Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 80

Rigatoni z kiełbasą 'Nduja, pomidorkami i miętą

0
nfd

Składniki:

  • 500 g makaronu rigatoni
  • Oliwa z oliwek Extravergine
  • 1 ostra papryczka
  • 1 łyżeczka koncentratu pomidorowego
  • 400 g pomidorków koktajlowych
  • 1 mała cebula
  • 100 g kiełbasy Nduja 
  • 150 ml białego wytrawnego wina
  • 10 g mięty
  • starta skórka z połowy cytryny
  • 100 g startego parmezanu

Przygotowanie:

Zagotuj 3 litry wody. Na dużej patelni rozgrzej oliwę i wrzuć drobno pokrojoną papryczkę i cebulę. Jak tylko cebula się zarumieni, dodaj pomidorki koktajlowe i koncentrat pomidorowy, następnie podlej całość białym winem. Poczekaj aż wino odparuje i po około 5 minutach dodaj rozdrobnioną kiełbasę Nduja. Pod koniec gotowania dodaj startą skórkę z cytryny i drobno pokrojoną miętę. Wrzuć makaron do gotojuącej się, osolonej wody, odcedź jak będzie al dente i wymieszaj z sosem na patelni. Dopraw makaron startym parmezanem i podawaj gorący.

Smacznego!

Listy z Toskanii. Zadanie z malarstwa

0

Nasze oglądanie to doświadczanie momentów, próba oswojenia tych miejsc takimi, jakie je widzimy, przez pryzmat tego, kim jesteśmy. Jesteśmy turystami w obcym kraju. I chyba na nic więcej nas nie stać. 

Tutaj pytaniem, na jakie odpowiada czasownik jest mniej „co robi?” a bardziej „w jakim stanie się znajduje?”. Tutaj przede wszystkim chodzi o stany. Stan nieba, stan pól słoneczników czy ciszy nad basenem. Toskania przedziera się przez skórę bardzo subtelnie i bardzo zaraźliwie, pozostawiając swędzenie jak alergia albo miłość. Nasze aktywności przede wszystkim skupiają się na chłonięciu tego przyjemnego swędzenia. Każdym centymetrem skóry, każdym zmysłem. Bo to miejsce to prawdziwa uczta dla zmysłów. 

Pierwszego dnia zapisałem takie słowa: „To w krajobrazie tkwi siła Toskanii. W krajobrazie winnic, pól słoneczników i wzgórz zwieńczonych kamiennymi posiadłościami. Przede wszystkim zaś w krajobrazie nieba. Ogrom jego przestrzeni stwarza monumentalnym chmurom wielkie pole do popisu. W słońcu ich kształty przelewają się fantazyjnie, tworząc kompozycje, które nie zmieszczą się na żadnej pocztówce (I miał rozum! – zawołał Tadeusz z zapałem To państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem, / Błękitne, czyste: wszak to jak zamarzła woda; / Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?… cóż, Tadeusz guzik wiedział o włoskim niebie i po kilku dniach pobytu tutaj, to raczej Hrabiemu przyznałbym rację). Kontrasty wzmocnione szkłami okularów przeciwsłonecznych wydobywają głębię, która nie pozwala spuścić wzroku. 

Oczy zamykam dopiero, gdy od blasku zaczynają łzawić. Wtedy też docierają do mnie dźwięki. Choć nie – przede wszystkim dociera cisza, która stanowi główną dominantę tutejszego dźwiękowego krajobrazu. W tę ciszę powplatane jest cykanie cykad, skrzeczące krzyki dymówek albo melodyjny trel żołn (choć tu moja ptasia erudycja może nie domagać). Żaden z tych dźwięków nie rozbija jednak ciszy. Ta jest nadrzędna, jak ocean jest nadrzędny wobec fal.  Kiedy znów otwieram oczy, nad basenem jaskółka bierze ostry zakręt i znika za żywopłotem”.

