Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 55

W Karnawale każde wino jest dobre?

0

Konfetti, maski, serpentyny: Karnawał to najbardziej kolorowy czas w roku, to także triumf smaków! Zgodnie z tradycją kulinarną bohaterami okresu karnawałowego są słodkości, wśród których prym wiodą specjały regionalne: naturalne lub nadziewane, miękkie lub chrupiące, ale przede wszystkim smażone i posypane cukrem.

Dobrać do nich kieliszek dobrego wina to przyjemność, na którą warto sobie pozwolić, dlatego spontanicznie nasuwa się pytanie: jakie wino najlepiej dobrać do deserów karnawałowych? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale trzymając się pewnych reguł łatwiej będzie nie popełnić błędu. W zasadzie można by powiedzieć, że karnawałowe specjały doskonale łączą się ze świeżymi bąbelkami i z Passito (wino przyrządzane z podsuszonych owoców, przyp. red.). Oto kilka wskazówek, które pomogą wzbogacić smak i zabawę.

Do smażonych słodkości najlepsze są bąbelki. Faworki idealnie będą komponować się ze świeżym i aromatycznym Moscato d’Asti, w którym odcienie piżma i głogu łączą się z intensywnym bukietem liczi i białej brzoskwini, co daje na końcu bogate doznania smakowe o kremowych odcieniach. W tym wypadku należy wybrać wino odpowiednio słodkie (czyli nie brut, extra brut lub wina bez dodatku cukru). Hasłem przewodnim, oprócz słodyczy, jest też świeżość oraz odpowiednio delikatny aromat. Kierując się zasadą podobieństwa, do deserów takich jak frappe, castagnole czy frittelle z jabłkami odpowiednim winem będzie Passito lub Vin Santo, czyli słodkie wino o bogatym smaku i aromacie. Ważne jednak, żeby wybrać to najlepsze.

Lepiej zatem zrezygnować z win zbyt słodkich, co pozwoli uniknąć mdłego i nieprzyjemnego efektu. Do deserów nadziewanych kremem lub czekoladą również można dobrać bogate w smaku Passito, ale to z czerwonych winogron, na przykład Sagrantino Passito z Montefalco. To wino o aromacie z miękkimi nutami owoców jeżyn i makii śródziemnomorskiej, z nutą przypraw i wanilii na końcu; bogate w smaku, orzeźwione delikatną i łagodną nutą taniny.

Podążając cały czas tym samym tropem, również Passito Marzemino czy Raboso będą idealne, aby jak najlepiej spędzić te radosne dni Karnawału, które służą do rozgrzania serca i życia w czasie zimy.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Kasia Smutniak: dzielenie się daje szczęście

0

„Pantafa” to nowy film z Kasią Smutniak, który włoska firma produkcyjna Fandango kręci w Abruzji, krainie żółtego złota, szlachetnego i pachnącego szafranu. W przerwie między ujęciami przeprowadzamy wywiad z polską aktorką, która stała się jedną z niekwestionowanych ikon włoskiego kina.

Jesteś aktualnie zanurzona w cichej, sielankowej Abruzji, jaki wpływ wywiera na Ciebie burzliwa sytuacja społeczno-polityczna w Polsce?

Z wielką uwagą śledzę to, co dzieje się w moim kraju. Muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem przesłania, które pochodzi od tysięcy ludzi, wychodzących na ulice protestować w obronie swoich praw. Wraca zaufanie do wartości wspólnoty, spotykamy się, aby zmieniać społeczeństwo, dzielić stanowisko i manifestować je. To pozytywny znak, którego nie widzę we Włoszech, gdzie narzekamy na wiele rzeczy, ale być może jesteśmy zbyt rozczarowani, by wierzyć, że demonstrując razem, możemy naprawdę zmienić świat wokół nas.

Trwające w ostatnich miesiącach protesty organizowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet wyniosły na ulice wiele różnych treści społecznych, od prawa do aborcji, przez kwestie LGBT, po kwestię stosunków Państwo-Kościół. Protesty, w których bierze udział mnóstwo młodych ludzi, wzbogacone o niesamowitą wyobraźnię i ironię haseł. Czy to spóźniony 1968 rok w Polsce? Przecież ruch z 1968 r. w krajach komunistycznych nie miał szans w pełni wpłynąć na społeczeństwo, a po upadku muru berlińskiego priorytety gospodarcze odrzuciły wartości i prawa społeczne na dalszy plan.

Świetna analiza i dobre pytanie. Jako dziecko miałam okazję doświadczyć ostatnich lat komunizmu i nadejście kapitalizmu. To było upojenie kolorami i rzeczami, przeszliśmy od pustych półek do możliwości posiadania wszystkiego. Wstrząs, który wywołał dezorientację i zmusił kraj do biernego podążania za zachodnimi modelami bez krytycznej analizy. Oślepieni amerykańskim mitem i globalizacją, chcieliśmy jak najszybciej upodobnić się do wzorca zachodnich krajów. Być może teraz, po kilku latach tej ślepej gonitwy, zaczynamy otwierać oczy i rozumieć, że ryzykujemy utratę części naszej tożsamości. Jeśli chodzi o rolę kobiet, to zaczęliśmy się cofać. Kiedy byłam bardzo młoda, pojechałam do Włoch, chociaż pochodziłam z kraju, w którym życie na pewno nie było beztroskie i bogate, ale nadal z dumą opowiadałam o wyemancypowanej pozycji Polek. Babcia była żołnierzem, mama pielęgniarką, wszystkie kobiety pracowały, a mimo wszystko nie było problemu z wychowaniem dzieci. Wracałam do domu ze szkoły i byłam sama, nie było opiekunek. W tamtej rzeczywistości, nie było miejsca dla gospodyń domowych i nie było wątpliwości co do równych praw i obowiązków mężczyzn i kobiet. Przed laty Włochy były bardziej zacofane niż Polska w tych kwestiach, teraz sytuacja się odwraca.

Jesteś matką dwójki dzieci, jak trudno jest być rodzicem w dzisiejszym płynnym społeczeństwie, w którym jest mało pewników, mnóstwo indywidualizmu i gdzie bohaterstwem jest pozostanie w domu, aby nie ryzykować zarażenia koronawirusem?

Myślę, że dzisiaj też są bohaterowie, oczywiście są to bohaterstwa różniące się od idealnych modeli, które my mieliśmy. Żyjemy w złożonej epoce, dla mnie każdy, kto dziś angażuje się w politykę, nawet tylko po to, by coś zmienić w swoim sąsiedztwie, jest bohaterem, podobnie jak tysiące ludzi, którzy organizują się, by demonstrować i bronić praw indywidualnych i zbiorowych. Dzisiejsze społeczeństwo nie jest już tak linearne, nie ma wyraźnej dychotomii między dobrem a złem, trudno jest dotrzeć do młodych ludzi powtarzając schematy, które kiedyś były utrwalonymi kanonami edukacyjnymi typu: idź na studia, załóż rodzinę i żyj spokojnie. To, co staram się dać moim dzieciom, to otwarty umysł, który pozwala im przygotować się na nieprzewidywalne zmiany w społeczeństwie. Podróżuję z nimi, zabrałam ich do Nepalu, gdzie od lat realizuję projekt społeczno-edukacyjny, a tego typu doświadczenia z pewnością je wzbogacają i poszerzają horyzonty. Staram się też nauczyć je, że nie żyjemy sami na świecie, dlatego ważne jest, aby umieć żyć razem, dzielić się myślami i emocjami z bliskimi, bo szczęście polega właśnie na dzieleniu się.

W filmie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, gdzie wystąpiłaś zarówno we włoskiej wersji, jak i w polskim remake’u, telefon reprezentował szkatułkę naszych tajemnic, ale w rzeczywistości telefon komórkowy jest coraz bardziej kanałem, przez który jesteśmy bombardowani 24 godziny na dobę przez reklamy i wiadomości z całego świata, spośród których z trudem odróżniamy prawdę od fake newsów. Czy jesteśmy mentalnie zhakowani?

Tak, to jest bardzo aktualny problem. Otaczają nas niezliczone nonsensy, sprzeczności, płaska ziemia i teorie spiskowe, z trudem udaje nam się oddzielić fakty od, często wprowadzających w błąd, interpretacji, które im towarzyszą. I to jest największa różnica między czasami, w których dorastałam, kiedy czerwony był czerwony, czarny był czarny, a zachód słońca był tylko i wyłącznie zachodem. Dziś najbardziej niebezpiecznym aspektem jest utrata pamięci historycznej, dlatego nauczyciele historii, którzy są przygotowani i uczciwi intelektualnie, są wielką wartością. Martwi mnie, jak w tej chwili może wyglądać nauczanie historii w polskich szkołach.

