Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Gazetta Italia 1068x155
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2

Strona główna Blog Strona 79

Wiosenny śnieg w Warszawie

0

Pewnego ranka w lutym 2009 roku wyglądam przez okno mieszkania na czwartym piętrze w zwyczajnym bloku, w dzielnicy Ursus. Krajobraz jest szary: szare budynki, szare ulice, szare niebo, a poniżej poruszają się ludzie niczym szare kropki. „Czy kiedykolwiek mógłbym zamieszkać w Warszawie? Nie, nigdy!”

Spędziłem prawie pół godziny w autobusie, wśród unikających spojrzeń warszawiaków zmierzających do pracy. Za oknem ciągnie się socjalistyczna architektura, która nadaje tej okolicy atmosferę bez wyrazu, ale która w swoim upartym przywiązaniu do urbanistycznych schematów „blok-zielona przestrzeń-plac zabaw-śmieci-podjazd”, niewątpliwie wywołuje uczucie kojącej stabilności.

Zbliżam się do centrum, a przynajmniej do tego, co zakładam, że jest centrum, bo jest tam Zamek Królewski i Rynek, rynek Starego Miasta. Dla warszawiaków centrum, a raczej centra miast znajdują się gdzie indziej.

W Zamku Królewskim odkrywam salę Canaletta, stworzoną specjalnie po to, by wyróżnić dwadzieścia pejzaży Warszawy namalowanych przez Bernarda Bellotta (nazywanego także Canalettem) w jego ostatnich latach na dworze Stanisława Poniatowskiego. Niektóre z tych obrazów zostały odtworzone na plakatach umieszczonych w specjalnych witrynach wzdłuż Traktu Królewskiego, drogi prowadzącej od Zamku do Łazienek. Witryny ustawione są tak, aby przechodnie mogli jak najdokładniej porównać widoki uwiecznione przez Bellotta z rekonstrukcjami XVIII-wiecznych budynków wykonanymi w latach 50. ubiegłego wieku, kiedy to Warszawa zaczęła odbudowywać swoją naruszoną tożsamość.

Na uznanie zasługuje akcja restytucji warszawiakom części pałaców i kościołów z czasów dawnego reżimu. Królewska architektura została na początku XX wieku skażona przez modernistyczne tramwaje i światła elektryczne, co spowodowało, że Warszawę nazwano „Paryżem Północy”.

Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale za każdym razem, gdy mijam rząd witryn z widokami Canaletta, wpadam w wir rozważań, które pozostają bez odpowiedzi. To, co mnie najbardziej zastanawia, to poszukiwanie „prawdy” pomiędzy widokiem uwiecznionym na obrazie a istniejącym budynkiem. Myślę o osiemnastowiecznej „prawdziwej architekturze”, którą ten wyjątkowy pejzażysta wiernie odwzorowywał, ale wciąż artystycznie, na płótnie. „Prawdziwy artyzm” był wtedy podstawą do nieuchronnie sztucznej rekonstrukcji. Dziś jednak „sztuczna prawda” jest jedyną „namacalną prawdą” pierwotnych „architektonicznych prawd”. W tym momencie, jak możemy nie zadawać sobie pytania o to, co ma być uznane za „prawdziwe”? Na szczęście marszowy krok energicznej studentki sprowadza mnie do „prawdziwej współczesności”. Idę za nią kilka metrów wzdłuż Traktu Królewskiego do posągu Mikołaja Kopernika.

Od 2010 roku przy Trakcie znajduje się jedna z ławek muzycznych postawionych z okazji 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina. Wystarczy nacisnąć mały stalowy guzik i z głośników ukrytych w ławce z czarnego kamienia wybrzmiewa melodia poloneza lub nokturn. Genialny pomysł!

Jadę w kierunku Parku Łazienkowskiego. Ze zdziwieniem spotykam pomniki De Gaulle’a, (któremu poświęcone zostało też rondo), oraz Ronalda Regana, przez co wydaje mi się, że lata zimnej wojny zaburzyły postrzeganie polityków zza żelaznej kurtyny. Nieco dalej znajduje się Park Łazienkowski. U wejścia dominuje imponujący pomnik Chopina, który odbija się w tafli wody. U stóp tego pomnika w każdą letnią niedzielę, o godz. 12 i 16, wirtuozi fortepianu pod gołym niebem grają utwory Chopina. Koncerty są organizowane bezpłatnie przez miasto Warszawa. Tysiące ludzi słucha w ciszy. Rodziny z dziećmi, studenci, eleganckie warszawskie starsze pary, pełni szacunku turyści, wszyscy kulturalnie siedzący na ławkach i trawnikach. Atmosfera jest magiczna, na przemian słychać sonaty i miarowe brawa. Już samo to doświadczenie jest warte wycieczki do Warszawy.

Kształt Parku Łazienkowskiego warunkuje łagodny stok, nachylony w kierunku Wisły, charakterystyczny dla całego zachodniego brzegu Warszawy. I właśnie spacerując alejkami, wśród mostków i ogrodów, wiewiórek i pawi, romantycznych amfiteatrów, orientalnych pagod, stawów i bieli eleganckiej architektury rozproszonej w parku, czuję połączenie z tym miastem. Mój nastrój nagle się zmienił. Odważne promienie słońca przebijają się przez zachmurzone niebo nadając kolorytu wszystkiemu, co mnie otacza. Zauważam lodowate piękno spacerującej dziewczyny. Małe, białe budynki wyłaniają się łagodnie spośród roślinności, są dumnymi świadkami odległego okresu polskiego klasycyzmu, który pod względem estetycznym stanowi wyzwanie dla czterdziestu lat politycznych rygorów socjalistycznej urbanistyki.

Ujawnia się prawdziwy duch miasta: kontrast. Nieustanne odradzanie się na przekór wszelkim katastrofom, zarówno tym fizycznym: jak sadystyczne zniszczenie miasta przez nazistowską armię, która w drodze z frontu rosyjskiego powinna była mieć znacznie wyższe priorytety niż zrównanie polskiej stolicy z ziemią; jak i tym  moralnym, jak wieloletni okres życia pod obcą władzą, jednym z wielu rządów, które w ubiegłym stuleciu, uwielbiany był przez lud omamiony filozofiami politycznymi, które faworyzowały niewielki krąg ludzi ubogich w ideały.

Kontrast odbiera element pewności, ale tworzy energię i w ten sposób duch Warszawy wrze pełnią oczekiwań. Budowanie i odbudowa, burzenie w celu przekształcenia. Warszawa tętni życiem, jest niespokojną, nieokiełznaną kochanką; wyjedziesz na miesiąc, a po powrocie przekonasz się, że zupełnie się zmieniła. Pałac Kultury, uciążliwa spuścizna w stylu stalinowskiego gotyku, również jest symbolem niepojętego kontrastu. Imponująca budowla w sercu miasta, której Polacy tu nie chcieli i której nadal nie kochają, ale którą nieodmiennie akceptują i postrzegają jako trwały ślad po zagojonej ranie. Stanowi materialny obraz przeszłości, który dziś staramy się przyćmić, otaczając go zuchwałymi wieżowcami, zapowiedzią nowej Polski.

Mniej więcej rok później, w maju 2010 roku, budzę się w małej kamienicy na Pradze, we wschodniej części Warszawy. Przez miasto przepływa Wisła, a rzeka ta, której wody płyną nieprzerwanie z południa na północ przez środek stolicy, jest wspaniałym geograficznym punktem orientacyjnym. Zachodni brzeg zawsze był domem władzy politycznej i gospodarczej oraz reprezentującymi ją budynkami. Na wschód, po przeciwnej stronie rzeki, znajduje się druga twarz stolicy. Popularne dzielnice, które czasem stają się modnym azylem dla alternatywnych artystów i galerii. Jest to niekończące się pasmo bloków, opowiadające historię architektonicznej ewolucji miasta. Przyjemnością jest wędrówka po tych ulicach w poszukiwaniu dostojnych i wciąż aktualnych przykładów architektury funkcjonalno-modernistycznej lat 30. oraz fabryk z czerwonej cegły, córek dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej, w których dziś znajdują się restauracje, centra handlowe i ciekawe muzea, takie jak Muzeum Wódki czy Muzeum Neonów. Pomijam obszary skażone blokami z lat 60. i 70., a zwłaszcza te nowe gniazda fałszywego współczesnego dobrobytu. Wzniosłe budynki zbudowane w pośpiechu, aby odpowiedzieć na zachcianki nowej burżuazji, przybyłej z sąsiednich wiosek, by zrealizować marzenie o pracy w stolicy.