Po pięciu dniach pobytu tutaj w zasadzie nic się nie zmienia. Toskania raczej coraz bardziej utwierdza nas w panującym tutaj status quo. Różnica między wczoraj a dziś polega na tym, że dzień po dniu darzy się to miejsce coraz większą sympatią. To taka wieś, tylko lepsza, dużo lepsza od wszelkich wyobrażeń wsi, jakie do tej pory gnieździły się w mojej do szpiku miejskiej głowie. Tu wszystko jest na swoim miejscu. Wzgórza, pola, gaje oliwne. Nigdy nie widziałem tak spójnego krajobrazu (choć w sumie mało widziałem). Ogrom przestrzeni sprawia, że słońce zapada we wzgórza, jak w morze – odlegle, a każdy element pomiędzy obserwatorem a horyzontem uzupełnia się w taki sposób, jak gdyby całość skomponowana była ręką florenckiego mistrza. Zresztą tu wszystko jest zadaniem z malarstwa. Jeśli da Vinci wymyślił tutaj sfumato, to dlatego, że ten efekt stosowany jest tutaj przez samą naturę do znudzenia (choć znudzenie to naprawdę słowo całkowicie nie na miejscu). I malarstwo jest tu o wiele bardziej uzasadnione niż fotografia. Za każdym razem, kiedy jesteśmy w jakimś miasteczku, za każdym razem, kiedy chcemy wyciągnąć aparat, samo spojrzenie na wyświetlacz odwodzi nas od tej myśli. Toskania nie mieści się w kadrze. Trzeba ją zapamiętywać. 

Jeszcze jedna uwaga. Cyprysy. W wyobraźni zagnieździły się raczej jako krzewy ozdobne i kiedy patrzy się na nie z widokowego tarasu, tak też wyglądają. Zgrabne, drobne paliki, które swoją zielenią odcinają się od reszty krajobrazu. Tymczasem w rzeczywistości są to solidne drzewa sięgające od kilku do kilkunastu metrów. Widzi się to dopiero z bliska. Oddalenie i ogrom tego miejsca pożera ich faktyczną wielkość. I tak jest ze wszystkim – polami, miastami, nami. 

My oddajemy się tutaj ciszy. Chciałbym, żeby przeniknęła nas na wskroś. Ja już się w tym miejscu zakochałem i cieszę się niezmiernie, że jeszcze dalej do końca niż bliżej. Napiszę w poniedziałek, będziemy po wyścigach toczenia beczek. 

Peregrynacje: Perugia, Montichiello, Pietrasanta

Co jest potrzebne do zachwycania się Toskanią? Po tygodniu pobytu tutaj powiem, że wystarczy krzesło na tarasie i poranna kawa. Niemniej, poza bardzo biernymi zachwytami, ograniczającymi się do bycia tutaj, o których pisałem ostatnio jest jeszcze cała masa aktywności, w postaci kolejnych miast i miasteczek okolicy. 

Poniżej przegląd kilku wybranych:

PERUGIA

Wiem, wiem, to już Umbria, ale mieliśmy tam bardzo niedaleko. Zaczynam od Perugii, bo ona jako jedyna stanowi doświadczenie in minus, które jednak dało dużo do myślenia nad tym, jak zwiedzamy i po co to w ogóle robimy. Chcieliśmy pojechać do Asyżu, ale przez pogodę i korki zawinęliśmy do Perugii. Co prawda Perugia majaczyła gdzieś w naszych planach wypadowych, ale summa summarum dojechaliśmy tam całkowicie nieprzygotowani. W związku z tym całe miasto było jednym wielkim konglomeratem starych budynków, które dla nas pozostawały nieme. Mogliśmy tylko oglądać je na zasadzie: ładne-nieładne. A że miasto (tu mam oczywiście na myśli tylko stare miasto, co samo w sobie pokazuje, jak ograniczona jest nasza percepcja i oczekiwania względem odwiedzanych miejsc) jest dość monumentalne i piętrzyło się nad nami dostojnie i obojętnie, czuliśmy się nieswojo. Dodatkowo trafiliśmy na siestę, więc milczenie Perugii jeszcze bardziej dało nam w kość. 

Dało nam to jednak do myślenia i postanowiliśmy do kolejnych wycieczek przygotowywać się możliwie rzetelnie – na ile przewodniki i kiepski internet pozwalają. Przed każdym wyjazdem czytaliśmy więc, co warto zobaczyć, co powinniśmy wiedzieć itd. I tu zagadka. Co zmieniło się w odbiorze miast, kiedy o nich poczytaliśmy? Absolutnie nic. Dalej były nieme, choć teraz wiedzieliśmy, że kolumna z lwem oznacza Medyceuszy, a czarno-biała fasada kościoła jest charakterystyczna dla miast florenckich, czyli też sprzymierzonych z Medyceuszami. I nie ma to znaczenia. To znaczy fajnie wiedzieć, ale bez języka i bez zanurzenia się w kontekście miejsca same informacje ciągle pozostają tylko obiektem estetycznego oglądu. Jeśli nas na niego stać. 

