Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Nutella_Gazzetta_Italia_1068x155_px_final
Gazetta Italia 1068x155

Strona główna Blog Strona 53

Stefano Colli-Lanzi: technologia i nowe zawody zmienią rynek pracy

0

Stefano Colli-Lanzi jest dyrektorem generalnym międzynarodowej włoskiej firmy Gi Group i wykładowcą na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. W tym roku został przez Forbes Italia umieszczony na liście „100 przedsiębiorców i menedżerów włoskich, którzy kierują swoimi firmami z dalekowzrocznością właściwą wielkim liderom, zwłaszcza w tym trudnym czasie, w którym żyjemy”. Wyróżnienie to zbiegło się w czasie z poszerzeniem przez GI Group swojego obszaru działań poprzez zakup kilku firm w Stanach Zjednoczonych i Europie. Jedną z tych firm jest polska firma Work Service, zakupiona za pośrednictwem doradców Baker McKenzie, Deloitte, Core.

W momencie międzynarodowej recesji ekonomicznej, spowodowanej pandemią Covid-19, wasza „Grupa” się umocniła. Sprawdza się powiedzenie, według którego w trudnych czasach największe sukcesy odnoszą silne firmy?

Nasza Grupa ma cele średnio- i długoterminowe, których nie podważyły konsekwencje ekonomiczne pandemii, kryzysu, którego negatywne efekty są, moim zdaniem, tymczasowe. Ponadto, paradoksalnie, kryzys przyspieszył pewne procesy – firmy, które miały zostać zakupione w obecnej sytuacji zostały zmuszone do przyspieszenia fuzji z innymi grupami, aby zapewnić sobie lepszą przyszłość. W praktyce, zmiany na rynku pracy w pandemii wzmocniły możliwości rozwoju w kierunku, który wcześniej wybraliśmy.

Stefano Colli-Lanzi

Z różnych zakupów, których dokonaliście, wyróżnia się zakup polskiej firmy Work Service, notowanej na giełdzie, z filiami w 10 innych państwach europejskich. Dlaczego zdecydowaliście się zainwestować na tym rynku?

Uważamy, że w obszarze Europy środkowowschodniej (Polska, Serbia, Bułgaria, Republika Czeska, Węgry itd.) znajdują się młode rynki z ogromnym potencjałem wzrostu, w które warto inwestować. W tym momencie Gi Group jest pod względem wielkości szóstą w swoim sektorze firmą w Europie, jedną z niewielu będących w stanie obsługiwać globalne korporacje. Zakup polskiego Work Service z jednej strony pozwala nam zostać liderem w tym regionie Europy, a z drugiej umożliwi Work Service pewne ożywienie, ratujące miejsca pracy i pozwalające na rozpoczęcie planowania rozwoju w przyszłości. Wejście do Gi Group nada firmie Work Service dodatkową wartość na poziomie jakościowym.

Jesteście grupą, która na poziomie globalnym skupia się na rozwoju rynku pracy i na przekazywaniu wartości osobistych i społecznych. Jakie perspektywy dla rynku pracy po pandemii widzi Pan w tym kontekście? Czy to prawda, że znów konkurencyjne są studia humanistyczne, jak filozofia czy psychologia?

Jeśli chcemy rozmawiać o ewolucji pracy samej w sobie w najbliższej przyszłości, należy zacząć od ogromnego, lecz niewykorzystanego, potencjału technologicznego. To właśnie on sprawi, że w krótkim okresie szereg zawodów rutynowych, o niskiej wartości dodanej zniknie, zastąpiony w procesie automatyzacji, przy równoczesnym wzroście rynku wtórnego związanego z pracami pomocowymi, w którym wartość będą miały zawody o niewielkim obecnie znaczeniu, jak opieka nad osobami starszymi. Sztuczna inteligencja to niesamowite narzędzie służące archiwizacji, nie będące jednak zdolne do działania na poziomie decyzyjnym, zatem to człowiek pozostanie w centrum pracy, ale będzie musiał być w stanie nieustannie adaptować się do nowych warunków. Koncepcja, zgodnie z którą ukończenie studiów gwarantuje nam 30 lat w jednym miejscu pracy jest całkowicie nieaktualna. Jeśli pyta mnie Pan o studia humanistyczne, to na pewno będziemy potrzebować coraz więcej osób dociekliwych i gotowych do nauki, najlepiej z solidnym wykształceniem kulturowym. W skrócie, możemy powiedzieć, że technologię można kupić, ale bardziej pożądana jest osoba zdolna do jej obsługi.

Wszędzie mówi się o pracy zdalnej z domu. Czy szerokie rozpowszechnienie tego trybu pracy będzie jedną z głównych nowości?

Jest to jeden z nowych trybów pracy, ale prawdziwa innowacja polega na sprawieniu, że praca będzie bardziej atrakcyjna, interesująca i satysfakcjonująca. W tym sensie, misją Gi Group jest działanie proaktywne, wychodzące naprzeciw popytowi i potrzebom. Nie wystarczy już tylko przedstawienie możliwych opcji zatrudnienia, wręcz przeciwnie, należy tworzyć nowe możliwości, idealnie dopasowane do osoby i jej potrzeb, które należy zaspokoić.

Wraz z propozycją Zielonego Ładu i rewolucją na rynku pracy, jesteśmy w momencie wejścia w nową epokę?

Tak, dokładnie. Tradycyjne schematy życia i pracy odchodzą, a przed nami potencjał rozwoju nowych zawodów i, w konsekwencji, wiele nowych znaków zapytania, na które trzeba odpowiedzieć. Przykładowo, nie jestem pewny, czy rynek pracy pozostanie najważniejszą formą dystrybucji dochodów. Myślę, że pojawią się nowe argumenty za dochodem podstawowym; tak jak mówił Bill Gates, opodatkujemy tych, którzy będą korzystać z automatyzacji pracy, aby rozdysponować dochody według kryteriów innych niż miejsce zatrudnienia, być może nagradzając pewne indywidualne praktyki. Jeśli chodzi o Zielony Ład, oprócz wprowadzenia idei zrównoważenia, mówimy o kwestii, która będzie miała wpływ na podstawy społeczeństwa, nie tylko te związane z rynkiem pracy. Obok nieco folklorystycznych, choć godnych podziwu, batalii toczonych przez Gretę Thunberg, mamy też kwestię zrównoważonej transformacji naszego życia – zadanie wypracowywania wartości i zasobów bez odbierania ich innym krajom, takiego wypracowywania zasobów dzisiaj, aby nie zużyć zasobów jutra. To ogromne zadanie o gigantycznym znaczeniu polityczno-społecznym. Dla jasności – Stany Zjednoczone zbudowały swoją potęgę utrudniając funkcjonowanie innym krajom i to właśnie takich sposobów myślenia nie możemy już ani powtarzać, ani akceptować. My, jako Gi Group chcemy być liderem w zrównoważonym świecie pracy.

Patrząc na Włochy, skąd bierze się tak ewidentna i głęboko zakorzeniona rozbieżność między wydajnością administracji publicznej i zdolnością do rywalizacji podmiotów prywatnych?

Włochy to kraj o ogromnym potencjale i bogatej kulturze, jednocześnie blokowany przez problemy z tego wynikające, takie jak historycznie uwarunkowany podział, zwłaszcza między Północą a Południem, oraz administracja publiczna, której celem nie jest ogólne dobro. Jeśli chodzi o ten podział, to łatwo zrozumieć, że dzięki współpracy można uzyskać znacznie lepsze rezultaty – przykładowo u nas, w Gi Group, pracuje 6 tysięcy osób, więc gdybyśmy nie współpracowali tak wydajnie, nie moglibyśmy się rozwijać. Odnośnie administracji publicznej – musimy spojrzeć jak to działa w krajach północy, gdzie administracja publiczna jest jednym z czynników umożliwiających rozwój i wzbogacanie się, a nie kulą u nogi. We Włoszech za działaniami administracji publicznej stoi logika opierająca się na dystrybucji pieniądza między zatrudnionymi, a obroną tego celu jest ostatecznym celem osób tam pracujących. Nie rozważa się nawet myśli o wypracowaniu jakiejś wartości dodanej. Dramatyczne konsekwencje takiego podejścia widzimy we wszystkich sektorach, od uniwersytetów, gdzie odmawia się środków Politechnice w Mediolanie, byle tylko zapewnić bezsensowne kursy na innych wydziałach, przez sektor zdrowia, aż do różnych rodzajów przestarzałych infrastruktur, które w najgorszym wypadku załamują się, powodując tragedie. Administracja publiczna powinna być oceniana na podstawie wartości, którą generuje i potrzeb, które jest w stanie zaspokoić, a nie na podstawie pieniędzy, które rozdaje.

tłumaczenie pl: Justyna Bryłka

Warszawa czyta Dantego: „I wtedy wyszliśmy, by zobaczyć gwiazdy”

0
Autor: Michał Bukowy

Włosi i Polacy razem świętują Dantedì w Warszawie, z okazji 700-lecia śmierci poety.
25 marca obchodzimy Dantedì, święto dedykowane Dantemu Alighieri, przypadające w dniu, w którym poeta rozpoczyna swoją podróż w „Boskiej Komedii”. Dzień Dantego obchodzi się we Włoszech i na całym świecie poprzez liczne inicjatywy, mające na celu przybliżenie postaci tego wielkiego intelektualisty, który stworzył, i zostawił nam w spadku, dzieło literackie o wielkiej wartości. Każda jego część, od Piekła przez Czyściec i Raj, naznaczyła całą zachodnią kulturę.