Tego samego ranka 2010 roku jadę przez Pragę, przekraczając Wisłę tramwajem do prawdziwego centrum miasta: na skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej. Tętnice miasta, które przecinają się na skrzyżowaniu ruchliwego ronda. Pod nim przebiega sieć przejść podziemnych, kierująca strumienie ludzi między autobusem, metrem, tramwajem i pobliską stacją kolejową. Przed wyjściem z domu niebo było niebieskie, lecz podczas jazdy tramwajem padał już deszcz. Kiedy wysiadłem na przystanku Krucza, ciepły wiatr zmiótł ponure chmury zapowiadając nadejście słońca. Kilkaset metrów dalej zszedłem do sieci podziemnych przejść.

Jestem głodny. Jeśli chcę coś zjeść, mogę wybrać między dwoma kultowymi przekąskami Polaków hot-dogiem i zapiekanką, jak dla mnie paskudną przeciętą na pół bułką, na której najpierw na chybił trafił kładzie się różne warzywa i wędliny, a następnie polewa ogromną ilością ketchupu. Wciąż jestem zdumiony za każdym razem, gdy widzę piękną niczym łabędź dziewczynę, ubraną w modne ubrania, która czując głód, postanawia z apetytem wgryźć się w długą zapiekankę. Bez brudzenia się i nie przejmując się bakteriami, które mogły osiedlić się na bułce, od wielu godzin czekającej na zjedzenie. Najwyraźniej wolę przekąskę w postaci parówki włożonej w odpowiednio wydrążoną bułkę. Sprzedawca na życzenie wlewa resztkę musztardy do otworu w bułce przed włożeniem do niej parówki. Płacę i idę w stronę podziemi, do zejścia na stację metra. Pada śnieg. Jest maj, ale z nieba lecą duże płatki śniegu. W ciągu godziny widziałem niebieskie niebo, deszcz, wiatr, a potem światło, które zapowiadało triumf słońca, z tym że było to jednak preludium do intensywnych opadów śniegu.

Klimat w Warszawie także jest niespokojny. Czytałem, że 93% powierzchni Polski znajduje się poniżej 300 metrów nad poziomem morza. Na przestrzeni setek kilometrów w dowolnym kierunku od stolicy nie ma niczego, co mogłoby ochronić ten teren, przed różnorakimi kaprysami pogody. Ta refleksja nadchodzi mnie, gdy stoję pod zadaszeniem u wejścia do podziemia i obserwuję wiosenny śnieg padający na mężczyznę stojącego na otwartym placu Metra Centrum, szaleńczo uderzającego dwoma patykami w bębny zrobione z oparć starych drewnianych krzeseł. Za nim znajduje się polityczny mural i schody, prowadzące do ogrodów otaczających Pałac Kultury.

Około 11 lat po tym szarym przebudzeniu w bloku na Ursusie, zwiedzam Zamek Ujazdowski. Jest to stara rezydencja królewska, przez stulecia pełniąca funkcję szpitala, w której od 1985 roku mieści się Centrum Sztuki Współczesnej. Jest to miejsce, do którego często wracam, przyciąga mnie ono od czasu, gdy mieszkałem najpierw na Bielanach, a później na Żoliborzu, po przeciwnej stronie miasta. Kiedy poczułem, że warszawskie kontrasty zaczynają mnie przytłaczać i dezorientować, przyszedłem tutaj, bo wydawało mi się, że tu znajdę swoje mentalne współrzędne. Spacerując po tych ogrodach, zwiedzając awangardowe wystawy czy buszując w muzealnej księgarni, uspokajałem lęki i na spokojnie porządkowałem wszystkie sprawy: kim jestem, gdzie jestem, czego chcę itd.

Dopiero dzisiaj wiem, że po bokach drogi dojazdowej stoją mówiące ławki. Białe, z wygrawerowanymi sentencjami w języku polskim i angielskim, takimi jak “The idea of revolution in an adolescent fantasy”, “Sometimes science advance faster than it should”, “Use what is dominant in a culture to change it quickly”. Ławki te początkowo były jedynie tymczasową instalacją artystyczną, obecnie są tam już na stałe. Ich autorką jest Jenny Holzer, amerykańska artystka „truistka”, nagrodzona na 44. Biennale w Wenecji.

Truista? To znaczy? „Truizm” oznacza stwierdzenie prawdziwe (truth), ale banalne, koncept „prawdziwy” w powszechnej świadomości , w związku z czym nie ma sensu go wypowiadać ani zapisywać. Jenny Holzer wzmacnia „prawdziwy banał”, przekształcając go w artystyczną ekspresję i w zapis rzeczy oczywistych, o których jednak musimy pamiętać w naszym życiu. Słowa, które łączy z wierszami wielkich autorów, w tym polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej. O sekretach tej sztuki opowiedziała mi moja przyjaciółka filozofka Zofia,  “filozofka-Zofia”, to też mimowolny truizm.

Idę do domu i zastanawiam się, co gdyby za pojęciem truizmu kryło się coś nieoczywistego, gdyby pomiędzy przecinkami banalnego zdroworozsądkowego zdania można było odnaleźć nowe, odkrywcze idee. Na przykład: jeśli pod powierzchownym kocem prawdziwego i banalnego wyrażenia jak „nigdy nie mów nigdy” – które często wymawiamy z przyzwyczajenia, bez namysłu, kończąc swoją wypowiedź – odkryjemy bezgraniczną, niezbadaną, sprzeczną autentyczność, która na nas czeka?

Siedzę na ławce. Zwykła drewniana ławka, która nie gra ani nie mówi. Wypowiadam na głos: „Nigdy nie mów nigdy, kto ma odwagę zostawić drzwi otwarte na to, co niespodziewane, tego życie nigdy nie przestanie zaskakiwać”. Stworzyłem mój własny truizm! Lecz od razu zadaję sobie pytanie: czy gdyby ktoś powiedział, że nigdy nie zamieszkam w Warszawie, a potem po 11 latach zorientował się, że jednak mieszka w Warszawie, czy zostałby uznany za „prawdziwe odzwierciedlenie” truizmu „nigdy nie mów nigdy”?

Autorka grafiki wyróżniającej: Witek Art

” Time of working is the time of travelling deep into yourself

http://annazuzannawitek.wixsite.com/witekart2017 
http://annazuzannawitek.wixsite.com/witekart 
https://www.facebook.com/WitekArt/ 

Millefoglie z truskawkami

0
Strawberry puff mille-feuille with strawberry. Fruity Dessert.

Składniki:

  • 3 opakowania ciasta francuskiego, okrągłego lub kwadratowego
  • 500 ml mleka 
  • 200 g cukru 
  • 5 żółtek 
  • 50 gr mąki typu 00
  • 10 gr skrobi ziemniaczanej lub kukurydzianej
  • Wanilia, starta skórka cytryny
  • 250 gr świeżej śmietany do ubicia
  • 150 gr świeżych truskawek

Przygotowanie:

Wyłóż ciasto do trzech oddzielnych blaszek i gęsto nakłuj widelcem, żeby równomiernie się wypiekło. Piecz w 150° C przez około 40 minut, kiedy ciasto się zarumieni wyjmij z piekarnika i zwiększ temperaturę do 200° C. Posyp ciasto cukrem pudrem i włóż z powrotem do piekarnika, piecz dopóki cukier się nie skarmelizuje. Następnie wyciągnij ciasto z piekarnika i odstaw do wystygnięcia.

W międzyczasie przygotuj krem: w rondelku wymieszaj żółtka z cukrem pudrem, i podgrzewaj, cały czas mieszając, dopóki krem nie zgęstnieje. Przełóż krem do pojemnika żaroodpornego i dokładnie przykryj folią spożywczą. Ostudź krem, najpierw do temperatury pokojowej, a następnie schłodź w lodówce. Ubij śmietanę z dwoma łyżeczkami cukru i wymieszaj delikatnie z kremem używając szpatułki, uważaj żeby krem się nie zważył. W ten sposób otrzymasz krem chantilly.

Wyłóż pierwszą warstwę ciasta francuskiego na talerz lub na tackę i, jeśli masz, nałóż okrągłą nasadką od tortownicy. Pomagając sobie szpatułką lub łyżką posmaruj ciasto kremem i połóż na wierzch drobno pokrojone truskawki. Całość przykryj kolejną warstwą ciasta, kremu i truskawek.

Na koniec połóż ostatnią warstwę ciasta, przykryj folią spożywczą i włóż do zamrażarki. Przed podaniem rozmrażaj przez kilka godzin w lodówce i udekoruj na wierzchu śmietaną i truskawkami.

Smacznego!

