Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 54

Mistrzowie włoskiej sztuki kulinarnej

0

Pracuję od lat w redakcji znanego włoskiego czasopisma poświęconego kuchni, co jednak nie uczyniło mnie ekspertką kulinarną, ponieważ istnieje ogromna różnica między samą znajomością przepisów, składników i techniki a umiejętnością odpowiedniego ich łączenia. Oczywiście, jak każda mama, nauczyłam się z czasem całkiem nieźle gotować dla moich bliskich. Chciałabym jednak napisać o prawdziwej sztuce kulinarnej, która obejmuje nie tylko wykonanie wyszukanych i smakowicie wyglądających potraw, ale wskazuje także na proste dania przygotowywane umiejętnie i z polotem.

Przy okazji, warto zapoznać się z jedną z publikacji, pełną smacznych pomysłów do zrealizowania: „La Grande cucina italiana. Le migliori ricette fra tradizione e innovazione.”, wydaną przez Idea Libri; można tu znaleźć typowe dania kuchni włoskiej w nowoczesnej odsłonie i zrobić dobre wrażenie na gościach!

Obostrzenia związane z pandemią 2020 pozwoliły wielu z nas na spojrzenie na własną przestrzeń domową, aczkolwiek pod przymusem, z innej perspektywy. Niektórzy zatopili się w zaległych lekturach, inni wykorzystali tę okazję do przekształcenia własnej kuchni w miejsce rekreacji i kreatywności, a gdy mamy wystarczająco dużo czasu, możemy w sposób bardziej zrelaksowany podejść do przygotowania posiłków. Kuchnia włoska będzie prawdziwym skarbcem inspiracji!

Włochy to kolebka sztuki i jeśli to prawda, że kuchnia jest sercem domu, to właśnie z tego serca wywodzi się jedna z najpopularniejszych na świecie – włoska sztuka kulinarna. Gotowanie nie może być wyłącznie aktem przyrządzania strawy dla naszego ciała, ale powinno wiązać się z twórczością, pomysłowością, umiejętnym dozowaniem i mieszaniem składników, które pozwalają na uzyskanie przyjemnego – tak dla podniebienia, jak dla ducha – efektu. To tak jak komponowanie utworu muzycznego lub malowanie obrazu: poszczególne elementy muszą ze sobą współgrać, w odpowiedniej proporcji, kombinacji i harmonii.

We Włoszech pierwszą osobą, która zebrała przepisy, podnosząc proste czynności kuchenne do poziomu prawdziwej sztuki, był Pellegrino Artusi – pisarz i znawca sztuki kulinarnej, autor książki „La scienza in cucina e l’arte di mangiar bene”. To arcydzieło kuchni włoskiej, napisane mądrze i z nutą ironii, jest nie tylko cennym zbiorem przepisów, ale też prawdziwą perłą literatury. Piero Camporesi, filolog i krytyk literacki, autor przedmowy, napisał w niej: «La Scienza in cucina” uczyniła więcej dla zjednoczenia Włoch niż „Promessi sposi” Manzoniego».

Jak już powiedziałam, aby danie stało się dziełem sztuki, nie wystarcza znajomość techniki – moja babcia mówiła, że aby dobrze gotować, trzeba w to włożyć serce. Dzisiaj dodałabym, że konieczne są też pasja i projekt. Obejrzałam ostatnio film pod tytułem Miłość o smaku Orientu (2008), gdzie idea ta została znakomicie przedstawiona: młoda bohaterka musi ciężko pracować, zaczynając od najskromniejszych prac, aby uwolnić swoją duszę od ego poprzez naukę odczuwania i przekazywania emocji: to niezbędny warunek, by stać się prawdziwym mistrzem w przygotowywaniu tradycyjnego japońskiego bulionu ramen. Sztuka gotowania, jak każdy inny akt twórczy, wymaga skupienia, oczyszczenia umysłu z myśli, które nie są poświęcone temu, co robimy. Nie sądzę, że to tylko abstrakcyjna, romantyczna czy transcendentalna koncepcja. Pozostając przy Japonii, pisarz i badacz, Masaru Emoto zademonstrował w swoich eksperymentach wpływ ludzkich emocji na wodę. Doskonale wiemy, że nasz organizm, tak jak każdy składnik, którego używamy do przyrządzania posiłków, zawiera wodę w dużych ilościach, co naukowo tłumaczy, dlaczego każde danie odzwierciedla postawę tych, którzy je przygotowują.

Zdaje się, że Włosi wiedzą o tym bardzo dobrze, odczuwają to w atawistyczny wręcz sposób. Od zwykłych gospodyń domowych po słynnych szefów kuchni – poprzez swoją sztukę kulinarną – potrafi ą wyrażać entuzjazm, oddanie i miłość; bogactwo ich ziemi przejawia się w unikalnych potrawach. Jedynym elementem, który łączy wszystkie włoskie regiony, tak różniące się od siebie pod względem zwyczajów, dialektów i tradycji, jest wspólne poszukiwanie harmonijnej i towarzyskiej wspólnoty, która nie byłaby możliwa, gdyby dania nie były przygotowywane w podobny sposób; stąd różnice kulturowe stają się jednym z największych zasobów włoskiej sztuki kulinarnej.W związku z różnicami kulturowymi, które stają się źródłem urozmaicenia, warto przytoczyć przykład książki „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” autorstwa Alessandro Marzo Magno. Na jej stronach odkryjecie, że wiele „typowych” potraw włoskich w rzeczywistości pochodzi z innych części świata: od makaronu po pizzę, kawę lub mozzarellę z mleka bawolego; ale te potrawy rozsławiły kuchnię włoską tylko dlatego, że potrafi ono je zreinterpretować w twórczy sposób.

Artyści włoskiej sztuki kulinarnej, dzieląc się własnym doświadczeniem w książkach, na blogach lub w programach telewizyjnych, są inspiracją dla innych. Chociaż istnieje szeroki wachlarz środków przekazu, według mojego osobistego, wieloletniego doświadczenia, książka pozostaje nadal jednym z ulubionych. Książka kucharska pozwala w łatwy sposób na zapoznanie się ze składnikami, dozowaniem i postępowaniem, często posiada piękne ilustracje, które pozwalają na prześledzenie poszczególnych etapów realizacji przepisu. Zazwyczaj można w niej znaleźć cenne informacje na temat metod i sztuczek, które bardzo pomagają w rozwijaniu własnych zamiłowań i talentu kulinarnego.

Do takich książek należy „Enciclopedia della cucina” z przepisami na każdą okazję – od tych najłatwiejszych po bardziej skomplikowane – czy też „Il pane e torte salate” di A. Barbagli.