Relacje Polski i Włoch mają głębokie, historyczne korzenie, które obejmują wszystkie dziedziny od kultury po architekturę, od sztuki po jedzenie, od muzyki po ekonomię, na języku kończąc. Warto przy tym wspomnieć, że język polski, jako jedyny z całej rodziny języków słowiańskich, ma najwięcej słów pochodzących z łaciny.

To właśnie dlatego Sebastiano Giorgi, redaktor naczelny dwujęzycznego magazynu polsko-włoskiego Gazzetta Italia, od 11 lat będącego punktem odniesienia jeśli chodzi o relacje polsko-włoskie, wpadł na pomysł, aby świętować Dantedì poprzez nagranie wideo, na którym 12 głosów, rozproszonych po Warszawie, odczytuje XXXIV Pieśń Piekła. Tekst będzie odczytany w języku włoskim, ale będą mu towarzyszyły polskie napisy z Boskiej Komedii w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego, wydanej przez Wydawnictwo Literackie.

Warszawa czyta Dantego: „W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy” to inicjatywa zorganizowana pod patronatem Ambasady Włoch w Warszawie przy współpracy Włoskiego Instytutu Kultury w Warszawie i Wydawnictwa Literackiego. Lektura tekstu Dantego jest ściśle związana z polską stolicą, ponieważ każda z 12 czytających osób jest częścią warszawskiego włosko-polskiego świata, a należą do niego są m. in wykładowcy, przedsiębiorcy, pracownicy dyplomatyczni, dziennikarze i aktorzy.

Dlaczego wybraliśmy XXXIV Pieśń Piekła? Ponieważ to moment, w którym Dante kończy swoją podróż po piekielnej otchłani i wychodzi „witać gwiazdy” w Czyśćcu. W tej katartycznej Pieśni widzimy Dantego uczepionego szyi, reprezentującego rozum, Wergiliusza, podczas gdy ten wspina się po ciele wbitego głową w lód Lucyfera, aby wejść do Czyśćca, który otwiera drogę do Raju. Alegoria, która obrazuje w jaki sposób chwytając się rozumu można wydostać się z otchłani. Wszyscy dzisiaj mamy nadzieję, że zachowując spokój i racjonalne podejście, wyjdziemy z piekła pandemii Covid-19, aby witać gwiazdy w Czyśćcu naszej codzienności.

Nagranie „Warszawa czyta Dantego” zostanie opublikowane 25 marca na stronie gazzettaitalia.pl i na profilach Facebook Ambasady Włoch i Włoskiego Instytutu Kultury w Warszawie.

***

Warszawa czyta Dantego: „W końcu wychodząc, witaliśmy gwiazdy”

Pomysł: Sebastiano Giorgi
Reżyseria: Michele Innocente
Słowo wstępne: Ambasador Włoch w Polsce Aldo Amati
Fragmenty XXXIV Pieśni Piekła czytają (w kolejności pojawiania się): Tessa Capponi-Borawska, Livia Forzini, Alessandro Baldacci, Jarek Mikolajewski, Umberto Magrini, Malgorzata Bogdańska, Tomasz Skocki, Laura Ranalli, Barbara Rejmak, Sebastiano Giorgi, Gianluca Migliorisi, Karolina Porcari
Kontakt:
Sebastiano Giorgi: tel. 795553437, giorgi@gazzettaitalia.pl
Karolina Porcari: tel. 600263281, dafne.porcari@gmail.com

Ilustracja: Michał Bukowy

Gigi Proietti – genialny przyjaciel

0
„Nad wszystko cenię sobie lekkość, która – jak mówił sam Fellini – jest kategorią nieosiągalną." Gigi Proietti (1940-2020)

Wielki „mistrz śmiechu” opuścił nas w dniu swoich 80. urodzin. Jeszcze przed zamknięciem kin, polska publiczność mogła podziwiać rzymskiego aktora w nowej ekranizacji „Pinokia” Mattea Garrone. Proietti wcielił się tam w postać okrutnego, lecz ostatecznie litościwego Ogniojada. To była ostatnia rola jednego z najbardziej kultowych artystów w – szeroko pojętych – dziejach włoskiego spektaklu (kino, teatr, kabaret, telewizja). Choć on sam miał się w swym fachu za zręcznego rzemieślnika, publiczność widziała w nim „genialnego przyjaciela”. Przyjaciela, z którym radośnie spędziła sporą i ważną część swojego życia. Przyjaciela, który podarował włoskiej mowie i jej użytkownikom wiele wspaniałych, swojskich powiedzonek i dowcipów. Dla wielu także mentor i pedagog, który namaścił swoją działalnością liczne zastępy włoskich komików. I choć wspomniana w motcie niniejszego lekkość wydaje się wiecznie oddalającym się fantazmatem, dla Proiettiego nie była ona stanem nadzwyczajnym, lecz… szczęśliwie permanentnym.

Muszę przyznać, że nie zawsze miałam pełną świadomość tego, jak rozległe i złożone było twórcze emploi włoskiego aktora¹, zanurzone jeszcze w świecie filmowo-teatralnej kontestacji i awangardy (vide fascynująca przyjaźń i współpraca z enfant terrible Carmelo Bene czy udział we wczesnych, jeszcze nieerotycznych filmach weneckiego twórcy Tinto Brassa [„Skowyt” – debiut w roli pierwszoplanowej!]). Mój szkic to subiektywne i syntetyczne spojrzenie na postać „genialnego przyjaciela” Proiettiego. Także w pewien sposób mojego.

Całymi latami Gigi Proietti był dla mnie jednym z najbardziej znanych i lubianych karabinierów w panoramie włoskiej telewizji. Jeszcze w latach 90. Maresciallo Rocca odważnie podejmował się skomplikowanych, niekiedy wielce niebezpiecznych śledztw, bardzo często na przekór otoczeniu i prokuratury. Nie można było odmówić charyzmatycznemu bohaterowi niezwykłej intuicji, wrażliwości i poczucia humoru. Ale nie był on „świętym bez winy” – zdarzało mu się również popełniać błędy, być zbyt impulsywnym czy upartym. Trudne sytuacje w pracy odbijały się u niego na dobrostanie sfery domowej. Rocca nieustannie poszukiwał w świecie równowagi, sprawiedliwości, prawdy. Wdowiec opiekujący się samotnie trójką dzieci (ówcześnie nowość!) nie tylko zjednał sobie serce pięknej aptekarki Margherity (w tej roli ikona włoskiego kina, Stefania Sandrelli; stworzyli wspólnie jedną z najbardziej lubianych par szklanego ekranu), ale też całej włoskiej widowni. Seria przygód słynnego marszałka i jego podopiecznych była „obowiązkowo obecna” we włoskich domach przez ponad dekadę, ciesząc się do samego końca swojej telewizyjnej żywotności naprawdę wysokim poziomem oglądalności.

Nie zawsze jednak było tak pięknie… A przynajmniej nie tak od razu w przestrzeni kina.