Mimo wszystko polskie kino ma się całkiem nieźle, jest dużo dobrych reżyserów, którzy poruszają ważne tematy.

Fale artystyczne są cykliczne i często wyzwalane są potrzebą wyrażenia czegoś mocnego, opowiedzenia o niesprawiedliwości społecznej i problemach indywidualnych. Kiedyś reżyserzy, tacy jak Wajda i Kieślowski, mówili o pewnych problemach, dziś Komasa i Szumowska, by wymienić dwóch spośród wielu, wyrażają inne. Naprawdę doceniam polskich reżyserów, którzy w ostatnich latach mają siłę i odwagę do poruszania niewygodnych tematów. Często robiąc film, o którym wiesz, że może być niestrawny dla części społeczeństwa, robisz go jeszcze lepiej.

Odwaga, której Tobie na pewno nie brakuje. Na zdjęciach bez filtrów pokazałaś, że masz bielactwo, to był gest, który na pewno dodał siły wielu osobom dotkniętym tą chorobą.

Cóż, gdybym tym gestem dała odrobinę spokoju choćby jednej osobie, to będę szczęśliwa, ponieważ ja również, odkąd cierpię na tę chorobę, chciałabym spotkać kogoś, kto dałby mi siłę i wewnętrzny spokój, aby stawić czoła temu problemowi. Bielactwo to estetyczne utrapienie, które powoduje niepewność, bardziej wobec siebie niż wobec innych lub w pracy. W rzeczywistości ja na przykład pracuję coraz więcej, bo plamy można pokryć makijażem. Problem w tym, że patrzysz w lustro i myślisz o tym, kiedy ich nie było i to niewątpliwie nam przeszkadza. Ale któregoś dnia wstałam i pomyślałam „to ja”, te miejsca to moja historia. Choroba psychosomatyczna zmusza cię do refleksji nad sobą, nad swoją ścieżką życiową i nad tym, kim jesteś dzisiaj, jest wynikiem większej wiedzy i świadomości siebie. Ktoś rozładowuje codzienny stres na skórze i ma bielactwo, inni mają ataki paniki lub poważniejsze choroby. Ciekawe jest to, że ja nie jestem wielką fanką mediów społecznościowych, a właśnie na Instagramie znalazłam najprostszy sposób na pozbycie się tego ciężaru. Pokazanie i opowiedzenie o tej patologii własnymi słowami, bez filtrów, to był wyzwalający gest, który mnie uspokoił, a jeśli dał również spokój innym dotkniętym tą chorobą, to osiągnąłem podwójny cel, prywatny i społeczny.

Która z ról, które zagrałaś, jest ci najbliższa?

Każda produkcja, to miesiące lub lata pracy. Na planie pracuje się godzinami, czasem się nudzę i nie mogę się doczekać powrotu do domu. Powiedzmy więc, że bardziej niż szukanie ról, w których czuję się komfortowo, pociągają mnie role często dalekie ode mnie. Szukam nowych wyzwań, które sprawiają, że czuję się niepewnie i popychają mnie do nieustannego sprawdzania siebie, uczenia się czegoś nowego i nie nudzenia się na planie.

Jakie będzie kino po pandemii?

Na pewno będzie inne. Nie w tematach, ale w sposobie ich wyrażania, trochę jak w muzyce, gdzie utwory stały się krótsze, bez długich wstępów. Wolę filmy od seriali, ale zdaję sobie sprawę, że publiczność się zmienia, nie wszyscy są już romantykami takimi jak ja, którzy kochają rytuał oglądania filmu w kinie. Pomyśl, jaka jest różnica między wyjściem do kina i siedzeniem w ciemnej sali wśród innych ludzi, bez telefonu, oglądając długi film, nawet jeśli nie do końca ci się podoba, a pozostaniem na kanapie i dawaniem filmowi szansy na uwagę przez 15 minut, aby zdecydować, czy kontynuować oglądanie, czy zmienić kanał na inny film lub serial. Nie możemy jednak bać się zmian, należy się obawiać chwil zastoju. Dlatego w życiu codziennym pozytywnie patrzę na tych, którzy angażują siebie i innych w dążenie do wspólnego celu, martwię się natomiast, gdy przeważa obojętność.

We Włoszech sytuacja jest bardziej statyczna niż w Polsce?

My Polacy mamy rewolucję w genach, we Włoszech jest inne podejście. Pomyśl tylko, pod koniec listopada jedliśmy na obiad tagliatelle z truflami w ogródku, w pełnym słońcu. Abstrahując od jakichkolwiek interpretacji socjologicznych myślę, że tutaj, mimo wielu problemów, ludzie wciąż mają się dobrze. Ciężko jest robić rewolucję w takim klimacie i wśród tego wielkiego piękna.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy
foto: Giorgio Codazzi, Andrea Pattaro

„I Wish You” – oczyszczająca podróż Luki Del Sole z Włoch do Polski

0

Hymn na cześć odwagi potrzebnej, aby odmienić swoje życie, nakręcony na trasie Włochy-Polska. W ten sposób można zdefiniować „I Wish You”, piosenkę autorstwa Luki Del Sole, pochodzącego z San Remo, ale od lat mieszkającego w Bydgoszczy. „Czterdzieści lat to szczególny wiek, masz ochotę zastanowić się nad tym, co zrobiłeś, co mogłeś zrobić i czemu teraz chcesz się poświęcić”, mówi Del Sole, który od pewnego czasu powraca do swoich młodzieńczych miłości: muzyki i fotografii. „Pracowałem 20 lat jako żołnierz, to było ważne doświadczenie, ale teraz muszę znaleźć lekkość, a ta piosenka dokładnie oddaje mój nastrój”.

Wideoklip piosenki wyjaśnia znaczenie projektu zrodzonego między Włochami a Polską i odzwierciedla twoje życie, które dzielisz między Peschiera del Garda a Bydgoszcz?

Luca del Sole

Na początku nie chciałem nagrywać wideoklipu, ale okazał się potrzebny, żeby zapewnić singlowi odpowiednią widoczność. Z tego powodu musiałem znaleźć jakąś myśl przewodnią, która harmonijnie połączyłaby cały utwór. Najbardziej spójnym tematem mogła być jedynie podróż, bo cały czas przemieszczam się do różnych miast między Włochami a Polską. W nagraniu znajdziecie więc lokalizacje, które mają związek z powstaniem i produkcją piosenki, począwszy od Bydgoszczy, gdzie została wymyślona i napisana 30 czerwca 2019 r., a także nagrana (część instrumentalna). Są również plaże w miejscowości Darłówko, gdzie chodziłem na długie spacery podziwiając zapierające dech w piersiach zachody słońca, które później uwieczniłem w refrenie piosenki. To tutaj, latem 2019 roku, poprawiłem i dokończyłem teksty i melodie, w słońcu na Plaży Zachodniej podczas krótkich wakacji. Najintensywniejsze emocje z długiej podróży, jaką było kręcenie „I Wish You”, są związane z tą małą wioską. W Grudziądzu, mieście w którym planowałem nagranie instrumentalne utworu, ostatecznie nic nie zostało zrobione, ale i tak chciałem poświęcić część klipu temu „brzydkiemu kaczątku”. W Ospedaletti, na plażach zachodniej Ligurii, kontynuowałem wakacje i skończyłem prace nad oryginalną wersją piosenki przed nagraniem. Peschiera del Garda była włoską bazą operacyjną projektu, w której byłem podczas blokady z powodu Covid. I wreszcie Mediolan, gdzie miały miejsce wszystkie nagrania i postprodukcja utworu wokalnego w studiu Paolo Agosty Bunker Home Productions. Pracę nad piosenką kończyliśmy natomiast w Monzambano.

Jesteś deus ex machina projektu, autorem piosenki, a także perkusistą tej ciekawej formacji włosko-polskich muzyków, czy możesz nam ich opisać?

Mateusz Tomaszewski i Luka Zawadzki tworzą na warszawskiej scenie szczególnie aktywny duet muzyczny, tworzący projekt „Półcień”. Są autorami wspaniałej aranżacji gitar: elektrycznej (ołowianej), akustycznej i basowej. Claudio Luce jest właścicielem studia River Studio Recording w małym Monzambano, jest autorem aranżacji drugiej gitary elektrycznej i przede wszystkim inżynierem dźwięku do całego projektu. Geoffrey De Vai to wykonawca piosenki, ma arogancką osobowość i niezwykłą charyzmę. Wokalista mojej pierwszej grupy muzycznej, założonej w wieku 16 lat. Piękna współpraca wznowiona po ponad 25 latach absolutnej ciszy.

