Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155
Baner Gazetta Italia 1068x155_Baner 1068x155
kcrispy-baner-1068x155

Strona główna Blog Strona 40

Włoski Instytut Kultury w Warszawie – ogłoszenie o pracę

0

Ambasada Włoch w Warszawie zamieściła ogłoszenie o pracę, na umowę o pracę na czas nieokreślony, na stanowisko technika biurowego we Włoskim Instytucie Kultury w Warszawie.

Zgłoszenia są przyjmowane do dnia 14 lutego 2022 r. do godz. 14:00.

Więcej informacji dotyczącyh składania podań i szczegółów rekrutacji znajduje się na stronach: www.iicvarsavia.esteri.it i www.ambvarsavia.esteri.it

Hugo Pratt: Mistrz z Wenecji (II)

0

„Ballada o słonym morzu” jest chyba najważniejszym dziełem Hugo Pratta, a przynajmniej tym najbardziej przełomowym dla jego komiksowej kariery. Choć w historii tej bierze udział wiele postaci, najbardziej spośród nich wyróżnia się charyzmatyczny marynarz, bohater wielu późniejszych opowieści – Corto Maltese.

Corto, syn Cyganki z Gibraltaru i marynarza z Kornwalii, urodził się na Malcie w 1887 roku. W dzieciństwie uczył się przeróżnych rzeczy i rozwijał wiele zainteresowań, podobnie jak sam autor: w licznej weneckiej rodzinie Pratta płynęła krew angielska, francuska, żydowska i turecka, co mocno wpłynęło na przyszłego artystę, pobudzając w nim synkretyczną wrażliwość i wielkie zainteresowanie najróżniejszymi kulturami, krajami i językami. Zresztą włoski artysta, tak jak jego najsłynniejszy bohater, dużo w życiu podróżował i mógł osobiście zobaczyć wiele odległych i egzotycznych miejsc, które przedstawiał w swoich komiksach.

Spośród licznych bohaterów „Ballady” należy wspomnieć o młodej Pandorze Groovesnore i jej kuzynie Cainie. Dwójka pochodzących z Australii nastolatków przeżywa zatonięcie statku na Pacyfiku i zostaje ocalona przez pirata Rasputina, który niedługo potem ratuje również samego Corta Maltesego. Rasputin – którego nazwisko i wygląd wzorowane są na słynnym rosyjskim kaznodziei – jest człowiekiem okrutnym i brutalnym, egoistą i bezlitosnym mordercą, którego łączy z Cortem dziwna i burzliwa przyjaźń. Sam Maltańczyk natomiast jest w tej pierwszej przygodzie tylko zarysem tego, kim będzie w przyszłości – zarówno jego wygląd, jak i charakter jest zdecydowanie bardziej szorstki w porównaniu do romantycznego bohatera i marzyciela z późniejszych opowieści (zresztą on też, podobnie jak Rasputin, zostaje przedstawiony czytelnikom jako pirat). Fabuła „Ballady” toczy się wokół operacji wojennych na Oceanie Spokojnym, między Nową Gwineą a Wyspami Salomona, na początku pierwszej wojny światowej; prawdziwym bohaterem tej opowieści jest jednak sam ocean, który staje się teatrem wielu ludzkich historii – raz wielkich, raz małych.

Corto Maltese jest natomiast niekwestionowanym głównym bohaterem opowieści, które ukazywały się we Francji w latach 1970-1973. Jest to seria stosunkowo krótkich odcinków, które (w kolejności chronologicznej) opowiadają podróże marynarza po wielu zakątkach świata, często w poszukiwaniu skarbów lub tajemnic sprzed stuleci. Pierwsze jedenaście historii osadzone jest na Karaibach i w Ameryce Południowej, gdzie Corto spotyka takie postaci, jak młody Anglik Tristan Bantam i jego przyrodnia siostra Morgana, uczony (i alkoholik) Jeremiah Steiner czy tajemnicza Złotousta, która, jak się zdaje, jest nieśmiertelna i posiada magiczne umiejętności. Następnie Corto udaje się do Europy – Włoch, Irlandii, Anglii i Francji (kolejne pięć odcinków), po czym trafi a do Afryki wschodniej (w ostatnich czterech opowieściach). W tych wszystkich przygodach, które rozgrywają się między 1916 a 1918 rokiem, nieunikniona jest obecność Wielkiej Wojny, a Maltańczyk zostaje wbrew swojej woli wciągnięty w wydarzenia wojenne.

Od 1974 roku Pratt zaczął ponownie tworzyć dłuższe historie na wzór „Ballady”. Pierwszą z nich jest „Corte Sconta detta Arcana” (w Polsce „Corto Maltese na Syberii”), skomplikowana opowieść o wojnie, intrygach i zdradzie osadzona w Chinach, Rosji i Mongolii w latach 1919-1920, podczas rosyjskiej wojny domowej. Corto spotyka tu ponownie swego przyjaciela-wroga Rasputina i poznaje femme fatale Shanghai Lil. Następnym dziełem jest krótsza, ale równie interesująca „Favola di Venezia” („Bajka wenecka” lub „Baśń wenecka”, zależnie od wydania), gdzie elementy fantastyczne i baśniowe, które pojawiały się pobieżnie we wcześniejszych przygodach Corta, stają się bardziej widoczne, a atmosfera robi się oniryczna i tajemnicza. W „Bajce” pojawiają się odniesienia do przeróżnych tradycji ezoterycznych, a w szczególności do masonerii, z którą sam Pratt był związany. Kolejnym dziełem jest długa przygoda, której akcja rozgrywa się w Grecji, Turcji i Azji środkowej, „La casa dorata di Samarcanda” („Złoty dom w Samarkandzie”), a w roli drugiego protagonisty ponownie występuje Rasputin.

W 1981 roku Pratt zaczął publikować na łamach francuskiego dziennika „Le Matin de Paris” serię pasków komiksowych poświęconych przygodom osiemnastoletniego Corta i historii jego pierwszego spotkania z Rasputinem, które miało miejsce w Mandżurii w roku 1905. Co ciekawe, prawdziwymi bohaterami „Młodości” są Rasputin i amerykański pisarz Jack London, a Maltańczyk pojawia się dopiero pod koniec opowieści. Ostatnie trzy przygody Corta zrealizowane przez Pratta osadzone są w latach 1923-1925: są to „Tango”, którego akcja rozgrywa się oczywiście w Argentynie, „Le Elvetiche” („Przygody szwajcarskie”), opowieść przepełniona magicznym i ezoterycznym klimatem, oraz „Mū – la città perduta” („Mū – zaginione miasto”). W tym ostatnim tomie powraca wiele postaci, takich jak Jeremiah Steiner, Tristan Bantam czy Złotousta, znanych z najstarszych przygód Corta Maltesego wydawanych na łamach „Pif Gadget”. Klasyczne morskie przygody mieszają się tu ponownie z fantastycznymi i wizjonerskimi elementami, związanymi z mitem zaginionych kontynentów – Mū i Atlantydy. W ostatnich latach życia Pratt pracował nad jeszcze jedną historią, która miała być kontynuacją przygód Corta i Rasputina po „Młodości”, ale z tego dzieła pozostało tylko kilkanaście naszkicowanych plansz.

W latach 90., na krótko przed śmiercią, Hugo Pratt napisał dwie powieści oparte na jego wcześniejszych dziełach komiksowych: są to „Una ballata del mare salato” (1995) i „Corte Sconta detta Arcana” (1996). Na przygodach Corta oparto również filmy animowane: włosko-francuski serial „Corto Maltese” oraz pełnometrażowy film „Corte Sconta detta Arcana”, oba z 2002 roku. Od 2015 roku wydano trzy nowe przygody Maltańczyka, których autorami są dwaj Hiszpanie – scenarzysta Juan Díaz Canales oraz rysownik Rubén Pellejero. Trzeci tom, zatytułowany „Il giorno di Tarowean” (2019, w Polsce wydany jako „Tarowean”), stanowi pełnoprawny prequel „Ballady o słonym morzu”.

foto: Sławomir Skocki, Tomasz Skocki

Rzym i jego mieszkańcy

0
fot. Zofia Romanowska

„Wieczne miasto” ma wiele odcieni, zaułków, smaków, zapachów i przede wszystkich mieszkańców. Przekonał się o tym Piotr Kępiński, poeta, krytyk literacki, eseista, autor książki „Szczury z via Veneto”, który na co dzień mieszka w Rzymie. I właśnie o tej nieoczywistej stronie stolicy Italii porozmawiamy.

Rzym to ulubiona kochanka wszystkich filmowców, którzy pisali do niej najpiękniejsze wiersze miłosne, ale czy jest coś jeszcze z tego wiecznego miasta, do którego wzdychał Fellini, De Sica, Rossellini czy Wyler?