Z perspektywy wieloletniej działalności artysty, przełomowym wydaje się dla niego rok 1976. Rok z jednej strony niezwykle udany na deskach teatralnych (spektakl „A me gli occhi, please” stał się na długie lata swoistą wizytówką niesamowitych umiejętności aktora), z drugiej zaś… Rzymski aktor marzył ówcześnie, aby wystąpić w roli Giacomo Casanovy w najnowszym projekcie Federica Felliniego. Na castingu nie zrobił jednak na mistrzu z Rimini oszałamiającego wrażenia; w kontrowersyjną personę weneckiego bawidamka wcielił się ostatecznie Donald Sutherland. Ale to nie koniec przywoływanej historii. Na etapie postprodukcji i szukania pasującego do całości dzieła dubbingu, twórca „Słodkiego życia” zgłosił się właśnie do Proiettiego z prośbą o udział w zacnym przedsięwzięciu. Choć Gigi czuł ogromne rozczarowanie, uległ ostatecznie namowom człowieka, którego zwykł określać mianem „największego czarodzieja kina”. Fellini wyjaśnił po latach, że rzymski aktor miał twarz nazbyt „przyjemną i plebejską”, a on poszukiwał do swojego filmu facjaty „błądzącej, zmęczonej, rozmytej, przywołującej na myśl wodnistą Wenecję”.

Ów „plebejski żywioł” odnalazł spełnienie w bodaj najbardziej kultowym filmie z udziałem Proiettiego, czyli „Febbre da cavallo” (1976, reż. Steno). Na obrzeżach stolicy Italii, banda przyjaciół-wałkoni oddaje się swojej największej pasji: obstawianiu wyścigów konnych. Wśród nich Bruno Fioretti, zwany „Mandrake” (ksywa na cześć słynnego iluzjonisty-magika, bohatera komiksów autorstwa Lee Falka z 1934 roku), aspirujący aktor-utrzymanek o zniewalającym uśmiechu i bardzo osobliwych manierach. Opętani żądzą nieustannego „bycia-w-grze”, mężczyźni będą gotowi na wszystko, byle tylko nie zatrzymać własnego szaleństwa. Jednak w 1976 roku film autorstwa Steno – podobnie jak sam Proietti w trakcie wspomnianego już castingu do „Casanovy” – nie został dostrzeżony ani przez publiczność, ani przez krytykę. „Nie było ani pochwał, ani obelg. Nie wszystkich z pewnością wtedy śmieszył” – wspomni w jednym z wywiadów Proietti. Tytułowa „gorączka” (wł. febbre) postanowiła jednak wrócić na dobre. Rewolucja nadeszła na początku lat 90. za sprawą licznych retransmisji w prywatnych stacjach telewizyjnych. Mieszkańcy Rzymu odnaleźli wreszcie w filmie esencję swojego miasta, a w postaci Mandrake jego surrealistycznego wieszcza. Teksty migotliwej postaci samozwańczego czarodzieja, który jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych są do dziś powszechnie znane, a scena autorskiej „mowy obronnej” Mandrake na sali rozpraw należy do jednej z bardziej lubianych i cytowanych w historii włoskiego kina. Film doczekał się również kontynuacji („Febbre da cavallo – La mandrakata”, reż. Carlo Vanzina, 2002).

Słowa Felliniego okazały się zatem na swój sposób profetyczne. W twarzy i głosie² Proiettiego odnalazła się z czasem olbrzymia chęć czy wręcz potrzeba duchowej identyfikacji widowni. Jak wyznał niegdyś filmowy Mandrake: „Od kiedy zrozumiałem, że jestem w stanie rozśmieszyć ludzi, to zdecydowanie odłożyłem na bok rejestr dramatyczny. W moim przekonaniu nie ma większej satysfakcji, niż unoszący się na sali śmiech i zadowolenie publiki. Publiki, która współtworzy ze mną sukces każdego spektaklu… Mój życiowy sukces”.

¹ Opis bogatej działalności teatralnej Proiettiego zdecydowanie zasługiwałby na osobne opracowanie. Pierwszy znaczący sukces w świecie spektaklu pojawia się właśnie na polu teatralnym, kiedy w 1970 roku aktor zastępuje w musicalu „Alleluja, brava gente” samego Domenico Modugno. Warto dodać w tym miejscu, że Gigiego uważa się powszechnie za prawowitego spadkobiercę komediowo-rewiowej tradycji aktorskiej Ettore Petroliniego (1884-1936). Co ciekawe, obaj pochodzili z Rzymu.

² Głos można śmiało zaliczyć do jednej z najważniejszych „broni” w komediowym rezerwuarze Proiettiego. Nie mam tu na myśli wyłącznie śpiewania czy dubbingu (aktor był m.in. odpowiedzialny za głos niebieskiego Dżina do włoskiej wersji disnejowskiego „Aladyna”), choć warto zaznaczyć, że praktyka podkładania głosu na ekranie przyniosła Włochowi wiele zawodowych satysfakcji, czego najciekawszym przykładem w moim przekonaniu niespodziewane spotkanie i międzynarodowa współpraca z samym Robertem Altmanem. Podczas wizyty na Półwyspie Apenińskim i przy okazji dźwiękowej postprodukcji „Trzech kobiet” (3 Women, 1977) amerykański mistrz zgodził się odwiedzić włoskie studio dubbingowe, w którym poznał pracującego nad jego filmem Proiettiego. Zachwycony jego spontanicznością zaproponował mu rolę „z krwi i kości” w swoim włosko-amerykańskim projekcie „Dzień weselny” (A Wedding, 1978). Aktor wystąpił tam u boku swojego idola, a następnie bliskiego przyjaciela Vittorio Gassmana. Niezwykła umiejętność improwizacji, naśladowania różnych postaci i dialektów pojawiała się niezmiennie w kabaretowo-telewizyjnej praktyce Włocha. Nikt, tak jak Proietti, nie był w stanie dokonać tak udanych personifikacji, jak chociażby ta, w której wciela się w samego Edoarda de Filippo!

***

DOPÓKI JEST KINO, DOPÓTY JEST NADZIEJA to autorski cykl esejów poświęcony włoskiej kinematografii – jej kluczowym, ale również mniej znanym nurtom, dziełom, twórcom i twórczyniom – pióra Diany Dąbrowskiej, filmoznawczyni, organizatorki wielu imprez filmowych i festiwali, animatorki kultury i wieloletniej wykładowczyni Italianistyki na Uniwersytecie Łódzkim. Laureatka Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2018) za promocję kultury włoskiej ze szczególnym uwzględnieniem kina. W 2019 nominowana do Nagrody Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii krytyka filmowa, zdobywczyni III miejsca w prestiżowym Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. 

Muzyczne wspomnienie wakacji

0

Wraz ze spadkiem temperatury za oknami, tęsknota za latem rośnie. Dlatego też warto choć na chwilę wrócić do utworów, które w minione wakacje podbiły serca słuchaczy włoskich rozgłośni radiowych. Jak co roku artyści prześcigali się w skomponowaniu najbardziej chwytliwego kawałka, a w wyniku pandemicznych obostrzeń, latem 2020 zapotrzebowanie na radosną muzykę znacząco wzrosło. Oto kilka piosenek, które z pewnością przywołają trochę słońca w zimowe dni.

Karaoke Boomdabash i Alessandra Amoroso

Bezkonkurencyjnym hitem ubiegłego lata został przebój Boomdabash z udziałem Alessandry Amoroso. Karaoke było najlepiej sprzedającym się singlem we Włoszech w okresie wakacyjnym: na koniec lata utwór pokrył się potrójną platyną. To już trzeci singiel, do którego panowie z Boomdabash zaprosili Alessandrę Amoroso (poprzednie to A tre passi da te oraz Mambo salentino) – jak widać, jest to współpraca niezwykle owocna. Nic zresztą dziwnego, bo ta kolaboracja przynosi gotowy przepis na wakacyjny hit: popowe brzmienie w połączeniu z wpływem reggae i charyzmatycznym wokalem Amoroso w refrenie tworzą energetyczną i radosną mieszankę. Dzięki niej – zgodnie z refrenem – sami chcemy „tańczyć reggae na plaży”. Bez względu na to, czy umiemy, czy nie.

Ciclone Takagi i Ketra, Elodie, Mariah, Gipsy Kings

Kolejny utwór niosący mnóstwo pozytywnej energii. Głos Elodie, balansujący na granicy R&Bi popu, pasuje do Ciclone jak ulał – melodyjny refren nie tylko wpada w ucho, ale pozostaje ze słuchaczem na dłużej. Hiszpańskojęzyczne zwrotki wprowadzają do piosenki odrobinę rytmów latino, które współgrają z żywiołowym charakterem całej kompozycji. Teledysk nawiązuje do kultowej już komedii Leonarda Pieraccioniego Il Ciclone z 1996 r. – Elodie wraz z grupą tancerek odtwarza sceny z filmu. I w tym przypadku taneczny nastrój udziela się już od pierwszego odsłuchu.