Włosi w Polsce przez wieki: Giovanni Battista Ghisleni

0
Portrait of Giovanni Battista Gisleni

Giovanni Battista Ghisleni lub Gisleni (Rzym 1600 – Rzym 3.05.1672). Urodzony w zamożnej rodzinie pochodzenia lombardzkiego, z której członków wyróżniają się Giuseppe Ghisleni, właściciel ziemski, Scipione Ghisleni, bogaty dziedzic oraz Leonardo Ghisleni, dziekan Collegio dei Medici. Dzięki dobrej pozycji ekonomicznej i społecznej swojego ojca, Giovanni Battista uzyskuje wykształcenie od najlepszych nauczycieli, od nauki pisania, przez gramatykę, retorykę, filozofię, aż do geometrii. Ostatecznie jednak postanawia zająć się architekturą, a zatem malarstwem i rzeźbą. Zdobywa także dobre przygotowanie muzyczne, jednocześnie poświęcając się w pełnym wymiarze czasu jako uczeń architektury, uczestnicząc w dużych projektach budowlanych papieża Pawła V, a następnie papieża Urbana VIII w Rzymie

Nie będąc jednak w stanie znaleźć żadnego zlecenia, postanawia rozpocząć długą podróż przez Włochy, aby dotrzeć do Wiednia w poszukiwaniu pracy. Tutaj robi wszystko, aby pracować na Dworze Cesarskim, ale widząc, że to niemożliwe traci nadzieję i postanawia opuścić Austrię. W 1629 r. osiada więc w Polsce. Przybywa do Warszawy, gdzie natychmiast znajduje zatrudnienie jako architekt na Dworze Królewskim. Później jednak, aby przetrwać, będzie musiał dostosować się do pełnienia innych funkcji, takich jak na przykład śpiewak, kompozytor, dyrektor teatru czy … scenograf. W Polsce, kraju tradycyjnie przychylnym przyjmowaniu zagranicznych artystów, takich jak szwajcarsko-włoski architekt Costante Tencalla, jest już aktywnych zbyt wielu architektów i mistrzów budownictwa, zwłaszcza z Lombardii; dlatego ​​aż do śmierci króla Zygmunta III Wazy w 1632 r. wszystkie projekty architektoniczne, które proponuje władcy, pozostają niezrealizowane. Na szczęście, po wyborze nowego króla Władysława IV Wazy, Ghisleni zostaje mianowany królewskim architektem. Przy okazji obchodów z okazji wstąpienia na tron ​​monarchy, ma za zadanie dbać o organizację uroczystości w Warszawie; później będzie mu powierzone zadanie zorganizowania zaślubin króla z Cecylią Renatą z Austrii. Od 1640 do 1643 roku zajmuje się dekoracją Sali Marmurowej Zamku Królewskiego w Warszawie, pomieszczenia, które zostanie jednak zmodyfikowane pod koniec XVIII wieku i które w XIX wieku całkowicie zniszczą Rosjanie.

Od 1643 r. przez następne trzy lata przebywa w Rzymie, aby załatwić pewne sprawy, które zostały zawieszone, ale w 1647 r. wraca do Warszawy, by zająć się pochówkiem syna Władysława IV, Zygmunta Kazimierza. Z tej okazji, ku wielkiemu zdziwieniu całego dworu, wymyśla on katafalk, który jest odzwierciedleniem rzymskiego smaku, przykryty czarnymi płachtami, wewnątrz kościoła całkowicie usłanego welonami i różnymi tkaninami. Później, przy okazji śmierci króla w 1648 r. jego twórcza wyobraźnia idzie jeszcze dalej. Tworzy jeszcze bardziej ponury aparat, z tkaninami pokolorowanymi na czarno i fioletowo oraz z charakterystycznymi strukturami teatralnymi. Następnie, na zewnątrz, na ogromnym placu przed kościołem, umieszcza katafalk otoczony obeliskami, pod wielkim łukiem, z wyrytymi szczególnymi epitafiami pogrzebowymi. Nad architrawem widoczne jest ciało, zdominowane przez strukturę w kształcie piramidy, składającą się z czaszek i dużego drewnianego krzyża na górze. Wraz z wstąpieniem na tron w 1648 roku Jana Kazimierza, brata Władysława IV, pozycja Ghisleniego na Dworze Królewskim jeszcze bardziej się umacnia. Jako królewski architekt nadal będzie odpowiedzialny za obchody zaślubin nowego króla z Ludwiką Marią Gonzaga de Nevers. Również przy tej okazji, podobnie jak przy poprzednich, zbierze wszystkie swoje projekty związane z przygotowaniami, w tomie poświęconym królowi.

W 1650 r. powraca do Rzymu, tym razem, aby uczestniczyć w Roku Świętym. Podczas pobytu w ojczyźnie ma możliwość dojrzeć artystycznie, ponieważ może czerpać nowe inspiracje z dzieł Giana Lorenzo Berniniego, Francesco Borrominiego, Pietro Berrettiniego z Cortony i wszystkich mistrzów, którzy są zawsze na bieżąco z nowymi stylami architektonicznymi. W swoim mieście jest oficjalnym architektem Korony Polskiej, dlatego może nawiązać bliskie stosunki zawodowe z najważniejszymi środowiskami artystycznymi miasta. W 1656 r. zostaje wybrany nauczycielem akademickim w San Luca i członkiem Accademia dei Virtuosi w Panteonie.

Po powrocie do Polski postanawia ograniczyć swoje stosunki z Dworem Królewskim przez pewien czas, aby zwiększyć swoją aktywność dzięki nowym zleceniom oferowanym przez znane osobistości, wielkie rodziny arystokratyczne i bogate zakony religijne. W ten sposób zaprojektował Kościół Karmelitów Bosych w Warszawie, którego autograficzne rysunki z planem, przekrojem i elewacją są teraz zachowane w Mediolanie, w Museo del Castello Sforzesco, w kolekcji Martinelli.

Między 1650 a 1654 w dużym parku w okolicach Warszawy, zbudowano według jego projektu Pałac Bogusława Leszczyńskiego, Skarbnika Korony, a w Krakowie wzniesiono ołtarz główny wewnątrz Katedry Wawelskiej dzięki fundacji biskupa Piotra Gembickiego. Wśród ostatnich prac Ghisleniego w Polsce należy wspomnieć o okazałym projekcie Galerii w Zamku Królewskim w Warszawie, zrealizowanym w latach 1665–1667. Wśród wielu innych jego dzieł należy wymienić jeszcze chociaż Kościół Trójcy Świętej w Warszawie z lat 1652-1655 i kościół benedyktyński w Płocku, dziś jednak oba zniszczone; i znowu kościół św. Piotra w Krakowie; ołtarz główny katedry w Chełmży; wiele różnych pomników pogrzebowych. W 1655 roku Ghisleni opublikował w Gdańsku swój artykuł „Descriptio Exequiarum Caroli Ferdinandi Principis Regii, Episcopi Plockii”.

Powraca do Rzymu w 1656 r., tym razem zdecydowany by pozostać tam na zawsze i cieszyć się spokojną starością, nie przyjmując żadnych zobowiązań do pracy. Początkowo mieszka w domach tymczasowych, ale w 1659 r. udaje mu się osiedlić, z żoną Mattią De Sanctis i ze swoim pasierbem Giovanni Bonaventurą, przy Via della Croce. Tak więc, zgodnie z planem, osiągając wiek sześćdziesięciu lat, w końcu zaczyna żyć w całkowitej harmonii ze sobą, swoją rodziną i otaczającym go środowiskiem, poświęcając się głównie kontemplacji swojego miasta charakteryzującego się jedynym w swoim rodzaju pięknem: od zabytków, przez zapierające dech w piersiach widoki, niezwykłe wschody słońca, aż po niezrównane zachody słońca, w międzyczasie projektując swój własny nagrobek, który – jak ustala – absolutnie musi znajdować się w Rzymie w kościele Santa Maria del Popolo. Umiera mając siedemdziesiąt dwa lata, szesnaście lat później, spokojnie, wśród swoich bliskich, pozostawiając dziwną, ręcznie napisaną broszurę, jako rodzaj „broszury instruktażowej”, która szczegółowo ilustruje każdy szczegół jego nagrobka, a także długie i alegoryczne epitafium. Ten dokument, niedawno odkryty i opublikowany w niewielkiej liczbie egzemplarzy w 2015 roku, jest wyjątkowym przypadkiem w historii. Wyrażenie „Neque hic vivus, neque illic mortuus” lub „Ani tu żywy, ani tam martwy”, wypisane na jego pomniku żałobnym oznaczałoby „Kiedy żyjesz, nie żyjesz, ponieważ żyjesz ze śmiercią, kiedy nie żyjesz, nie jesteś martwy, ponieważ czeka kolejne życie”.

Eklektyczny artysta Giovanni Battista Ghisleni, choć żył w Polsce w niespokojnym okresie, między ciągłymi wojnami a dewastacją, z pewnością odegrał ważną rolę jako mediator kulturowy. W tym kraju rozpowszechnił architektoniczny język późnego manieryzmu rzymskiego, nieco podobny do Carlo Maderno, aby następnie stosować się do czysto barokowego wyrazu. Do jego najważniejszych dzieł należą: klasztory, pałace, kościoły, ołtarze, katafalki w Warszawie, Krakowie, Płocku, Chełmży; Lwowie i Wilnie na Ukrainie; Berezi Kartuskiej na Białorusi i tak dalej. Jego głównymi współpracownikami byli: Giovanni Battista Falconi, tynkarz; Giovanni Francesco Rossi, rzeźbiarz, także rzymianin jak on, asystent Alessandro Algardi i Gian Lorenzo Bernini.