Rzym to świat, osobny kontynent. Czasami mam wrażenie, że jest wielką krą, która bez przerwy dryfuje. Z jednej strony jest poza czasem, chociaż jednocześnie jest jak najbardziej w czasie osadzony. Skupia w sobie piękne i niepiękne. Uwodzi i odpycha. Ale tak było zawsze. Z całą pewnością jednak, jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, był w lepszej kondycji. Dzisiaj nieco kuleje. Tak przynajmniej ja to widzę. Paolo Sorrentino, reżyser „Wielkiego piękna”, fantastycznie wręcz Rzym w tym filmie pokazał. Ale wie Pan co różni jego film od dzieł Felliniego, który przecież Wieczne Miasto również świetnie portretował? To, że autor „La strady” zdjęcia kręcił w dzień i w nocy, a Rzym u niego wydobywa się z przeszłości i wchodzi w epokę nowoczesną. U Sorrentino mamy natomiast tylko i wyłącznie czas teraźniejszy (i co najwyżej tęsknotę za młodością). Na dodatek, najpiękniejsze ujęcia Sorrentino robił, w zasadzie, tylko w nocy. Dlatego jego Rzym olśniewa. Niestety, nad ranem, kiedy budzi się do życia już taki wspaniały nie jest. Nie jest jednak tak, że miasto straciło swój urok. Na pewno, nie. Niemniej warto patrzeć pod nogi, żeby nie wlecieć w dziurę… Rzymianie żartują, że tutaj nigdy nie dojdzie do żadnego zamachu, bo terroryści nie dojechaliby na miejsce, na czas, bo korki, na dodatek straciliby zawieszenie w samochodzie…

Pytam o to, bo kiedy przeczytałem Pana najnowszą książkę to cała ta kreacja mocarnego Rzymu rozbiła się na kawałki. Pan obdziera włoski raj z wszystkich dobrze znanych nam zapachów: oliwa, owoce morza, bazylia… Tego nie ma. Czy dzisiaj Rzym pachnie szczynami?

Nie wpadajmy w skrajności. Jak powiedziałem, mamy do czynienia z kontynentem, te jak wiadomo, nie są monolitami. Rzym także jest wielobarwny, wielopoziomowy, wieloznaczny, jak każda metropolia. A to, że dzisiaj ten świat nieco się rozpada, to fakt. A czy obdzieram włoski raj z zapachów? Może inaczej. Ja nie chcę nazywać Italii rajem, tylko normalnym państwem. Nie interesują mnie stereotypy, bo nie mówią niczego poważnego o rzeczywistości, tylko o tych, którzy je powtarzają. Mnie zaś chodziło o to, żeby zobaczyć Italię w momencie kryzysu. Przecież zachwycając się nią bezkrytycznie, tak naprawdę ją zakłamujemy. Jakbyśmy nie chcieli widzieć problemów. A przecież jest to kraj, który ma swoje traumy i kompleksy. Ma za sobą wielkie wzloty i upadki.

Do tego dochodzą też szczury. Przytacza Pan dane, w których według specjalistów w Wiecznym Mieście mieszka więcej szczurów niż ludzi, bo około dziesięciu milionów, a podobno w latach dziewięćdziesiątych żyło ich tam nawet trzydzieści milionów.

Na pewno jest to problem zauważalny. Niemniej chciałem, żeby owe szczury były przede wszystkim symbolem i ostrzeżeniem. Szczur jest przecież (w kulturze) stworzeniem fundamentalnie dwuznacznym. Z jednej strony symbolizuje sacrum, z drugiej profanum. Trudno szczury kochać, to jasne. Ale kiedy widzimy, że na naszych oczach umierają, to znaczy, że powinniśmy baczniej przyjrzeć się rzeczywistości. Czy czegoś przypadkiem nie przeoczyliśmy? Czy czegoś nie zaniedbaliśmy? Tak należy rozumieć tytuł mojej książki. Szczury wychodzą ze swoich kryjówek, wychodzą z podziemi i wchodzą w nasz świat. Manifestujemy wtedy odrazę. Ale nie o nią chodzi. Ważniejsza jest refleksja.

Dlaczego doszło do tego zaniedbania?

No właśnie, powód jest banalny: w mieście rosną sterty śmieci, bo system oczyszczania Rzymu nie jest wydolny. Brakuje nowoczesnej spalarni, której budowa jest ciągle odwlekana. No i szczury harcują. Ale nie tylko to jest przyczyną zaniedbań. Dostrzegam obojętność w stosunku do przestrzeni wspólnych.

A czy to nie jest też tak, że Włosi (zresztą podobnie jak zachodnia Europa) stali się niezwykle leniwi w pielęgnowaniu swojej tożsamości, pamięci, wolność rozleniwia i z tego lenistwa nakładają się kolejne warstwy brudu?

Przede wszystkim, Włosi są narodem niezwykle pracowitym i różnorodnym. Trudno też wszystkich ich wkładać do jednego worka. Rzym to Rzym, ale Mediolan to już inna opowieść, podobnie jak Turyn. Każda część kraju ma swoją historię. Mam też wrażenie, że akurat kwestie tożsamościowe, czy regionalne są pielęgnowane. Ale prawdą jest również to, że Włosi mają inny stosunek do historii i przeszłości niż Polacy. Cóż, inna to była przeszłość i inne problemy. Mam wrażenie, że Włosi mają więcej dystansu do tego, co było. Nie traktują minionego tak histerycznie jak Polacy. Tego warto się od nich uczyć. A wracając do sedna pytania. Italia nie jest krajem scentralizowanym, to jasne. Niemniej jednak Rzym jest taką włoską Warszawą, w tym sensie, że przyjeżdżają tutaj ludzie z wielu regionów, ze względu na ważne instytucje, ministerstwa, siedziby korporacji etc. W sierpniu, kiedy zaczyna się ferragosto, miasto pustoszeje. Wszyscy wracają do swoich miast i miasteczek. W stolicy zostają tylko rzymianie. Niewykluczone, że te najmłodsze pokolenia współczesnych rzymian muszą lepiej zrozumieć miasto i po prostu zacząć traktować jak swoje. Mam nadzieję, mam wielką nadzieję, że tak się stanie. Wierzę w to, że kłopoty są przejściowe. Może nareszcie wybiorą lepszego burmistrza? Wybory odbędą się jesienią.

Na ten brud co roku umiera znacznie więcej ludzi, niż w ostatnich miesiącach na covid-19!

Tak. Konkretnie z powodu zanieczyszczenia powietrza. Włosi, podobnie jak Polacy, mają z tym poważny problem. Brud to także dla wielu Romowie, których większość Włochów nie chce widzieć w swoim kraju. Według instytutu Censis (dane z grudnia 2018 roku) aż 69,7 procent Włochów nie chciałoby romskich sąsiadów, a 52 procent jest przekonanych, że więcej robi się dla imigrantów niż dla Włochów.

Jaką pozycję mają Romowie w Rzymie?

Nie mają żadnej pozycji. Żyją poza społeczeństwem. Są zdani tylko na siebie. Włosi generalnie nie narzekają na imigrantów, ale niestety za Romami nie przepadają. Istnieje cała masa organizacji pozarządowych i kościelnych wspierających Romów, ale są też tacy Włosi, którzy wywieszają plakaty: „Możecie zdychać z głodu” czy „Wynoście się stąd”. No i problem leży odłogiem. Obozy są przepełnione, kampery w których żyją krążą po mieście. Sprawa otwarta.

Sięga Pan też dalej, poza granicę “sacro GRA”, opowiadając chociażby o Sardynii, która jest gdzieś poza czasem i historią, traktowana przez resztę kraju jak intruz. Czy głośne hasła mieszkańców o secesji są możliwe?

To są sympatyczne mrzonki. Kolorowe i ekscytujące dla mediów, niemniej jednak – mrzonki. Piszę w książce o dwójce inteligentnych i miłych Sardyńczyków, którzy wymyślili sobie, że wyspa połączy się ze Szwajcarią. Założyli partię. Działają dosyć aktywnie na rzecz zjednoczenia. Już widzę, jak w Rzymie politycy mówią: a jaki problem, niech się połączą, skoro chcą… Ale chociaż stolica Sardynii, czyli Cagliari, należy do Italii, to wydaje się być poza historią i czasem. Na urzędach państwowych zobaczymy włoskie flagi, ale już na prywatnych kamienicach flagi sardyńskie. Tam się po prostu myśli po sardyńsku, stąd wzmianki o secesji.

Nie tak dawno Jarosław Mikołajewski opowiadał mi o Sycylii, którą nie rządzi mafia przesiadująca w kasynie w Moskwie, tylko tak jak w dzielnicy San Berillo, czarnoskórzy i transwestyci, których spowiada ksiądz Pippo. W Pana opowieści Rzymem rządzą nie tylko szczury, Romowie, ale i Filipińczycy, narkomani, psy, lokalne mafie czy prostytutki. Za co kocha Pan Rzym, ten prawdziwy nie wyidealizowany przez media?

Kiedy idę do swojego fryzjera, a on opowiada mi o swoim domu nad Adriatykiem, ja po prostu odpoczywam. Dla Alessandro strzyżenie to sztuka. Nie spieszy się. Rozmawia, dopytuje. Bywa, że przerywa pracę, żeby porozmawiać ze znajomym, który zatrzymał się na skuterze, przy zakładzie. Bywa, że zostawia mnie na pięć minut, bo żona dzwoni. A ja czytam wtedy gazetę. Lubię takie momenty. Kiedy wsiadam na rower i jadę na Tybrem, czuję że nie ma lepszego miasta. Kiedy idę na najlepszą pizzę na świecie, w „Trentino”, restauracji która znajduje się w „mojej” kamienicy. Wtedy czuję się szczęśliwy. A kiedy chcę pisać, miasto samo podsuwa mi tropy i sugeruje, że może niekoniecznie powinienem lukrować. Bo Rzym nie jest lukrem. Jest słodko-gorzki. Traktuję to miasto trochę jak żywy organizm…

Jest jeszcze „nierzymski” Rzym!