Guaranà Elodie

13 maja światło dzienne ujrzał singiel Guaranà. I choć środek wiosny wydaje się nie być jeszcze czasem na wakacyjne piosenki, to Elodie dostarczyła słuchaczom dokładnie tego, czego potrzebowali. Już pierwsze dźwięki sprawiają, że utwór plasuje się w mocnej czołówce letnich brzmień. Intrygująca melodia skomponowana przez Dario Fainiego (szerzej znanego pod pseudonimem Dardust) oraz wręcz hipnotyczny tekst, którego autorem jest Davide Petrella zdają się być szyte na miarę dla wokalu Elodie. Piosenka wprowadza w wakacyjny nastrój także za sprawą teledysku, nakręconego w Parku Narodowym Circeo. Klip charakteryzuje naturalność i prostota: w tym tkwi jego siła. Guaranà w połączeniu z widokiem plaż Sabaudii przywoła letnie wspomnienia, a uśmiech sam pojawi się na twarzy.

Mediterranea Irama

To już trzecie lato z rzędu (w poprzednich latach: Nera w 2018 i Arrogante w 2019), w którym Irama wypuszcza singiel goszczący na wakacyjnych playlistach wielu osób. Mediterranea niesie jednak powiew świeżości – egzotyczne, reggaetonowe brzmienie, pomimo typowej dla letnich hitów chwytliwości, znacząco wyróżnia się na tle innych utworów. Młody wokalista dowodzi swojej wszechstronności: to drugi singiel z jego najnowszego albumu Crepe, który od początku do końca jest niezwykle zróżnicowany. Jednak to właśnie Mediterranea ma największy potencjał, by zapaść w pamięć jako symbol wakacyjnej beztroski.

A un passo dalla Luna Rocco Hunt i Ana Mena

Jeden z najlepszych raperów młodego pokolenia, Rocco Hunt, 3 lipca wypuścił nowy singiel A un passo dalla Luna, z udziałem hiszpańskiej wokalistki, Any Meny. Muzyka z pogranicza reggaetonu i bachaty oraz wyczuwalny klimat melodii neapolitańskiej tworzą zaskakująco zgrane połączenie. Biorąc pod uwagę fakt, że od połowy lipca do drugiej połowy września utwór nie opuszczał pierwszego miejsca listy najlepiej sprzedających się singli we Włoszech, trudno nie zgodzić się z tym, że to piosenka idealna na letnią porę – lub na środek zimy, kiedy marzymy o odrobinie sierpniowego słońca.

ilustracja: Weronika Kulis

Kwiatowy raj Beaty Murawskiej

0
fot. Piotr Dłubak, archiwum galeriaart.pl

Beata Murawska, malarka znana z wielkich płócien, przed stawiających pola tulipanów. W 1988 roku ukończyła Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem uzyskała w pracowni prof. Stefana Gierowskiego; aneks z grafiki warsztatowej – w pracowni prof. Haliny Chrostowskiej. Mieszka na stałe w Ligurii, o której mówi, że jest kwiatowym rajem.

Kupiłaś dom we do Włoszech. Dlaczego?

Miałam w swoim życiu okres podróżniczy. Jeździłam, gdzie tylko się dało. Jak przyszła kolej na Włochy, to miłość do tego kraju spadła na mnie od pierwszego wejrzenia. To zauroczenie ciągle trwa i bardzo bym chciała, żeby już tak zostało, bo taki zachwyt pomaga w życiu codziennym. Ze zwiedzaniem zatrzymałam się na Rzymie, przede mną poznanie całego południa. Strasznie jestem ciekawa Sycylii, Neapolu. Na razie mieszkam na północy, ale kto wie, może się przeprowadzę? Może skończę na Kalabrii? Wszędzie słyszę, że mieszkańcy południa Włoch są bardzo otwarci i mili.

Kiedy wyjechałaś z Polski?

Na stałe przeprowadziłam się tutaj dwa lata temu. W Polsce sprzedałam dom i pozamykałam wszystkie sprawy. Oczywiście poza kontaktami z galeriami.

W Polsce jesteś znana, a jak jest we Włoszech?

W Polsce moje obrazy świetnie się sprzedają. Od studiów jestem związana z Galerią Art, którą właśnie zmuszono do zmiany siedziby z Krakowskiego Przedmieścia na Powiśle. Wielka strata, to był charakterystyczny punkt na kulturalnej mapie stolicy, ale Powiśle to też świetna lokalizacja. We Włoszech dopiero wypracowuję sobie publiczność i klientów. Nie mam tu wielkich możliwości, a w regionie, w którym mieszkam, nie ma takiego życia artystycznego, jak w Rzymie czy Mediolanie. Działam wszelkimi metodami, uczestniczę w targach sztuki i w wystawach. Dzisiaj jest Internet, galernicy młodej generacji szukają artystów przez Instagram – tak trafił do mnie galernik z Florencji. W sierpniu miałam kolejna wystawę, którą zawdzięczam kontaktom przez Facebook. Z kolei do galerii w San Remo zgłosiłam się sama.

Kto Cię wspiera we Włoszech?

Do Włoch wyprowadziłam się sama, moi najbliżsi zostali w Polsce. W Rzymie mieszkał mój wuj, prof. Adam Maria Gadomski, fizyk, naukowiec i działacz polonijny, który zmarł w marcu tego roku. Z nim miałam kontakt, ale z jego rodziną jakoś nie. Za to mam tu narzeczonego Lello. Jest klasycznym Włochem. W niczym nie przypomina Polaka, ma zupełnie inny charakter, włoski temperament, kocha włoską kuchnię, która w jego życiu jest niesłychanie ważna.

Lello gotuje?

Mężczyźni we Włoszech gotują częściej, niż kobiety. W dodatku gotują świetnie. Ja nie umiem gotować (śmiech). To znaczy, mnie się wydawało, że ja gotuję dobrze, ale przy nim okazało się, że jestem kulinarnym zerem. I te moje kiszone ogórki, czy polskie zrazy, mogę sobie po cichu w kąciku zjeść, najlepiej jak jestem w Polsce. Tego lata spędziłam w Polsce kilka tygodni, załatwiałam wiele spraw, mało było czasu na zakupy i gotowanie. I wtedy do mnie dotarło, jak bardzo tęsknię za włoskimi smakami i kuchnią Lello. To chyba oznacza, że się już przestawiłam. Mogę nawet zrezygnować z tych kiszonych ogórków.

Dlaczego wybrałaś Ligurię?

Przypadek. Szukałam dla siebie miejsca przez niemiecką agencję, prowadzącą sprzedaż nieruchomości we Włoszech. Wielkiego biznesu nie zrobiłam, bo teraz ceny domów strasznie spadły z powodu kryzysu w turystyce, wywołanego pandemią koronawirusa. Ale skorzystałam z tego, że właścicielka jest Polką, bo w tamtym czasie nie znałam jeszcze włoskiego. Do tej pory nie jestem w tym mocna, mimo że używam włoskiego na co dzień i że chodziłam do znakomitych szkół języka włoskiego w toskańskiej Lucce i w Rzymie. Język włoski nie jest wcale taki łatwy, jak się już chce przekroczyć pewien finezyjny poziom konwersacji czy konstrukcji gramatycznych. Dla mnie Liguria jest bardzo włoska w swoim charakterze, ale Lello mówi, że widać tu silne wpływy z północy. Liguryjczycy nie są zbyt wyluzowani, żadne „dolce far niente“. Ich życie wśród tych wzgórz jest dość surowe, oparte na rolnictwie, hodowli, produkcji oliwy. To trochę tacy górale – twardzi, pracowici, znani z wyjątkowej oszczędności i powściągliwego temperamentu. Mało wylewni, zdecydowanie różnią się od mieszkańców południa Włoch.

W Ligurii malujesz trochę inaczej niż dawniej?

Rzeczywiście, mój znak rozpoznawczy to intensywne kolory i kwiaty, zwłaszcza tulipany, ale tu maluję więcej pejzaży. Wymyśliłam sobie przed laty ten motyw, widzę nawet, że mam dzisiaj naśladowców, ale ja jako pierwsza wprowadziłam w Polsce te wariacje tulipanowe.

Dlaczego akurat tulipany?