Pomimo, że już przed rozpoczęciem pandemii sektor wydawniczy miał tendencje spadkowe, książka ma nadal ogromne znaczenie społeczne, jakiego nie posiada żaden inny artykuł handlowy. Władze Włoch zdały sobie z tego sprawę i, po początkowym okresie zamknięcia, pozwoliły księgarniom na prowadzenie działalności, uznając książki za produkt pierwszej potrzeby. Czy jest to ciekawa powieść czy dobra książka kucharska – pozwala nam na odkrycie przyjemności w pozostawaniu w domu i poświęceniu czasu sobie i naszym bliskim.

Ci, którzy znaleźli zachętę do kulinarnych eksperymentów, mogą znaleźć inspirację w takich książkach jak „Voglia di cucinare italiano”, „Voglia di cucinare pasta”, które pozwalają na docenienie różnorodności prostych składników i pozwalają urozmaicić w twórczy sposób codzienny jadłospis. Polecam także „Ricettario italiano” i zawarte w nim przepisy spisane według dań i regionów.

Sztuka kulinarna jest bez wątpienia kluczowym elementem kultury włoskiej – do tego stopnia, że mówi się o niej nawet w podręcznikach do nauki języka włoskiego. Istnieją także podręczniki całkowicie dedykowane kuchni; oto kilka z nich: „Buon appetito! L’italiano tra lingua e cucina regionale” (Bonacci Editore), „Buono buonissimo” P.Diadori, E.Spinosy, S.Semplici (Le Monnier), które pozwalają na naukę języka włoskiego w oparciu o przepisy regionalne (książka + dvd rom), „Il buongustare” A.Filippone, S.Radicchi (Loescher Editore) lub „L’italiano è servito!” M. Voltolina (Edizioni Guerra) czy „L’italiano per la cucina” S. Porreca (Alma Edizioni).

Kto zaś, zamiast spędzać czas w kuchni, woli delektowanie się literaturą, z pewnością nie oprze się „Menù letterari” Celine Girard czy książce „Smak kwiatów pomarańczy” Tessy Capponi Borawskiej.

Zatem dla każdego coś dobrego!

***

Czytam, żyję lepiej to rubryka prowadzona przez Krystynę Juszkiewicz-Mydlarz, właścicielkę Księgarni Italicus w Krakowie, która działa nieprzerwanie od 1991 roku, początkowo jako sklep wysyłkowy, a obecnie jako księgarnia (również online) i kawiarnia. Italicus ma w swojej ofercie ponad 2 tysiące tytułów, w tym najważniejsze włoskie podręczniki do nauki i nauczania języka włoskiego, klasycznych i współczesnych autorów literatury włoskiej, w języku oryginalnym i w polskim przekładzie, oraz polskich autorów przetłumaczonych na język włoski.

Statki roznoszące zarazę na szlakach Morza Śródziemnego

0

Już od czasów antyku nadmorskie miasta cieszyły się większymi przywilejami niż te leżące wgłębi lądu ze względu na możliwość podejmowania szybkiej i wysoko opłacalnej wymiany handlowej drogą morską z innymi portami.

Niestety od roku 1348 na szlakach śródziemnomorskich zaczął swoją „podróż” pewien tajemniczy zwiastun śmierci: zaraza, która pochodziła z irańskiego Kurdystanu i obszaru niższej Wołgi, i roznosiła się na strefę Uralu, Kaukazu i Morza Kaspijskiego. Wśród wielu nieprzewidzianych niebezpieczeństw czyhających podczas żeglugi (zawieje, ataki piratów, awarie kadłuba…) największym i najgorszym zagrożeniem była zaraza na pokładzie, ponieważ uniemożliwiało to „zarażonemu okrętowi” wstęp do portów, które nie były dobrze wyposażone by przyjąć załogę w tymczasowych lecznicach wdrażając przy tym odpowiednie środki bezpieczeństwa jak izolacja czy higiena.

Jeśli zaraza zdziesiątkowała załogę, utrudnione stawało się też sterowanie statkiem i prawdopodobieństwo jego rozbicia w takiej sytuacji gwałtownie wzrastało. Przydarzyło się to kapitanowi Rebatu, który po utracie sześciu marynarzy w wyniku epidemii dżumy, rozbił się na wodach Alessandrii 28 stycznia 1769.

Okładka książki Rotte mediterranee e baluardi di sanità, N.E.Vanzan Marchini, Milano Ginevra 2004

Wenecki magistrat zdrowia drukował i rozprowadzał ogłoszenia zawierające informacje o statkach na których pojawiały się przypadki zarażenia, dla wszystkich portów, nawet tych wrogich oraz tych z którymi Wenecja konkurowała. Ogłoszenia informowały również o wszystkich portach i lazaretach, w których owe statki przebywały i podawały daty początku i końca odbytej przez chorych kwarantanny. Tak stało się 28 czerwca 1760 kiedy komunikat prasowy nadał, że La Polacca dowodzona przez francuskiego kapitana Billon wyruszyła z San Giovanni d’Acri, gdzie panowała epidemia. Okręt ten dopłynął do Marsylii po utracie części swojej załogi. Wenecja zawiesiła regułę „wolnego obrotu”, co znaczy zawieszenie wszelkich kontaktów z portem Marsylii do 26 listopada 1760, gdy nadeszła wieść o zniknięciu ryzyka.

Możliwości w zakresie działania weneckich informatorów bazowały również na sprawozdaniach z walk morskich, które pomnażały tylko okazje do zarażenia się wirusem. Należy tu zaznaczyć, że w przeciwieństwie do piratów którzy „działali” na własny rachunek, korsarze byli opłacani przez państwa by grabili i osłabiali swoich wrogów. Angielski okręt korsarski „Neptune” w 1760 roku zaatakował francuski statek „La Sacre Familie”, który wypłynął z zakażonego miasta San Giovanni d’Acri i kierował się do Livorno, skąd miał płynąć do Marsylii. Anglicy oprócz łupów „zabrali” ze sobą także zarazę która doprowadziła do śmierci wielu ich marynarzy. Wenecki magistrat zdrowia zawiesił wtedy „wolny handel” z portami Livorno i Marsylii oraz ogłosił wszystkim państwom Morza Śródziemnego, że (legno francese era riparato a Malta). Śmiertelne ryzyko podejmowane podczas abordażu na statki „zarażone” było dobrze znane, o czym świadczą wysokie wynagrodzenia dla marynarzy zatrudnionych by doprowadzić statek do portu wyposażonego w celu oczyszczenia. Jeśli statki pod banderą zachodnią miały na pokładzie przypadki zarażenia, próbowały zawsze dostać się do lazaretu europejskiego, lecz te pochodzące z portów wschodnich były zmuszone polegać na portach Lewantu, ponieważ straciłyby dużo czasu na kierowanie się do strefy zachodniej Morza Śródziemnego by potem znowu udać się na wschód by kontynuować działalność.