Oczywiście, zapraszam do Flaminio – „mojej” dzielnicy. Znajdzie pan tam nawet mały Londyn. Ale nie będę za dużo mówił. To jeden z rozdziałów książki. Zapraszam wszystkich do odkrywania Rzymu, tego mniej turystycznego!

Maserati A6 GCS-53 Berlinetta Pinin Farina, Pasja Kolekcjonera (II)

0

Kontynuując temat poprzedniego odcinka zacznijmy od kolekcji największej, czyli tej Sułtana Brunei. Wszystkie te auta były kupione jako nowe, z czego większość zrobiono na zamówienie i wciąż ma przebieg bliski zeru. Ponad 300 samych udziwnionych ferrari to tylko ułamek całości, a wśród nich np. super brzydkie Ferrari Testarossa F90 Speciale, których powstało jedynie sześć, z czego Sułtan posiada… no właśnie 6.

Odpowiednikiem Sułtana w świecie modelarstwa jest były libański kierowca rajdowy Nabil ‘Billy’ Karam, który zgromadził niemal 40 tys. modeli samochodów czym ustanowił niepobity od 2011 Światowy Rekord Guinnesa. Samochody jako obiekty kolekcjonerskie są w kręgu zainteresowań wielu znanych i mogących sobie na to pozwolić osób. Wspaniałymi kolekcjami mogą się pochwalić m.in. projektant Ralph Lauren [jej wartość to ponad 350 mln. USD], muzycy Jay Key, Wyclef Jean, Nick Mason, biznesmeni: Ken Lingenfelter, Mukesh Dhirubhai Ambani czy gwiazdy TV jak Jay Leno. W hangarach w pobliżu lotniska Burbang [Kalifornia] zwanych Big Dog Garage, Leno parkuje ok. 200 ciągle rotujących w kolekcji modeli. Swego czasu w tych zbiorach znajdowała się idealna „replika” Alfy Romeo 8C 2300 Monza, wykonanej przez argentyńską firmę Pur Sang. Mając 0,5 mln. dolarów i cierpliwość, by odstać swoje w kolejce możecie taką Alfę mieć na własność. Jednak dzwoniąc do Pur Sang nie mówcie, że chcecie zamówić replikę „Monzy”, bo prawdopodobnie spalicie sobie mosty, gdyż Argentyńczycy twierdzą, że nie produkują replik lecz prawdziwe, wykonywane tą samą technologią i przy użyciu tych samych materiałów co niegdyś… nowe Alfy Monza, jakby wycinając z linii czasu ostatnie 90 lat.

Opuściwszy odwiedzone kilka miesięcy temu Muzeum Nicolis, skierujmy się na południe, aby dotrzeć do tak zwanej „Terra di motori”, czyli Emilii Romagni gdzie ulokowały się takie firmy jak Maserati, Ferrari, Lamborghini, Pagani, Ducati czy Stanguellini. Znajdziecie tu 18 imponujących prywatnych kolekcji, zachwyci was aż 13 obiektów muzealnych i wszystko to poświęcone wyłącznie włoskiej sztuce motoryzacji – temat rzeka wymagający oddzielnej opowieści.

Dzisiaj dotrzemy tylko w jedno z tych wyjątkowych miejsc, które jest podwójnie związane z kolekcjonowaniem. Na obrzeżach Modeny znajduje się farma „Hombre”, należąca do rodziny Panini i produkująca ser Parmigiano Reggiano. To właśnie dzięki firmie, założonej w 1961 przez Giuseppe Panini, miliony dzieciaków, najpierw we Włoszech a następnie na całym świecie, połknęło bakcyla kolekcjonowania. Panini wydawała serie kart z figurami piłkarzy, które zbierało się i przyklejało w specjalnych albumach, z czasem karty stały się samoprzylepne, co było również innowacją Panini. Jednym z braci, którzy dołączyli w 1963 do świetnie prosperującego przedsięwzięcia, był urodzony w Maranello [sic!] Umberto, który dzięki zamiłowaniu do mechaniki mógł zająć się aspektem technicznym produkcji. W 1988 bracia Panini sprzedali swoją firmę, która wciąż jest niekwestionowanym liderem w swojej branży. Wtedy Umberto mógł się poświęcić swoim marzeniom, wkładając całą energię w modernizację zakupionej w 1972 farmy Hombre. Patrząc przez pryzmat motoryzacji, tę hiszpańską nazwę kojarzymy raczej z Lamborghini, jednak jej źródło sięga 1957, gdy Umberto otrzymał taki przydomek szukając swojego szczęścia w dalekiej Wenezueli.

W 1993 Maserati, należące do Alejandro De Tomaso, znowu wpadło w tarapaty finansowe i zostało wykupione przez Fiata, jednak wykup nie dotyczył spółki prowadzącej od 1965 przyfabryczne muzeum. W 1996 De Tomaso upomniał się o zwrot aut znajdujących się w muzeum, a gdy je otrzymał wszystkie wysłał do londyńskiej firmy aukcyjnej Brooks w celu ich zlicytowania. Dzięki interwencji Ministerstwa Kultury Włoch, burmistrza Modeny, licznych organizacji lokalnych oraz funduszom Umberto Panini, udało się nie dopuścić do tej licytacji i wszystkie 19 aut znalazło spokojną przystań w Hombre, gdzie specjalnie dla nich wybudowano halę w stylu Liberty. Dzisiaj pomiędzy żeliwnymi filarami tej hali, oprócz zabytkowych modeli Maserati, możemy zobaczyć także ponad 10 innych włoskich klasyków oraz pokaźną kolekcję motocykli. Wśród Maserati zobaczymy znane nam 250F [Gazzetta Italia 85], 3500 GT [GI 69], Ghibli [GI 80] oraz takie rodzynki jak 420M/58 Eldorado, model 6C 34 czy prototyp Chubasco z 1990.

Dla mnie największym magnesem było chyba najpiękniejsze ze wszystkich Maserati, mowa o A6 GCS-53, pierwsze z wyprodukowanych w wersji „Berlinetta” [nr. podwozia 2056].

Na początku lat 50-tych wprowadzono nowe regulacje dla aut biorących udział w rajdach szosowych. Jedną z nich był nakaz używania zwykłej komercyjnej benzyny bez żadnych dodatków jak metylen czy aceton, co wcześniej było normą. To zmusiło Gioachino Colombo konstruktora silników Maserati do zmodernizowania sportowej jednostki A6 GCS 2000 produkowanej od 1947 tak, aby ją dostosować do nowych wymogów. Kolejna typowa dla Włochów tajemnicza nazwa A6 GCS-53 oznacza Alfieri [imię założyciela marki], 6 cylindrów, blok silnika wykonany z żeliwa [G – ghisa] i dalej już prościej Corsa Sport z 1953r. W latach 1953-57 powstało 52 egzemplarze tego modelu z czego 48 w nadwoziu spider projektu Medardo Fantuzzi. W tamtych czasach przeważająca większość samochodów rajdowych miała nadwozia odkryte, jednak koszmarne warunki atmosferyczne, w jakich odbył się rajd Mille Miglia w 1953 spowodowały, że rzymski dealer Maserati Mimmo Dei chciał mieć w ofercie dla swoich klientów auto odporne na deszcz i burze. Na jego zlecenie Pinin Farina zaprojektował wersję „berlinetta”, cztery wyprodukowane auta oficjalnie nie były jednak Maserati, ponieważ designer był związany umową z Ferrari, które uważało firmę z Modeny za swojego wroga. Dei obszedł ten zakaz, firmując zamówione samochody jako Scuderia Centro-Sud, co zadowoliło Ferrari pomimo iż na ich grillach pozostawiono „wrogi” trójząb. W odróżnieniu od niezliczonych zwycięstw [ponad 70 pierwszych miejsc] spider’ów Fantuzziego, wersja Pinin Fariny nie miała prawie żadnych sukcesów, uznana przez kierowców za niewygodną, mało aerodynamiczną a także, o ironio losu, zbyt nagrzewającą się w kabinie w trakcie wyścigu, szybko więc wszystkie cztery zostały zastąpione karoserią bez dachu. Tutaj muszę skonstatować fakt, iż przez kolejne 50 lat żaden model Maserati nie nosił piętna Pininfariny*, zmieniła to dopiero w 2003 V generacja Quattroporte, czyżby zawiniła „Berlinetta”? Na szczęście w międzyczasie, gdy A6 GCS utraciły swoje sportowe walory, kolejni właściciele jednak dostrzegli piękno linii stworzonych przez Farinę i przywrócili auta do oryginalnej sylwetki.

W Polsce także znajdziemy kilka ciekawych kolekcji, chociażby ta w Zamku Topacz, chciałbym jednak zwrócić uwagę, na praktycznie nowy projekt grupy zapaleńców – Muzeum Skarb Narodu. Ponad 300 aut głównie tych, którymi jeździli, a często tylko o nich marzyli nasi rodacy, zostało wystawionych w miejscu drogim każdemu polskiemu entuzjaście motoryzacji, w pofabrycznych halach żerańskiej FSO.