MONTICHIELLO

To takie miasteczko, które stało się dla nas obojga przyczynkiem do całkowitego zachwytu. Z całkowitego przypadku. Miasteczko niewielkie, prawie całkowicie opustoszałe (znów trafiliśmy na siestę) – działał jeden bar, a przed tawerną, która była sercem tego miejsca siedziało tylko trzech starszych panów. Dopiero, gdy dotarliśmy do placu pomiędzy kościołem i teatrem, który chyba robił za centrum, wpadliśmy w wir życia. Dzieciaki kopały piłkę, dziewczyny czaiły się za murkami spoglądając na chłopców, matki pilnowały swoich grających w piłkę dzieci i świergotały po włosku. To był kawałek życia, jaki nie pasuje do żadnego turystycznego przewodnika, a jednak najbardziej oddaje charakter Montichiello. Samo miasteczko było zresztą bardzo kompaktowe. Niewielkie, warowne, o murach z ciężkiego, żółtego piaskowca bez większych ingerencji nadawałoby się za plan do historycznego filmu. 

Kiedy siedliśmy w jedynym otwartym barze z widokowym ogródkiem, stało się to, co chyba sprawiło, że Montichiello zapadło w pamięć najbardziej. Nad wzgórzami naprzeciw nas chmury rozpruły się w kilku miejscach i trzy potężne filary wody połączyły niebo i ziemię. Przestrzeń dawała nam wspaniały widok na goniące się ulewy. Błyskawice waliły jedna za drugą i nie sposób było się doliczyć, jak daleko jest która burza. Domy na pobliskich wzgórzach powoli rozmywały się w szarości, a my próbowaliśmy ustrzelić którąś z błyskawic na zdjęciu. Nie wiem, czy wtedy zaczęła działać kawa, czy może po prostu to, co działo się przed nami było tak ekscytujące, że senność, która wlokła się za mną cały dzień nagle gdzieś wyparowała. Do tego, kiedy przed nami kolosy chmur stąpały na swoich spuchniętych od deszczu nogach, odrobinę po prawej, za wieżami Pienzy słońce postanowiło zajść spektakularnie i rubinowo. Połączenie, którego nie dają żadne narkotyki. 

Burze to coś, czego nie spodziewaliśmy się tutaj zastać i coś, co jednocześnie stało się dla nas wyznacznikiem tutejszych wycieczek. Innymi słowy – miasteczko w Toskanii bez deszczu to anomalia. 

PIETRASANTA

To miasto jest kwintesencją przytulności. Światowa stolica rzeźby, gdzie mieszkają mistrzowie dzisiejszych czasów. Miasto galerii i miasto galeria. W nim zakochaliśmy się oboje. Mieliśmy taki plan, żeby spotkać Botero, tego od grubych ludzi, który stał się wizytówką miasta. Okazało się jednak, że Pietrasanta jest odrobinę większa niż zakładaliśmy i odrobinę bardziej przeludniona. Nie odbierało jej to jednak nic z przytulności ani piękna. Samego Botero więc nie spotkaliśmy, za to znaleźliśmy kościółek, w którym namalował freski (piekło i raj), no i galerię z jego pracami. Każda galeria to inny artysta, inny styl. Od rzeźb i obrazów, po instalacje robione ze strzykawek. Cudo goniło cudo, oczy cieszyły się, produkcja śliny wzmagała jak przed wystawą sklepu z czekoladowymi pralinami. To jeden ze sposobów, w jaki powinna na człowieka oddziaływać sztuka. Przy okazji mogliśmy też zobaczyć, jak wyglądają galerie z prawdziwego zdarzenia. Wszystko tam było estetyczne – do wielkich głów eksponowanych na rynku, przez parę młodą robiącą sobie zdjęcia na schodach , aż po filiżankę po kawie, pozostawioną na seledynowym stoliku. Pietrasantę opuszczaliśmy z poczuciem całkowitego niedosytu, żegnani przez place pełne bloków białego marmuru z nadzieją, że jeszcze wrócimy. 

Autorka zdjęć: Kamila Radwan-Świstak

Jak bardzo zaprzeszły jest czas przeszły? 