Źródła: Lione Pascoli, Vite de’ pittori, scultori, ed architetti moderni (1730-36), edizione critica dedicata a V. Martinelli, Perugia 1992. / Stanisław Mossakowski, Gli anni romani di Giovanni Battista Gisleni, Biuletyn Historii Sztuki 71.1-2 (2009): 35-56.

 

Polskie browarnictwo 

0

Kultura piwa jest zakorzeniona w całych Włoszech, Europie i na świecie. Niemniej jest to widoczne w Polsce, kraju znajdującym się na trzecim miejscu w Europie pod względem ilości spożywanego piwa. Wiele firm organizuje wycieczki po browarach rzemieślniczych, które przeżywają obecnie swoją drugą młodość.

Sztuka piwa w Polsce żyje w równowadze między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, ale jej dominującą ideą jest przywrócenie tradycji browarniczej, zdominowanej przez międzynarodowe koncerny. Jednym z najbardziej znanych piw jest niewątpliwie Tyskie, które posiada obecnie 20% polskiego rynku piwa – jest produkowane w Krakowie, w browarze kompanii piwowarskiej i jest jednym z niewielu piw, które mogą być eksportowane za granicę. Inne interesujące produkty to historyczny pilsner Tyskie Gronie oraz zupełnie nowy produkt Tyskie Książęce. Ten sam browar w Krakowie produkuje również Złote Pszeniczne o przyjemnym korzennym posmaku, Czerwony Lager o bursztynowym kolorze oraz Ciemne Łagodne, gorzkie i o niskiej zawartości alkoholu.

Z Pomorza, a dokładniej z miejscowości Bielkówko, pochodzi Koźlak, piwo rzemieślnicze  o zdecydowanym smaku produkowane przez Browar Amber. Ten sam browar znany jest również z piwa Żywe, niepasteryzowanego i niefiltrowanego o wyjątkowym smaku. Koniecznie trzeba też spróbować piwa Żywiec, produkowanego w mieście o tej samej nazwie, to jasny lager, lekko gorzki, ale z przyjemnymi, świeżymi nutami; dobry jest również Żywiec Porter o dolnej fermentacji, charakteryzujący się silnym i gorzkim charakterem.

W Poznaniu niewielka Brovaria wpadła na pomysł odtworzenia średniowiecznej tradycji piwowarskiej i produkowania piwa podobnego do tych belgijskich i niemieckich. W swoim asortymencie posiadają obecnie trzy rodzaje piw, wszystkie niepasteryzowane i niefiltrowane z nutami kwiatowymi, miodu i karmelu. Tą samą filozofię i tradycję znajdziemy w warszawskiej  pijalni piwa i restauracji BrowArmia, gdzie można skosztować różnego rodzaju piwa, również sezonowego jak na przykład Hefe-Weizen o smaku malinowym. W tym miejscu można również zauważyć tendencję do tworzenia smaków w stylu belgijskim, takich jak Abby Beer lub Blanche.

Polski rynek jest jednak nadal zdominowany przez duże browary, warto wspomnieć o warszawskim Van Pur, który prowadzi wieloletnią działalność, produkując najczęściej pite i eksportowane piwa takie jak Łomża, Brok, Śląskie i Karpackie.

Rigatoni z kiełbasą 'Nduja, pomidorkami i miętą

0
nfd

Składniki:

  • 500 g makaronu rigatoni
  • Oliwa z oliwek Extravergine
  • 1 ostra papryczka
  • 1 łyżeczka koncentratu pomidorowego
  • 400 g pomidorków koktajlowych
  • 1 mała cebula
  • 100 g kiełbasy Nduja 
  • 150 ml białego wytrawnego wina
  • 10 g mięty
  • starta skórka z połowy cytryny
  • 100 g startego parmezanu

Przygotowanie:

Zagotuj 3 litry wody. Na dużej patelni rozgrzej oliwę i wrzuć drobno pokrojoną papryczkę i cebulę. Jak tylko cebula się zarumieni, dodaj pomidorki koktajlowe i koncentrat pomidorowy, następnie podlej całość białym winem. Poczekaj aż wino odparuje i po około 5 minutach dodaj rozdrobnioną kiełbasę Nduja. Pod koniec gotowania dodaj startą skórkę z cytryny i drobno pokrojoną miętę. Wrzuć makaron do gotojuącej się, osolonej wody, odcedź jak będzie al dente i wymieszaj z sosem na patelni. Dopraw makaron startym parmezanem i podawaj gorący.

Smacznego!

Listy z Toskanii. Zadanie z malarstwa

0

Nasze oglądanie to doświadczanie momentów, próba oswojenia tych miejsc takimi, jakie je widzimy, przez pryzmat tego, kim jesteśmy. Jesteśmy turystami w obcym kraju. I chyba na nic więcej nas nie stać. 

Tutaj pytaniem, na jakie odpowiada czasownik jest mniej „co robi?” a bardziej „w jakim stanie się znajduje?”. Tutaj przede wszystkim chodzi o stany. Stan nieba, stan pól słoneczników czy ciszy nad basenem. Toskania przedziera się przez skórę bardzo subtelnie i bardzo zaraźliwie, pozostawiając swędzenie jak alergia albo miłość. Nasze aktywności przede wszystkim skupiają się na chłonięciu tego przyjemnego swędzenia. Każdym centymetrem skóry, każdym zmysłem. Bo to miejsce to prawdziwa uczta dla zmysłów. 

Pierwszego dnia zapisałem takie słowa: „To w krajobrazie tkwi siła Toskanii. W krajobrazie winnic, pól słoneczników i wzgórz zwieńczonych kamiennymi posiadłościami. Przede wszystkim zaś w krajobrazie nieba. Ogrom jego przestrzeni stwarza monumentalnym chmurom wielkie pole do popisu. W słońcu ich kształty przelewają się fantazyjnie, tworząc kompozycje, które nie zmieszczą się na żadnej pocztówce (I miał rozum! – zawołał Tadeusz z zapałem To państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem, / Błękitne, czyste: wszak to jak zamarzła woda; / Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?… cóż, Tadeusz guzik wiedział o włoskim niebie i po kilku dniach pobytu tutaj, to raczej Hrabiemu przyznałbym rację). Kontrasty wzmocnione szkłami okularów przeciwsłonecznych wydobywają głębię, która nie pozwala spuścić wzroku. 

Oczy zamykam dopiero, gdy od blasku zaczynają łzawić. Wtedy też docierają do mnie dźwięki. Choć nie – przede wszystkim dociera cisza, która stanowi główną dominantę tutejszego dźwiękowego krajobrazu. W tę ciszę powplatane jest cykanie cykad, skrzeczące krzyki dymówek albo melodyjny trel żołn (choć tu moja ptasia erudycja może nie domagać). Żaden z tych dźwięków nie rozbija jednak ciszy. Ta jest nadrzędna, jak ocean jest nadrzędny wobec fal.  Kiedy znów otwieram oczy, nad basenem jaskółka bierze ostry zakręt i znika za żywopłotem”.

Po pięciu dniach pobytu tutaj w zasadzie nic się nie zmienia. Toskania raczej coraz bardziej utwierdza nas w panującym tutaj status quo. Różnica między wczoraj a dziś polega na tym, że dzień po dniu darzy się to miejsce coraz większą sympatią. To taka wieś, tylko lepsza, dużo lepsza od wszelkich wyobrażeń wsi, jakie do tej pory gnieździły się w mojej do szpiku miejskiej głowie. Tu wszystko jest na swoim miejscu. Wzgórza, pola, gaje oliwne. Nigdy nie widziałem tak spójnego krajobrazu (choć w sumie mało widziałem). Ogrom przestrzeni sprawia, że słońce zapada we wzgórza, jak w morze – odlegle, a każdy element pomiędzy obserwatorem a horyzontem uzupełnia się w taki sposób, jak gdyby całość skomponowana była ręką florenckiego mistrza. Zresztą tu wszystko jest zadaniem z malarstwa. Jeśli da Vinci wymyślił tutaj sfumato, to dlatego, że ten efekt stosowany jest tutaj przez samą naturę do znudzenia (choć znudzenie to naprawdę słowo całkowicie nie na miejscu). I malarstwo jest tu o wiele bardziej uzasadnione niż fotografia. Za każdym razem, kiedy jesteśmy w jakimś miasteczku, za każdym razem, kiedy chcemy wyciągnąć aparat, samo spojrzenie na wyświetlacz odwodzi nas od tej myśli. Toskania nie mieści się w kadrze. Trzeba ją zapamiętywać. 

