobiście: „Kiedy św. Jan Paweł II przyjechał do Werony odwiedził różne miejsca i jednym z jego przystanków było właśnie Sanktuarium. Ja miałem 18 lat i byłem w kościele, oczekiwaliśmy go bardzo długo, przyleciał helikopterem i wzgórze była pełna ludzi, którzy go witali. Jest tu z nami upamiętniający go wizerunek, wyrażał niesamowicie ludzką i duchową postawę, zawsze pokazując tę
maryjną wrażliwość, dobrze znaną z „M” w jego herbie. Modlił się z nami, naznaczając to miejsce, również dzięki temu przybywają tu chętnie liczne pielgrzymki z Polski.

Rezultat pracy Rektora i jego współbraci. Jako pasjonat pielgrzymek, również tych ekstremalnych, jest jednym z twórców „Santiago veronese”, szlaku o długości 54 kilometrów, który rozpoczyna się w Weronie a kończy w Sanktuarium Madonna della Corona, gdzie znajdziemy wiele dokumentów historycznych i szereg doraźnych usług dla pielgrzymów. W przygotowaniu są też kolejne innowacje. To przykład najlepszego działania dla tych, którzy wierzą, że „ewangelizacja jako wyzwanie przyszłości ma miejsce również w Sanktuarium”.