Obecnie coraz bardziej piętnuje się [i słusznie] konsumpcjonizm, ale proszę nie wrzucajcie do tego „worka” kolekcjonerów. Zbierają wszystko, co w ich oczach jest warte ochrony od zapomnienia i przeniesienia z wczoraj czy dzisiaj do przyszłości. Jestem też przekonany, że zdecydowanej większości z nich przyświeca życiowe motto Umberto Panini „Czyń dobro, jednocześnie zapominając, że tak właśnie czynisz”. Drodzy Kolekcjonerzy, życzę przede wszystkim, aby nigdy nie zabrakło wam miejsca na kolejne zbiory, z całą resztą przecież sobie poradzicie!

Model 1/18 firmy Ricko z 2005 na ogół zbiera przychylne opinie, powoli stając się nieosiągalnym, jedyne co nie trafia w moje gusta to jego zbyt jaskrawe chromy. Zamknięty granatowy model od BoS to A6GCS-54 Zagato. Mediolańska firma w 1955-57 oprócz jednego spider’a wyprodukowała 20 egz. coupe i co wtedy było rzeczą normalną, każdy z nich mniej lub bardziej różnił się od reszty, na przykład podwozie 2121 jako jedyne otrzymało karoserię z „firmowym znakiem” Zagato, czyli dachem z podwójnym wybrzuszeniem.

Skala 1/43 [Metro] pokazuje utytułowaną wersję spider dzieła Fantuzzi, tutaj z Mille Miglia 1954.

* W 1961 Battista „Pinin” Farina zmienił nazwisko na Pininfarina.

Lata produkcji: 1954
Ilość wyprodukowana: 4 szt.
Silnik: rzędowy 6 cylindrów
Pojemność skokowa: 1986 cm3
Moc/obroty: 170 KM / 7300
Prędkość max: 235 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 7,5
Liczba biegów: 4
Masa własna: 900 kg
Długość: 3480 mm
Szerokość: 1530 mm
Wysokość: 860 mm
Rozstaw osi: 2310 mm

foto: Piotr Bieniek

Fotograf w antykwariacie

0
Neapol

Kiedy przeglądam zdjęcia z moich włoskich podróży najwięcej emocji budzą we mnie te wykonane podczas pierwszej wizyty w tym fascynującym kraju, a dokładnie w Neapolu. Uważam, że jak na zupełnego amatora, mającego znikome pojęcie o kulturze i historii Włoch, Neapol był skokiem na głęboką wodę. Okazał się jednak rewolucyjnym w moim życiu.

Na wyjazd namówili mnie przyjaciele, których śmiało mogę określić mianem Italofilów. Oczywiście, kiedy tylko dowiedziałem się dokąd lecimy, zacząłem zgłębiać wiedzę na temat tego miejsca. Katedry, kamienice, urokliwe uliczki, starożytne miasta. Wymieniać można bez końca, ale nie będę się o tym rozpisywał, bo przeczytać w książce czy Internecie to jedno, a zobaczyć na własne oczy i doświadczyć na własnej skórze, to drugie. Był to dla mnie zupełny szok. Zupełnie inna architektura, kultura, jedzenie, nawet zasady ruchu drogowego. Zachwyciłem się tym i starałem się poznać jak najwięcej. Może dlatego tak lubię zdjęcia z tej podróży. Fotografowałem wszystko, co tylko znalazło się w moim polu widzenia niczym oszalały turysta: od krajobrazów, przez murale, po ludzi robiących zakupy na targu. Dziś wspominam to z rozbawieniem, ale każdy, kto odwiedził Włochy po raz pierwszy i zachwycił się nimi, będzie wiedział, o jakich emocjach i stanie ducha piszę.

Nie tylko z tego powodu mam sentyment do tej podróży. Mieszkańcy Neapolu zrobili na mnie bardzo miłe wrażenie, ale i sam Wezuwiusz z zatoką neapolitańską urzekł do tego stopnia, że już pierwszego wieczora wiedziałem, że Włochy będą częścią mojego życia.

Wtedy właśnie wykonałem najważniejszą dla mnie fotografię. Były to wczesne godziny wieczorne. Po jednej stronie zatoki słońce leniwie chyliło się ku zachodowi, z drugiej zaś w delikatnym półmroku, skąpany w fioletowo-różowych barwach nieba, górował nad wszystkim Wezuwiusz, a tuż nad nim wschodził księżyc. Ledwie zauważalna granica lądu i wody, zaczęła być wyznaczana przez szeroki pas zapalających się świateł ulic i domów wzdłuż zatoki. Obrazek niczym z kiczowatej pocztówki, jednak kiedy obserwuje się go na żywo i uczestniczy w przejściu kolorów dnia w noc, ma się wrażenie doświadczania niepojętego rodzaju magii.

Intensywność i wielobarwność Włoch sprawia, że stojąc w jednym miejscu możemy rozbić zdjęcia z każdej dziedziny fotografii: od krajobrazu czy portretów po reportaże i architekturę. Ale moje podróże nie ograniczają się jedynie do biegania z aparatem.

Każdą wyprawę planuję od zaznaczenia na mapie punktów z antykwariatami. Dzięki temu mogę zboczyć z typowo turystycznych szlaków i poznać te mniej znane miejsca, w których toczy się zwykłe, codzienne życie, z dala od tłumów turystów, straganów z pamiątkami i restauracjami. Te spacery pozwoliły zobaczyć z czym na co dzień zmagają się mieszkańcy takich miast jak Bergamo, Rzym czy Bari i uświadomiły, że nie zawsze jest to tak piękny widok, jak w turystycznych folderach.

Locorotondo

Zarówno antykwariaty, jak i ich właściciele są dla mnie skarbnicą wiedzy. Dzięki rozmowom z antykwariuszami mogłem lepiej poznać włoską literaturę, muzykę a także podszkolić język. W taki właśnie sposób odkryłem takich artystów jak Lucio Battisti, Mina, Miranda Martino i wielu innych. Chociaż muszę przyznać, że pierwsze rozmowy nie należały do najłatwiejszych. Antykwariusze nie mówili po angielsku, ja nie mówiłem po włosku, w związku z czym dochodziło do mieszania wszystkich języków świata jakie znaliśmy, gestykulowania albo włączania osób trzecich (nawet z ulicy) byleby tylko móc się zrozumieć.

Najzabawniej wspominam sytuację z antykwariatu na Sardynii, kiedy trzy osoby przez 10 minut próbowały powiedzieć mi, że ceny wszystkich produktów obniżone są o połowę. „Metà. Metà!” – mówili, krzyczeli, pokazywali, w końcu zapisali na kartce i udało nam się dogadać. Innym razem, kilka lat później, podczas wizyty w Katanii, przesłuchując płytę winylową Raffaelli Carrà właściciel antykwariatu zachęcał mnie do wspólnego śpiewania „E salutala per me”.

Fascynujące są wędrówki starych płyt czy książek. Nieraz przywoziłem do Polski włoskie płyty winylowe lub książki, ale zdarzało się, że trafiałem na polskie rzeczy we Włoszech, jak chociażby na płytę Ireny Santor w antykwariacie w Genui. Nie tylko przedmiot sam w sobie niesie wartości historyczne, ale samo jego przemieszczanie się z rąk do rąk, czy z kraju do kraju. Zawsze gdy trzymam w ręce taki przedmiot, zastanawiam się jaką drogę przebył, skąd się tu wziął albo kto był wcześniej jego właścicielem.

Lecz nie samą muzyką w antykwariacie człowiek żyje! Częstym obiektem moich poszukiwań są także stare albumy prezentujące włoskie miejscowości. W odróżnieniu od Polski, z którą historia nie obeszła się zbył łaskawie, Włochy po dziś dzień olśniewają swoimi wiekowymi zabytkami, zatem nawet książka sprzed stu lat może posłużyć nam jako przewodnik po mieście. Fotografie w nich zawarte mają w sobie podobny rodzaj piękna i uniwersalności jaki posiadają włoskie budowle czy rzeźby. Tak też staram się podchodzić do swoich zdjęć. Giuseppe Leone – sycylijski fotograf, którego album kupiłem w Ragusie jest dla mnie nieustanną inspiracją, zarówno jeśli chodzi o podejście do architektury, jak i jej relacji z człowiekiem.

Książka o polskim kinie w jednym z włoskich antykwariatów

Z fotografowaniem jest trochę jak z rzeczami w antykwariacie. Nie mamy pojęcia na co trafimy, co stanie się obiektem naszych obserwacji i co będziemy chcieli zachować na dłużej. Jest to również rodzaj odbywania podróży w sensie fizycznym, ale także duchowym, bo zarówno fotografie, jak i antyki są dowodem minionych dni, nieubłaganego upływu czasu, a przede wszystkim potwierdzeniem czyjegoś istnienia. Bo czymże jest kilkadziesiąt lat jednego małego człowieka wobec wiecznego Panteonu czy Pompejów?

foto: Michał Łukasik

Tort Linzer

0

Składniki:

Kruche ciasto:
250 g mąki typu 00
250 g zmielonych orzechów
220 g masła pokrojonego w kostkę
1 żółtko i 1 całe jajko
160 g cukru pudru
1 czubata łyżeczka sproszkowanego cynamonu
1 szczypta gałki muszkatołowej (jeśli lubimy)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 płaska łyżeczka soli drobno mielonej
Starta skórka z cytryny

Nadzienie i dekoracja:
400 gr marmolady malinowej lub innych miękkich czerwonych owoców
Płatki migdałowe
1 żółtko
2 łyżki mleka
Pokruszone herbatniki

 

Przygotowanie:
Najpierw przygotowujemy kruche ciasto. Do dużej miski wsypujemy mąkę, sól, zmielone orzechy, cukier, cynamon, gałkę muszkatołową, proszek do pieczenia i skórkę z cytryny. Całość dokładnie mieszamy, dodajemy pokrojone w kostkę masło i wyrabiamy ciasto zaczynając od rozgniatania masła opuszkami palców. Kiedy mieszanina będzie wilgotna i „piaszczysta”, dodajemy całe jajko i żółtko, a potem mieszamy dokładnie aż do uzyskania jednolitej masy.