0

Pytanie na pierwszy rzut oka może dziwne, czy nawet śmieszne, ale jak się chwilę nad nim zastanowić, ma swój sens. No w końcu język polski znakomicie sobie radzi bez czasu zaprzeszłego, nie zawsze jest więc dla nas łatwe jego użycie w języku obcym. Wiadomo, że najtrudniej jest zastosować konstrukcje gramatyczne lub wyrażenia, które nie istnieją w naszym ojczystym języku, nie mamy odpowiednika w języku polskim więc budując zdanie w obcym…po prostu ich nie stosujemy. Przekładamy w głowie zdania, które tworzymy po polsku i jeśli niektórych konstrukcji brakuje zapominamy, że można ich użyć albo też traktujemy je jako coś trudnego i nie do końca zrozumiałego. Wbrew pozorom włoski czas zaprzeszły trapassato prossimo aż tak skomplikowany nie jest. Tworzy się go jak wszystkie czasy złożone poprzez kombinację czasownika posiłkowego z participio passato. W tym przypadku czasownik posiłkowy odmieniamy w imperfetto np:

(lui) aveva fatto – zrobił

(noi) eravamo andati – pojechaliśmy 

W tłumaczeniu na język polski brzmi tak samo jak passato prossimo. 

 No to, kiedy go użyć?

  1. Zastosowanie w zdaniach czasowych

Jest to najczęściej omawiane w podręcznikach użycie trapassato prossimo. Kiedy opowiadamy coś w przeszłości i w pewnym momencie orientujemy się, że chcemy przytoczyć jakiś fakt, który miał miejsce wcześniej niż inne wymienione już przez nas czynności, wtedy idealnie pasuje trapassato prossimo:

a) Ho mangiato un panino che aveva preparato mia madre. Zjadłam kanapkę, którą przygotowała moja mama.

b)   Ho letto un libro che mi aveva regalato la mia amica. Przeczytałam książkę, którą dała mi w prezencie moja przyjaciółka.

W obu przypadkach czynność wykonana w drugiej części – przygotowała moja mama i dała w prezencie moja przyjaciółka – musiała nastąpić wcześniej. Wystarczyłoby odwrócić kolejność w zdaniu i ułożyć je chronologicznie, a użycie trapassato prossimo nie byłoby konieczne. Mielibyśmy wtedy:

a) Mia madre ha preparato un panino che ho mangiato. Moja mama przygotowała kanapkę, którą zjadłam.

b) La mia amica mi ha regalato un libro che ho letto. Moja przyjaciółka dała mi w prezencie książkę, którą przeczytałam. 

Oczywiście można tak powiedzieć i sobie uprościć życie, ale język ma być przede wszystkim praktyczny; wyrażać to, co mamy na myśli. No właśnie, a nasze myśli często są niepoukładane i ten czas pomaga nam doprecyzować, co i kiedy się wydarzyło. Porównajmy te dwa zdania:

a) Quando sono arrivato al cinema il film è cominciato. Kiedy przyjechałem film się zaczął.

b) Quando sono arrivato il film era cominciato. 

Kiedy przyjechałem film…no właśnie, jak to wyrazić po polsku? film już trwał? Chyba inaczej nie da się tego powiedzieć. A czasem jest nawet trudno znaleźć zgrabne tłumaczenie tego zdania lub jesteśmy zmuszeni dodać jakieś słowo sugerujące, że było to wcześniej np.

Quando sono arrivato i genitori erano già partiti. Kiedy przyjechałem rodzice wyjechali…wcześniej??? Nie brzmi to najlepiej. Prawdopodobnie powiedzielibyśmy jednak: Kiedy przyjechałem rodziców już nie było. W tym miejscu konieczne jest podkreślenie, że użycie jednego czy drugiego czasu nie jest kwestią ocenną mówiącego, jak czasem myślą studenci: na zasadzie coś wydarzyło się dużo wcześniej to użyję czasu zaprzeszłego. Absolutnie nie! Jeśli zdarzenia są ułożone w porządku chronologicznym nie ma znaczenia, że coś było bardzo dawno i tak:

a) Ha lavorato 20 anni in banca e poi ha deciso di cambiare tutto ed ha trovato un nuovo lavoro. Pracował 20 lat w banku a potem zdecydował wszystko zmienić i znalazł nową pracę.

To, że pracował w banku 20 lat temu, czyli dawno, nie ma znaczenia. Tak samo by brzmiało to zdanie, gdyby pracował 2 lata temu, chyba że znowu odwrócimy kolejność i powiemy:

b) Ha deciso di cambiare tutto ed ha trovato un nuovo lavoro dopo che aveva lavorato 20 anni in banca. Zdecydował wszystko zmienić i znalazł nową pracę a przedtem 20 lat pracował w banku.