Melodyjne i chwytliwe „I Wish You”, którego można posłuchać na YouTube, to również projekt, który część zysków przekazuje na rzecz szpitala pediatrycznego Gaslini w Genui.

Muzycy, śpiewacy, technicy, wszyscy jesteśmy ojcami z dziećmi praktycznie w tym samym wieku, więc spontanicznie przyszło mi do głowy, aby pomóc tym, którzy zajmują się leczeniem, dając w ten sposób radość i przyszłość dzieciom.

tłumaczenie pl: Agata Pachucy

Michał Sterzyński i jego sztuka fotografii

0

Michał Sterzyński, operator filmowy, absolwent ASP w Poznaniu i Global Cinematography Institute w Los Angeles. Jego krótkometrażowy film dyplomowy „Decay” (2014) zdobył szereg nagród, m.in. American Movie Award i Los Angeles Movie Award w kategorii najlepsze zdjęcia. W rozmowie z Gazzetta Italia Michał opowiada o swoich doświadczeniach na planie filmowym w Europie i w Stanach, a także o pracy przy włosko-polskiej produkcji „Pod tym samym niebem” Mauro Manciniego, z Alessandro Gassmannem w roli głównej.

Film miał swoją premierę na zeszłorocznym MFF w Wenecji, a 16 listopada otworzył Warszawski Festiwal Filmów o Tematyce Żydowskiej. Za zdjęcia do filmu „Pod tym samym niebem” Sterzyński otrzymał Wyróżnienie Gazzetta Italia tuż po premierze filmu na festiwalu w Wenecji.

Michał Sterzyński / fot. Massimo Tommasini

Od początku byłeś zdecydowany na zawód operatora, ale wybrałeś dość oryginalną ścieżkę kariery?

Zaczynałem ASP w Poznaniu na kierunkach Fotografia i Intermedia, ale szybko przeszedłem na indywidualny tok nauczania, bo byłem zdecydowany, żeby robić filmy. Potem trafiłem na studia do Stanów, do szkoły dla operatorów, ściśle nastawionej na naukę techniki. Tam zdobyłem wiedzę typową dla kina hollywoodzkiego od zawodowych operatorów. Do tego zawodu prowadzi dość kręta droga. Wszyscy teraz marzą o tym, żeby robić filmy i ciężko się przebić, zwłaszcza do filmu fabularnego, ale ja byłem uparty w dążeniu do celu.

Czym różni się praca operatora w Stanach i w Europie?

Amerykańska szkoła jest bardzo przemysłowa i ma swoje zasady operatorskie, szkoli fachowców pod wielkobudżetowe produkcje, bardzo dużo uwagi przywiązywane jest też do samego procesu tworzenia filmu i do miejsca, jakie w tym procesie zajmuje operator. Poza tym kino amerykańskie, nawet to niezależne, jest bardzo komercyjne, istnieje tendencja do szufladkowania operatorów. Kiedyś odpadłem z filmu na etapie preprodukcji, bo zarzucono mi, że mam na koncie tylko thrillerowe filmy, a potrzebowali operatora do komedii. Dla mnie oczywiście to nie był problem, ale tam jest bardzo restrykcyjne podejście, jeśli w portfolio nie masz komedii, to nie potrafisz jej nakręcić. Nie bierze się pod uwagę, że można dostosować warsztat do filmu. Europa jest zdecydowanie bardziej artystyczna i rządzi się innymi kategoriami. Dobór operatora zależy od estetyki jego zdjęć, od atmosfery, jaką potrafi stworzyć dzięki swojej pracy, od emocji jakie wywołują tworzone przez niego obrazy.

Michał Sterzyński, Alessandro Gassman / fot. Massimo Tommasini

A włoski styl pracy czymś cię zaskoczył?

W Włoszech pracowałem wcześniej jedynie przy reklamach, „Pod tym samym niebem” było moim pierwszym doświadczeniem operatorskim przy filmie fabularnym. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo praca nad filmem przebiegła bez żadnych komplikacji, nigdy nie mieliśmy spóźnienia większego niż 15 minut. Nie wiedziałem czego oczekiwać, jak przebiega praca przy tego typu produkcjach. Okazało się, że Włosi byli zawsze doskonale przygotowani i zorganizowani. To miłe i pozytywne zaskoczenie. Miałem idealny komfort pracy, mogłem skupić się wyłącznie na kręceniu.

Razem z bratem Maciejem Sterzyńskim prowadzicie firmę producencką Stern Pictures, która współpracowała przy produkcji tego filmu, jak trafi liście do włoskiego projektu?

Do produkcji „Non odiare” trafiliśmy dzięki Alessandro Leone i jego firmie Agresywna Banda, która jest współproducentem. Później poznaliśmy resztę ekipy i reżysera Muro Manciniego. Prowadziliśmy wspólne prace nad projektem począwszy od fazy preprodukcyjnej. Przygotowań było sporo, bo lokacje były bardzo surowe, większość zostało stworzonych od podstaw na potrzeby filmu.

Nakręciliście film o antysemityzmie w mieście symbolicznie związanym z tym tematem?

Zgadza się, wszystkie sceny kręciliśmy w Trieście, gdzie Mussolini we wrześniu 1938 roku ogłosił tzw. leggi razziali (pl: prawa rasowe), wybór z pewnością nie był przypadkowy. Poza tym bardzo istotne jest to, że film ma bardzo uniwersalny przekaz, bo tak naprawdę nie do końca wiadomo, co to za miasto. Ta historia mogła się wydarzyć wszędzie i w tym również tkwi jej siła. Założeniem reżysera i produkcji nie było łączenie problemu poruszanego w filmie z jakimś konkretnym miastem we Włoszech. Dzięki temu historia jest osadzona we Włoszech, ale to nie jest typowo włoski film. Nie jest przegadany, ale jednocześnie dużo się dzieje. Udało nam się osiągnąć swego rodzaju równowagę między słowem a obrazem.

Na czym, twoim zdaniem, polega sukces polskich operatorów?

Polscy operatorzy to marka światowa, która jest synonimem profesjonalizmu. Wyróżnia ich przede wszystkim zaplecze artystyczno-kulturowe, które dostaje się w polskich szkołach filmowych czy artystycznych. My uczymy się o wiele więcej niż operator w Stanach, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Często potrafi my na szybko naszkicować jakąś scenę, mamy niesamowitą wrażliwość wizualną, a to bardzo pomaga. Za oceanem możemy doszlifować technikę, ale nie zdobędziemy tej wiedzy bazowej, która jest również niezbędna
w pracy z obrazem.

Babka jogurtowo-wiśniowa

0

Składniki:
180 g mąki pszennej
180 g cukru
3 jajka
1 słoiczek jogurtu wiśniowego lub czereśniowego
3 łyżki oleju słonecznikowego
Starta skórka cytrynowa
Pół laski wanilii
Wiśnie w syropie

Do udekorowania:
200 ml śmietany 30% lub 36%
2 łyżki cukru

 

 

Przygotowanie:
W dużej misce ubij jajka z cukrem do momentu otrzymania sztywnej, puszystej piany. Aby dobrze ubić jajka zadbaj, by były w temperaturze pokojowej.

Przesiej mąkę. Kontynuując powoli mieszanie, dodaj jogurt, skórkę cytrynową i ziarna wanilii. Poczekaj, aż składniki połączą się w jednolitą masę, a następnie dodawaj po trochu mąkę, aż zupełnie połączy się z pozostałymi składnikami. Na końcu dodaj olej i wymieszaj ręcznie.

Wyłóż formę do pieczenia o średnicy 24 cm papierem do pieczenia, pamiętając o posmarowaniu jej brzegów masłem. Do masy dodaj trochę wiśni i wymieszaj. Następnie wlej ją do formy do pieczenia i wyrównaj, dodając wiśnie również na wierzch. Piecz przez około 25 minut w temperaturze 180 stopni. Upieczoną babkę przełóż na talerz, aby ostygła. Za pomocą miksera ubij schłodzoną śmietanę, dodając partiami cukier tak, aby połączył się z nią w jednolitą masę.