Vincenzo Maria Coronelli, Statki podczas burzy, XVII w.

Abstrahując od troski o ludzkie życie, epidemia na pokładzie niosła ze sobą też ryzyko utraty ładunku lub kadłuba przez rozbicie statku lub przez niezastosowanie się do kwarantanny w miejscach otwartych, niezabezpieczonych przed rabunkami, piratami i działaniami warunków atmosferycznych. Kupcy wysyłali wielokrotnie listy do Rektoratu Corfù z groźbami opuszczenia tego portu by udać się na kwarantannę w bardziej bezpieczne miejsca, w przypadku jeśli nie zostałyby utworzone bezpieczne struktury i schroniska. By nie stracić klientów i nie spowolnić wymiany handlowej, Wenecja wyposażyła swoje lazarety w obiekty wzdłuż wybrzeża Dalmacji i Wysp Jońskich, gdzie docierały zarówno okręty z Lewantu jak i karawany drogą lądową z Imperium Osmańskiego by załadować swoje towary do Wenecji. Koszty przedłużonego postoju i oczyszczania statków ponosili właściciele towarów i pasażerowie korzystający z zaplecza izolacyjnego i zanim wyjeżdżali, należało zapłacić za to wszystko rachunek.

W XVIII wieku większość okrętów transportujących towary szlakami Orientu lub łączących porty Orientu z tymi z Zachodu, pochodziła z Wenecji i kierowały nią załogi weneckie wynajęte przez handlarzy Imperium Osmańskiego na podstawie umów zawartych przez konsuli weneckich przebywających w najważniejszych miastach. Zaraza, która wybuchła w jednym z tych okrętów, doprowadziła do konfliktu między Wenecją i Tunezją. Wszystko zaczęło się kiedy dwóch handlarzy tunezyjscy w dniu 22 marca 1781 zawiązali umowę poprzez konsulat wenecki w Alessandri. Umowa dotyczyła wynajmu statku „Buona Unione” kapitana weneckiego, Gerolamo Padella, w celu przewiezienia towarów z Alessandrii do Safakis, z przeładunkiem w Dżerbie. Kapitan, który zaraził się wirusem od samego początku wyprawy, niedługo później zmarł. Zastąpił go syn, Giovan Battista, który zaproponował wrócić do Alessandrii lub dobić do jakiegoś dobrze wyposażonego portu jak Rodi lub Cypru, ale handlarze nakazali by płynąć wciąż w kierunku uzgodnionego wcześniej celu. Dopływając do Cerigo, nawet wyspa wenecka odmówiła przyjęcia statku do portu. W międzyczasie zmarło 4 członków załogi a 10 z 18 marynarzy stanowili marynarze z Tunezji. Kapitan doprowadził statek do lazaretu na Malcie gdzie ci którzy przeżyli zarazę zostali poddani kwarantannie a statek wraz z ładunkiem został spalony. Ten incydent rozpętał konflikt międzynarodowy, gdy handlarze prosili poprzez Beja Tunezji o rekompensatę strat od Wenecji mimo że to właśnie oni nie chcieli wprowadzić statku niezwłocznie do lazaretu. Po długich i daremnych negocjacjach, Republika Wenecka ogłosiła stan wojny i zaatakowała Tunezję okrętami marynarki wojennej dowodzonej przez Angelo Emo w roku 1784.

Vincenzo Maria Coronelli, Załoga świętująca przybycie do ostatniego portu, XVII w.

Wenecja, której były obce konflikty europejskie, zniszczyła swoją neutralność przez incydent który może wydaje się przypadkowy ale mógł stworzyć bardzo niebezpieczny precedens, przypisując winę za szkody i utratę towarów nie handlarzom, ich zabezpieczeniom i banderze, ale kapitanowi i jego banderze. Wydarzenie to naraziło porozumienia handlowe pomiędzy Wenecją a krajami Maghrebu, regencjami Algierii, Tunezji i Trypolisu które na rzecz Imperium Osmańskiego prowadzili wojny w celu zaszkodzenia mocarstwom chrześcijańskim. Wenecja, zamiast doświadczać ataków ze strony morskiej, zdecydowała zawrzeć akty pokojowe przekazując Maghrebowi od 10 do 12 tysięcy dukatów rocznie, by zagwarantować bezpieczeństwo żeglugi, które było fundamentem wznowienia działań handlowych. Sprawa statku weneckiego, spalonego wraz z załadunkiem Tunezyjczyków i spór o odszkodowanie naruszyły międzynarodowe umowy handlowe, a w związku z tym że dyplomacja nie była w stanie dłużej ich utrzymać, uciekła się do rozwiązania – wojny. Wojny przynoszącej niewiele korzyści, zakończona pośpiesznie w 1792 roku podczas gdy w Europie rewolucja francuska zmieniała przestarzałe systemy rządów i wkrótce obalono również rządy w Wenecji.

Szczegóły: Rotte mediterranee e baluardi di Sanità, N.E. Vanzan Marchini, Mediolan-Genewa 2004.

tłumaczenie pl: Barbara Janas

GAZZETTA ITALIA 85 (luty -marzec 2021)

0

“W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy”. Myśl przewodnia nowego numeru Gazzetta Italia 85, a zarazem zdanie, które wypowiedział Dante, wychodząc z Piekła w swojej Boskiej Komedii, idealnie odzwierciedla nasze palące pragnienie; pragnienie aby wyjść z piekielnego kręgu pandemicznego i znowu żyć pełnią życia. Gazzetta świętuje rok Dantego, poświęcając całą okładkę i trzy całostronicowe ilustracje wewnątrz numeru ojcu języka włoskiego. Wśród artykułów, które przybliżają nam postać wielkiego poety, znajdziemy tekst autorstwa Alberto Casadei, jednego z największych światowych znawców twórczości Dantego.

Gazzetta zabierze nas również w podróż do Piemontu, odkryjemy miasteczko Faenza, a także świat kobiet mafii. Będziemy analizować dzieła wielkiego reżysera Luchino Viscontiego i opowiemy o nauczaniu i poezji w rozmowie z Alessandro Baldaccim, wykładowcą z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak zwykle, nie zabraknie również artykułów o sztuce, historii, motoryzacji, muzyce (w oczekiwaniu na zbliżający się festiwal Sanremo) i o kuchni, z przepisami i historią octu balsamicznego z Modeny. Dodatkowo, poruszymy oczywiście tematy językowe – gramatyka, frazeologia i komiksy.