To historia z szarej Polski połowy lat 80-tych, kiedy studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i kiedy wszyscy malowali szarobure kompozycje. Taka była wtedy maniera. I w tym szarym okresie poznałam pewnego dyplomatę, Holendra. On był mną zauroczony, ja nim zdecydowanie mniej, bo nie w głowie mi wtedy były poważne plany. Skończyło się tak, że mój „latający holender“ odleciał do swojego kraju, a stamtąd przysłał mi wielki kosz czerwonych tulipanów. To był luty, zima, ponuro, ciemno, taka smutna pora roku, więc ten gest, ten ogromny kosz kwiatów, zrobił nadzwyczajne wrażenie. I tak tulipany zagościły w moim życiu, zapisały mi się w głowie, a ja ciągle próbuję odtworzyć je z przeszłości w takiej, czy innej formie.

No właśnie – malujesz też ostatnio kwiaty „w innej formie“?

Teraz maluję bratki, ale także swoje różne wymyślone kwiaty. Takie mało realistyczne „rajskie kwiaty“. Inspiruje mnie Liguria, bo to kraina kwiatów. Tu gdzie mieszkam przez cały rok coś kwitnie: bugenwilla, kamelie, oleandry i różne inne niezwykle kolorowe kwiaty, które u nas hoduje się w szklarniach. W Polsce wymagają specjalnej pielęgnacji, a tutaj rozlewają się całymi kiściami, niczym chwasty przydrożne. Kwitną tu też kaktusy, te olbrzymie kwitnące aloesowe giganty i kolczaste opuncje, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nie bez powodu mamy nazwę „L’Autostrada dei Fiori“. I ten zapach! Pierwsza rzecz, jaka mnie tu uderzyła i jaką zapamiętałam po obejrzeniu mojego obecnego domu, to ten niesamowity zapach! Taki słodki! Pomyślałam wtedy, że tak pachnieć może tylko w raju.

Czyli trafiając do Ligurii trafiłaś do raju?

Tak, tu jest pięknie, malowniczo, kwieciście i pachnie rajem. Jestem szczęśliwa, że tu mieszkam.

Włoska muzyka a inne języki

0

Włoska muzyka rozrywkowa była zawsze kierowana głównie do rodzimej publiczności: piosenki w języku angielskim lub innych językach obcych uznać można bardziej za wyjątek niż regułę. Nie oznacza to jednak, że na przestrzeni lat nie mogły powstać liczne utwory włoskich artystów i zespołów, śpiewane np. po angielsku albo po hiszpańsku, tak jak nierzadkie są przypadki piosenek mieszających w różnych proporcjach włoski i inne języki.

Na przełomie lat 50. i 60. również we Włoszech miał miejsce boom rock and rolla, ale, mimo oczywistych wpływów angloamerykańskich na poziomie muzycznym, w tekstach Adriana Celentana, Gianniego Morandiego czy zespołów takich jak Nomadi dominował język włoski. Na początku lat 70. wielki sukces odniosły zespoły należące do nurtu rocka progresywnego, np. Premiata Forneria Marconi (PFM) czy Banco del Mutuo Soccorso, które osiągnęły pewną popularność również za granicą. Muzycy nagrali angielskie wersje niektórych utworów, a w kilku przypadkach nawet całych albumów, jednak do dziś ich najbardziej docenianymi płytami są te w języku włoskim.

Okresem przełomowym jeśli chodzi o użycie języka angielskiego we włoskich piosenkach były na pewno lata 80., kiedy to powstał podgatunek muzyki pop znany jako euro disco, a w szczególności italo disco. Z tą kategorią powiązać możemy piosenki kiczowate, ale niezwykle popularne, takie jak „One for You, One for Me” duetu La Bionda albo „Boys (Summertime Love)” Sabriny Salerno. Używanie angielskiego gwarantowało oczywiście większy komercyjny appeal i coraz szerszą popularność za granicą. Righeira, kolejny włoski duet, wydał w tym samym okresie inny bardzo znany utwór, tym razem z tekstem w języku hiszpańskim: „Vamos a la playa”. Ciekawy jest przypadek Rafa, popowego wokalisty, którego piosenka z 1984 r. „Self Control” osiągnęła niemały międzynarodowy sukces, ale dziś pamiętana jest głównie w wykonaniu amerykańskiej piosenkarki Laury Branigan. Ponadto nie należy zapominać, że również raper Jovanotti zadebiutował w 1988 r. płytą w całości w języku angielskim.

Tomasz Skocki

Piosenki z gatunków pop i dance z angielskimi tekstami powstawały również w latach 90., za sprawą np. turyńskiego tria Eiffel 65. Pod koniec dziesięciolecia zadebiutowała cantautrice Elisa, której utwory są w większości w języku angielskim, chociaż nie gardzi ona włoskim – jak w przypadku słynnego singla z 2001 r. „Luce (tramonti a nord est)” (wł. „Światło (zachody słońca na północnym wschodzie)”). Nie brakuje również utworów, w których włoski miesza się z innymi językami. Ciekawym przykładem jest ironiczna piosenka „Cuccurucucù” sycylijskiego cantautore Franca Battiata, wydana w 1981 r. Końcową część utworu stanowi kolaż piosenek angielskich i amerykańskich, np. „Lady Madonna” Beatlesów, „Ruby Tuesday” Rolling Stonesów lub „Like a Rolling Stone” Boba Dylana.

Jeden z najważniejszych zespołów w historii włoskiego rocka, Litfiba, wydał w 1985 r. album „Desaparecido”, zawierający utwór pod tym samym tytułem, poświęcony dramatycznej historii argentyńskich desaparecidos (hiszp. „zaginieni”). Wiele innych tekstów florenckiego zespołu prezentuje fragmenty w języku hiszpańskim, które szczególnie pasują do latynoskiego brzmienia utworów: np. „Vendette”, z 1986 r., gdzie wokalista Piero Pelù śpiewa sangre zamiast sangue (wł. „krew”), albo słynna piosenka „El diablo”, z roku 1990, której towarzyszył teledysk zainspirowany światem hiszpańskiej corridy. Wydany w 1988 r. utwór „Paname” zawiera natomiast obszerne fragmenty po francusku. Inną grupą należącą do nurtu post-punku/nowej fali połowy lat 80. był skrajnie lewicowy (o czym świadczy sama nazwa) zespół CCCP – Fedeli alla Linea; nagrali oni utwór z refrenem po rosyjsku – „A ja ljubju SSSR”, czyli „A ja kocham ZSRR”. Najsłynniejszym wśród artystów łączących w tekstach angielski z włoskim pozostaje Adelmo Fornaciari, szerzej znany jako Zucchero. Styl emilijskiego muzyka ma mocne bluesowe korzenie i nagrał on niemałą ilość piosenek w języku angielskim, chociaż wiele z jego najbardziej znanych utworów zawiera fragmenty w obu językach. Jednym z najsłynniejszych singli Zucchero jest „Baila”, z 2001 r., gdzie w refrenie piosenkarz miesza hiszpański, włoski i angielski: „baila, baila morena / sotto questa luna piena /under the moonlight”. Inną bardzo znaną włoską piosenką – tym razem zdecydowanie popową – jest „Vamos a bailar (esta vida nueva)” duetu Paola & Chiara, która ukazała się w 2000 r. i stała się prędko – również dzięki refrenowi w języku hiszpańskim – istnym tormentone, tak we Włoszech jak i za granicą.

foto: Sławomir Skocki

Zupa z ośmiorniczek

0

Zupa z ośmiorniczek będzie idealna na każdą porę roku, może być podana na ciepło lub ostudzona. Potrawa jest bardzo łatwa w przygotowaniu, a zarazem smakowita.

Składniki dla czterech osób:
400 g ośmiorniczek (małych, ok. 10 cm, mogą być mrożone)
600 g wysokiej jakości przecieru pomidorowego lub obranych, drobno posiekanych pomidorów
1 średnia cebula
2 ząbki czosnku
szczypta chili
2 gałązki rozmarynu
3-4 gałązki tymianku
1⁄4 kieliszka białego wina
pieprz, sól, oliwa z oliwek, woda wg uznania
4 duże kromki domowego chleba

Sposób przygotowania:
Cebulę i czosnek pokroić w paseczki, delikatnie dusić na oleju, wymieszać z białym winem. Do garnka włożyć pomidory oraz podduszoną cebulę i czosnek, a następnie doprowadzić do wrzenia, jeśli konsystencja nadal będzie zbyt gęsta, dolać wody i gotować przez 2-3 minuty od momentu wrzenia. W międzyczasie umyć i oczyścić ośmiorniczki, usunąć tzw. ząb, który znajduje się u nasady macek.