Przed podaniem posyp cukrem pudrem i udekoruj bitą śmietaną.

tłumaczenie pl: Małgorzata Witalis

Obłoki nad Ferrarą

0

„Białe podłużne jak greckie łodzie ostro ścięte od spodu” – myślałem o tym cytacie, kiedy przemierzałem ceglane ulice dziedzictwa d’Estów. Fragment Herbertowskiego wiersza „Obłoki nad Ferrarą”, znanego i przywoływanego wielokrotnie, przypomniał mi przyjaciel, który cytował słowa wersów tak, jakby chciał, żebym o nich na pewno nie zapomniał. A „pamięć” w przypadku Ferrary to słowo kluczowe, którym oznaczałbym jak hasztagiem każde zdjęcie z tego tajemniczego miasta.

Ferrara leży niemalże w Wenecji Euganejskiej, od północy z tym rejonem dzieli ją zaledwie 7 km, a granicę wyznacza bieg rzeki Pad; należy jednak do Emilii-Romanii i jest największym miastem północno-wschodniej części regionu. Jej położenie niejako burzy porządek prostej linii północnych miast, ciągnących się od Piacenzy, przez Modenę, Bolonię, aż po Rimini. Stąd mam wrażenie, że Ferrara jest wyspą, miastem osobnym, na co także wskazuje jej historia. Jednym z głównych symboli Ferrary jest położony w samym centrum monumentalny, otoczony fosą Castello Estense, który przypomina o wielkim rodzie, gruntującym na tej nizinnej ziemi swoją pozycję. Powstanie budowli to dowód na coraz gorsze nastroje społeczne skierowane przeciwko wystawnemu życiu dworu. Mikołaj II d’Este z obawy przed rozruchami postanowił w 1385 roku wybudować tę twierdzę. Warto zobaczyć tamtejsze lochy jako dowód na dualizm renesansowego systemu wartości – z jednej strony wielbienia piękna, a z drugiej wielkiej okrutności. To bardzo małe pomieszczenia, ciemne, latem wilgotne, zimą mroźne. Nawet krótka wizyta potrafi przerazić. I ten chyba obraz prędzej można wywieźć z Ferrary, niż na przykład widok położonej dość niedaleko romańskiej katedry albo kampanili (podobno projektu Albertiego). Zamek został zbudowany pod koniec XIV wieku, choć jego dzisiejszy kształt to efekt przebudowy z 1544 roku, dokonanej za panowania Herkulesa II d’Este, syna Alfonsa d’Este i Lukrecji Borgii. To tutaj osiadła córka słynnego papieża, która broniła swojej siedziby przed politycznymi interesami ojca, lecz koniec XVI wieku to także dla Ferrary koniec pewnej epoki, która zostawiła miasto na długo w letargu.

Castello Estense / fot. D. Dziedziczak

Jednym z literackich „ambasadorów” Ferrary w czasach nam bliższych jest pisarz Giorgio Bassani. Opisuje zmierzch innego czasu – świat zatartej społeczności, miejsca pamięci, o które dopominają się tylko marmurowe tablice albo pozostałości getta. Bassani w swojej prozie przywołuje bowiem losy społeczności żydowskiej lat 30. i 40. XX wieku, w czasie ery faszystowskiej. Jedna z jego najbardziej znanych książek „Ogród rodziny Finzi-Continich” z 1962 roku to wejście w zasadzie do ogrodu pamięci, mierzenie się z traumą wojny i hołd dla miasta, które do dzisiaj przeszywa tajemnicza pustka. Powieść zekranizował Vittorio de Sica w 1970 roku i to jeden z filmów, do którego można bez przerwy wracać i którego niewątpliwie jednym z bohaterów jest Ferrara. Jeśli ktoś chciałby ją sobie wyobrazić, powinien pomyśleć o ceglanym mieście niskiej i gęstej zabudowy na terenie płaskim jak stół. Ferrara podobna jest np. do Rawenny i innych miast Emilii w zamiłowaniu do rowerów jako bardzo popularnym środku komunikacji miejskiej. Myślę, że na co dzień to bardzo przyjemne przemieszczać się w ten sposób wcale nie bardzo wąskimi labiryntami ulic. Wspomniany Giorgio Bassani pisał w opowiadaniu „Spacer przed kolacją” o jednej z bardziej ruchliwych ulic centrum: „[…] corso Giovecca pod koniec XIX wieku (rodzaj szerokiej drogi, w sumie raczej nieforemnej z chropowatym brukiem pasującym bardziej do jakiegoś miasteczka na nizinie niż do stolicy prowincji, przedzielonej pośrodku cienkimi, równoległymi kreskami torów tramwajowych) […]”.

Palazzo dei Diamanti

Szlakiem dawnych ulic można dotrzeć do dwóch szczególnie istotnych miejsc: Palazzo dei Diamanti oraz Palazzo Schifanoia. Pierwszy z nich mieści się przy ulicy Herkulesa I d’Este, na marginesie trzeba powiedzieć, że legendarnego władcy, księcia Modeny i Ferrary, który w latach 1478-1479 dowodził wojskami florenckimi w wojnie przeciwko papiestwu i królestwu Neapolu, wspierając Medyceuszy. Za panowania Ercolego, Ferrara przekroczyła liczbę stu tysięcy mieszkańców, rozwinęła system finansowy, stała się jednym z bardziej znaczących renesansowych dworów włoskich, goszcząc takie znakomitości ówczesnej humanistyki jak Pietro Bembo czy Giovanni Pico della Mirandola. Palazzo dei Diamanti jest niejako symbolem tego czasu, powstał pod koniec XV wieku, a dzisiaj mieści się tam Gallerie Estensi, której nie można nie odwiedzić. Na ścianach zgromadzono wizerunki najsłynniejszych przedstawicieli szkoły ferraryjskiej, która wciąż wydaje się niedoceniana, a przecież większość odbiorców kultury zna niepokojące, nieco przerysowane i dziwaczne obrazy urodzonego i zmarłego w mieście Cosmé Tury. W salach galerii warto zwrócić uwagę także na prace Francesco Cossy oraz Il Garofala. Drugi z pałaców – Schifanoia skrywa w swoich wnętrzach ściany bogato zdobione freskami, które ozdobili m. in. wymienieni wcześniej malarze – Cossa i Tura. Znalazłem informację, że podobno nazwa pałacu „Schifanoia” pochodzi od słów „schivar la noia”, czyli „unikaj nudy” – w istocie, by prześledzić bogaty cykl malowideł na pewno nie sposób się nudzić. Poświęcony był dwunastu miesiącom, a każdy z nich ukazano w trzech pasmach. To jedna wielka gloryfikacja renesansowej świeckiej narracji, dzieło stanowiące chlubę d’Estów.

Castello Estense, fot. F. Maciejowski

Wieczorem „ceglane ulice” Ferrary coraz bardziej stają się mroczne, w labiryncie trochę ze snu, trochę z jakiegoś kryminału droga prowadzi niekiedy do otwartego placu. Warto dodać, że z Ferrary pochodził Michelangelo Antonioni. Może to właśnie atmosfera rodzinnego miasta natchnęła go do częstych ujęć pustych ulic, takich, jakie oglądamy m. in. w ostatnich kadrach „Zaćmienia”. W okolicach skrzyżowania Via Piangipane i Corso Porta Reno miałem wrażenie, że doszedłem do końca świata. Wiał silny wiatry, zbliżał się zmierzch, nadchodziła burza, obok nieco zatłoczony bar, przed którym ludzie piją drinki, a poza tym cisza. Myślę, że to ona jest tutaj nośnikiem pamięci. Herbert pięknie kończy swój wiersz: „widzę jasno obłoki nad Ferrarą […] to w nich a nie w gwiazdach rozstrzyga się los”.

„Szaleństwa małego człowieka” (1977) Maria Monicellego: żarty się skończyły

0

Obietnic się dotrzymuje: Alberto Sordi powraca jako bohater „Dopóki jest kino (…)”. W czwartej odsłonie naszego cyklu przyglądałam się początkom kariery słynnego aktora, które – jak pamiętamy – zdecydowanie nie należały do najprostszych. Przechodząc z jednego medium do drugiego Albertone osiągnął ostatecznie spektakularny sukces stając się nie tylko twarzą jednego z najważniejszych i najpłodniejszych gatunków filmowych w historii włoskiego kina (vide: commedia all’italiana), ale też symbolicznym ucieleśnieniem wszystkich przywar, frustracji i drobnych radości tzw. italiano medio („przeciętnego Włocha”, „Włocha par excellence”). Ale czy rzeczywiście Sordi był w stanie uczłowieczyć nawet największego z potworów? Kim jest Giovanni Vivaldi?