Jeszcze jedna uwaga. Cyprysy. W wyobraźni zagnieździły się raczej jako krzewy ozdobne i kiedy patrzy się na nie z widokowego tarasu, tak też wyglądają. Zgrabne, drobne paliki, które swoją zielenią odcinają się od reszty krajobrazu. Tymczasem w rzeczywistości są to solidne drzewa sięgające od kilku do kilkunastu metrów. Widzi się to dopiero z bliska. Oddalenie i ogrom tego miejsca pożera ich faktyczną wielkość. I tak jest ze wszystkim – polami, miastami, nami. 

My oddajemy się tutaj ciszy. Chciałbym, żeby przeniknęła nas na wskroś. Ja już się w tym miejscu zakochałem i cieszę się niezmiernie, że jeszcze dalej do końca niż bliżej. Napiszę w poniedziałek, będziemy po wyścigach toczenia beczek. 

Peregrynacje: Perugia, Montichiello, Pietrasanta

Co jest potrzebne do zachwycania się Toskanią? Po tygodniu pobytu tutaj powiem, że wystarczy krzesło na tarasie i poranna kawa. Niemniej, poza bardzo biernymi zachwytami, ograniczającymi się do bycia tutaj, o których pisałem ostatnio jest jeszcze cała masa aktywności, w postaci kolejnych miast i miasteczek okolicy. 

Poniżej przegląd kilku wybranych:

PERUGIA

Wiem, wiem, to już Umbria, ale mieliśmy tam bardzo niedaleko. Zaczynam od Perugii, bo ona jako jedyna stanowi doświadczenie in minus, które jednak dało dużo do myślenia nad tym, jak zwiedzamy i po co to w ogóle robimy. Chcieliśmy pojechać do Asyżu, ale przez pogodę i korki zawinęliśmy do Perugii. Co prawda Perugia majaczyła gdzieś w naszych planach wypadowych, ale summa summarum dojechaliśmy tam całkowicie nieprzygotowani. W związku z tym całe miasto było jednym wielkim konglomeratem starych budynków, które dla nas pozostawały nieme. Mogliśmy tylko oglądać je na zasadzie: ładne-nieładne. A że miasto (tu mam oczywiście na myśli tylko stare miasto, co samo w sobie pokazuje, jak ograniczona jest nasza percepcja i oczekiwania względem odwiedzanych miejsc) jest dość monumentalne i piętrzyło się nad nami dostojnie i obojętnie, czuliśmy się nieswojo. Dodatkowo trafiliśmy na siestę, więc milczenie Perugii jeszcze bardziej dało nam w kość. 

Dało nam to jednak do myślenia i postanowiliśmy do kolejnych wycieczek przygotowywać się możliwie rzetelnie – na ile przewodniki i kiepski internet pozwalają. Przed każdym wyjazdem czytaliśmy więc, co warto zobaczyć, co powinniśmy wiedzieć itd. I tu zagadka. Co zmieniło się w odbiorze miast, kiedy o nich poczytaliśmy? Absolutnie nic. Dalej były nieme, choć teraz wiedzieliśmy, że kolumna z lwem oznacza Medyceuszy, a czarno-biała fasada kościoła jest charakterystyczna dla miast florenckich, czyli też sprzymierzonych z Medyceuszami. I nie ma to znaczenia. To znaczy fajnie wiedzieć, ale bez języka i bez zanurzenia się w kontekście miejsca same informacje ciągle pozostają tylko obiektem estetycznego oglądu. Jeśli nas na niego stać. 

MONTICHIELLO

To takie miasteczko, które stało się dla nas obojga przyczynkiem do całkowitego zachwytu. Z całkowitego przypadku. Miasteczko niewielkie, prawie całkowicie opustoszałe (znów trafiliśmy na siestę) – działał jeden bar, a przed tawerną, która była sercem tego miejsca siedziało tylko trzech starszych panów. Dopiero, gdy dotarliśmy do placu pomiędzy kościołem i teatrem, który chyba robił za centrum, wpadliśmy w wir życia. Dzieciaki kopały piłkę, dziewczyny czaiły się za murkami spoglądając na chłopców, matki pilnowały swoich grających w piłkę dzieci i świergotały po włosku. To był kawałek życia, jaki nie pasuje do żadnego turystycznego przewodnika, a jednak najbardziej oddaje charakter Montichiello. Samo miasteczko było zresztą bardzo kompaktowe. Niewielkie, warowne, o murach z ciężkiego, żółtego piaskowca bez większych ingerencji nadawałoby się za plan do historycznego filmu. 

Kiedy siedliśmy w jedynym otwartym barze z widokowym ogródkiem, stało się to, co chyba sprawiło, że Montichiello zapadło w pamięć najbardziej. Nad wzgórzami naprzeciw nas chmury rozpruły się w kilku miejscach i trzy potężne filary wody połączyły niebo i ziemię. Przestrzeń dawała nam wspaniały widok na goniące się ulewy. Błyskawice waliły jedna za drugą i nie sposób było się doliczyć, jak daleko jest która burza. Domy na pobliskich wzgórzach powoli rozmywały się w szarości, a my próbowaliśmy ustrzelić którąś z błyskawic na zdjęciu. Nie wiem, czy wtedy zaczęła działać kawa, czy może po prostu to, co działo się przed nami było tak ekscytujące, że senność, która wlokła się za mną cały dzień nagle gdzieś wyparowała. Do tego, kiedy przed nami kolosy chmur stąpały na swoich spuchniętych od deszczu nogach, odrobinę po prawej, za wieżami Pienzy słońce postanowiło zajść spektakularnie i rubinowo. Połączenie, którego nie dają żadne narkotyki. 

Burze to coś, czego nie spodziewaliśmy się tutaj zastać i coś, co jednocześnie stało się dla nas wyznacznikiem tutejszych wycieczek. Innymi słowy – miasteczko w Toskanii bez deszczu to anomalia. 

PIETRASANTA

To miasto jest kwintesencją przytulności. Światowa stolica rzeźby, gdzie mieszkają mistrzowie dzisiejszych czasów. Miasto galerii i miasto galeria. W nim zakochaliśmy się oboje. Mieliśmy taki plan, żeby spotkać Botero, tego od grubych ludzi, który stał się wizytówką miasta. Okazało się jednak, że Pietrasanta jest odrobinę większa niż zakładaliśmy i odrobinę bardziej przeludniona. Nie odbierało jej to jednak nic z przytulności ani piękna. Samego Botero więc nie spotkaliśmy, za to znaleźliśmy kościółek, w którym namalował freski (piekło i raj), no i galerię z jego pracami. Każda galeria to inny artysta, inny styl. Od rzeźb i obrazów, po instalacje robione ze strzykawek. Cudo goniło cudo, oczy cieszyły się, produkcja śliny wzmagała jak przed wystawą sklepu z czekoladowymi pralinami. To jeden ze sposobów, w jaki powinna na człowieka oddziaływać sztuka. Przy okazji mogliśmy też zobaczyć, jak wyglądają galerie z prawdziwego zdarzenia. Wszystko tam było estetyczne – do wielkich głów eksponowanych na rynku, przez parę młodą robiącą sobie zdjęcia na schodach , aż po filiżankę po kawie, pozostawioną na seledynowym stoliku. Pietrasantę opuszczaliśmy z poczuciem całkowitego niedosytu, żegnani przez place pełne bloków białego marmuru z nadzieją, że jeszcze wrócimy. 

Autorka zdjęć: Kamila Radwan-Świstak

Jak bardzo zaprzeszły jest czas przeszły? 

0

Pytanie na pierwszy rzut oka może dziwne, czy nawet śmieszne, ale jak się chwilę nad nim zastanowić, ma swój sens. No w końcu język polski znakomicie sobie radzi bez czasu zaprzeszłego, nie zawsze jest więc dla nas łatwe jego użycie w języku obcym. Wiadomo, że najtrudniej jest zastosować konstrukcje gramatyczne lub wyrażenia, które nie istnieją w naszym ojczystym języku, nie mamy odpowiednika w języku polskim więc budując zdanie w obcym…po prostu ich nie stosujemy. Przekładamy w głowie zdania, które tworzymy po polsku i jeśli niektórych konstrukcji brakuje zapominamy, że można ich użyć albo też traktujemy je jako coś trudnego i nie do końca zrozumiałego. Wbrew pozorom włoski czas zaprzeszły trapassato prossimo aż tak skomplikowany nie jest. Tworzy się go jak wszystkie czasy złożone poprzez kombinację czasownika posiłkowego z participio passato. W tym przypadku czasownik posiłkowy odmieniamy w imperfetto np:

(lui) aveva fatto – zrobił

(noi) eravamo andati – pojechaliśmy 

W tłumaczeniu na język polski brzmi tak samo jak passato prossimo. 

 No to, kiedy go użyć?