W Karnawale każde wino jest dobre?

0

Konfetti, maski, serpentyny: Karnawał to najbardziej kolorowy czas w roku, to także triumf smaków! Zgodnie z tradycją kulinarną bohaterami okresu karnawałowego są słodkości, wśród których prym wiodą specjały regionalne: naturalne lub nadziewane, miękkie lub chrupiące, ale przede wszystkim smażone i posypane cukrem.

Dobrać do nich kieliszek dobrego wina to przyjemność, na którą warto sobie pozwolić, dlatego spontanicznie nasuwa się pytanie: jakie wino najlepiej dobrać do deserów karnawałowych? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale trzymając się pewnych reguł łatwiej będzie nie popełnić błędu. W zasadzie można by powiedzieć, że karnawałowe specjały doskonale łączą się ze świeżymi bąbelkami i z Passito (wino przyrządzane z podsuszonych owoców, przyp. red.). Oto kilka wskazówek, które pomogą wzbogacić smak i zabawę.

Do smażonych słodkości najlepsze są bąbelki. Faworki idealnie będą komponować się ze świeżym i aromatycznym Moscato d’Asti, w którym odcienie piżma i głogu łączą się z intensywnym bukietem liczi i białej brzoskwini, co daje na końcu bogate doznania smakowe o kremowych odcieniach. W tym wypadku należy wybrać wino odpowiednio słodkie (czyli nie brut, extra brut lub wina bez dodatku cukru). Hasłem przewodnim, oprócz słodyczy, jest też świeżość oraz odpowiednio delikatny aromat. Kierując się zasadą podobieństwa, do deserów takich jak frappe, castagnole czy frittelle z jabłkami odpowiednim winem będzie Passito lub Vin Santo, czyli słodkie wino o bogatym smaku i aromacie. Ważne jednak, żeby wybrać to najlepsze.

Lepiej zatem zrezygnować z win zbyt słodkich, co pozwoli uniknąć mdłego i nieprzyjemnego efektu. Do deserów nadziewanych kremem lub czekoladą również można dobrać bogate w smaku Passito, ale to z czerwonych winogron, na przykład Sagrantino Passito z Montefalco. To wino o aromacie z miękkimi nutami owoców jeżyn i makii śródziemnomorskiej, z nutą przypraw i wanilii na końcu; bogate w smaku, orzeźwione delikatną i łagodną nutą taniny.

Podążając cały czas tym samym tropem, również Passito Marzemino czy Raboso będą idealne, aby jak najlepiej spędzić te radosne dni Karnawału, które służą do rozgrzania serca i życia w czasie zimy.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Kasia Smutniak: dzielenie się daje szczęście

0

„Pantafa” to nowy film z Kasią Smutniak, który włoska firma produkcyjna Fandango kręci w Abruzji, krainie żółtego złota, szlachetnego i pachnącego szafranu. W przerwie między ujęciami przeprowadzamy wywiad z polską aktorką, która stała się jedną z niekwestionowanych ikon włoskiego kina.

Jesteś aktualnie zanurzona w cichej, sielankowej Abruzji, jaki wpływ wywiera na Ciebie burzliwa sytuacja społeczno-polityczna w Polsce?

Z wielką uwagą śledzę to, co dzieje się w moim kraju. Muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem przesłania, które pochodzi od tysięcy ludzi, wychodzących na ulice protestować w obronie swoich praw. Wraca zaufanie do wartości wspólnoty, spotykamy się, aby zmieniać społeczeństwo, dzielić stanowisko i manifestować je. To pozytywny znak, którego nie widzę we Włoszech, gdzie narzekamy na wiele rzeczy, ale być może jesteśmy zbyt rozczarowani, by wierzyć, że demonstrując razem, możemy naprawdę zmienić świat wokół nas.

Trwające w ostatnich miesiącach protesty organizowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet wyniosły na ulice wiele różnych treści społecznych, od prawa do aborcji, przez kwestie LGBT, po kwestię stosunków Państwo-Kościół. Protesty, w których bierze udział mnóstwo młodych ludzi, wzbogacone o niesamowitą wyobraźnię i ironię haseł. Czy to spóźniony 1968 rok w Polsce? Przecież ruch z 1968 r. w krajach komunistycznych nie miał szans w pełni wpłynąć na społeczeństwo, a po upadku muru berlińskiego priorytety gospodarcze odrzuciły wartości i prawa społeczne na dalszy plan.

Świetna analiza i dobre pytanie. Jako dziecko miałam okazję doświadczyć ostatnich lat komunizmu i nadejście kapitalizmu. To było upojenie kolorami i rzeczami, przeszliśmy od pustych półek do możliwości posiadania wszystkiego. Wstrząs, który wywołał dezorientację i zmusił kraj do biernego podążania za zachodnimi modelami bez krytycznej analizy. Oślepieni amerykańskim mitem i globalizacją, chcieliśmy jak najszybciej upodobnić się do wzorca zachodnich krajów. Być może teraz, po kilku latach tej ślepej gonitwy, zaczynamy otwierać oczy i rozumieć, że ryzykujemy utratę części naszej tożsamości. Jeśli chodzi o rolę kobiet, to zaczęliśmy się cofać. Kiedy byłam bardzo młoda, pojechałam do Włoch, chociaż pochodziłam z kraju, w którym życie na pewno nie było beztroskie i bogate, ale nadal z dumą opowiadałam o wyemancypowanej pozycji Polek. Babcia była żołnierzem, mama pielęgniarką, wszystkie kobiety pracowały, a mimo wszystko nie było problemu z wychowaniem dzieci. Wracałam do domu ze szkoły i byłam sama, nie było opiekunek. W tamtej rzeczywistości, nie było miejsca dla gospodyń domowych i nie było wątpliwości co do równych praw i obowiązków mężczyzn i kobiet. Przed laty Włochy były bardziej zacofane niż Polska w tych kwestiach, teraz sytuacja się odwraca.

Jesteś matką dwójki dzieci, jak trudno jest być rodzicem w dzisiejszym płynnym społeczeństwie, w którym jest mało pewników, mnóstwo indywidualizmu i gdzie bohaterstwem jest pozostanie w domu, aby nie ryzykować zarażenia koronawirusem?