Przy tej drugiej opcji znacznie bardziej naturalne byłoby użycie rzeczownika po pracy. (dopo il lavoro). Warto o tym pamiętać i korzystać z trapassato prossimo, które nie istnieje w języku polskim.

2. Wyrażenie wyjątkowości

Okazuje się, że wcale nie zdania czasowe są najczęstszym zastosowaniem trapassato prossimo, które bardzo często stosuje się, żeby podkreślić niezwykłość zdarzenia np.

a) Non avevo mai fatto una cosa del genere! Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem!

b) Non eravamo mai stati in un posto così bello! Nigdy nie byliśmy w tak pięknym miejscu!

W tych zdaniach nie ma sekwencji zdarzeń, których chronologia została zaburzona…w ogóle nie ma kilku zdarzeń…zwyczajnie jest jedno zdanie, ale dzięki użyciu trapassato prossimo podkreślamy, że jest to coś wyjątkowego, co nigdy wcześniej nam się nie przytrafiło.

Non ci avevo mai pensato! Kompletnie nigdy bym o tym nie pomyślał/a!

I znowu w języku polskim, żeby oddać znaczenie musimy coś dodać lub nawet przetłumaczyć w trybie warunkowym: “nie pomyślałabym”. Ciekawostką jest, że w niektórych włoskich regionach trapassato używa się w miejsce passato prossimo, w stylu:

a) Avevo comprato le scarpe. Kupiłem/am buty.

Może buty były wyjątkowe, ale samo zdanie jest zwykłym zdaniem, które powinno być w passato prossimo, ale tak się mówi. Pamiętajmy jednak, że jest to forma wyłącznie dialektalna i nie do końca poprawna. 

W każdym razie używajmy trapassato nie tylko dlatego, że pozwala nam w łatwy sposób pokazać właściwą chronologię, ale także po to, żeby pokazać wyjątkowość zdarzenia, coś czego nie możemy zrobić w języku polskim jedynie za pomocą zmiany czasu.

Pierwszy raz w Polsce

0

Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Polski, 7 listopada 2008 roku, nie przypuszczałem, że cztery dni później znajdę się na Rynku w Krakowie, śpiewając hymn narodowy wśród tysięcy Polaków. Starym autem, chyba BMW, prowadzonym przez Barbarę, która wykłada architekturę na Akademii Sztuk Pięknych, przyjechałem z lotniska do centrum. Dwa miesiące wcześniej gościłem Barbarę w Wenecji, a teraz ona gościła mnie przy Starowiślnej 28. Ciężkie żelazne drzwi wychodziły na ruchliwą ulicę, następnie szło się przez korytarz na podwórko, naprzeciw były drzwi wejściowe do tej części budynku, w której znajduje się mieszkanie Barbary. Schody ciemne i zniszczone, w korytarzu rowery solidnie przypięte kłódkami. Mieszkanie było dość przestronne o układzie podobnym do wagonu kolejowego: korytarz z pokojami po prawej stronie i ścianą po lewej. Pierwsze pomieszczenie to pokój dzienny z aneksem kuchennym, drugie to gabinet, a trzecie – sypialnia. Prosto w głębi korytarza znajdowała się mała łazienka z krótką wanną, w której trzeba podkurczyć kolana. Ciepła woda z bojlera regulowanego zaworami. Czas zostawić walizkę w gabinecie zamienionym na pokój gościnny, z ładnym szerokim materacem na podłodze i udać się w drogę na odkrycie Krakowa. Wychodząc przez drzwi skręcamy w prawo i idziemy wzdłuż Starowiślnej, do przejścia przez pierścień zieleni wokół murów, zadbanego i czystego ogrodu publicznego. Z czasem przekonałem się, z jaką miłością co roku przemalowują ławki i ogrodzenia podjazdów. Idąc ze Starowiślnej wchodzę na piękny, mały, prostokątny skwer. „To jest Mały Rynek, tu regularnie organizowane są targi” – mówi Barbara, krocząc szybko po szerokich kamieniach ulicy, która prowadzi nas na Rynek.