Dodać drobno posiekane przyprawy, doprawić solą i odczekać 1-2 minuty przed dołożeniem ośmiorniczek. Po 1 minucie wyłączyć ogień i poczekać aż ośmiorniczki nabiorą smaku. Ośmiorniczki będą miękkie tylko wtedy, gdy będą się gotować przez kilka minut, nie należy ich gotować za długo, bo staną się twarde i gumowate.

Opiec kromki chleba i, gdy będą jeszcze ciepłe, jedną stronę natrzeć ząbkiem czosnku.

Zupę podać z opieczonym chlebem, skrapiając go odrobiną oliwy i dodając szczyptę pieprzu.

Smacznego!

tłumaczenie pl: Gabriela Gombarczyk

Historia Tarota. Mit, który wygrał z prawdą historyczną… pochodzącą z Włoch

W obecnych bardzo niepewnych czasach wiele sklepów ezoterycznych zanotowało znaczny wzrost popytu na talie kart Tarota, co jest związane ze wzmożonymi poszukiwaniami nowych sposobów na poznanie przyszłości. Popularność Tarota, czyli najpopularniejszego na świecie narzędzia do dywinacji, zaczęła więc dorównywać jego tajemniczości. Historia tych kart pełna jest sekretów, legend oraz mitów, łączących je z najdziwniejszymi postaciami i miejscami.

Pierwszy mit dotyczy sposobu wykorzystania kart, które pierwotnie rozpowszechniły się w Europie jako karty do gry, a dopiero później – od wieku XVI i XVII – jako praktyka dywinacyjna, czyli przepowiadania przyszłości. Drugi fałszywy i bardzo rozpowszechniony mit, przypisujący kartom staroegipski lub należący do żydowskiej kabały rodowód, również mija się z prawdą. Otóż korzeni Tarota należy szukać nie gdzie indziej jak… we Włoszech, a dokładniej na ich renesansowych dworach. I mimo że istnieją dokumenty mające zaświadczać, że karty podobne do Tarota krążyły po Europie już w czasach średniowiecznych, to najstarsze znane nam talie pochodzą z mediolańskiego dworu rodziny Viscontich i datowane są na lata czterdzieste XV w.

Tarotowe karty, znane w tamtych czasach jako trionfi (nazwa inspirowana poematem „Triumfy” Petrarki), narodziły się w epoce renesansu najprawdopodobniej jako gra pamięciowa, zawierająca obrazki drogie współczesnej arystokracji: greckie bóstwa, cnoty chrześcijańskie, ciała niebieskie oraz alegorie ludzkiego losu. Celem gry było oczywiście uczyć i moralizować. W XVI w. aspekt ludyczny przeważył jednak nad edukacyjnym, co wpłynęło również na zmianę samej nazwy: z trionfi na tarocchi.

Wynalezienie gry w pierwszych dziesięcioleciach XV w. przypisywane jest bolońskiemu księciu Francesco Antelminelli Castracani Fibbia. Jednak jej rozpowszechnienie miało miejsce nieco później, bo w latach czterdziestych tegoż wieku. Karty stwarzały rozmaite możliwości rozrywki, jak komponowanie pochwalnych sonetów o charakterze żartobliwym, a nawet satyrycznym lub rozmowa na temat danej, wylosowanej karty. Ciekawostką jest fakt, że dynamika gry musiała być na tyle dobrze pomyślana i złożona, iż pozwoliła samym kartom uchować się przed tamtejszym surowym prawem zabraniającym gier hazardowych.

Oprócz dynastii Viscontich i Sforzów (pośród najbardziej znanych talii, do dziś traktowanych jako wzór, znajduje się właśnie talia nosząca nazwę Visconti-Sforza), również dynastia d’Este bardzo interesowała się Tarotem, czyniąc Ferrarę w połowie XV w. największym centrum produkcji kart. Około sto lat później, jak twierdzą niektórzy historycy zajmujący się Tarotem, pierwsze talie dotarły również do Polski, rządzonej przez Zygmunta Starego i królową Bonę Sforzę. Na dworach tarotowe karty nie służyły jedynie rozrywce. Ich posiadanie było również oznaką prestiżu, co wiązało się z tym, że zamawiano je u najbardziej znanych malarzy. Na niektórych taliach uwiecznione zostały nawet najważniejsze wydarzenia rodzinne i postacie dworzan. Wśród najpiękniejszych kart epoki renesansu, często dekorowanych złotem, wyróżnia się przede wszystkim talie autorstwa Bonifacia Bemba, stworzone na zlecenie księcia Mediolanu Filipa Marii Viscontiego oraz w późniejszym czasie Francesca Sforzy i Bianki Marii Visconti.

Współczesna wersja Tarota składa się z 78 kart: 56 o włoskim rodowodzie – Puchary, Monety, Miecze i Kije (Buławy) – ponumerowanych odpowiednio od 1 do 10 i uzupełnionych o figury Pazia, Rycerza, Królowej i Króla oraz 22 kart atutowych (nazywanych początkowo trionfi), również ponumerowanych i inspirowanych alegorycznymi figurami pochodzenia średniowiecznego: Głupca (0), Maga (I), Papieżycy (II), Cesarzowej (III), Cesarza (IV), Papieża (V), Kochanków (VI), Rydwanu (VII), Sprawiedliwości (VIII), Pustelnika (IX), Koła Fortuny (X), Siły (XI), Wisielca (XII), Śmierci (XIII), Umiarkowania (XIV), Diabła (XV), Wieży (XVI), Gwiazdy (XVII), Księżyca (XVIII), Słońca (XIX), Sądu Ostatecznego (XX) i Świata (XXI). W świecie ezoterycznym pierwsze 56 kart nosi nazwę Arkanów Małych, a pozostałe określane są jako Arkana Wielkie.

Podczas gdy termin trionfi, jak już wspomnieliśmy wcześniej, ma swój początek w poemacie Petrarki, to pochodzenie terminu tarocco, którym od początku XVI w. określano grę, jest wciąż niepewne. Jego najbardziej rozpowszechnione i znane interpretacje zaproponowane przez okultystów okazują się być fałszywe, gdyż bazują nie na badaniach filologicznych i historycznych, ale na całkowicie przypadkowych podobieństwach fonetycznych, mających na celu potwierdzić podobnie fałszywe hipotezy dotyczące rzekomego pochodzenia kart. Dzisiejsze badania potwierdzają, że termin tarocco pochodzi od karty Głupca, która około 1500 roku nazywana była tarochus. Kolejna hipoteza, nie wykluczająca jednak tej pierwszej, łączy Tarota ze starowłoskim czasownikiem altercare, który potem zamienił się w altarcare i bywał używany przez graczy, by określić odpowiedź kartą o większej wartości na zagranie przeciwnika. To właśnie od tego słowa miałby pochodzić również termin taroccare, który oznacza tyle co „udawać” czy „oszukiwać” i jest powszechnie używany we współczesnym włoskim.

W książkach poświęconych pochodzeniu tarotowych kart pojawiają się najważniejsze nazwiska europejskiej historii. Są królowie i królowe, magowie i ezoterycy, poeci jak Dante czy Petrarka, ale jest też Giacomo Casanova, są francuskie wróżki, jest papież Aleksander VI Borgia i dominikanin Girolamo Savonarola, który – zanim sam został spalony – spalił karty na swym słynnym „stosie próżności”, jest założyciel okultyzmu Aleister Crowley, ale również Salvador Dalì z namalowaną w całości przez siebie talią. Reasumując, historię tarota współtworzą przedstawiciele Dobra i Zła, święci i grzesznicy, mężczyźni i kobiety, królowie, dworzanie i zwykli śmiertelnicy. Przyglądając się bacznie ma się wrażenie, że wszystkie te postaci mogłyby same znaleźć się na kartach, tworząc tarotowe Małe i Wielkie Arkana, których uniwersalny przekaz nigdy się nie zmienia.

ilustracje: Kornelia Władzińska

Ferrari 612 Scaglietti – śladami Marco Polo

0

W roku 1298 Marco Polo, przebywając w genueńskim więzieniu Palazzo di San Giorgio, opowiedział współwięźniowi Rustichello z Pizy o swojej 24 letniej podróży do Chin. Ten dokładnie wszystko spisał i w ten sposób światło dzienne ujrzała książka „Il Milione” [Opisanie Świata]. To swego rodzaju przewodnik, opisujący miejsca, zwyczaje i możliwości transakcji handlowych na terenach dalekiej Azji. Marco Polo był jednym z pierwszych przedstawicieli Zachodu, który dotarł do Chin i jako pierwszy szczegółowo przedstawił odwiedzone kraje, a dzięki temu, że został emisariuszem cesarza Chin, mógł przez 17 lat obserwować życie codzienne tego rozległego Imperium.