Myślę, że dzisiaj też są bohaterowie, oczywiście są to bohaterstwa różniące się od idealnych modeli, które my mieliśmy. Żyjemy w złożonej epoce, dla mnie każdy, kto dziś angażuje się w politykę, nawet tylko po to, by coś zmienić w swoim sąsiedztwie, jest bohaterem, podobnie jak tysiące ludzi, którzy organizują się, by demonstrować i bronić praw indywidualnych i zbiorowych. Dzisiejsze społeczeństwo nie jest już tak linearne, nie ma wyraźnej dychotomii między dobrem a złem, trudno jest dotrzeć do młodych ludzi powtarzając schematy, które kiedyś były utrwalonymi kanonami edukacyjnymi typu: idź na studia, załóż rodzinę i żyj spokojnie. To, co staram się dać moim dzieciom, to otwarty umysł, który pozwala im przygotować się na nieprzewidywalne zmiany w społeczeństwie. Podróżuję z nimi, zabrałam ich do Nepalu, gdzie od lat realizuję projekt społeczno-edukacyjny, a tego typu doświadczenia z pewnością je wzbogacają i poszerzają horyzonty. Staram się też nauczyć je, że nie żyjemy sami na świecie, dlatego ważne jest, aby umieć żyć razem, dzielić się myślami i emocjami z bliskimi, bo szczęście polega właśnie na dzieleniu się.

W filmie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, gdzie wystąpiłaś zarówno we włoskiej wersji, jak i w polskim remake’u, telefon reprezentował szkatułkę naszych tajemnic, ale w rzeczywistości telefon komórkowy jest coraz bardziej kanałem, przez który jesteśmy bombardowani 24 godziny na dobę przez reklamy i wiadomości z całego świata, spośród których z trudem odróżniamy prawdę od fake newsów. Czy jesteśmy mentalnie zhakowani?

Tak, to jest bardzo aktualny problem. Otaczają nas niezliczone nonsensy, sprzeczności, płaska ziemia i teorie spiskowe, z trudem udaje nam się oddzielić fakty od, często wprowadzających w błąd, interpretacji, które im towarzyszą. I to jest największa różnica między czasami, w których dorastałam, kiedy czerwony był czerwony, czarny był czarny, a zachód słońca był tylko i wyłącznie zachodem. Dziś najbardziej niebezpiecznym aspektem jest utrata pamięci historycznej, dlatego nauczyciele historii, którzy są przygotowani i uczciwi intelektualnie, są wielką wartością. Martwi mnie, jak w tej chwili może wyglądać nauczanie historii w polskich szkołach.

Mimo wszystko polskie kino ma się całkiem nieźle, jest dużo dobrych reżyserów, którzy poruszają ważne tematy.

Fale artystyczne są cykliczne i często wyzwalane są potrzebą wyrażenia czegoś mocnego, opowiedzenia o niesprawiedliwości społecznej i problemach indywidualnych. Kiedyś reżyserzy, tacy jak Wajda i Kieślowski, mówili o pewnych problemach, dziś Komasa i Szumowska, by wymienić dwóch spośród wielu, wyrażają inne. Naprawdę doceniam polskich reżyserów, którzy w ostatnich latach mają siłę i odwagę do poruszania niewygodnych tematów. Często robiąc film, o którym wiesz, że może być niestrawny dla części społeczeństwa, robisz go jeszcze lepiej.

Odwaga, której Tobie na pewno nie brakuje. Na zdjęciach bez filtrów pokazałaś, że masz bielactwo, to był gest, który na pewno dodał siły wielu osobom dotkniętym tą chorobą.

Cóż, gdybym tym gestem dała odrobinę spokoju choćby jednej osobie, to będę szczęśliwa, ponieważ ja również, odkąd cierpię na tę chorobę, chciałabym spotkać kogoś, kto dałby mi siłę i wewnętrzny spokój, aby stawić czoła temu problemowi. Bielactwo to estetyczne utrapienie, które powoduje niepewność, bardziej wobec siebie niż wobec innych lub w pracy. W rzeczywistości ja na przykład pracuję coraz więcej, bo plamy można pokryć makijażem. Problem w tym, że patrzysz w lustro i myślisz o tym, kiedy ich nie było i to niewątpliwie nam przeszkadza. Ale któregoś dnia wstałam i pomyślałam „to ja”, te miejsca to moja historia. Choroba psychosomatyczna zmusza cię do refleksji nad sobą, nad swoją ścieżką życiową i nad tym, kim jesteś dzisiaj, jest wynikiem większej wiedzy i świadomości siebie. Ktoś rozładowuje codzienny stres na skórze i ma bielactwo, inni mają ataki paniki lub poważniejsze choroby. Ciekawe jest to, że ja nie jestem wielką fanką mediów społecznościowych, a właśnie na Instagramie znalazłam najprostszy sposób na pozbycie się tego ciężaru. Pokazanie i opowiedzenie o tej patologii własnymi słowami, bez filtrów, to był wyzwalający gest, który mnie uspokoił, a jeśli dał również spokój innym dotkniętym tą chorobą, to osiągnąłem podwójny cel, prywatny i społeczny.

Która z ról, które zagrałaś, jest ci najbliższa?

Każda produkcja, to miesiące lub lata pracy. Na planie pracuje się godzinami, czasem się nudzę i nie mogę się doczekać powrotu do domu. Powiedzmy więc, że bardziej niż szukanie ról, w których czuję się komfortowo, pociągają mnie role często dalekie ode mnie. Szukam nowych wyzwań, które sprawiają, że czuję się niepewnie i popychają mnie do nieustannego sprawdzania siebie, uczenia się czegoś nowego i nie nudzenia się na planie.

Jakie będzie kino po pandemii?

Na pewno będzie inne. Nie w tematach, ale w sposobie ich wyrażania, trochę jak w muzyce, gdzie utwory stały się krótsze, bez długich wstępów. Wolę filmy od seriali, ale zdaję sobie sprawę, że publiczność się zmienia, nie wszyscy są już romantykami takimi jak ja, którzy kochają rytuał oglądania filmu w kinie. Pomyśl, jaka jest różnica między wyjściem do kina i siedzeniem w ciemnej sali wśród innych ludzi, bez telefonu, oglądając długi film, nawet jeśli nie do końca ci się podoba, a pozostaniem na kanapie i dawaniem filmowi szansy na uwagę przez 15 minut, aby zdecydować, czy kontynuować oglądanie, czy zmienić kanał na inny film lub serial. Nie możemy jednak bać się zmian, należy się obawiać chwil zastoju. Dlatego w życiu codziennym pozytywnie patrzę na tych, którzy angażują siebie i innych w dążenie do wspólnego celu, martwię się natomiast, gdy przeważa obojętność.

We Włoszech sytuacja jest bardziej statyczna niż w Polsce?