Osiemnaście lat po premierze „Wielkiej wojny” (1959; Złoty Lew na MFF w Wenecji), włoskie środowisko filmowe z niecierpliwością wyczekiwało nowego projektu Maria Monicellego i Alberta Sordiego. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Italia była na skraju moralnego bankructwa. Pełna napięć rzeczywistość społeczno-polityczna co chwila dawała o sobie znać mieszkańcom kraju. Kraju, który nie wzbijał się już radośnie nel blu dipinto di blu, tylko nieświadomie czekał na jeszcze głębszą zapaść (porwanie i zabójstwo Alda Moro przez Czerwone Brygady, 1978). W „Wielkiej wojnie” wspomniany duet opowiedział w kostiumie historię niezwykle nowoczesną, stanowiącą rodzaj wykładni o (większych) wadach i (mniejszych) zaletach włoskiego charakteru narodowego. Przeszłość punktowała tragikomiczną teraźniejszość. Tym razem miało być jednak zupełnie inaczej – zbolała, zagubiona teraźniejszość pokazywała czarno na białym, że nie ma co liczyć na różaną, spokojną przyszłość.

Mario Monicelli

„Szaleństwa małego człowieka” (włoski tytuł – „Un borghese piccolo piccolo”) zostały wydane w 1976 roku. Debiutancka powieść Vincenza Ceramiego¹, byłego ucznia Pier Paola Pasoliniego (rok publikacji zbiega się nieszczęśliwie z datą śmierci twórcy „Włóczykija”), zostaje od razu okrzyknięta sensacją ówczesnego sezonu literackiego. Sam Italo Calvino zwracał uwagę na „bezlitosne spojrzenie autora, które porywa czytelników już od pierwszej strony”. Drobny świat szeregowego pracownika ministerialnego jeszcze nigdy nie był tak przejmujący i zarazem groteskowo-makabryczny. A przede wszystkim – tak blisko rzeczywistości, faktów, kroniki, lecz bez publicystycznego zadęcia.

Giovanni Vivaldi – tytułowy drobnomieszczanin, który za młodu zaznał wiejskiej biedy i wojny – ułożył sobie większą część życia w Rzymie. Mężczyzna stał się konformistą, produktem (a może wręcz reliktem) pewnej generacji, która dla osiągnięcia własnego celu sprzedałby się za mniej niż garść dolarów. Dom, rodzina, ciepła posadka; każdy dzień jest kopią poprzedniego. Lecz Giovanni Vivaldi na stare lata nie stracił wigoru i wiary w przyszłość. Koniec rozterek i frustracji ma przynieść – wymarzony głównie przez bohatera – awans zawodowy jedynego, ukochanego syna. Życie Maria Vivaldiego ma wyrosnąć ponad smutną ojcowską sztampę i Giovanni jest gotów na absolutnie wszystko (włącznie ze wstąpieniem do loży masońskiej), aby tylko dopiąć swego. Chęć kompensacji własnych strat, braków czy poniżeń okaże się bardzo ważnym elementem tej historii. Z wyjątkiem finału², film Monicellego stanowi raczej wierną transpozycję powieści Ceramiego. Oba dzieła – współcześnie uznawane za kongenialne – opowiadają o tragedii i traumie zarówno na poziomie indywidualnym jak i zbiorowo-narodowym.

Jak pisał Monicelli w swojej “Sztuce komedii”: „Chciałem zrobić film o dwóch twarzach: bardzo zabawnej części pierwszej, w stylu commedii all’italiana, z nieco okrutniejszymi akcentami […]; drugą twarz obrócić zaś o 180 stopni, pełną krwi i przerażenia. Wszystko powierzone aktorowi komediowemu. Sordi był początkowo trochę zmieszany i sceptyczny, jednak zgodził się wystąpić w filmie. Jemu również musiałem nadać dwie twarze: tę komiczno-tchórzliwą i drugą całkowicie dramatyczną”. Owo „pęknięcie” jest tutaj kluczowe. Skoro przez ostatnie dwie dekady kraj tak diametralnie uległ zmianie, musiała się również zmienić „w obrazach” narracja historyczna. Inne gatunki i konwencje przedstawieniowe zaczęły wieść prym – kryminały polityczne, filmy policyjno-mafijne, dramaty społeczne, horrory.

Alberto Sordi, Un borghese piccolo piccolo

Commedia all’italiana od zawsze karmiła się przecież rzeczywistością, stając się dla widowni rodzajem (niekiedy mocno zakrzywionego) zwierciadła. Jednakże kontekst tzw. dekady ołowiu (symboliczne daty: 1969-1978) i jego bezpośredni wpływ na opowieść Monicellego zwiastują na jej obszarze definitywny koniec pewnej epoki naiwności, frywolności, zabawy. Choć już wcześniej Ettore Scola wprowadził do świata owego gatunku sporą dawkę brudu, (szeroko pojętej) przemocy, deziluzji i groteski (wystarczy pomyśleć o tak sztandarowym dziele jak „Odrażający, brudni, źli”, 1976), to właśnie Monicelli uznawany jest za tego, który doszczętnie złamał jej – już i tak kruche – serce.

Na czym zasadza się ta zasadnicza zmiana i oryginalność dzieła? Bohater grany przez Sordiego w pierwszej części filmu jawi się jako kontynuacja wielu postaci, które on sam z przyjemnością grywał jeszcze w latach 60. i za które publiczność go bezpamiętnie pokochała. Postaci, które są silnie uwikłane w pełną hipokryzji sieć społecznych zależności i które różnymi sposobami (a w szczególności przysługami) jakoś chcą sobie w życiu poradzić. Bez zasad i skrupułów. Ale „Szaleństwa (…)” nie są wyłącznie satyrą. Do tego „małego drobnomieszczańskiego świata” – symbolizowanego zresztą przez dom rodzinny Vivaldich, rodzaj ciemnej krypty, do której bohaterowie wpakowali się sami za życia – wkrada się brutalnie „ołowiana rzeczywistość”. W momencie gdy Mario jest bardzo bliski osiągnięcia wymarzonego przez ojca sukcesu, zostaje przypadkiem postrzelony na ulicy przez okradającego bank młodzieńca. Zrozpaczony Giovanni zapamiętuje jego twarz.

Osią wielu commedii all’italiana (w tym bodaj najsłynniejszej, czyli „Rozwodu po włosku”, 1961) był konflikt pomiędzy „Włochami oddolnymi” (Włochami „kapitału społecznego”) a „Włochami politycznymi” (odgórnie narzuconą strukturą państwową). Choć państwo włoskie może tym razem pomóc Giovanniemu w wymierzeniu sprawiedliwości, mężczyzna decyduje się – dosłownie i w przenośni – wziąć sprawy w swoje ręce. Oko za oko, ząb za ząb…

„Szaleństwa małego człowieka” rysują portret społeczeństwa na skraju całkowitego upadku wartości, w którym zbrodnia generuje kolejną zbrodnię, a trauma kolejną traumę. Głęboko zakorzenione frustracje (zebrane jeszcze w dekadzie boomu i galopującego konformizmu) ostatecznie wybuchają w możliwie najbardziej atawistyczny sposób. Ofiara staje się oprawcą i vice versa. Ale czy już pierwsza część filmu nie jest równie okrutna i cyniczna, jak druga pomimo tego, że nie ocieka krwią? A może pierwszą ofiarą Giovanniego był tak naprawdę jego dobroduszny syn Mario, którego chciał siłą ulepić na własny obraz i podobieństwo? Zamiana ról i konwencji nigdy jeszcze nie była w kinie włoskim tak bezlitosna, a arcydzieło Monicellego wciąż nie traci na aktualności i znaczeniu.

¹ Vincenzo Cerami (1940-2013) – niezwykle ceniony włoski pisarz i scenarzysta. Miłością do kultury, języka i poezji zaraził Ceramiego sam Pier Paolo Pasolini, który jako pierwszy odkrył talent przyszłego współscenarzysty oscarowego „Życie jest piękne” (1997). W połowie lat 60. reżyser „Teorematu” zaproponował swojemu byłemu uczniowi, aby ten został jego asystentem na planie kultowych dziś „Ptaków i ptaszysk” (1966), w których główne role zagrali Totò (absolutny geniusz włoskiej komedii) i Ninetto Davoli. Związek z kinem był dla Ceramiego przez długie lata niezwykle udany, wystarczy wspomnieć o jego współpracy z Giannim Amelio, Marco Bellocchio, Antonio Albanese czy wspomnianym Roberto Benignim.