Do dzisiaj trwają spory czy wenecki podróżnik naprawdę odbył tę podróż, koronnym argumentem sceptyków jest fakt, iż w jego opowieści brak choćby małej wzmianki o wielkim murze chińskim, ale z drugiej strony możliwe, że w miejscach gdzie przebywał Polo akurat ten odcinek fortyfikacji powstał później. Sam Marco Polo, na łożu śmierci, ucina wszelkie wątpliwości wyznając, że jego opowieść nie obejmuje nawet połowy z tego, czego był świadkiem w trakcie tej podróży. Pewne jest jedno, z wyprawy w której uczestniczył także jego ojciec Niccolo i stryj Matteo, Marco Polo powrócił do Wenecji w 1295.

710 lat później 29.08.2005 dwa ferrari 612 startując z Szanghaju rozpoczęły swoją podróż po Chinach. Wyprawa „Ferrari China 15.000 Red Miles Tour” została podzielona na 9 kilkudniowych etapów, czerwono srebrne auta pokryte logotypami wszystkich oficjalnych sponsorów prowadziło 43 dziennikarzy z całego świata. Dla nich pierwszym wyzwaniem, jeszcze przed startem imprezy, było zdobycie chińskiego prawa jazdy, gdyż tego wymagały przepisy Państwa Środka. Auta nie zostały specjalnie zmodyfikowane, dodano jedynie osłony przednich lamp oraz podwozia, co było uzasadnione skoro ponad 2 tys. km z ogółem przejechanych ponad 24 tys. prowadziło drogami nieutwardzonymi. Ekspedycja odwiedziła 37 głównych miast Chin [w tym 10, gdzie w 2005 działali już dystrybutorzy Ferrari], docierając przełęczą Tanggulashan, położoną 5231 metrów n.p.m., nawet do Lhasy w Tybecie. Tak wysoko nie dotarł jeszcze nigdy żaden samochód klasy Ferrari.

Auta 612 Scaglietti odwiedziły także słynny bazar w Kashi, leżący na Jedwabnym Szlaku i opisany przez Marco Polo. Samochody nie zawiodły w żadnych zmieniających się warunkach pogodowych i klimatycznych, od śniegów Himalajów przez pustynię Takla Makan, aż po tropikalne regiony graniczące z Wietnamem. Nie było to łatwe przedsięwzięcie dla aut seryjnych Ferrari, a tym bardziej dla ekipy technicznej kierowanej przez Gigi Barpa, mającej do dyspozycji dwa Iveco Daily, terenowe Iveco 4×4 i dwa fiaty Palio (pomyślcie o komforcie siedzeń tych fiatów w porównaniu z Ferrari). Podróż, na jaką nie porwał się jak do tej pory żaden inny producent samochodów, zakończyła się 29.10.2005 pod rozświetloną na czerwono Oriental Pearl Tower w Szanghaju. Marco Polo nigdy tutaj nie dotarł, bo Szanghaj powstał po jego podróży, w 1553 roku. Obecnie jest największym miastem Chin i trzecim co do wielkości na świecie. Oprócz malowniczej francuskiej dzielnicy, egzotycznego Starego Miasta i wykwintnego nabrzeża Bund, dech zapiera również dzielnica Pudong po drugiej stronie rzeki Huangpu, dopływu Jangcy. Pudong to Manhattan XXI w. z ponad 200 drapaczami chmur, które zachwycają zwłaszcza po zmroku, dzięki zmieniającym się na nich iluminacjom. Mnie zauroczyła Jin Mao Tower (421 m), ale to Shanghai Tower (632 m, drugi co do wysokości wieżowiec naszego globu) zawiezie was na szczyt najszybszą windą pędzącą z prędkością 74 km/h. Jeśli mowa o szybkości, to z lotniska dowiezie was na Pudong magnetyczna kolej Maglev, która dystans 30 km pokonuje w nieco ponad 7 minut, w kulminacyjnym momencie osiąga prędkość 431 km/h.

Pierwszym właścicielem ferrari w Chinach był Li Xiaohua allias Mr. Ferrari, który zakupił model 348 TS w 1993 z pekińską rejestrację A00001. W ciągu następnych lat na jego słynnym aucie podpisy złożyli m.in. M. Thatcher, Y. Arafat, B.Clinton i inni. Obecnie, jedną z największych trudności w największych miastach stanowi zarejestrowanie auta. Tablice rejestracyjne w Pekinie można na przykład wypożyczyć za ok. 2 tys. USD rocznie lub liczyć na łut szczęścia w urzędowym losowaniu, można też stanąć do aukcji, ale tu ceny szybko przewyższą wartość samego auta. Daleko im jednak do rekordów, jakie padają w Dubaju, gdzie w 2016 za rejestrację,,D5” zapłacono prawie 9 mln USD. W Chinach najbardziej cenione są rejestracje z cyframi 8, 6 i 9 gdyż w języku chińskim brzmią jak bogacenie się, pomyślność i długowieczność. Z drugiej strony 4 jest gorsza niż polska 13 czy włoska 17, gdyż wymowa tej cyfry przypomina słowo śmierć i to wyjaśnia, czemu większość budynków nie ma tam oficjalnie czwartego piętra. W 2010, w przeciwieństwie do Europy lubiącej okrągłe rocznice, w Chinach fetowano sprzedaż modelu 458 Italia, które było 999. sprzedanym tam autem włoskiej marki, cyfra symbolizuje długowieczność i doskonałość.

Dla Ferrari Chiny są obecnie trzecim najważniejszym rynkiem zbytu po USA i Europie łącznie z Bliskim Wschodem. Działa tam teraz 17 salonów Ferrari, które z roku na rok notują rekordy sprzedaży. W 2018 sprzedano 183 egz., a w 2019 już 328 i to tylko w pierwszym jego semestrze. Co ciekawe, ceny aut luksusowych w Chinach są o wiele wyższe niż w innych krajach, czego powodem jest ponad 60% akcyza dla aut o pojemności silnika powyżej 4 litrów oraz, co dodajmy tylko szeptem, polityka cenowa producentów wykorzystujących potencjał i chłonność tego rynku. Oto dowód, w 2016 model F12 Berlinetta kosztująca w USA 324 tys. USD w Państwie Środka kosztowała, uwaga… 810 tys. USD! Kto jest potencjalnym klientem Ferrari w Chinach, oczywiście w większości są to milionerzy, których obecnie jest tam ok. 18 mln., a szacunki mówią o wzroście do 30 mln. w 2030 r. Mało tego, średnia wieku nabywcy Ferrari w bogatej Japonii to ponad 50 lat, gdy w Chinach wynosi ona nieco ponad 20 lat!

Ferrari 612 Scaglietti, debiutowało w styczniu 2004 na Salonie w Detroit, drugi człon nazwy zaproponował szef Ferrari Luca di Montezemolo, chcąc uhonorować długoletnią współpracę z Carrozzeria Scaglietti. Kolejnym hołdem dla genialnego Sergia Scagliettiego była linia nadwozia zaprojektowana przez studio Pininfarina, która nawiązywała do modelu 375 MM Berlinetta Aerodinamica, „wyrzeźbionego” osobiście przez Scagliettiego w 1954 na zlecenie reżysera Roberto Rosseliniego z przeznaczeniem na prezent ślubny dla Ingrid Bergman.

612 Scaglietti był drugim po 360 Modena modelem, w którym producent do budowy podwozia i karoserii zastosował kompleksowo aluminium. Dostawcą tego lekkiego stopu była amerykańska ALCOA, współpracująca z Ferrari od 1994. W 2006 jako strategiczny partner Ferrari otworzyła swoją kolejną fabrykę w Modenie, która w 2010 została własnością włoskiej grupy OMR i to ich logo możemy dziś znaleźć na bolidach Ferrari w F1.Pierwotnie w mojej kolekcji miała się znaleźć czerwona wersja, niestety słaba jakość stopu z jakiego ten model został odlany przez Hot Wheels spowodowała wyłamanie się drzwi, a jedynym dostępnym na wymianę był właśnie ten w kolorze srebrnym. Oprócz oczywistego malowania wyróżnia się także rozmiarami, gdyż tylko dwa auta z Maranello mają rozstaw osi powyżej 2900 mm, tym drugim jest FF. Jednak najdłuższym ferrari w historii był model 365GT 2+2 z 1967, mierzący 4974 mm, pomimo rozstawu 2650 mm.