Następnie wałkujemy ciasto i, owinięte w folię spożywczą, umieszczamy w lodówce na około 3-4 godziny. Rozgrzewamy piekarnik do 180°, włączając tryb termoobiegu. Na posypanym mąką blacie rozwałkowujemy więcej niż połowę kruchego ciasta Linzer, starając się jak najczęściej podsypywać ciasto mąką (oczywiście bez przesady). Następnie przekładamy ciasto, wysmarowane od dołu i po bokach masłem, do blaszki o średnicy 26 cm i wyłożonej papierem do pieczenia. Krawędzie formujemy tak, aby były jednakowe. Nakłuwamy spód ciasta, a następnie kruszymy na wierzch trochę herbatników, mogą być klasyczne śniadaniowe, ale też pełnoziarniste lub cynamonowe, posłużą one jako ochrona przed zawilgotnieniem spodu ciasta od nadzienia.

Teraz wlewamy konfiturę z malin lub innych owoców leśnych i rozprowadzamy ją przy pomocy szpatułki lub łyżki. Z pozostałej części kruchego ciasta formujemy długie i wąskie wałeczki lub paski i układamy je na górze w klasyczną siatkę. Wierzch smarujemy mieszkanką żółtka i mleka i posypujemy pokrojonymi migdałami. Pieczemy w piekarniku przez 40/50 minut lub do uzyskania odpowiedniego zarumienienia. Przed podaniem pozwólmy ciastu porządnie ostygnąć.

tłumaczenie pl: Gabriela Jankowska

Muzeum Tarota w Rioli. Ezoteryczny sekret bolońskiej części Apeninów

Stare karty hinduskie (Ganjifa) i afrykańskie z muzealnego archiwum

Region Emilia-Romania jest skarbnicą miejsc nie tylko pięknych i interesujących, ale również sekretnych. Sama jego stolica, Bolonia, ma do odkrycia ich aż siedem [tzw. siedem sekretów Bolonii – przypis red.]. Turyści przeszukują więc miasto w poszukiwaniu tajemnic, które promowane są zarówno w Internecie, jak i w lokalnych przewodnikach. Odwiedzając tę okolicę, warto jednak pokusić się również o odnalezienie innych, mniej znanych atrakcji. Jedną z takich perełek jest Muzeum Tarota położone w miejscowość Riola, a stworzone przez Morenę Poltronieri i Ernesto Fazioli, którzy przez prawie trzydzieści lat swojej działalności zgromadzili imponującą kolekcję dzieł sztuki, artefaktów i talii kart z całego świata. Warto to wszystko zobaczyć na własne oczy tym bardziej, że karty tarota mają przecież włoski rodowód. Jadąc do Rioli odwiedzamy je więc niejako w domu, a wyjątkowa atmosfera Muzeum i gościnność jego gospodarzy tylko potęguje to uczucie.

Jak to się stało, że postanowiliście założyć Muzeum Tarota w miejscu tak odległym od dużych miast?

Ernesto Fazioli: Z Moreną spotkaliśmy się w 1992 roku i niemal od razu założyliśmy stowarzyszenie kultury w celu pogłębionych badań nad tarotem. Po kilku latach współpracy poczuliśmy potrzebę stworzenia prawdziwego centrum poświęconego studiom nad tematami, które wchodziły w obszar naszych zainteresowań. Poszukiwanie odpowiedniego miejsca dla naszych aktywności zaowocowało znalezieniem tego wiejskiego domku z 1600 roku, który natychmiast nam się spodobał.

Jak narodziła się w Was pasja do tarota?

Jeśli o mnie chodzi, to natknąłem się na tarota przez przypadek gdy miałem 10 albo 11 lat. Gratisowa talia tarota została dołączona do butelki alkoholu, którą kupili moi rodzice. Trzymanie kart w rękach rozbudziło ogromną ciekawość, która nie tylko nigdy mnie już nie opuściła, ale z czasem zachęciła do coraz bardziej pogłębionych badań.

A jak to było u Moreny?

Ona również natrafiła na karty bardzo wcześnie. Przypadkowa talia sprawiła, że zaczęła ona czytać karty tak, jakby znała je od zawsze. Prawdopodobnie już wcześniej posiadała tego typu wrodzone zdolności.

Czyli czytacie z kart?

Oczywiście. Oboje.

Czy w tarocie pasjonuje Was zatem bardziej jego aspekt historyczny czy wróżebny?

Uważamy, że nie da się tego oddzielić. Studiowanie kart oznacza zgłębianie aspektów historycznych danej epoki i związanych z nią znaczeń, które dotykają alchemii, hermetyzmu, itp. i łączą się ze światem symboli; oczywiście w dalszej kolejności prowadzi to do interpretacji tych symboli.

Talie tarota z muzealnego archiwum

Da się więc, pana zdaniem, pogodzić świat ezoteryczny z naukowym?

To, co dziś nazywamy magią, dawniej było nauką. Te dwie dziedziny mogą współistnieć i się nawzajem wspierać. Jeśli prześledzić życiorysy znanych naukowców, z łatwością można natknąć się na takie osoby jak Newton, który w swoich badaniach uwzględniał alchemię. Można też odkryć, że astrologia była nauczana na studiach medycznych w wielu uniwersytetach.

Wróćmy do Muzeum… Co pojawiło się w nim jako pierwsze?

Pierwsze rzeczy pochodzą z Nowej Zelandii. Przywiozła je nam Fern Mercier z centrum studiów Tarot Aotearoa, która stała się później współpracowniczką Muzeum z rejonu Oceanii.

W jaki sposób promowaliście otwarcie?

Przed powstaniem Muzeum mieliśmy stronę internetową. Morena zajęła się public relations, rozpowszechniając wiadomość o jego rychłym otwarciu. Wielu artystów, przede wszystkim zagranicznych, było bardzo przychylnych naszej inicjatywie. Pośród nich warto wspomnieć o spotkaniu z Arnell Ando, która została naszą amerykańską współpracowniczką, a później również przyjaciółką i promotorką naszej działalności w Stanach Zjednoczonych. Arnell organizowała wycieczki do włoskich miejsc związanych z tarotem. Te spotkania łączyły ludzi z całego świata.

A jaka była reakcja ludzi?

Tarot to oczywiście niszowy temat, ale odwiedzający są zachwyceni różnorodnością tematów z zakresu historii, sztuki i kultury, z którymi mogą obcować. Ponadto, często słyszymy, że w tym miejscu czuć autentyczną pasję, dzięki której realizujemy ten projekt.

Tarot „Fine dalla Torre” (XVII sec.)

Jaki jest według pana najcenniejszy obiekt w Muzeum?

Na pewno wyjątkowy jest Tarot da Pranzo (Tarot Obiadowy) i Tarot da Colazione (Tarot Śniadaniowy) [tarot w formie ciasteczek – przypis red.], herbatki inspirowane poszczególnymi kartami oraz talie, które odtworzyliśmy, jak Tarot Francuski czy Tarot Fine dalla Torre (z XVII wieku). Ten ostatni to esencja naszej działalności. Wymagał dużo pracy. W sumie praca nad talią Fine dalla Torre zajęła nam półtora roku. Jej odtworzenie wymagało odświeżenia wyblakłych kolorów oraz uzupełnienia brakujących kart tak, by odzyskać kompletną talię. Sama nazwa Fine dalla Torre pochodzi od nazwy drukarni, w której ten tarot powstał.

Jakie są najważniejsze wydarzenia, w których wzięliście udział?

Jako Muzeum braliśmy udział w naprawdę ważnych wydarzeniach. Jedno z nich zostało zorganizowane w prestiżowej Bibliotece Uniwersytetu w Bolonii (BUB). Wśród eksponatów znalazł się najstarszy na świecie dokument, który mówi o dywinacji: datowany jest on na pierwszą połowę XVIII w. i zawiera informacje o znaczeniach 35 kart z małego tarota bolońskiego. Często współpracowaliśmy z miastem i gminą Bolonia, obecnie współpracujemy również z Vergato [miasteczko i gmina, w której obszarze leży Riola – przypis red.].

A jakie są Wasze aktualne plany?

Z powodu pandemii nasze działania długo były wstrzymane. Teraz jednak je wznowiliśmy, ponownie (na życzenie) otwieramy Muzeum i promujemy nasze dwie ostatnie książki: Segreti dell’Appennino e Bologna [Sekrety Apeninów i Bolonii] oraz Tarocchi – Un patrimonio italiano del Rinascimento – Storia Arte Simbologia Letteratura [Tarot – dziedzictwo włoskiego Renesansu – Historia Sztuka Symbolika Literatura] pod redakcją profesora Andrei Vitaliego. Z tej publikacji, opartej o materiały źródłowe pozyskane w wyniku rzetelnych badań historyczno-filologicznych, jasno wynika, że karty tarota pochodzą z Bolonii. W powstaniu książki uczestniczyli historycy uważani za największych światowych ekspertów zajmujących się tematem tarota na poziomie akademickim. Niebawem książka ukaże się również w języku angielskim.