  1. Zastosowanie w zdaniach czasowych

Jest to najczęściej omawiane w podręcznikach użycie trapassato prossimo. Kiedy opowiadamy coś w przeszłości i w pewnym momencie orientujemy się, że chcemy przytoczyć jakiś fakt, który miał miejsce wcześniej niż inne wymienione już przez nas czynności, wtedy idealnie pasuje trapassato prossimo:

a) Ho mangiato un panino che aveva preparato mia madre. Zjadłam kanapkę, którą przygotowała moja mama.

b)   Ho letto un libro che mi aveva regalato la mia amica. Przeczytałam książkę, którą dała mi w prezencie moja przyjaciółka.

W obu przypadkach czynność wykonana w drugiej części – przygotowała moja mama i dała w prezencie moja przyjaciółka – musiała nastąpić wcześniej. Wystarczyłoby odwrócić kolejność w zdaniu i ułożyć je chronologicznie, a użycie trapassato prossimo nie byłoby konieczne. Mielibyśmy wtedy:

a) Mia madre ha preparato un panino che ho mangiato. Moja mama przygotowała kanapkę, którą zjadłam.

b) La mia amica mi ha regalato un libro che ho letto. Moja przyjaciółka dała mi w prezencie książkę, którą przeczytałam. 

Oczywiście można tak powiedzieć i sobie uprościć życie, ale język ma być przede wszystkim praktyczny; wyrażać to, co mamy na myśli. No właśnie, a nasze myśli często są niepoukładane i ten czas pomaga nam doprecyzować, co i kiedy się wydarzyło. Porównajmy te dwa zdania:

a) Quando sono arrivato al cinema il film è cominciato. Kiedy przyjechałem film się zaczął.

b) Quando sono arrivato il film era cominciato. 

Kiedy przyjechałem film…no właśnie, jak to wyrazić po polsku? film już trwał? Chyba inaczej nie da się tego powiedzieć. A czasem jest nawet trudno znaleźć zgrabne tłumaczenie tego zdania lub jesteśmy zmuszeni dodać jakieś słowo sugerujące, że było to wcześniej np.

Quando sono arrivato i genitori erano già partiti. Kiedy przyjechałem rodzice wyjechali…wcześniej??? Nie brzmi to najlepiej. Prawdopodobnie powiedzielibyśmy jednak: Kiedy przyjechałem rodziców już nie było. W tym miejscu konieczne jest podkreślenie, że użycie jednego czy drugiego czasu nie jest kwestią ocenną mówiącego, jak czasem myślą studenci: na zasadzie coś wydarzyło się dużo wcześniej to użyję czasu zaprzeszłego. Absolutnie nie! Jeśli zdarzenia są ułożone w porządku chronologicznym nie ma znaczenia, że coś było bardzo dawno i tak:

a) Ha lavorato 20 anni in banca e poi ha deciso di cambiare tutto ed ha trovato un nuovo lavoro. Pracował 20 lat w banku a potem zdecydował wszystko zmienić i znalazł nową pracę.

To, że pracował w banku 20 lat temu, czyli dawno, nie ma znaczenia. Tak samo by brzmiało to zdanie, gdyby pracował 2 lata temu, chyba że znowu odwrócimy kolejność i powiemy:

b) Ha deciso di cambiare tutto ed ha trovato un nuovo lavoro dopo che aveva lavorato 20 anni in banca. Zdecydował wszystko zmienić i znalazł nową pracę a przedtem 20 lat pracował w banku.

Przy tej drugiej opcji znacznie bardziej naturalne byłoby użycie rzeczownika po pracy. (dopo il lavoro). Warto o tym pamiętać i korzystać z trapassato prossimo, które nie istnieje w języku polskim.

2. Wyrażenie wyjątkowości

Okazuje się, że wcale nie zdania czasowe są najczęstszym zastosowaniem trapassato prossimo, które bardzo często stosuje się, żeby podkreślić niezwykłość zdarzenia np.

a) Non avevo mai fatto una cosa del genere! Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem!

b) Non eravamo mai stati in un posto così bello! Nigdy nie byliśmy w tak pięknym miejscu!

W tych zdaniach nie ma sekwencji zdarzeń, których chronologia została zaburzona…w ogóle nie ma kilku zdarzeń…zwyczajnie jest jedno zdanie, ale dzięki użyciu trapassato prossimo podkreślamy, że jest to coś wyjątkowego, co nigdy wcześniej nam się nie przytrafiło.

Non ci avevo mai pensato! Kompletnie nigdy bym o tym nie pomyślał/a!

I znowu w języku polskim, żeby oddać znaczenie musimy coś dodać lub nawet przetłumaczyć w trybie warunkowym: “nie pomyślałabym”. Ciekawostką jest, że w niektórych włoskich regionach trapassato używa się w miejsce passato prossimo, w stylu:

a) Avevo comprato le scarpe. Kupiłem/am buty.

Może buty były wyjątkowe, ale samo zdanie jest zwykłym zdaniem, które powinno być w passato prossimo, ale tak się mówi. Pamiętajmy jednak, że jest to forma wyłącznie dialektalna i nie do końca poprawna. 

W każdym razie używajmy trapassato nie tylko dlatego, że pozwala nam w łatwy sposób pokazać właściwą chronologię, ale także po to, żeby pokazać wyjątkowość zdarzenia, coś czego nie możemy zrobić w języku polskim jedynie za pomocą zmiany czasu.

Pierwszy raz w Polsce

0

Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Polski, 7 listopada 2008 roku, nie przypuszczałem, że cztery dni później znajdę się na Rynku w Krakowie, śpiewając hymn narodowy wśród tysięcy Polaków. Starym autem, chyba BMW, prowadzonym przez Barbarę, która wykłada architekturę na Akademii Sztuk Pięknych, przyjechałem z lotniska do centrum. Dwa miesiące wcześniej gościłem Barbarę w Wenecji, a teraz ona gościła mnie przy Starowiślnej 28. Ciężkie żelazne drzwi wychodziły na ruchliwą ulicę, następnie szło się przez korytarz na podwórko, naprzeciw były drzwi wejściowe do tej części budynku, w której znajduje się mieszkanie Barbary. Schody ciemne i zniszczone, w korytarzu rowery solidnie przypięte kłódkami. Mieszkanie było dość przestronne o układzie podobnym do wagonu kolejowego: korytarz z pokojami po prawej stronie i ścianą po lewej. Pierwsze pomieszczenie to pokój dzienny z aneksem kuchennym, drugie to gabinet, a trzecie – sypialnia. Prosto w głębi korytarza znajdowała się mała łazienka z krótką wanną, w której trzeba podkurczyć kolana. Ciepła woda z bojlera regulowanego zaworami. Czas zostawić walizkę w gabinecie zamienionym na pokój gościnny, z ładnym szerokim materacem na podłodze i udać się w drogę na odkrycie Krakowa. Wychodząc przez drzwi skręcamy w prawo i idziemy wzdłuż Starowiślnej, do przejścia przez pierścień zieleni wokół murów, zadbanego i czystego ogrodu publicznego. Z czasem przekonałem się, z jaką miłością co roku przemalowują ławki i ogrodzenia podjazdów. Idąc ze Starowiślnej wchodzę na piękny, mały, prostokątny skwer. „To jest Mały Rynek, tu regularnie organizowane są targi” – mówi Barbara, krocząc szybko po szerokich kamieniach ulicy, która prowadzi nas na Rynek.

„Ten duży kościół po prawej stronie to Kościół Mariacki, przed nami Sukiennice, a tam po lewej zaczyna się ulica Grodzka, która prowadzi do Włoskiego Instytutu Kultury”, opowiada dalej Barbara, która nie oczekuje ode mnie żadnej odpowiedzi ani reakcji, rozumie, że mój umysł jest zajęty przetwarzaniem tego, co widzę i czuję. Tak kontynuujemy nasz spacer po Rynku. W pewnym momencie skręcamy w lewo. „Chodźmy się rozgrzać”, mówi, zabierając mnie do kawiarni Nowa Prowincja. Siedzimy i rozmawiamy przez co najmniej godzinę, pijąc grzane wino. Długi stół dzielimy z czterema dziewczynami w wieku studenckim, pijącymi gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Czas przyjemnie mija. Wracamy na Rynek, idziemy na kolację do eleganckiej Restauracji Szara, Barbara jest przyjaciółką właściciela, który, aby pokazać swoją miłość do Włoch, od razu oferuje nam dwa kieliszki prosecco. Kolacja jest doskonała, odkrywam pierogi, a potem pieczonego łososia. Barbara jest osobą wyjątkową, głodną kultury i piękna, bardzo szczupłą, je tylko warzywa i to w minimalnej ilości, słucha Anny Marii Jopek i codziennie pływa. W Wenecji była bohaterką ratowników. Na wieczornym zamknięciu plaży czekali na nią przy tamie Des Bains. Zdążyli już się przyzwyczaić, że cudzoziemka, która świetnie mówi po włosku i rozumie dialekt wenecki, przychodzi nad brzeg codziennie o tej samej porze po godzinnej kąpieli wzdłuż szczotek wałów przeciwpowodziowych, które ciągną się od brzegu do morza. Po kilku tygodniach czekali na nią tam z butelką wina. Ratownicy opowiedzieli kilka anegdot, które wydarzyły się w zaciszu plaży Lido di Venezia, a ona zabawiała ich mówiąc o architekturze, malarstwie i muzyce. Kiedy wróciła do domu, skończyłem już kolację i nauczyłem się o nią nie martwić. Przygotowywanie dla niej posiłku było równoznaczne ze smutkiem i rozczarowaniem, ponieważ nie jadła prawie nic, a przede wszystkim nie jadła niczego, czego nie przygotowała sama. Potrafiła mieć specyficzne codzienne potrzeby nawet wśród nielicznych pokarmów, które spożywała. Ale kieliszek wina zawsze był w porządku.