Lata produkcji: 2003-2011
Ilość wyprodukowana: 3025 egz.
Silnik: V-12 65°
Pojemność skokowa: 5748 cm3
Moc/obroty: 532 KM / 7250
Prędkość max: 321 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 4,3
Liczba biegów: 6
Masa własna: 1760 kg
Długość: 4902 mm
Szerokość: 1957 mm
Wysokość: 1344 mm
Rozstaw osi: 2950 mm

foto: Piotr Bieniek

Mozzarella – z Pól Pontyjskich na cały świat

0

Mozzarella jest wytwarzana z bawolego mleka, pochodzącego od zwierzęcia, które w czasach rzymskich było jeszcze nieznane na terenie Włoch. Pierwsze wzmianki o obecności bawołów pojawiają się w bulli papieskiej z 1000 r., w której rodzina Caetani była zobowiązana do zaniechania obsiewania niektórych źródeł bagiennych w okolicach Rzymu, aby zachować je dla zwierząt.

Wiadomo, że w XII i XIII w. bawoły zamieszkiwały obszary bagienne na południu Europy, jednak to obszary bagienne na południe od Rzymu stały się kolebką produkcji mozzarelli. Tereny te dzieliły się na trzy duże strefy. Pierwsza z nich to bagna pontyjskie w regionie Lacjum, obecnie na terenie prowincji Latina, z siedzibą w mieście Latina, powstałym z niczego w 1932 r. w wyniku osuszania bagien na tym obszarze. Kolejne dwa takie obszary to nizinny teren wzdłuż rzeki Volturno, w prowincji Caserta, na północ od Neapolu oraz wzdłuż rzeki Sele, na południe od Neapolu, w prowincji Salerno, której stolicą jest miasteczko Eboli (40 tys. mieszkańców), czyli miejsce kiedyś zapomniane, do którego faszyści zsyłali swoich przeciwników politycznych, między innymi Carla Levi, który swoje doświadczenia zebrał w powieści „Chrystus zatrzymał się w Eboli”. Na tych terenach żyje obecnie duża część populacji bawołów we Włoszech, a także 70% populacji z regionu Kampania. Ponad połowa produkcji mozzarelli di bufala campana z certyfikatem DOP (Chroniona Nazwa Pochodzenia) w Kampanii znajduje się w prowincjach Caserty i Neapolu, jedna trzecia w prowincji Salerno, a ponad 10% w południowej części Lacjum.

Nie było tam bagien w czasach rzymskich, kiedy obszar Liternum został wybrany przez Scypiona Afrykańskiego jako miejsce, w którym chce dożyć swoich dni i kiedy via Appia przebiegała przez obszary, które później zmieniły się w bagna. Jednakże już w przeddzień upadku imperium rzymskiego (w 476 r. p.n.e.) Pola Pontyjskie i równiny wzdłuż rzek Volturno i Sele były stopniowo opuszczane przez mieszkańców. Tereny te przekształcały się w malaryczne bagniska, a bieg via Appia został przerwany. Na powrót przejezdności tej rzymskiej drogi trzeba poczekać ponad tysiąc lat, kiedy to papież Pius VI podjął pierwsze próby osuszenia powstałych bagien. Lokalne toponimy, takie jak Femina Morta (Martwa Kobieta), Caronte (Charon), Pantano d’inferno (Piekielne bagno) czy Piscina della tomba (Grobowy basen) sprawiają, że Pola Pontyjskie jawią się jako ponure i nieprzyjazne otchłanie piekielne. Na obrzeżach tych przeklętych ziem znajduje się kilka klasztorów, jak na przykład Opactwo Fossanova, w którym 7 marca 1274 zmarł Święty Tomasz z Akwinu. Możliwe, że to właśnie tamtejsi mnisi wspierali pierwsze próby hodowli bawołów na tym terenie. Bawoły zyskały również na znaczeniu ze względów wojskowych. Są to jedyne zwierzęta będące w stanie przeciągnąć ciężkie działa przez tereny bagienne. Prawdopodobnie to właśnie ta umiejętność, a nie sama mozzarella, najbardziej interesowała ówczesnych władców.

Życie hodowców bawołów musiało być wyjątkowo ciężkie. Żyli razem ze zwierzętami na farmach, początkowo budowanych ze słomy, jako że konstrukcje ceglane wprowadzono dopiero później. Tam właśnie doili bawoły i rozpalali ogień, na którym podgrzewano mleko. Sypiali w swego rodzaju wnękach w ścianach, zwierzęta z kolei kuliły się na ziemi. Jako zapłatę, hodowcy otrzymywali niewielką sumę pieniędzy, butelkę masła tygodniowo i prawo do podawania zwierzętom dzikiej cykorii, która była gotowana wraz z „przypadkowo zagubionym” ogonem zwierzęcia, które miało w zwyczaju nadmiernie nim machać podczas dojenia. Hodowcy żyli otoczeni czernią: czernią błota, czernią wody, czernią futra bawołów, czernią wnętrz domów, przyćmionych dymem. Nieskazitelna biel mozzarelli musiała tym bardziej kontrastować z takim otoczeniem.

Ser ten przez długi czas był kojarzony z kuchnią biedoty. Do zmiany tego wizerunku, do uszlachetnienia tego sera przyczynił się fakt (dość paradoksalnie, jako że jest zrobiony ze śmietany), że uznawano go za produkt o niskiej zawartości tłuszczu i wobec tego Kościół Katolicki pozwalał na jego spożycie w dni postne. Około połowy XVIII w. Burbonowie, władcy Królestwa Dwóch Sycylii, rozkazali zbudować przy hodowli bawołów królewski zakład bawoli w mieście Pagliara, czyli pierwszą mleczarnię w historii mozzarelli. Wraz z powstaniem mleczarni rozpoczyna się proces komercjalizacji produktów pochodnych mleka bawolego, a mozzarella nie jest już konsumowana przede wszystkim w rejonie, w którym została wyprodukowana.

Tym, co znacząco zmieniło handel mozzarellą były drogi i kolej. Przełom nastąpił, kiedy pociągi połączyły ze sobą obszary produkujące ser z wielkimi rynkami zbytu we Włoszech – w 1929 roku 40 ton mozzarelli dziennie docierało na rynki w Salerno, Neapolu i Rzymie.

Obszary, w których produkuje się mozzarellę di bufala są ściśle określone przez certyfikat DOP. Są to tereny w Kampanii, Lacjum oraz prowincja Foggia w Apulii (mniej niż 1% całego obszaru). Z kolei mozzarella z mleka krowiego (il fior di latte) może być produkowana wszędzie, ale ta najlepsza pochodzi z Apulii, Kalabrii i Molise. To oznacza, że produkuje się więcej mozzarelli fior di latte niż tej z mleka bawolego – mniej więcej cztery razy tyle.

Pewną wariacją na ten temat jest burrata, pochodząca z terenów Murge w Apulii. Rozpoczęto jej produkcję na początku XX w., w miejscowości Andria, i był to sposób na wykorzystanie resztek po produkcji mozzarelli. Mieszano śmietanę wraz z resztkami pasta filata (masa parzona, nadająca mozzarelli włóknistą strukturę, kluczowa w procesie produkcji tego sera, przypis tłum.), zawijając taką mieszaninę ponownie w pasta filata. Koncepcja ta odniosła ogromny sukces, jako że burrata, mimo że powstała stosunkowo niedawno, zyskała szanowaną pozycję wśród serów włoskich.

Wśród włoskich serów z certyfikatem DOP, mozzarella di bufala campana jest na trzecim miejscu pod względem przynoszonych dochodów, za serem grana padano i parmigiano reggiano (i czwarta pod względem wielkości produkcji, gdzie wyprzedza ją gorgonzola). Jedna czwarta całości produkcji jest eksportowana, a głównym rynkiem zagranicznym są Stany Zjednoczone, których zapotrzebowanie pokrywa 28% całości eksportu.

tłumaczenie pl: Justyna Bryłka

***

Alessandro Marzo Magno

Pigułki kulinarne to rubryka poświęcona historii kuchni włoskiej, prowadzona przez dziennikarza i pisarza Alessandro Marzo Magno. Po tym jak przez prawie dekadę pełnił funkcję kierownika spraw zagranicznych w jednym z włoskich tygodników, poświęcił się pisaniu książek. W sumie wydał ich 17, a jedna z nich „Il genio del gusto. Come il mangiare italiano ha conquistato il mondo” (wł. „Geniusz smaku. Jak włoskie jedzenie zdobyło świat”) przypomina historię najważniejszych włoskich specjałów kulinarnych.