My Polacy mamy rewolucję w genach, we Włoszech jest inne podejście. Pomyśl tylko, pod koniec listopada jedliśmy na obiad tagliatelle z truflami w ogródku, w pełnym słońcu. Abstrahując od jakichkolwiek interpretacji socjologicznych myślę, że tutaj, mimo wielu problemów, ludzie wciąż mają się dobrze. Ciężko jest robić rewolucję w takim klimacie i wśród tego wielkiego piękna.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy
foto: Giorgio Codazzi, Andrea Pattaro

„I Wish You” – oczyszczająca podróż Luki Del Sole z Włoch do Polski

0

Hymn na cześć odwagi potrzebnej, aby odmienić swoje życie, nakręcony na trasie Włochy-Polska. W ten sposób można zdefiniować „I Wish You”, piosenkę autorstwa Luki Del Sole, pochodzącego z San Remo, ale od lat mieszkającego w Bydgoszczy. „Czterdzieści lat to szczególny wiek, masz ochotę zastanowić się nad tym, co zrobiłeś, co mogłeś zrobić i czemu teraz chcesz się poświęcić”, mówi Del Sole, który od pewnego czasu powraca do swoich młodzieńczych miłości: muzyki i fotografii. „Pracowałem 20 lat jako żołnierz, to było ważne doświadczenie, ale teraz muszę znaleźć lekkość, a ta piosenka dokładnie oddaje mój nastrój”.

Wideoklip piosenki wyjaśnia znaczenie projektu zrodzonego między Włochami a Polską i odzwierciedla twoje życie, które dzielisz między Peschiera del Garda a Bydgoszcz?

Luca del Sole

Na początku nie chciałem nagrywać wideoklipu, ale okazał się potrzebny, żeby zapewnić singlowi odpowiednią widoczność. Z tego powodu musiałem znaleźć jakąś myśl przewodnią, która harmonijnie połączyłaby cały utwór. Najbardziej spójnym tematem mogła być jedynie podróż, bo cały czas przemieszczam się do różnych miast między Włochami a Polską. W nagraniu znajdziecie więc lokalizacje, które mają związek z powstaniem i produkcją piosenki, począwszy od Bydgoszczy, gdzie została wymyślona i napisana 30 czerwca 2019 r., a także nagrana (część instrumentalna). Są również plaże w miejscowości Darłówko, gdzie chodziłem na długie spacery podziwiając zapierające dech w piersiach zachody słońca, które później uwieczniłem w refrenie piosenki. To tutaj, latem 2019 roku, poprawiłem i dokończyłem teksty i melodie, w słońcu na Plaży Zachodniej podczas krótkich wakacji. Najintensywniejsze emocje z długiej podróży, jaką było kręcenie „I Wish You”, są związane z tą małą wioską. W Grudziądzu, mieście w którym planowałem nagranie instrumentalne utworu, ostatecznie nic nie zostało zrobione, ale i tak chciałem poświęcić część klipu temu „brzydkiemu kaczątku”. W Ospedaletti, na plażach zachodniej Ligurii, kontynuowałem wakacje i skończyłem prace nad oryginalną wersją piosenki przed nagraniem. Peschiera del Garda była włoską bazą operacyjną projektu, w której byłem podczas blokady z powodu Covid. I wreszcie Mediolan, gdzie miały miejsce wszystkie nagrania i postprodukcja utworu wokalnego w studiu Paolo Agosty Bunker Home Productions. Pracę nad piosenką kończyliśmy natomiast w Monzambano.

Jesteś deus ex machina projektu, autorem piosenki, a także perkusistą tej ciekawej formacji włosko-polskich muzyków, czy możesz nam ich opisać?

Mateusz Tomaszewski i Luka Zawadzki tworzą na warszawskiej scenie szczególnie aktywny duet muzyczny, tworzący projekt „Półcień”. Są autorami wspaniałej aranżacji gitar: elektrycznej (ołowianej), akustycznej i basowej. Claudio Luce jest właścicielem studia River Studio Recording w małym Monzambano, jest autorem aranżacji drugiej gitary elektrycznej i przede wszystkim inżynierem dźwięku do całego projektu. Geoffrey De Vai to wykonawca piosenki, ma arogancką osobowość i niezwykłą charyzmę. Wokalista mojej pierwszej grupy muzycznej, założonej w wieku 16 lat. Piękna współpraca wznowiona po ponad 25 latach absolutnej ciszy.

Melodyjne i chwytliwe „I Wish You”, którego można posłuchać na YouTube, to również projekt, który część zysków przekazuje na rzecz szpitala pediatrycznego Gaslini w Genui.

Muzycy, śpiewacy, technicy, wszyscy jesteśmy ojcami z dziećmi praktycznie w tym samym wieku, więc spontanicznie przyszło mi do głowy, aby pomóc tym, którzy zajmują się leczeniem, dając w ten sposób radość i przyszłość dzieciom.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Michał Sterzyński i jego sztuka fotografii

0

Michał Sterzyński, operator filmowy, absolwent ASP w Poznaniu i Global Cinematography Institute w Los Angeles. Jego krótkometrażowy film dyplomowy „Decay” (2014) zdobył szereg nagród, m.in. American Movie Award i Los Angeles Movie Award w kategorii najlepsze zdjęcia. W rozmowie z Gazzetta Italia Michał opowiada o swoich doświadczeniach na planie filmowym w Europie i w Stanach, a także o pracy przy włosko-polskiej produkcji „Pod tym samym niebem” Mauro Manciniego, z Alessandro Gassmannem w roli głównej.

Film miał swoją premierę na zeszłorocznym MFF w Wenecji, a 16 listopada otworzył Warszawski Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej. Za zdjęcia do filmu „Pod tym samym niebem” Sterzyński otrzymał Wyróżnienie Gazzetta Italia tuż po premierze filmu na festiwalu w Wenecji.

Michał Sterzyński / fot. Massimo Tommasini

Od początku byłeś zdecydowany na zawód operatora, ale wybrałeś dość oryginalną ścieżkę kariery?

Zaczynałem ASP w Poznaniu na kierunkach Fotografia i Intermedia, ale szybko przeszedłem na indywidualny tok nauczania, bo byłem zdecydowany, żeby robić filmy. Potem trafiłem na studia do Stanów, do szkoły dla operatorów, ściśle nastawionej na naukę techniki. Tam zdobyłem wiedzę typową dla kina hollywoodzkiego od zawodowych operatorów. Do tego zawodu prowadzi dość kręta droga. Wszyscy teraz marzą o tym, żeby robić filmy i ciężko się przebić, zwłaszcza do filmu fabularnego, ale ja byłem uparty w dążeniu do celu.

Czym różni się praca operatora w Stanach i w Europie?