„Ten duży kościół po prawej stronie to Kościół Mariacki, przed nami Sukiennice, a tam po lewej zaczyna się ulica Grodzka, która prowadzi do Włoskiego Instytutu Kultury”, opowiada dalej Barbara, która nie oczekuje ode mnie żadnej odpowiedzi ani reakcji, rozumie, że mój umysł jest zajęty przetwarzaniem tego, co widzę i czuję. Tak kontynuujemy nasz spacer po Rynku. W pewnym momencie skręcamy w lewo. „Chodźmy się rozgrzać”, mówi, zabierając mnie do kawiarni Nowa Prowincja. Siedzimy i rozmawiamy przez co najmniej godzinę, pijąc grzane wino. Długi stół dzielimy z czterema dziewczynami w wieku studenckim, pijącymi gorącą czekoladę z bitą śmietaną. Czas przyjemnie mija. Wracamy na Rynek, idziemy na kolację do eleganckiej Restauracji Szara, Barbara jest przyjaciółką właściciela, który, aby pokazać swoją miłość do Włoch, od razu oferuje nam dwa kieliszki prosecco. Kolacja jest doskonała, odkrywam pierogi, a potem pieczonego łososia. Barbara jest osobą wyjątkową, głodną kultury i piękna, bardzo szczupłą, je tylko warzywa i to w minimalnej ilości, słucha Anny Marii Jopek i codziennie pływa. W Wenecji była bohaterką ratowników. Na wieczornym zamknięciu plaży czekali na nią przy tamie Des Bains. Zdążyli już się przyzwyczaić, że cudzoziemka, która świetnie mówi po włosku i rozumie dialekt wenecki, przychodzi nad brzeg codziennie o tej samej porze po godzinnej kąpieli wzdłuż szczotek wałów przeciwpowodziowych, które ciągną się od brzegu do morza. Po kilku tygodniach czekali na nią tam z butelką wina. Ratownicy opowiedzieli kilka anegdot, które wydarzyły się w zaciszu plaży Lido di Venezia, a ona zabawiała ich mówiąc o architekturze, malarstwie i muzyce. Kiedy wróciła do domu, skończyłem już kolację i nauczyłem się o nią nie martwić. Przygotowywanie dla niej posiłku było równoznaczne ze smutkiem i rozczarowaniem, ponieważ nie jadła prawie nic, a przede wszystkim nie jadła niczego, czego nie przygotowała sama. Potrafiła mieć specyficzne codzienne potrzeby nawet wśród nielicznych pokarmów, które spożywała. Ale kieliszek wina zawsze był w porządku.

W następnych dniach zapoznała mnie z innymi lokalami, do których przez lata wracałem w różnym towarzystwie, między innymi Camelot z jego wspaniałymi ciastami i meblami w dziwnych kombinacjach. Alchemia na Kazimierzu, zawsze zatłoczona ludźmi z każdego zakątka świata, której wnętrze spowite jest półcieniem od światła świec, a zapach dymu wsiąka beznadziejnie w to, co masz na sobie. Stalowe Magnolie to miejsce, które bardzo kochałem. Mowa tu o dawnym pubie przy ul. Świętego Jana. Jakiś czas po jego zamknięciu otwarto go ponownie przy ul. Szpitalnej, ale jego atmosfera była już inna. W starym pubie Stalowe Magnolie wchodziło się do hali, w której tłoczyła się masa ludzi, należało wspiąć się po kilku stopniach by znaleźć się pośród zużytych stołów i krzeseł, a w głębi była mała scena, na której występowały lokalne zespoły i kilku zagranicznych gości, którzy nie wiadomo skąd się tam wzięli. To właśnie dzięki kilku wieczorom w Stalowej poznałem piosenki grupy Republika, grane przez żywiołowe zespoły coverowe. Po prawej stronie była szczelina, która prowadziła do bardziej podejrzanego pomieszczenia zdominowanego przez długą ladę baru, zza której obsługiwały młode, nierzadko piękne dziewczyny. W rogu sali znajdowały się niewielkie drzwi, które prowadziły do małego korytarza, w którym były łazienki, ale idąc dalej, można było trafić do dużo bardziej dwuznacznego miejsca. Miało się wrażenie, że wchodzi się do czegoś w rodzaju prywatnych, kameralnych pokoi z łóżkami z baldachimem, których bywalcy nie mieli żadnych zahamowań.