² W książce po zabiciu mordercy Maria, Giovanni powraca – jak gdyby nigdy nic – do swojego „małego, zamkniętego świata”, w którym każdy dzień zaczyna się od filiżanki kawy. Blisko współpracując z Ceramim, Sergio Amidei i Mario Monicelli, znacząco przemodelowali finał filmu. W zakończeniu pojawia się silna sugestia, że bohater grany przez Sordiego dopiero rozpoczął swoją „krwawą krucjatę”. Po śmierci żony i przejściu na emeryturę, całkowicie osamotniony mężczyzna decyduje się na „nowy rodzaj działalności”, który zakłada dalsze wymierzanie „własnej sprawiedliwości”.

***

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. 

Spritz – aperitif, który nie ma sobie równych

0

Pochodzenie tego weneckiego aperitifu par excellence, jest dość tajemnicze. Słowo „spritz” pochodzi od niemieckiego „spritzen” czyli „skropić”. Nie wiadomo jednak, kiedy i gdzie zaczęto nazywać w ten sposób wino skropione wodą sodową lub gazowaną (aperitif o czerwonym kolorze pojawi się dopiero później).

Pierwszą wskazówką jest słowo „spritzer”, które pojawia się w niemieckojęzycznym dzienniku publikowanym w Budapeszcie „Pesth-Ofner Loclablatt” (dzielnica Buda w języku niemieckim nazywana jest Ofen). W numerze z 31 lipca 1857 roku dziennikarz tłumaczy, czym miałby być owy „spritzer”, czyli wino z wodą gazowaną.

Artykuł jest korespondencją z Wenecji i mowa w nim o barach na Placu św. Marka. W 1857 roku Wenecja i Budapeszt należały do Monarchii Habsburskiej. Dziennikarz tłumaczy swoim czytelnikom, czym jest wenecki napój z Placu św. Marka, podając im jednocześnie przepis. Konieczność dodatkowego wyjaśnienia, świadczy o tym, że czytelnicy prawdopodobnie nie wiedzieli, o co chodzi. Warto zatem zapytać, po której stronie Alp został wynaleziony ten napój.

Spritz w restauracji Aqua e Vino w Krakowie

Skoczmy do następnego stulecia, gdzie w 1928 roku Elio Zorzi publikuje książkę pt. „Osterie Veneziane” („Weneckie gospody”), w której wspomina istniejącą do dziś gospodę „Calice” („Kielich”), przy ulicy Stagneri. Pisze: „Możecie spróbować w ramach aperitifu „Skórki”, zwanej również „Bismark” lub „Spritz”, delikatnego i niewinnego pomysłu gospody „Calice”, która oferuje pod tą nazwą kieliszek białego wina z wodą sodową i skórką z cytryny. Aperitif rozpowszechnił się w Wenecji i poza nią. Piją go często kupcy, którzy tłumnie przybywają do gospody „Calice” w południe.” Spritz nie został wynaleziony w tej gospodzie, ale jest bardzo prawdopodobne, że to właśnie ten lokal przyczynił się do rozpowszechnienia go.

Kolejne świadectwo jest o 50 lat starsze i pochodzi z roku 1979, kiedy Mariù Salvatori de Zuliani opublikowała książkę pt. „El libro canevin de le botilie”, w której podaje pierwszy znany przepis na „Spritz”. Dziś sprzeczamy się o to czy oryginalny spritz przygotowuje się z padańskim Aperolem czy z weneckim Selectem, jednak w pierwszym znanym przepisie nie zostaje wymieniony ani jeden ani drugi. Likierem podawanym przez autorkę mógł być Cynar, China lub bitter Campari. Cynar został wprowadzony na rynek w 1950 roku, co pozwala nam określić, że przepis w 1979 roku miałby 29 lat.

Jeszcze do niedawna w Wenecji Euganejskiej istniał swego rodzaju podział: Aperol, jako słodszy i lżejszy, był zazwyczaj wybierany przez kobiety, natomiast bardziej gorzki i mocniejszy bitter Campari wybierali panowie. W obu przypadkach z białym winem, użycie prosecco jest nieautentyczne, z drugiej strony delikatny smak prosecco zabijają inne intensywniejsze w smaku składniki. Istnieje też inna kwestia: kiedyś do aperitifu dodawano wody sodowej (lodu niewiele lub wcale), aby wina kiepskiej jakości nadawały się do picia i nie skończyły w rynsztoku.

Spritz Cynar, Select, Aperol w Barze Rosso w Wenecji

Aperol po raz pierwszy został zaprezentowany na targach w Padwie w 1919 roku i jest produkowany przez firmę Bracia Barbieri, zarejestrowaną w padewskiej Izbie handlu 9 czerwca 1915 roku przez Luigiego i Silvia Barbierich. Dokument złożony w Izbie mówi jasno: „Aperol Barbieri wyjątkowy Aperitif”. Poniżej znajduje się herb Dynastii Sabaudzkiej, który góruje na kartuszu z napisem „licencja Dworu Królewskiego”.

Prawdopodobnie właśnie po to, by stać się konkurencją dla „Aperolu” wenecka firma „Bracia Pilla”, decyduje się wypuścić na rynek Select. Bolończycy Mario i Vittorio Stauroforo Pilla rejestrują spółkę 19 lipca 1919 roku. Trzeci członek spółki to sławny w ówczesnej Wenecji przedsiębiorca Aldo Jesurum, którego szybko zastąpił jeszcze znamienitszy Gian Carlo Stucky, właściciel ogromnego przemysłowego młyna na wyspie Giudecca (dziś znajduje się tam siedziba Hotelu Hilton Molino Stucky). Marka aperitifu Select zostaje złożona w 1920 roku, lecz nie wiadomo czy produkcja ruszyła natychmiast w weneckiej siedzibie firmy Pilla, która oficjalnie zajmowała się „produkcją i sprzedażą likierów, syropów, vermuthu, destylacją wódki oraz obróbkę produktów ubocznych”, czy rozpoczęła się później, po nabyciu firmy Piavel z siedzibą w San Dona di Piave w prowincji Wenecji, 23 kwietnia 1923. W 1927 Select jest opiewany jako „apetitif eliksir” przez poetę Gabriela D’Annunzio, jednak to nie on wymyślił jego nazwę, jak zwykło się mówić.

W 1934 wszystko, zarówno siedziba jak i fabryka, przenoszą się do dzielnicy przemysłowej Marghera. Druga Wojna Światowa przynosi ze sobą poważny kryzys: wykaz budżetu z 1943 roku podkreśla brak możliwości do funkcjonowania firmy. Jednak najgorsze ma dopiero nadejść. W 1944 roku bombardowanie niszczy zakłady Pilla w Margherze, a siedziba zostaje przeniesiona na wyspę Murano. Tamtejsze zakłady, owszem produkują alkohol ale firma posiada również piec zewnętrzny, w którym wyrabiane są butelki niezbędne do sprzedaży Selectu. Pilla naprawdę się rozkręca. Niektórzy starsi mieszkańcy pamiętają jeszcze czasy, kiedy ręcznie wyrabiano i dekorowano szklanki do opakowań prezentowych. Pomyślcie tylko, kupujecie skrzyneczkę z butelką Selectu a do tego dodają wam sześć, ręcznie wyrabianych szklanek z Murano. Te przedmioty byłyby dziś warte setki euro za sztukę, jednak w tamtych czasach to napój liczył się najbardziej. Od września 1956 roku nowa siedziba firmy znajduje się w Castel Maggiore, w prowincji Bolonii. Obecnie, aperitif jest marką grupy Montenegro.

W międzyczasie w Mestre, na kontynentalnej części Wenecji rodzi się w 1950 roku Cynar. Chodzi o aperitif na bazie karczocha. Przemysłowa wersja napoju znanego od dawna w weneckich domach. Cynar został stworzony przez Angelo Dalle Molle, którego nazwanie eklektycznym byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Po wprowadzeniu na rynek, razem z braćmi, napoju na bazie karczocha kupuje wenecką willę w Brenta w miejscowości San Pietro di Stra i tworzy tam fabrykę aut elektrycznych i produkuje pięć modeli aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Dzięki Cynarowi Włochy mogłyby być awangardą w produkcji aut elektrycznych, jednak wszystko zostało porzucone na rzecz silnika spalinowego.

Trzeba również wyjaśnić, kiedy zaczęto „plamić” oryginalny spritz (wino z wodą sodową) aperitifem w mniej lub bardziej czerwonym kolorze. Mariù Salvatori de Zuliani jako podpowiada: Padwa i rodzina Zanotto.