Amerykańska szkoła jest bardzo przemysłowa i ma swoje zasady operatorskie, szkoli fachowców pod wielkobudżetowe produkcje, bardzo dużo uwagi przywiązywane jest też do samego procesu tworzenia filmu i do miejsca, jakie w tym procesie zajmuje operator. Poza tym kino amerykańskie, nawet to niezależne, jest bardzo komercyjne, istnieje tendencja do szufladkowania operatorów. Kiedyś odpadłem z filmu na etapie preprodukcji, bo zarzucono mi, że mam na koncie tylko thrillerowe filmy, a potrzebowali operatora do komedii. Dla mnie oczywiście to nie był problem, ale tam jest bardzo restrykcyjne podejście, jeśli w portfolio nie masz komedii, to nie potrafisz jej nakręcić. Nie bierze się pod uwagę, że można dostosować warsztat do filmu. Europa jest zdecydowanie bardziej artystyczna i rządzi się innymi kategoriami. Dobór operatora zależy od estetyki jego zdjęć, od atmosfery, jaką potrafi stworzyć dzięki swojej pracy, od emocji jakie wywołują tworzone przez niego obrazy.

Michał Sterzyński, Alessandro Gassman / fot. Massimo Tommasini

A włoski styl pracy czymś cię zaskoczył?

W Włoszech pracowałem wcześniej jedynie przy reklamach, „Pod tym samym niebem” było moim pierwszym doświadczeniem operatorskim przy filmie fabularnym. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo praca nad filmem przebiegła bez żadnych komplikacji, nigdy nie mieliśmy spóźnienia większego niż 15 minut. Nie wiedziałem czego oczekiwać, jak przebiega praca przy tego typu produkcjach. Okazało się, że Włosi byli zawsze doskonale przygotowani i zorganizowani. To miłe i pozytywne zaskoczenie. Miałem idealny komfort pracy, mogłem skupić się wyłącznie na kręceniu.

Razem z bratem Maciejem Sterzyńskim prowadzicie firmę producencką Stern Pictures, która współpracowała przy produkcji tego filmu, jak trafi liście do włoskiego projektu?

Do produkcji „Non odiare” trafiliśmy dzięki Alessandro Leone i jego firmie Agresywna Banda, która jest współproducentem. Później poznaliśmy resztę ekipy i reżysera Muro Manciniego. Prowadziliśmy wspólne prace nad projektem począwszy od fazy preprodukcyjnej. Przygotowań było sporo, bo lokacje były bardzo surowe, większość zostało stworzonych od podstaw na potrzeby filmu.

Nakręciliście film o antysemityzmie w mieście symbolicznie związanym z tym tematem?

Zgadza się, wszystkie sceny kręciliśmy w Trieście, gdzie Mussolini we wrześniu 1938 roku ogłosił tzw. leggi razziali (pl: prawa rasowe), wybór z pewnością nie był przypadkowy. Poza tym bardzo istotne jest to, że film ma bardzo uniwersalny przekaz, bo tak naprawdę nie do końca wiadomo, co to za miasto. Ta historia mogła się wydarzyć wszędzie i w tym również tkwi jej siła. Założeniem reżysera i produkcji nie było łączenie problemu poruszanego w filmie z jakimś konkretnym miastem we Włoszech. Dzięki temu historia jest osadzona we Włoszech, ale to nie jest typowo włoski film. Nie jest przegadany, ale jednocześnie dużo się dzieje. Udało nam się osiągnąć swego rodzaju równowagę między słowem a obrazem.

Na czym, twoim zdaniem, polega sukces polskich operatorów?

Polscy operatorzy to marka światowa, która jest synonimem profesjonalizmu. Wyróżnia ich przede wszystkim zaplecze artystyczno-kulturowe, które dostaje się w polskich szkołach filmowych czy artystycznych. My uczymy się o wiele więcej niż operator w Stanach, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Często potrafi my na szybko naszkicować jakąś scenę, mamy niesamowitą wrażliwość wizualną, a to bardzo pomaga. Za oceanem możemy doszlifować technikę, ale nie zdobędziemy tej wiedzy bazowej, która jest również niezbędna
w pracy z obrazem.

Babka jogurtowo-wiśniowa

0

Składniki:
180 g mąki pszennej
180 g cukru
3 jajka
1 słoiczek jogurtu wiśniowego lub czereśniowego
3 łyżki oleju słonecznikowego
Starta skórka cytrynowa
Pół laski wanilii
Wiśnie w syropie

Do udekorowania:
200 ml śmietany 30% lub 36%
2 łyżki cukru

 

 

Przygotowanie:
W dużej misce ubij jajka z cukrem do momentu otrzymania sztywnej, puszystej piany. Aby dobrze ubić jajka zadbaj, by były w temperaturze pokojowej.

Przesiej mąkę. Kontynuując powoli mieszanie, dodaj jogurt, skórkę cytrynową i ziarna wanilii. Poczekaj, aż składniki połączą się w jednolitą masę, a następnie dodawaj po trochu mąkę, aż zupełnie połączy się z pozostałymi składnikami. Na końcu dodaj olej i wymieszaj ręcznie.

Wyłóż formę do pieczenia o średnicy 24 cm papierem do pieczenia, pamiętając o posmarowaniu jej brzegów masłem. Do masy dodaj trochę wiśni i wymieszaj. Następnie wlej ją do formy do pieczenia i wyrównaj, dodając wiśnie również na wierzch. Piecz przez około 25 minut w temperaturze 180 stopni. Upieczoną babkę przełóż na talerz, aby ostygła. Za pomocą miksera ubij schłodzoną śmietanę, dodając partiami cukier tak, aby połączył się z nią w jednolitą masę.

Przed podaniem posyp cukrem pudrem i udekoruj bitą śmietaną.

tłumaczenie pl: Małgorzata Witalis

Obłoki nad Ferrarą

0

„Białe podłużne jak greckie łodzie ostro ścięte od spodu” – myślałem o tym cytacie, kiedy przemierzałem ceglane ulice dziedzictwa d’Estów. Fragment Herbertowskiego wiersza „Obłoki nad Ferrarą”, znanego i przywoływanego wielokrotnie, przypomniał mi przyjaciel, który cytował słowa wersów tak, jakby chciał, żebym o nich na pewno nie zapomniał. A „pamięć” w przypadku Ferrary to słowo kluczowe, którym oznaczałbym jak hasztagiem każde zdjęcie z tego tajemniczego miasta.