I to właśnie tam, zaraz obok starego pubu Stalowego Magnolie, w tych pierwszych dniach mojego polskiego życia doznałem niezwykłych emocji podczas spotkania tête-à-tête z Damą z Łasiczką. W listopadzie 2008 roku Muzeum Czartoryskich było prawdziwą skarbnicą dzieł, pogrążoną w sennej atmosferze, słyszałem jednak, że dziś, po dziesięciu latach renowacji wygląda zupełnie inaczej. Wciąż pamiętam to dziwne uczucie: gdy kupowałem bilet od korpulentnej kasjerki w średnim wieku, czułem się jakbym wchodził do klubu bilardowego czy czegoś takiego. Chodząc po pokojach tego budynku w całkowitej samotności, zdałem sobie sprawę, że nieświadomie starałem się robić jak najmniej hałasu. Chodziłem po starym parkiecie, balansując ciężarem tak, by nie skrzypiał i nie przeszkadzał już z lekka przysypiającym pracownikom muzeum. Nagle znalazłem się przed arcydziełem Leonarda, byłem tylko ja i on, nie dzieliła nas żadna bariera. Prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju przeżycie, jakże różne od tego kulturowego fast foodu, którego można doświadczyć w Luwrze przed Moną Lisą.

Z tej pierwszej krakowskiej wizyty pamiętam też aperitif w Domu Norymberskim, który był kulturowym bliźniakiem Domu Krakowskiego w Norymberdze. Być może właśnie dzięki stypendium w pięknym bawarskim mieście – znanym z Albrechta Dürera i z uprzywilejowanej sceny parady narodowosocjalistycznej – moja przygoda z Polską mogła się narodzić. W tych dniach w Krakowie spotkałem się z moim przyjacielem, dziennikarzem Radia Kraków oraz kilkoma przyjaciół, poznanych podczas Stypendium Norymberskiego, poświęconego niemieckiemu pisarzowi Hermannowi Kestenowi, i właśnie z nimi, wieczorem 11 listopada, cztery dni po wylądowaniu w Krakowie, znalazłem się na Rynku, śpiewając Marsza Dąbrowskiego. Nie rozumiałem wtedy jeszcze co oznaczają słowa refrenu polskiego hymnu „Z ziemi Włoskiej do Polski”, jednak nieświadomie utkwiły mi w pamięci.

 

 

 

Dante Alighieri vs Alessandro Manzoni

0

To, że Dante Alighieri (1265-1321) jest ojcem języka włoskiego, mogłoby się wydawać oczywistym i bezspornym faktem; a jednak, możliwe że właśnie z winy ponadprzeciętnej jakości i oryginalności jego twórczości literackiej jego przewaga nad innymi twórcami często nie była odpowiednio doceniana. Tak naprawdę już od czasów Franciszka Petrarki (1304-1374) zaczęło być widoczne bardzo negatywne i krytyczne nastawienie w stosunku do Dantego. Charakteryzowało się ono udawanym brakiem zainteresowania i zaniżaniem znaczenia pisarza aż do takiego stopnia, że Petrarka, twórca „Sonetów do Laury” (wł. „Canzoniere”), dopuścił się zaprzeczenia czytania kiedykolwiek jego poezji, choć jasny i oczywisty jest wpływ języka Dantego zarówno na „Sonety do Laury”, jak i jeszcze wyraźniej na późniejsze „Triumfy” (wł. „Trionfi”).

Podobnego rodzaju zaniżenie wartości największego poety-wieszcza, jakim był Dante, miało miejsce na polu językowym. A to za sprawą Alessandra Manzoniego (1785-1873), który celowo prowadził poufne dyskusje z Ruggero Bonghim, XIX-wiecznym politykiem i pisarzem włoskim, w czasach powstania słynnego sprawozdania dla ministerstwa edukacji państwowej nowopowstałego Królestwa Włoch zatytułowanego „O jedności języka i sposobach jego rozpowszechnienia”. W swoich polemikach wyniośle tłumaczył on powód braku jakiejkolwiek wzmianki do słynnego łacińskiego traktatu Dantego z początku XIV wieku pt. „O języku pospolitym” (łac. „De vulgari eloquentia”), poruszającego zagadnienia języka. Głosił, że w tekście Dantego „nie ma ani trochę mowy o języku włoskim”. Dla Manzoniego wspomniany „język włoski” miał być czymś narodowym, podczas gdy Dante nie miał zapewne na myśli „języka ojczystego”, a zwyczajnie próbę podkreślenia wartości wszystkich znanych języków narodowych, nie tylko łaciny. Zdaniem Manzoniego, autora „Narzeczonych” (wł. „Promessi Sposi”), żaden zdroworozsądkowy człowiek nie uznałby nigdy za „narodowy” języka opisanego przez Dantego. Co więcej w jego opinii wyżej wymieniony traktat – „O języku pospolitym” – nie zawiera zupełnie nic ani na temat języka włoskiego, ani języka obcego. Wszystko to  podsumowuje on stwierdzeniem, że jeżeli ktokolwiek myśli inaczej, to tylko dlatego, że tego traktatu zwyczajnie nigdy nie przeczytał.