W następnych dniach zapoznała mnie z innymi lokalami, do których przez lata wracałem w różnym towarzystwie, między innymi Camelot z jego wspaniałymi ciastami i meblami w dziwnych kombinacjach. Alchemia na Kazimierzu, zawsze zatłoczona ludźmi z każdego zakątka świata, której wnętrze spowite jest półcieniem od światła świec, a zapach dymu wsiąka beznadziejnie w to, co masz na sobie. Stalowe Magnolie to miejsce, które bardzo kochałem. Mowa tu o dawnym pubie przy ul. Świętego Jana. Jakiś czas po jego zamknięciu otwarto go ponownie przy ul. Szpitalnej, ale jego atmosfera była już inna. W starym pubie Stalowe Magnolie wchodziło się do hali, w której tłoczyła się masa ludzi, należało wspiąć się po kilku stopniach by znaleźć się pośród zużytych stołów i krzeseł, a w głębi była mała scena, na której występowały lokalne zespoły i kilku zagranicznych gości, którzy nie wiadomo skąd się tam wzięli. To właśnie dzięki kilku wieczorom w Stalowej poznałem piosenki grupy Republika, grane przez żywiołowe zespoły coverowe. Po prawej stronie była szczelina, która prowadziła do bardziej podejrzanego pomieszczenia zdominowanego przez długą ladę baru, zza której obsługiwały młode, nierzadko piękne dziewczyny. W rogu sali znajdowały się niewielkie drzwi, które prowadziły do małego korytarza, w którym były łazienki, ale idąc dalej, można było trafić do dużo bardziej dwuznacznego miejsca. Miało się wrażenie, że wchodzi się do czegoś w rodzaju prywatnych, kameralnych pokoi z łóżkami z baldachimem, których bywalcy nie mieli żadnych zahamowań.

I to właśnie tam, zaraz obok starego pubu Stalowego Magnolie, w tych pierwszych dniach mojego polskiego życia doznałem niezwykłych emocji podczas spotkania tête-à-tête z Damą z Łasiczką. W listopadzie 2008 roku Muzeum Czartoryskich było prawdziwą skarbnicą dzieł, pogrążoną w sennej atmosferze, słyszałem jednak, że dziś, po dziesięciu latach renowacji wygląda zupełnie inaczej. Wciąż pamiętam to dziwne uczucie: gdy kupowałem bilet od korpulentnej kasjerki w średnim wieku, czułem się jakbym wchodził do klubu bilardowego czy czegoś takiego. Chodząc po pokojach tego budynku w całkowitej samotności, zdałem sobie sprawę, że nieświadomie starałem się robić jak najmniej hałasu. Chodziłem po starym parkiecie, balansując ciężarem tak, by nie skrzypiał i nie przeszkadzał już z lekka przysypiającym pracownikom muzeum. Nagle znalazłem się przed arcydziełem Leonarda, byłem tylko ja i on, nie dzieliła nas żadna bariera. Prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju przeżycie, jakże różne od tego kulturowego fast foodu, którego można doświadczyć w Luwrze przed Moną Lisą.

Z tej pierwszej krakowskiej wizyty pamiętam też aperitif w Domu Norymberskim, który był kulturowym bliźniakiem Domu Krakowskiego w Norymberdze. Być może właśnie dzięki stypendium w pięknym bawarskim mieście – znanym z Albrechta Dürera i z uprzywilejowanej sceny parady narodowosocjalistycznej – moja przygoda z Polską mogła się narodzić. W tych dniach w Krakowie spotkałem się z moim przyjacielem, dziennikarzem Radia Kraków oraz kilkoma przyjaciół, poznanych podczas Stypendium Norymberskiego, poświęconego niemieckiemu pisarzowi Hermannowi Kestenowi, i właśnie z nimi, wieczorem 11 listopada, cztery dni po wylądowaniu w Krakowie, znalazłem się na Rynku, śpiewając Marsza Dąbrowskiego. Nie rozumiałem wtedy jeszcze co oznaczają słowa refrenu polskiego hymnu „Z ziemi Włoskiej do Polski”, jednak nieświadomie utkwiły mi w pamięci.

 

 

 

Dante Alighieri vs Alessandro Manzoni

0

To, że Dante Alighieri (1265-1321) jest ojcem języka włoskiego, mogłoby się wydawać oczywistym i bezspornym faktem; a jednak, możliwe że właśnie z winy ponadprzeciętnej jakości i oryginalności jego twórczości literackiej jego przewaga nad innymi twórcami często nie była odpowiednio doceniana. Tak naprawdę już od czasów Franciszka Petrarki (1304-1374) zaczęło być widoczne bardzo negatywne i krytyczne nastawienie w stosunku do Dantego. Charakteryzowało się ono udawanym brakiem zainteresowania i zaniżaniem znaczenia pisarza aż do takiego stopnia, że Petrarka, twórca „Sonetów do Laury” (wł. „Canzoniere”), dopuścił się zaprzeczenia czytania kiedykolwiek jego poezji, choć jasny i oczywisty jest wpływ języka Dantego zarówno na „Sonety do Laury”, jak i jeszcze wyraźniej na późniejsze „Triumfy” (wł. „Trionfi”).

Podobnego rodzaju zaniżenie wartości największego poety-wieszcza, jakim był Dante, miało miejsce na polu językowym. A to za sprawą Alessandra Manzoniego (1785-1873), który celowo prowadził poufne dyskusje z Ruggero Bonghim, XIX-wiecznym politykiem i pisarzem włoskim, w czasach powstania słynnego sprawozdania dla ministerstwa edukacji państwowej nowopowstałego Królestwa Włoch zatytułowanego „O jedności języka i sposobach jego rozpowszechnienia”. W swoich polemikach wyniośle tłumaczył on powód braku jakiejkolwiek wzmianki do słynnego łacińskiego traktatu Dantego z początku XIV wieku pt. „O języku pospolitym” (łac. „De vulgari eloquentia”), poruszającego zagadnienia języka. Głosił, że w tekście Dantego „nie ma ani trochę mowy o języku włoskim”. Dla Manzoniego wspomniany „język włoski” miał być czymś narodowym, podczas gdy Dante nie miał zapewne na myśli „języka ojczystego”, a zwyczajnie próbę podkreślenia wartości wszystkich znanych języków narodowych, nie tylko łaciny. Zdaniem Manzoniego, autora „Narzeczonych” (wł. „Promessi Sposi”), żaden zdroworozsądkowy człowiek nie uznałby nigdy za „narodowy” języka opisanego przez Dantego. Co więcej w jego opinii wyżej wymieniony traktat – „O języku pospolitym” – nie zawiera zupełnie nic ani na temat języka włoskiego, ani języka obcego. Wszystko to  podsumowuje on stwierdzeniem, że jeżeli ktokolwiek myśli inaczej, to tylko dlatego, że tego traktatu zwyczajnie nigdy nie przeczytał.

Istotnie, oczywiste jest, że w czasach Dantego nie mogłyby zaistnieć przesłanki do powstania języka ojczystego – jeżeli weźmiemy pod uwagę podział terytorium na wiele wrogo nastawionych do siebie państewek. Dante był w pełni świadomy tego faktu i może właśnie z tego powodu ograniczył się do zmierzenia się z problemem nie wprost. Posługując się bezpośrednim schematem wnioskowania, dał w gruncie rzeczy do zrozumienia, że jeżeli najbardziej cenionym językiem narodowym był ten użyty w jego „Boskiej komedii”, a on z kolei pochodził z Florencji, to oczywistym wnioskiem, jaki się nasuwał, było, że najwspanialszy język to właśnie ten florencki. Przekonanie, którego – jak później się okaże – nabrał i które potwierdził sam Manzoni, decydując się na ponowne zredagowanie swojej książki, kiedy prał ubrania właśnie we florenckiej rzece Arno.

źródło grafiki: https://www.nicolaporro.it/la-sinistra-arruola-dante-e-manzoni-contro-il-populismo/

Włosi w Polsce na przestrzeni wieków: Adeleide Ristori

0
????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????