Ferrara leży niemalże w Wenecji Euganejskiej, od północy z tym rejonem dzieli ją zaledwie 7 km, a granicę wyznacza bieg rzeki Pad; należy jednak do Emilii-Romanii i jest największym miastem północno-wschodniej części regionu. Jej położenie niejako burzy porządek prostej linii północnych miast, ciągnących się od Piacenzy, przez Modenę, Bolonię, aż po Rimini. Stąd mam wrażenie, że Ferrara jest wyspą, miastem osobnym, na co także wskazuje jej historia. Jednym z głównych symboli Ferrary jest położony w samym centrum monumentalny, otoczony fosą Castello Estense, który przypomina o wielkim rodzie, gruntującym na tej nizinnej ziemi swoją pozycję. Powstanie budowli to dowód na coraz gorsze nastroje społeczne skierowane przeciwko wystawnemu życiu dworu. Mikołaj II d’Este z obawy przed rozruchami postanowił w 1385 roku wybudować tę twierdzę. Warto zobaczyć tamtejsze lochy jako dowód na dualizm renesansowego systemu wartości – z jednej strony wielbienia piękna, a z drugiej wielkiej okrutności. To bardzo małe pomieszczenia, ciemne, latem wilgotne, zimą mroźne. Nawet krótka wizyta potrafi przerazić. I ten chyba obraz prędzej można wywieźć z Ferrary, niż na przykład widok położonej dość niedaleko romańskiej katedry albo kampanili (podobno projektu Albertiego). Zamek został zbudowany pod koniec XIV wieku, choć jego dzisiejszy kształt to efekt przebudowy z 1544 roku, dokonanej za panowania Herkulesa II d’Este, syna Alfonsa d’Este i Lukrecji Borgii. To tutaj osiadła córka słynnego papieża, która broniła swojej siedziby przed politycznymi interesami ojca, lecz koniec XVI wieku to także dla Ferrary koniec pewnej epoki, która zostawiła miasto na długo w letargu.

Castello Estense / fot. D. Dziedziczak

Jednym z literackich „ambasadorów” Ferrary w czasach nam bliższych jest pisarz Giorgio Bassani. Opisuje zmierzch innego czasu – świat zatartej społeczności, miejsca pamięci, o które dopominają się tylko marmurowe tablice albo pozostałości getta. Bassani w swojej prozie przywołuje bowiem losy społeczności żydowskiej lat 30. i 40. XX wieku, w czasie ery faszystowskiej. Jedna z jego najbardziej znanych książek „Ogród rodziny Finzi-Continich” z 1962 roku to wejście w zasadzie do ogrodu pamięci, mierzenie się z traumą wojny i hołd dla miasta, które do dzisiaj przeszywa tajemnicza pustka. Powieść zekranizował Vittorio de Sica w 1970 roku i to jeden z filmów, do którego można bez przerwy wracać i którego niewątpliwie jednym z bohaterów jest Ferrara. Jeśli ktoś chciałby ją sobie wyobrazić, powinien pomyśleć o ceglanym mieście niskiej i gęstej zabudowy na terenie płaskim jak stół. Ferrara podobna jest np. do Rawenny i innych miast Emilii w zamiłowaniu do rowerów jako bardzo popularnym środku komunikacji miejskiej. Myślę, że na co dzień to bardzo przyjemne przemieszczać się w ten sposób wcale nie bardzo wąskimi labiryntami ulic. Wspomniany Giorgio Bassani pisał w opowiadaniu „Spacer przed kolacją” o jednej z bardziej ruchliwych ulic centrum: „[…] corso Giovecca pod koniec XIX wieku (rodzaj szerokiej drogi, w sumie raczej nieforemnej z chropowatym brukiem pasującym bardziej do jakiegoś miasteczka na nizinie niż do stolicy prowincji, przedzielonej pośrodku cienkimi, równoległymi kreskami torów tramwajowych) […]”.

Palazzo dei Diamanti

Szlakiem dawnych ulic można dotrzeć do dwóch szczególnie istotnych miejsc: Palazzo dei Diamanti oraz Palazzo Schifanoia. Pierwszy z nich mieści się przy ulicy Herkulesa I d’Este, na marginesie trzeba powiedzieć, że legendarnego władcy, księcia Modeny i Ferrary, który w latach 1478-1479 dowodził wojskami florenckimi w wojnie przeciwko papiestwu i królestwu Neapolu, wspierając Medyceuszy. Za panowania Ercolego, Ferrara przekroczyła liczbę stu tysięcy mieszkańców, rozwinęła system finansowy, stała się jednym z bardziej znaczących renesansowych dworów włoskich, goszcząc takie znakomitości ówczesnej humanistyki jak Pietro Bembo czy Giovanni Pico della Mirandola. Palazzo dei Diamanti jest niejako symbolem tego czasu, powstał pod koniec XV wieku, a dzisiaj mieści się tam Gallerie Estensi, której nie można nie odwiedzić. Na ścianach zgromadzono wizerunki najsłynniejszych przedstawicieli szkoły ferraryjskiej, która wciąż wydaje się niedoceniana, a przecież większość odbiorców kultury zna niepokojące, nieco przerysowane i dziwaczne obrazy urodzonego i zmarłego w mieście Cosmé Tury. W salach galerii warto zwrócić uwagę także na prace Francesco Cossy oraz Il Garofala. Drugi z pałaców – Schifanoia skrywa w swoich wnętrzach ściany bogato zdobione freskami, które ozdobili m. in. wymienieni wcześniej malarze – Cossa i Tura. Znalazłem informację, że podobno nazwa pałacu „Schifanoia” pochodzi od słów „schivar la noia”, czyli „unikaj nudy” – w istocie, by prześledzić bogaty cykl malowideł na pewno nie sposób się nudzić. Poświęcony był dwunastu miesiącom, a każdy z nich ukazano w trzech pasmach. To jedna wielka gloryfikacja renesansowej świeckiej narracji, dzieło stanowiące chlubę d’Estów.

Castello Estense, fot. F. Maciejowski

Wieczorem „ceglane ulice” Ferrary coraz bardziej stają się mroczne, w labiryncie trochę ze snu, trochę z jakiegoś kryminału droga prowadzi niekiedy do otwartego placu. Warto dodać, że z Ferrary pochodził Michelangelo Antonioni. Może to właśnie atmosfera rodzinnego miasta natchnęła go do częstych ujęć pustych ulic, takich, jakie oglądamy m. in. w ostatnich kadrach „Zaćmienia”. W okolicach skrzyżowania Via Piangipane i Corso Porta Reno miałem wrażenie, że doszedłem do końca świata. Wiał silny wiatry, zbliżał się zmierzch, nadchodziła burza, obok nieco zatłoczony bar, przed którym ludzie piją drinki, a poza tym cisza. Myślę, że to ona jest tutaj nośnikiem pamięci. Herbert pięknie kończy swój wiersz: „widzę jasno obłoki nad Ferrarą […] to w nich a nie w gwiazdach rozstrzyga się los”.