Alessandro Zanotto jest potomkiem starej, szlacheckiej rodziny, przybyłej do Wenecji w XIII wieku. Alessandro opowiada, że to jego wuj Danilo, bon vivant, w latach 50. i 60. zabawiał się, wymyślając nowe koktajle. Kazał je przygotowywać barmanom w Udine i Padwie, miastach w których mieszkał (urodził się w Pordenone), a następni serwował je swoim znajomym. Barmani korzystali później z jego pomysłów, odnosząc czasem ogromny sukces, dlatego jego potomkowie żałują, że nigdy nie opatentował przepisów. Danilo Zanotto mógł być zatem pierwszym, lub jednym z pierwszych, który dodał „jakiś tam liker” do oryginalnego przepisu składającego się z wina i wody sodowej, wymyślając tym samym napój, który znamy dzisiaj. Niestety, pozostaje to jedynie hipotezą, czekającą na pojawienie się dowodów, które ją potwierdzą.

Spritz był aperitifem weneckim, o którym pozostała część Włoch nie słyszała aż do 2003 roku, kiedy „Aperol” został wykupiony przez korporację „Campari”, która zdecydowała się na wypromowanie marki, maskując ją przy pomocy „Spritza”. Kampanie reklamowe sprawiły, że rzeczywiście wyszedł on poza granice Wenecji, ale oryginalny przepis został bardzo zmieniony. Obecnie przyrządzany jest z prosecco, a nie z białym wytrawnym winem, jak kiedyś, a co ważniejsze pije się go najczęściej z „Aperolem”. A teraz zaproszenie: spróbujcie go wypić również z Campari, Cynarem lub z Selectem, tak jak to robią wenecjanie. Zaskoczy was i będzie wam smakować.

Napoli, Rione Sanità

0

Do Rione Sanità należy iść bez uprzedzeń, z otwartym umysłem i bijącym sercem. Rione Sanità jest kwintesencją Neapolu, poza dobrem a złem. Nędza i szlachectwo, występek i piękno, kara i uśmiech, ciemne zaułki i kopuły wzniesione w błękit nieba: oto tysiąclecia historii, której pulsowanie czuć na każdym rogu, od podcieni po place. Każdy neapolitańczyk z Rione, zrodzony tuż za starożytnymi murami aragońskimi i w opiekuńczym cieniu Capodimonte, czuje się bardziej neapolitańczykiem, niż każdy inny mieszkaniec miasta.

I prawdopodobnie ma rację, ponieważ jego dzielnica może go uszczęśliwić albo zranić mocniej, niż mogłaby to zrobić reszta miasta. Ale może mu ona również wystarczyć na całe życie, tak że nigdy nie poczuje on potrzeby wydostania się z niej, żeby szukać morza i innych horyzontów.

Dom rodzinny Totò

Tutaj, na ulicy Santa Maria Antesaecula urodził się Totò, wielki aktor, książę śmiechu, który obecnie wyróżnia się wśród murali, które lata temu zaczęły ozdabiać tufowe mury zabytkowych budynków zarysowanych Historią i dekadencją, a po którym od lat oczekuje się, że jego dom rodzinny zostanie muzeum. W międzyczasie, za bramą może nam zrobić zdjęcie przedsiębiorczy, agresywny uliczny sprzedawca, sprzedający magnesy i pamiątki. To jest dzielnica burmistrza Eduarda De Filippo, sławnej i cenionej komedii z 1960. Lecz Sanità jest również dzielnicą kamorry, która kilka lat temu pozostawiła na parzącym bruku zwłoki nastolatka, który zawinił jedynie tym, że znajdował się na ulicy podczas „stesy” (najazdu motocyklowego młodych przestępców z rywalizujących klanów, którzy przemierzają nocą ulice dzielnicy strzelając na oślep, aby narzucić swoją dominację terytorialną). Jednak od pewnego czasu trwa odrodzenie i wzrost świadomości pośród cywilizowanej i szanowanej części Sanità, również dzięki działalności księży, takich jak Antonio Loffredo, który angażuje matki i młodzież w opłacalne działania, legalne i dochodowe. Czarna mgła półświatka zaczyna się rozrzedzać.

A jednak wystarczy przez kilka godzin pospacerować po dzielnicy, wchodząc od strony placu Cavour i zanurzając się natychmiast w rynku na placu Vergini, żeby dać się porwać najbardziej malowniczym oleografiom Neapolu. Scena barokowych kościołów i zatłoczonych sklepów, które wystawiają swoje towary jak na bazarach Bliskiego Wschodu. Zapachy i fetor, kolory i głosy, muzyka z balkonów, filiżanki kawy wypite w pośpiechu i na stojąco przy ladach barowych. Koncentrat życia ludowego jest tutaj. Następnie należy udać się w stronę dużego kościoła Monacone (San Vincenzo Ferrer), zwanego też Santa Maria della Salute, serca dzielnicy Sanità, a potem jest się już oczarowanym schodami osiemnastowiecznego Palazzo dello Spagnolo i jego bliźniakiem, Palazzo Sanfelice, które to zostały pomyślane jako teatralne kulisy codziennego, darmowego spektaklu, w którym każdy jest w tym samym czasie aktorem i widzem. Po drodze znajdziecie pizzerie (takie jak Concettina ai Tre Santi, w której koniecznie trzeba się zatrzymać) i cukiernie (jak Poppella), ponieważ w Sanità jedzenie to pokarm i kultura, przyjemność dla podniebienia i dla oczu.

Dzielnica powstała w XVI wieku, na północ od zabytkowego centrum, i od trzech najstarzych ulic miasta, zwanych Decumani i prawdopodobnie zawdzięcza nazwę swojej naturze dobrej dla zdrowia doliny, wciśniętej pomiędzy Capodimonte i Caponapoli (starożytny akropol grecko-rzymski), tuż obok podmokłych obszarów za bramą San Gennaro. Jednakże Sanità istniała jeszcze zanim powstała. Ponieważ, jak wykazały ostatnie badania gruntu, tutaj życie i śmierć mieszają się od wieków. Są tutaj nie tylko wspaniałe wczesnochrześcijańskie katakumby, otwarte dla wszystkich i zarządzane przez młodzieżową kooperatywę dzielnicy. Podczas wykopalisk odkryte zostały fragmenty Aquedotto Augusteo, hypogea greckie i całe podziemne miasto, które zaczyna przyciągać coraz to więcej turystów, czego nie zatrzymała nawet ostatnia pandemia. Tak więc małe grupki Włochów i obcokrajowców, ruszają chętne i ciekawe na cmentarz delle Fontanelle, do ogromnej pieczary, która przez wieki zbierała kości i czaszki wielu tysięcy zmarłych na dżumę i cholerę oraz szczątki ciał, które wcześniej pogrzebane były w kościołach, a następnie przeniesione w to miejsce, w którym to nawet zaświaty udaje się przekształcić w widowisko i uczynić ludzkim i transcendentnym, potwornym i znajomym.

Wokół i ponad tymi rozproszonymi pozostałościami starożytności wyrosły dzielnice w dzielnicy. Sanità, pomimo że jest dzielnicą urbanistycznie skoncentrowaną, zamkniętą i samowystarczalną, dzieli się na wiele innych mikrokosmosów, które w oczach lokatora zmieniają się w odległe planety. Spróbujcie zapytać mieszkańców dzielnicy Sanità jak dojść na przykład, na ulicę Cristallini, Miracoli, Cagnazzi, Cinesi albo nawet na same Fontanelle, wszystkie te zakątki oddalone od siebie zaledwie o kilkaset metrów, spróbujcie o to zapytać: odpowiedzą wam gestami, spojrzeniami i słowami wyrażającymi najwyższe zdumienie, wyjaśniając wam, że są to miejsca niezwykle odległe, planety zagubione w przestrzeni, które krążą wokół słońca kościoła della Salute. Pomimo że są tam, dwa kroki dalej. To dlatego, że człowiek z Sanità nie czuje, że jest jedynie w centrum Neapolu, ale wyobraża sobie, że znajduje się w centrum Układu Słonecznego, a nawet kosmosu. I dobrze wie, że to co dzieje się wokół niego będzie się powtarzało cyklicznie, jak wieczny powrót, w którym zanurzony jest razem ze wszystkimi neapolitańczykami, nieświadomymi wiecznego spoczynku.