ADELAIDE RISTORI (Cividale del Friuli, 29.1.1822 – Rzym 9.10.1906). Włoska aktorka teatralna. Urodzona w Cividale del Friuli, podczas gdy jej rodzice Antonio Ristori i Maria Maddalena Pomatell, skromni aktorzy, występowali w przedstawieniu w trakcie tournée z trupą Antonio Cavicchi. W tym samym mieście, 31 stycznia została ochrzczona w kościele San Silvestro, imionami Adelajda Teresa Gaetana Ristori.

Jako aktorka tragiczna, w wieku zaledwie czternastu lat dołączyła do trupy Compagnia di Moncalvo, gdzie zadebiutowała w sztuce „Francesca da Rimini” Silvio Pellico, a wkrótce potem została zwerbowana przez trupę Reale Sarda z Turynu. Wychowana w artystycznej rodzinie, była krewną słynnych aktorów Francesco Augusto Bon, Luigiego Bellottiego Bon i Laury Bon. Znając doskonale języki angielski i francuski, wkrótce zaczęła pracować za granicą.

Była zdecydowaną zwolenniczką zjednoczenia Włoch i popierała króla Vittorio Emanuele II, a w pewnym momencie swojej kariery artystycznej zaczęła publicznie wyrażać swoje uczucia patriotyczne na scenach teatrów, w których występowała. Głosiła hasła przychylne Odrodzeniu, wprawdzie na ziemi włoskiej, ale nadal pod panowaniem Habsburgów i Burbonów, tak więc regularnie zdarzało się, że jej występy były przerywane przez policję.

W 1847 r. poślubiła markiza Giuliano Capranica del Grillo, z którym miała czworo dzieci. To małżeństwo wywołało wielki skandal wśród ludzi, ponieważ była aktorką, a ówcześnie aktorzy powszechnie uważani byli za margines społeczeństwa, osoby niegodne szacunku, które po śmierci powinny zostać pochowane na ziemi zdekonsekrowanej. Dzięki małżeństwu Adelajda mieszkała w okazałym pałacu Capranica del Grillo w Rzymie, a jej trupa Tommaso Zocchi mogła pochwalić się bogactwem, wystarczającym by pozwolić sobie na luksusowy wagon kolejowy do podróżowania po Europie.  Mając nieco ponad trzydzieści lat jest już bogata i sławna.

W 1855 r. odbyła szczęśliwe tournée po Paryżu, w czasie trwania Wystawy Międzynarodowej.  W stolicy Francji, Ristori zatriumfowała w sztuce „Mirra” Vittoria Alfieriego. Krytycy i opinia publiczna uważają ją za największą aktorkę tragiczną wszechczasów i wolą ją od Elisabeth-Rachel Félix, która do tej pory była ich narodową chwałą. W tym samym mieście miała okazję poznać takie osobistości jak Alexandre Dumas, Alphonse de Lamartine, George Sand, koronowane głowy Europy, a także całe to uprzywilejowane społeczeństwo, które zazwyczaj chodzi do teatru tylko po to, by się pokazać. W 1866 r. Ristori po raz pierwszy pokonała ocean, by wystąpić w teatrach Stanów Zjednoczonych, gdzie właśnie zakończyła się wojna secesyjna.

Z czasem, coraz częściej w duchu odkrywcy zaczęła stawać w obliczu bardzo długich i niebezpiecznych podróży drogą morską i lądową. Najbardziej niesamowitą trasą, którą odbyła, była „Giro del Mondo”, która rozpoczęła się 9 maja 1874 roku i zabrała ją do Ameryki Południowej, pokonując pułapki Cieśniny Magellana, aż do Australii, gdzie musiała uporać się z okropnymi wiatrami tych rejonów. Postanowiła bowiem wystąpić we wszystkich tych miastach, które nigdy nie były odwiedzane przez włoskie teatry dramatyczne. Po około dwóch latach 13 stycznia 1876 roku wróciła do Rzymu, przez Ocean Indyjski i Morze Czerwone pośród niebezpieczeństw wojen toczących się na tych terenach.

Ristori, pomimo tych wszystkich podróży i obowiązków, jako kobiecie udaje się okazać miłość mężowi i dzieciom, zalewając ich niemal chorobliwym ciepłem; okazuje szczególny szacunek rodzicom, jednocześnie utrzymując ich finansowo; potrafi okazać również miłość swoim braciom i siostrom, choć czasem, nie jest w stanie ukryć swojego słynnego wybuchowego charakteru.

We Włoszech była wysoko oceniana przez publiczność i generalnie chwalona przez współczesnych sobie. Za swój patriotyzm została nawet uznana przez Camillo Benso Conte di Cavour, który napisał do niej: „Proszę wykorzystać swój autorytet dla dobra naszej ojczyzny, a ja będę w Pani cenił nie tylko najlepszą artystkę w Europie, ale naszego najskuteczniejszego partnera w negocjacjach dyplomatycznych”.

Od 1855 do 1885 r., przez trzydzieści długich lat, stale występowała za granicą: we Francji, Niemczech, Belgii, Austrii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii, Holandii, Szwecji, Rosji, Polsce, Portugalii, Egipcie, Grecji, Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Argentynie, Urugwaju, Chile, Peru, Meksyku, Australii, Nowej Zelandii. Po sukcesie w Berlinie, Ristori przybyła do Polski i występowała od 31 października do 3 listopada 1856 roku w teatrze we Wrocławiu. Jak zawsze, także i tutaj nawiązała współpracę z mediolańskim dramaturgiem Napoleonem Giotti, pseudonim Carlo Jouhaud, pracującym w Teatro del Cocomero we Florencji, który w swoich dramatach nieustannie wyraża bardzo żarliwe uczucia patriotyczne językiem tak elokwentnym, że potrafi przeniknąć do serca ludu. Był on także autorem opracowania na temat polskiego poety Adama Mickiewicza oraz zwolennikiem Giovanniego Battisty Niccoliniego.

W Warszawie, w Teatrze Narodowym – działającym w Polsce już w XVIII wieku, od czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – gości wraz z całą swoją trupą w okresie od 4 do 14 listopada 1856 roku. Z tej okazji wystawia długo oczekiwaną komedię Carlo Goldoniego zatytułowaną „La Locandiera” w jej oryginalnej pełnej wersji, przetłumaczoną z języka niemieckiego na polski przez Borysa Halperta, zaprezentowaną już dwadzieścia lat wcześniej w Polsce, w 1836 roku z tytułem „Mirandolina”. Następnym wykonawcą tego dzieła w Warszawie była, czterdzieści lat później w 1896 roku, wielka Eleonora Duse. W obu przypadkach tekst sztuki został opublikowany. Po Warszawie, sztuka „La Locandiera” zostaje wystawiona na scenie w Krakowie, osiągając równie wielki sukces. Adelaide Ristori opowiada o swoim tournée po Polsce w bogatej korespondencji z przyjaciółmi Laurettą Cipriani Parra i Giuseppe Montanelli. 23 listopada 1856 roku napisała: „Mój drogi Montanelli, posłuchaj, co działo się ze mną w Warszawie” … i opisała długą historię. W 1907 roku teatry w Warszawie i Krakowie ponownie wystawiają sztukę „La Locandiera” w polskiej wersji, przetłumaczoną z języka włoskiego przez Zygmunta Sarneckiego.

Należy zauważyć, że prace Goldoniego i cały nurt Commedia dell’Arte od zawsze cieszyły się w Polsce dużym uznaniem. Przykładem może być sztuka „Harlequin, sługa dwóch mistrzów” z tekstem przetłumaczonym na język polski z niemieckiego przez Andrzeja Horodyskiego pod tytułem „Kartofel Palka”. Została ona wystawiona po raz pierwszy w kwietniu 1807 roku w Warszawie, a następnie powtarzana była w całym kraju w XIX wieku przez trzydzieści lat z rzędu. Została podjęta ponownie przez Giorgio Strehlera na kilkadziesiąt lat w XX wieku (a w 1996 roku ja sam miałem okazję współpracować przy tym dziele z wielkim reżyserem mediolańskim, nawet jeśli tylko przez krótki okres, kilka miesięcy przed jego śmiercią).

W 1885 roku, w wieku 63 lat, Adelaide Ristori wycofała się z teatru, a gdy w 1892 roku została wdową, resztę życia spędziła opiekując się potrzebującymi. Napisała „Ricordi e Studi Artistici”, a w 1902 roku, z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin, miała zaszczyt otrzymać wizytę u króla Vittoria Emanuela III, co było ukoronowaniem jej głębokiej wiary we władzę monarchiczną. Zmarła w Rzymie w 1906 roku w wieku 84 lat i została pochowana na cmentarzu Verano w Rzymie. Jej miasto, Cividale del Friuli, zadedykowało jej pomnik.