Wspominał pan przed wywiadem, że macie jeszcze wydawnictwo…

Tak, nazywa się Mutus Liber. Zanim skupiliśmy się na tekstach dotyczących tarota, astrologii oraz powiązanych w taki lub inny sposób z hermetyzmem lub symbolizmem, naszym celem było stworzenie przewodników po miejscach magicznych. Zaczęliśmy więc od Bolonii, a potem wydaliśmy przewodnik po Ferrarze, Modenie, Paryżu, Londynie, Santiago de Compostela, Pradze, Budapeszcie, itd.

A o Warszawie?

O Warszawie jeszcze nie…

Jak zachęciłby pan Polaków do odwiedzenia Muzeum?

Przede wszystkim sądzę, że to miejsce może zainteresować pasjonatów tarota, gdyż zwiedzanie zaczyna się od dzieł związanych z historią kart, a kończy na czasach współczesnych. Można tu podziwiać oryginalne prace, które podarowali Muzeum artyści z całego świata i tym samym zanurzyć się w przestrzeń bez granic, w której jedynym punktem wspólnym dla wszystkich dzieł jest pasja do symboliki tarota. Dodatkowo w okolicy Muzeum można znaleźć wiele ciekawych i mało znanych miejsc oraz wciąż jeszcze dziką naturę. W trakcie pobytu można więc odkrywać cuda natury, sztukę i ciekawostki historyczne. Riola położona jest w połowie drogi między Bolonią a Pistoią. Historyczny dom, w którym dziś znajduje się Muzeum, leży w pobliżu szlaku pielgrzymek do Santiago de Compostela. Budynek Muzeum był niegdyś gospodą dla pątników.

Czy nie uważa pan więc za przeznaczenie, że wciąż tak wiele osób odwiedza to miejsce?

Tak. Sądzimy, że ten dom nas wybrał i przywołał. Z jego zakupem wiązały się liczne perypetie, ale w końcu się udało.

Małgosia i Marcello na co dzień prowadzą poświęcony tarotowi profil na Instagramie @radiant_traveling_tarot

Tessa Capponi-Borawska: wspólne posiłki to celebracja życia

0
fot. Antonina Samecka

Tessa Capponi-Borawska, niekwestionowany skarb, który scala ze sobą dwa tak różne kraje, Polskę i Włochy. Przez ponad dwadzieścia lat pracowała w Katedrze Italianistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała teksty w Twoim Stylu, Gazecie Wyborczej czy Elle. Autorka książek i tekstów o historii kuchni i kulturze jedzenia. Laureatka nagrody Premio Gazzetta Italia z 2019 roku. Rozmawiamy z nią o smaku, który był kiedyś i jest dziś. O Smaku Italii.

Jak bardzo pandemia wpłynęła na smak Włochów?

Podczas pandemii przeżyłam jeden z najbardziej przygnębiających dni w moim życiu. Pojechałam z Cosimą, moją najstarszą córką, do Florencji. Był początek grudnia ubiegłego roku, weekend, w którym czerwona strefa, oznaczająca całkowity zakaz wychodzenia z domu, zamieniała się w pomarańczową. Nie wiedziałyśmy o tym, że zakaz jeszcze trwa, wybrałyśmy się więc na krótki spacer aż do Piazza della Signoria. To był bardzo ponury dzień, padał deszcz, a przed nami pojawił widok pustego placu, który zawsze wypełniony był życiem.

Wszystkie kawiarnie były zamknięte. Ponte Vecchio był całkowicie wyludniony. Wtedy zdałam sobie sprawę, że potrzeba czasu, aby wróciła normalność. Dziś, po upływie kolejnych miesięcy widzę, że wiele miejsc, do których chodziłyśmy we Florencji zamknęło działalność. Odpowiadając na pytanie, smak zmienia się w sposób rzeczywisty, często będąc już tylko wspomnieniem albo nowym doświadczeniem. Nie powróci też jedna z moich ulubionych kawiarni, gdzie piłam rano cappuccino, która słynęła z wyjątkowych wyrobów cukierniczych. To był nasz rodzinny sposób na rozpoczęcie dnia, ten smak jest już nie do powtórzenia.

A czy pojawiło się jakieś nowe danie, zrodzone z kryzysu, jak wtedy, kiedy rzeka Arno wylała na ulice Florencji pokrywając ją błotem, a mieszkańcy na potęgę gotowali groszek z tuńczykiem konserwowym w pomidorach z puszki?

fot. Antonina Samecka

Od tego wydarzenia mija pięćdziesiąt lat i widać jak Włosi rozwinęli się w temacie dostaw jedzenia do domu. Wielu z nich, zamiast stanąć w kuchni, wykonuje szybki telefon po jedzenie z pudełka. Na szczęście było wiele restauracji we Włoszech, które zwracając uwagę na smak i jakość, nie miało w ofercie dostaw do domu. Potrawa podana na świeżo na miejscu ma zupełnie inny smak niż po dostawie do domu. Innym pomysłem był koncept od Fabio Picchi, szefa restauracji Cibreo Firenze, który otworzył CiBio, coś pomiędzy sklepem ze świetnymi produktami spożywczymi a tradycyjną rosticcerią, czyli miejscem, gdzie sprzedaje się dania garmażeryjne dobrej jakości. Jedzenie we Włoszech ma wymiar wybitnie biesiadny, my uwielbiamy celebrować wspólnie posiłki. Bardzo ujęło mnie, jak latem wspólnie z całą rodziną wybraliśmy się do jednej z naszych ulubionych restauracji, w której na miejscu okazało się, że nie ma wolnych stolików. W tej samej chwili podszedł do nas właściciel i powiedział, że nie ma problemu i zaraz dołoży stolik gdzieś dalej na dziesięć osób. Ta zaradność i zapraszanie do stołu u Włochów mnie niesamowicie ujmuje. Nie ma czegoś takiego, że nie ma miejsca dla gościa. Myślę, że podczas pandemii dla wielu Włochów zamkniętych w domu jedzenie w samotności, bez rozmowy i celebracji, nie miało sensu.

Ale było biesiadowanie przed ekranem komputera?

Podczas pierwszego lockdownu zaaranżowaliśmy taką sytuację wspólnego biesiadowania przed komputerem. Byliśmy w nowej sytuacji, w której nie potrafi liśmy się jeszcze odnaleźć, a z drugiej strony brakowało nam tego, co jest „włoską religią”, czyli biesiadowania. Zdecydowaliśmy się na łączenie z bliskimi przez Internet czy to z jedzeniem, czy z kieliszkiem wina.

Na czym polega filozofia włoskiego biesiadowania?

Najważniejsze to chyba klimat i możliwość celebrowania jedzenia na zewnątrz. A po drugie to potrzeba bywania razem, która jest typowa dla krajów południowych. Bardzo ważna jest też swoboda, którą posiadamy. Tutaj w Polsce, zapraszanie na kolację często jest bardzo formalne, z wyprzedzeniem i planowaniem na kilka dni do przodu. A jak jestem we Florencji to wystarczy, że zadzwonię do przyjaciół o siódmej wieczorem i spontanicznie zapraszam ich na makaron, na który oni przychodzą później. Nic wielkiego, po prostu zwyczajny makaron. Chodzi o to, żeby być razem i rozmawiać, nawet gdy podam na stół suchy chleb. W naszej tożsamości, w naszym wychowaniu jest zasada, że wspólne jedzenie jest jednym z podstawowych elementów życia. Oczywiście piłka nożna też!

Jak jest z marnowaniem jedzenia u Włochów, bo jak to opisuje Piotr Kępiński w swojej najnowszej książce „Szczury z via Veneto”, w Rzymie jedzenie gnije na ulicy i mnożą się szczury?

Problem marnowania jedzenia jest już zjawiskiem zdecydowanie przed pandemicznym. Z jednej strony mamy we Włoszech dobrobyt i przez to nieposzanowanie jedzenia, które trafia na ulicę, a z drugiej strony mamy coraz więcej objawów biedy i ubóstwa ludzi, którzy nie nadążają za dzisiejszym światem. To przeważnie ludzie z północy, którzy na przykład całe życie ciężko pracowali i mają marne emerytury. To jest pokłosie wielkiego boomu ekonomicznego, który ponad 60 lat temu zmienił życie Włochów na lepsze, ale to co się stało w późnych dekadach [marnotrawstwo, korupcja elit politycznych itd.] jest przyczyną dzisiejszego kryzysu. Dla nich jedzenie jest na wagę złota. A z drugiej strony mamy właśnie taki Rzym, w którym byłam latem przez jeden dzień, jeden i tyle mi wystarczyło. To coraz brudniejsze miasto jest jednym wielkim śmietnikiem, w którym marnują się codziennie tony jedzenia. Ale chciałabym podkreślić, że to dotyczy nie tylko Rzymu i Włoch.

Włochy, jeszcze do niedawna, były jednym z nielicznych krajów, w którym na próżno było szukać kuchni świata. Warszawa, Londyn czy nawet Paryż to zagłębie kuchni fast-foodowych, azjatyckich czy ze Wschodu. Jak bardzo nowe pokolenia Włochów czy masowe migracje ze wszystkich stron świata wpływają na kuchnię włoską?