***

Pietro Treccagnoli mieszka w Neapolu i prawie przez 40 lat pracował w dzienniku „Il Mattino”. Pisał newsy informacyjne i artykuły o kulturze, a także o Neapolu, któremu poświęcił niektóre książki: „Elogio di san Gennaro” (Pironti), „Il Lungomare” (Rogiosi),„La pelle di Napoli” (Cairo), „I Quartieri Spagnoli” (Rogiosi), „L’Arcinapoletano” (Guida).
Aktualnie jest na emeryturze i spędza czas słuchając Mozarta, Bruce’a Springsteena i Pino Daniele. Jeśli nie jesteście zbyt natrętni, możecie wysłać mu zaproszenie na portalach społecznościowych.

ZESPÓŁ WESPÓŁ – Pasja, pomysł, partycypacja

0
W skład zespołu wchodzą (od lewej) Michał Drabik, Łukasz Izert, Łukasz Walendziuk i Kuba Mazurkiewicz

Łukasz Izert jest współtwórcą interdyscyplinarnej pracowni projektowej zespół wespół oraz atelier drukarskiego Pa!Riso. Pracuje na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie współtworzy autorską Pracownię Struktur Mentalnych. Artysta, projektant, współtwórca technik wykorzystywania metod partycypacyjnych w projektowaniu, krajoznawca, introligator i drukarz.

Za sprawą waszej pracy tworzycie identyfikację wizualną, czy wręcz „tożsamość wizualną” wielu instytucji i marek. Ale jaki był Wasz pomysł na was samych? Na to, żeby stać się rozpoznawalnymi?

W swojej pracy zawsze kierowaliśmy się zasadą, że sama forma jest nośnikiem treści. I chyba właśnie to jest w nas wyróżniające. Nie jesteśmy projektantami, którzy stylizują projekt dla samego stylu. Forma związana jest z jakąś konkretną funkcją. Jeśli pojawiają się ozdobniki, to nie wynikają one z samego procesu projektowego, tylko świadomie do czegoś nawiązują. Nasz styl łączy nasze różne osobowości w Zespole i jest oparty w ogromnej mierze na naszym przygotowaniu i różnorodnym doświadczeniu. Stale pracujemy nad poszerzeniem horyzontów wiedzy. Nasz rozwój – intelektualny, technologiczny, osobisty – wpływa na styl projektowania. To proces niezwykle organiczny. Myślę, że to co nas najbardziej charakteryzuje i zdecydowanie współtworzy naszą markę, to metoda naszej pracy czyli przede wszystkim budowanie relacji opartych na współpracy.

Koncepcja i projekt graficzny kampanii społecznej dotyczącej ładu przestrzennego dla m.st Warszawy

Zgodnie z waszym flagowym opisem czy wręcz motto: Na początku jest pomysł…

Właściwie, na początku jest problem, rozumiany jako wyzwanie. Później pojawia się pomysł, które podlega nieustannej weryfikacji. Często zdarza się tak, że ten pierwszy pomysł jest rzeczywiście najlepszy, ta pierwsza intuicja. Czasami trzeba rozbić na czynniki pierwsze strukturę działalności naszego partnera, aby tam znaleźć unikatową inspirację za którą będziemy podążać. Wsłuchujemy się wnikliwie w historię tradycji danej firmy czy instytucji, jej doświadczenia, przyszłe plany. To są fascynujące historie dla których my szukamy najlepszej formy. Poznanie się jest w tym przypadku kluczem do sukcesu. Klienci odsłaniają przed nami swój proces myślenia, my zaś nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. To proces dwukierunkowy, który wzbogaca każdą ze stron. My się dowiadujemy bardzo dużo o naszych klientach i ich pracy i to nam pomaga w projektowaniu dla nich, ale nasi klienci również po doświadczeniach z nami są bardziej świadomi tego jak działa komunikat wizualny w budowaniu marki. Lepiej też rozumieją potrzeby wizerunkowe swojej firmy.

Niezwykle istotnym elementem działalności waszego „Zespołu” jest właśnie wspólnotowość, możliwość aktywnej partycypacji w tworzeniu własnego projektu.

Zdecydowanie – to leży w DNA naszego studia od samego początku. Sami zrodziliśmy się ze współpracy. Nasze życie zawodowe również układa się w taki sposób – nie ma u nas sztywnej hierarchii na designerów seniorów czy juniorów. Nie jesteśmy korporacją i nie dążymy do tego, aby nią zostać. Jesteśmy przede wszystkim grupą przyjaciół, która od samego początku zdecydowała, że wspólnie będzie projektować, pracować i twórczo się uzupełniać. Ten silny element wspólnotowości niejako „u źródeł” przechodzi dalej na model naszej współpracy z partnerami i klientami.

Etykiety na miody moniuszkowskie z pasieki na dachu Opery Narodowej w Teatrze Wielkim

Już w trakcie studiów na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie razem z Kubą Mazurkiewiczem i Michałem Drabikiem poznaliśmy pozytywne aspekty pracy zespołowej. Taka praca może być nie tylko przyjemna, ale pozwala na nieustanny rozwój (już na studiach i później też jako absolwenci mieliśmy kompetencje w różnych dziedzinach – od projektowania książek po animację filmową). Potem dołączył do nas Łukasz Walendziuk i okazało się, że razem możemy jeszcze więcej – uzupełniamy się wzajemnie w naszych działaniach, konsultujemy, zabezpieczamy. Spektrum działań studia – za sprawą właśnie naszej różnorodności – jest naprawdę olbrzymie.

Cztery mapy gdyńskich dzielnic zaprojektowane w sposób partycypacyjny

Jedną z naszych specjalności dość szybko stało się zatem projektowanie przy użyciu metod partycypacyjnych czyli takich, które angażuje użytkowników w proces projektowy. Początkowo wykorzystywaliśmy tę metodę raczej w pracach dla instytucji kultury i własnych działaniach, niż dla klientów komercyjnych. Tworzyliśmy – i wciąż pomagamy tworzyć – projekty budujące lokalną tożsamość jak partycypacyjne mapy i przewodniki. Przykładami takich projektów są Gdyński mapownik społeczny i Targówek Mówi. Na styku projektów społecznych i komercyjnych tworzymy różnego rodzaju kampanie informacyjne i edukacyjne przy wykorzystaniu metod partycypacyjnych. Przy projektach takich jak ŁAD czy Park kulturowy Stare miasto w Poznaniu udało się włączyć metody partycypacyjne w proces klasycznego projektowania graficznego kampanii.

Wspomniane doświadczenia przenosimy również na grunt komercyjny – nasza praca z klientami w początkowej fazie często przemienia się w rodzaj warsztatu. Poznając się lepiej,
możemy lepiej zaprojektować to, czego nasz partner sobie życzy. I z tego dialogu poznajemy też dokładnie potrzeby naszego partnera. Zdarza się często tak, że klient przychodzi do nas z chęcią stworzenia ulotki, a wychodzi z filmem. I dzieję się tak, bo wspólnie doszliśmy do tego, że charakter jego działalności, produktu, marki, odda najpełniej właśnie taka a nie inna forma. Jak już wcześniej wspomniałem i chętnie powtórzę – poznanie się i zrozumienie jest najważniejszym elementem projektowania, to z niego rodzi się pomysł, dopiero później wchodzi rzemiosło.

Wplatając w naszą rozmowę włoski akcent. Przygotowujecie właśnie pewien projekt, który może zainteresować czytelników, ale nie możecie go pokazać.

Kalendarz książkowy zaprojektowany dla Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie

Tak. Gdyby nie pandemiczna sytuacja moglibyśmy pochwalić się oprawą graficzną Polskiego pawilonu na tegoroczne biennale architektury w Wenecji. Niestety wirus pokrzyżował wszystkim plany, biennale dopiero się otworzy i nie możemy jeszcze niczego pokazywać. Natomiast nasze prace często wysyłamy na Włoskie wystawy i konkursy. Np. jedna z naszych publikacji reprezentowała Polskie projektowanie na wystawie w Mediolanie. Włochy nas w jakiś sposób pociągają, fascynują. Kuba Mazurkiewicz przejechał przez Włochy na rowerze wraz ze swoją żoną w podróży poślubnej. Mi zdarza się z kolei poszukiwać w Polskim krajobrazie Włoskiego charakteru. Wszyscy uwielbiamy stare włoskie kolarzówki, kawę, kino, kuchnię, sposób spędzania wolnego czasu, ten styl, który objawia się u Włochów na każdym kroku. Na polu projektowania i designu Włochy mają niesamowite osiągnięcia, ale to już jest temat na zupełnie osobną rozmowę.

***

Zespół Wespół zaczął ostatnio współpracę z Gazzetta Italia, jej owocem jest nowe logo rubryki „Dopóki jest kino, jest nadzieja”.