Przede wszystkim nowe pokolenie Włochów to pokolenie żyjące szybko, nie mające czasu na gotowanie. W dużych miastach model rodziny, w którym rządzi włoska matka serwująca wyśmienite potrawy odchodzi w niepamięć. Ludzie spełniają się zawodowo, coraz więcej czasu spędzają w pracy i ich metodą na obiad jest zamawianie szybkich, gotowych potraw, lub chodzenie do restauracji czy jedzenie fast-food. Z tego powodu przerażająco wzrasta problem otyłości wśród młodych Włochów, którego kiedyś prawie w ogóle nie było. Do tego coraz mocniej widzimy jaki wpływ na nasz smak mają potężne fale imigrantów z krajów Maghrebu czy Dalekiego Wschodu. Ale wciąż są też takie miejsca, szczególnie na prowincji, w którym nie znajdzie się ani jednej, choćby najmniejszej restauracji, która serwowałaby coś innego niż tradycyjną włoską kuchnię.

Nowe pokolenie Włochów to pokolenie, które ucieka od tożsamości i pamięci o przeszłości. Pokolenie, które zastępuje kuchnię szybkim jedzeniem, zaśmieca Rzym, a kiedy w setną rocznicę urodzin pyta się na ulicach Mediolanu o Felliniego zapada milczenie.

Podobnie jak w wielu innych miejscach na świecie mamy do czynienia z pokoleniem, żyjącym obrazami, a nie słowem, które nie czyta i komunikuje się przez obrazy i hasła, a nie przez rozmowę. To pokolenie, które nie czerpie z autorytetów i całego bogactwa włoskiej historii czy sztuki. Dla tych młodych ludzi wzorem do naśladowania, a czasem i myślenia są influencerzy jak choćby Fedez. Oni dyktują tym ludziom co jest dobre, a co nie. Przerażające jest to, że to co jest najważniejsze dla tego pokolenia ma bardzo krótki okres ważności. Dziś żyjemy jedną sensacją, której za parę tygodni nikt nawet nie wspomni. Kto wspomina dziś pożary w Australii, którymi chwilę przed pandemią żył cały świat? Kto pamięta, że Piotr Szczęsny podpalił się na Placu Defilad w Warszawie, w ramach protestu przeciwko polityce obecnej władzy w Polsce? Nowe pokolenie we Włoszech też żyje tu i teraz, żyje w świecie social-mediów i dla nich Federico Fellini czy Dante Alighieri to postaci nic nieznaczące. To jest tragiczny krzyk bólu i bezradności nowego świata.

Ile zostało z tej Italii, którą pamięta Pani z dzieciństwa?

Coraz mniej. Widzę to chociażby po Florencji, z której co chwila znikają prowadzone przez pokolenia stare sklepy czy restauracje. Brakuje mi pewnej elegancji, której już nie ma. Nawet na biednym południu była elegancja, w każdym sensie tego słowa. Brakuje mi dostojności i szacunku do miasta, które przetrwało tysiące lat. Nie potrafię zrozumieć chociażby tego, że paraduje się po tych historycznych miejscach, czasem i świętych półnagim, jedząc przy tym, pijąc, słuchając głośno muzyki, przekrzykując się. Ta elegancja, dostojeństwo, ten smak dawnej Italii już nie wróci.

A czego Polacy powinni nauczyć się od Włochów?

Wiele jest takich lekcji, przede wszystkim gościnności. W Polsce gościnność polega na tym, że jak ja przyjmuję cię pod swój dach to ty musisz dostosować się do moich reguł. Oczywiście, określenie pewnych zasad i zachowań jest ważne, ale najważniejsze jest i tak bycie razem. My jesteśmy bardzo starym ludem, nie istnieje coś takiego jak „prawdziwy Włoch”. Jesteśmy krajem zlepionym przez historię z różnych nacji od Fenicjanów, Greków, Arabów, po Longobardów i Franków i stąd nasza otwartość na drugiego człowieka. Obojętnie jaki on jest, my go zawsze zaprosimy do stołu. Stół łączy i nie możemy o tym zapominać.

Skoro mowa o stole, danie, które łączy to…

Bezapelacyjnie i niezmiennie od lat pasta al pomodoro.

Pijmy, pijmy wino…

0

Zeszłego lata spędziłem kilka dni w Pesaro podczas dni ROF (Rossini Opera Festival). 42. edycja tego wielkiego wydarzenia, jak zawsze, zachwyciła wysoką jakością proponowanych oper, spektakli, scenografii i towarzyszących imprez.

Odwiedzając dom Gioachino Rossiniego i Museo Nazionale Rossini, nie mogłam oprzeć się atmosferze ostatnich dekad XVIII i pierwszych XIX wieku, podążając za historią i życiem artystycznym wielkiego kompozytora z Pesaro poprzez relikwie, codzienność, dokumenty i anegdoty, które naznaczyły jego życie i twórczość w tak ważnym dla Europy okresie historycznym, który dogłębnie przestudiowałem czytając wówczas wspaniałą biografię pod redakcją Gai Servadio.

Obserwując szerzej wydarzenia związane z operą, zaintrygował mnie związek wina – symbolu radości, upojenia, towarzyskości i uwodzenia – z tą formą sztuki, a także ile razy jest używane i wymieniane przez kompozytorów w różnych epokach, właśnie ze względu na swoją symboliczną i sugestywną moc, która wybrzmiewa w wielu ludzkich uczuciach towarzyszących wydarzeniom już klasycznych i nieśmiertelnych postaci zarówno męskich, jak i kobiecych.

W „Cyruliku sewilskim”, debiutującym na scenie 20 lutego 1820 r., Gioacchino Rossini upamiętania także włoską tradycję kulinarną i winiarską. Częste odniesienia do potraw i win wzbogacają akcję i dynamikę tej komicznej i jakże sławnej opery. Równie wielką sławą okryta była pasja Rossiniego do specjałów z różnorakich krajów, które odwiedził oraz jego cechy wytrawnego smakosza.

Przed nim, W.A. Mozart w „Don Giovannim” z 1787 roku, w wyraźny sposób wspomina o winie Marzemino (czyniąc je w ten sposób nieśmiertelnym). Mozart cytuje ten trunek w momencie, kiedy potrzeba czegoś do świętowania, co jest nikczemnie powiązane z miłością i podbojami. Ponadto, na zakończenie, Don Giovanni rzuca wyzwanie Komandorowi i samej Śmierci, trzymając lampkę wina w ręku, tak jakby kielich i jego zawartość czyniły go nieśmiertelnym.

W roku 1833, oprócz pierwszych ruchów pod wodzą Mazziniego w Sabaudii i Piemoncie w maju i czerwcu, ma miejsce także pierwszy występ w Teatro alla Scala w Mediolanie. 26 czerwca Gaetano Donizetti z Bergamo wystawia “Lukrecję Borgia”. W tej sztuce wino jest napojem użytym do podania trucizny. Zamiast przynosić radości, sprowadza więc śmierć…. Gennaro nie wypije jednak podstawionej mu trucizny, ale antidotum, które da mu Lukrecja, zanim pozwoli mu uciec po odkryciu podstępu zaplanowanego przez męża, aby zabić rywala.

W 1853 roku „La traviata” Giuseppe Verdiego słynnym fragmentem „Więc pijmy na chwałę miłości” przynosi scenie i światu radość życia, wina i miłości, zapraszając każdego do upojnego egzystencjalnego walca, który niestety namiesza w dramacie.

W 1890 roku Pietro Mascagni w „Rycerskości wieśniaczej” kazał śpiewać „Niech żyje wino musujące, szkle połyskujące”. Chóralny toast, który wychwala miłość, wypełnia się jednak szybko napięciem i zwiastuje zbliżającą się ostateczną katastrofę. Oprócz tych wymienionych, istnieją inne sztuki i arcydzieła, które nawiązują do kielichów, toastów i spożywania alkoholu np. „Otello” i „Falstaff” Verdiego, „Napój miłosny” Donizettiego, „Uprowadzenie z Seraju” Mozarta, „Faust” Gounoda i wiele innych. Są to wspaniałe dzieła stworzone dzięki ludzkiej pomysłowości, talentowi, wysiłkowi i pasji. Ale zaraz… Czy twórców owych dzieł nie inspirowała ta sama siła, która porusza i prowadzi tych, którzy tworzą wino? Dzieła sztuki, którymi możemy się cieszyć wszędzie i na co dzień, które spożywane w odpowiedniej ilości i w odpowiedniej sytuacji gloryfikują życie i nadają nowy smak pragnieniu i poszukiwaniu spokoju.

Tłumaczenie pl: Bartosz Pikora

Święta Rodzina ze św. Janem i św. Katarzyną Aleksandryjską Giovanniego Francesca Penniego

0

Kiedy uwielbiany przez niemal wszystkich, obsypywany pochlebstwami i zarzucany zamówieniami genialny Rafael musiał otworzyć dużą pracownię i zatrudnić wielu malarzy, wśród nich znalazł się Giovanni Francesco Penni zwany Il Fattore. Otwarcie warsztatu nastąpiło w latach 1514-1515, a udział dużego zespołu artystów był niezbędny, bo w owym czasie Rafael kierował pracami budowlanymi przy bazylice św. Piotra, sprawował urząd konserwatora starożytności rzymskich i dekorował komnaty watykańskie.

Uczniowie, których wybrał byli opłacani skromnie. Według Giorgia Vasariego, autora Żywotów najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów większość kartonów, czyli rysunków przygotowawczych do sykstyńskich arrasów została wykonana przez Giovanniego Penniego. W renesansowych i późniejszych warsztatach funkcjonowały określone podziały i malarze często „specjalizowali się” w danej dziedzinie. Bywało tak, że podczas prac nad freskami jeden był odpowiedzialny za malowanie elementów architektury, inny za rośliny, jeszcze inny za pejzaże w tle. Koncept należał do mistrza. Dzisiaj jednak badacze nie mają wąt- pliwości co do współudziału uczniów, czy zatrudnionych przez mistrza pomocników. W przypadku dzieł Rafaela zespół jego pracowników był całkowicie zdominowany i podporządkowany głównej koncepcji. Według relacji Vasariego, Rafael nie miał problemu z prowadzeniem warsztatu i potrafił wpoić swoim uczniom zasadę zgodnej współpracy. Słowa Vasariego poświadcza także testament Rafaela zmarłego wcześnie, w wieku 37 lat, który na swoich następców wyznaczył Giulia Romana i Giovanniego Francesca Penniego i polecił im dokończyć rozpoczęte w Watykanie prace. O przywiązaniu do mistrza świadczy fakt, że chociaż zlecona Rafaelowi dekoracja Sali Konstantyna w Watykanie nie została zrealizowana, Giulio Romano i Giovanni Penni podjęli rozmowy i papież Leon X przekazał im zlecenie na prace, które trwały w latach 1520-1521. Po niespodziewanej śmierci papieża wstrzymano dekorowanie sali, ale po wstąpieniu na tron Klemensa VII w 1524 roku obaj artyści ukończyli dzieło według zamysłu Rafaela. W ten sposób nawet kilka lat po śmierci jego pracownia działała. Jednak zrealizowanie fresków zgodnie z koncepcją Rafaela było zupełnie innym zadaniem, niż samodzielna praca. Giovanni Francesco Penni wypracował własny styl malowania i zaczął tworzyć obrazy, które charakterem odbiegają nieco od Rafaelowskich, podobnie jak dzieła Giulia Romano znamio- nujące jednak większą ekspresję postaci i dynamikę kompozycji. Penni przejął statyczność Rafaelowskich Madonn i łagodność gestów. Operował także miękkim konturem oraz stosował jasne, świetliste barwy. W stosunku do niektórych spiętrzonych kompozycji Rafaela lub budowanych na figurze trójkąta, u Penniego postacie są rozmieszczone tak, by wypełniały kadr obrazu. Przejął wiele z maniery i pomysłów swojego mistrza, ale stosował własną koncepcję barwną, inspirował się także innymi twórcami. Fragmenty antycznej architektury, czy ciemne tło w Świętej Rodzinie ze św. Janem Chrzcicielem (1. połowa XVI wieku, zbiory Galerii Borghese w Rzymie) nawiązują do dzieła Rafaela Święta Rodzina ze św. Elżbietą i św. Janem Chrzcicielem (ok. 1518-1520, zbiory Muzeum Prado w Madrycie). Pejzaże w tle obrazów Giovanniego Penniego to wyraźna inspiracja malarstwem wielkich Wenecjan, z błękitnym niebem często pokrytym chmurami, wyraźnymi, koronkowo malowanymi liśćmi drzew i zamglonymi widokami miast w oddali.

Giovanni Francesco Penni „Święta Rodzina ze św. Janem i św. Katarzyną Aleksandryjską”, po 1527, olej na desce topolowej, wymiary 115x95 centymetrów, zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie
Giovanni Francesco Penni „Święta Rodzina ze św. Janem i św. Katarzyną Aleksandryjską”, po 1527, olej na desce topolowej, wymiary 115×95 centymetrów, zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie

W obrazie z polskich zbiorów Święta Rodzina ze św. Janem i św. Katarzyną Aleksandryjską Giovanni Penni częściowo wykorzystał pomysł swojego mistrza. Madonna z Dzieciątkiem oraz siedzący w tyle św. Józef powielają kompozycję z obrazu Święta Rodzina (1518, zbiory Luwru w Paryżu). Ich pozy są niemal identyczne. Mały Jezus jest wyciągany przez Marię z kołyski, którą na obrazie jest odwrócone wieko rzymskiego sarkofagu. To nieczęsty motyw w ikonografii, chociaż pojawił się także u Rafaela. Należy go tłumaczyć symbolicznym związkiem między antykiem, a chrześcijaństwem. Badacze wyjaśniają, że sarkofag jako znak śmierci staje się w przedstawieniu kolebką Nowego Życia. Dodatkowo na froncie sarkofag ozdobiono winoroślą, która w chrześcijaństwie była odczytywana jako symbol męczeństwa Chrystusa. Na ziemi przy kołysce leży stuła kapłańska, która zapowiada przyszłą pracę Jezusa jako nauczyciela i kapłana. W obrazie mamy więcej symboliki, bo święci ukazani po lewej stronie kadru: Katarzyna i mały Jan Chrzciciel także nawiązują do chrześcijaństwa. Katarzyna jako pochodząca z królewskiego rodu ma na głowie koronę, która swoim wyglądem może nawiązywać do męczeństwa Chrystusa, ale za nią znajduje się koło, czyli atrybut jej męczeństwa. Mały Jan Chrzciciel został ukazany z krzyżem i banderolą z napisem „Ecce Magnus Domini” (Oto Baranek Boży), co zapowiada męczeńską śmierć i Odkupienie. U stóp Marii i św. Katarzyny, wśród kamieni, leżą muszle, które wskazują na nieskazitelność i czystość, bo w średniowieczu wierzono, że są zapładniane przez rosę, a to utożsamiano z niepokalanym poczęciem Marii. Muszla w chrześcijaństwie znaczyła także grób, w którym zmarli oczekują ponownych narodzin, niczym perły. To nawiązanie do idei zmartwychwstania. Wśród zielonych traw wyrastają skupiska ciemnozielonych, sercowatych liści, prawdopodobnie fiołków, które należą do maryjnej symboliki w kontekście pokory Marii Panny.

Kompozycja przedstawiająca Madonnę z Dzieciątkiem w towarzystwie świętych była bardzo częsta, czy to w temacie Sacra conversazione, czyli Świętej rozmowy, czy w mistycznych zaślubinach. Co ciekawe, Katarzyna Aleksandryjska zmarła około 300 roku, czyli wiele lat po śmierci Chrystusa. W okresie renesansu była wyjątkowo popularną świętą chrześcijańską. Według legendy wyrok śmierci wydany przez cesarza nastąpił po dyspucie religijnej, w której Katarzyna okazała się bieglejsza, niż kilkudziesięciu mędrców. Kilku z nich nawróciło się na chrześcijaństwo, a cesarz skazał ją na śmierć przez tortury. Życie św. Katarzyny jest dość skromnie udokumentowane. Według Jakuba de Voragine’a, który jako pierwszy wspomniał o mistycznych zaślubinach, Katarzyna jako królewska córka z Aleksandrii, w starożytności ważnego ośrodka nauki, została oblubienicą Jezusa w klasztorze na pustyni, dokąd zaprowadził ją pewien mnich. Najpierw przyjęła chrzest, a Matką chrzestną była sama Maria Panna, a następnie przyszła święta otrzymała drogocenny pierścień od Jezusa. Wróciła z pustyni do Aleksandrii i zaczęła nawracać na chrześcijaństwo. Zginęła męczeńską śmiercią, najpierw głodzona, następnie łamana na kole z żelaznymi kolcami, ostatecznie została ścięta. Ustanowiono ją patronką filozofów i uczonych, a „Złota Legenda” autorstwa de Voragine’a stała się inspiracją dla artystów.

Dysputy filozoficzne zyskały popularność w renesansie, kiedy tłumaczono antyczne traktaty i słuchano wykładów, między innymi podczas soboru florenckiego od 1439 roku. Bizantyński filozof Gemistos Plethon wygłosił wówczas cykl odczytów na temat Platona, co zainteresowało Kosmę Medyceusza do tego stopnia, że stał się mecenasem studiów nad antycznym filozofem swojego przyjaciela Marsilia Ficina. Kilka lat później powołano Akademię Florencką, która w założeniu miała kontynuować tradycje Akademii Platońskiej. Idee antycznej filozofi i były zatem rozpowszechniane we Florencji i całej Italii, a następnie rozprzestrzeniły się niemal na całą Europę.

Obraz jest dziełem ciekawym pod kątem historii kolekcjonerstwa. Znajdował się w kilku najważniejszych włoskich kolekcjach książęcych, najpierw rodu Gonzagów z Mantui, później zakupiony przez króla Anglii i Szkocji Karola I Stuarta, jednego z największych europejskich kolekcjonerów sztuki. Po obaleniu i ścięciu króla w XVII wieku ogromną część jego zbiorów sprzedano. Obraz Giovanniego Penniego trafi ł do arcyksięcia austriackiego Leopolda Wilhelma. Już ze zbiorów kanclerza niekoronowanej cesarzowej Marii Teresy Wenzela Antona von Kaunitza zakupiła go rodzina Potockich. W ten sposób obraz znalazł się na ziemiach polskich, a dzisiaj jest eksponowany w Galerii Sztuki Dawnej Muzeum Narodowego w Warszawie.