Istotnie, oczywiste jest, że w czasach Dantego nie mogłyby zaistnieć przesłanki do powstania języka ojczystego – jeżeli weźmiemy pod uwagę podział terytorium na wiele wrogo nastawionych do siebie państewek. Dante był w pełni świadomy tego faktu i może właśnie z tego powodu ograniczył się do zmierzenia się z problemem nie wprost. Posługując się bezpośrednim schematem wnioskowania, dał w gruncie rzeczy do zrozumienia, że jeżeli najbardziej cenionym językiem narodowym był ten użyty w jego „Boskiej komedii”, a on z kolei pochodził z Florencji, to oczywistym wnioskiem, jaki się nasuwał, było, że najwspanialszy język to właśnie ten florencki. Przekonanie, którego – jak później się okaże – nabrał i które potwierdził sam Manzoni, decydując się na ponowne zredagowanie swojej książki, kiedy prał ubrania właśnie we florenckiej rzece Arno.

źródło grafiki: https://www.nicolaporro.it/la-sinistra-arruola-dante-e-manzoni-contro-il-populismo/

Włosi w Polsce na przestrzeni wieków: Adeleide Ristori

0
????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????

ADELAIDE RISTORI (Cividale del Friuli, 29.1.1822 – Rzym 9.10.1906). Włoska aktorka teatralna. Urodzona w Cividale del Friuli, podczas gdy jej rodzice Antonio Ristori i Maria Maddalena Pomatell, skromni aktorzy, występowali w przedstawieniu w trakcie tournée z trupą Antonio Cavicchi. W tym samym mieście, 31 stycznia została ochrzczona w kościele San Silvestro, imionami Adelajda Teresa Gaetana Ristori.

Jako aktorka tragiczna, w wieku zaledwie czternastu lat dołączyła do trupy Compagnia di Moncalvo, gdzie zadebiutowała w sztuce „Francesca da Rimini” Silvio Pellico, a wkrótce potem została zwerbowana przez trupę Reale Sarda z Turynu. Wychowana w artystycznej rodzinie, była krewną słynnych aktorów Francesco Augusto Bon, Luigiego Bellottiego Bon i Laury Bon. Znając doskonale języki angielski i francuski, wkrótce zaczęła pracować za granicą.

Była zdecydowaną zwolenniczką zjednoczenia Włoch i popierała króla Vittorio Emanuele II, a w pewnym momencie swojej kariery artystycznej zaczęła publicznie wyrażać swoje uczucia patriotyczne na scenach teatrów, w których występowała. Głosiła hasła przychylne Odrodzeniu, wprawdzie na ziemi włoskiej, ale nadal pod panowaniem Habsburgów i Burbonów, tak więc regularnie zdarzało się, że jej występy były przerywane przez policję.

W 1847 r. poślubiła markiza Giuliano Capranica del Grillo, z którym miała czworo dzieci. To małżeństwo wywołało wielki skandal wśród ludzi, ponieważ była aktorką, a ówcześnie aktorzy powszechnie uważani byli za margines społeczeństwa, osoby niegodne szacunku, które po śmierci powinny zostać pochowane na ziemi zdekonsekrowanej. Dzięki małżeństwu Adelajda mieszkała w okazałym pałacu Capranica del Grillo w Rzymie, a jej trupa Tommaso Zocchi mogła pochwalić się bogactwem, wystarczającym by pozwolić sobie na luksusowy wagon kolejowy do podróżowania po Europie.  Mając nieco ponad trzydzieści lat jest już bogata i sławna.

W 1855 r. odbyła szczęśliwe tournée po Paryżu, w czasie trwania Wystawy Międzynarodowej.  W stolicy Francji, Ristori zatriumfowała w sztuce „Mirra” Vittoria Alfieriego. Krytycy i opinia publiczna uważają ją za największą aktorkę tragiczną wszechczasów i wolą ją od Elisabeth-Rachel Félix, która do tej pory była ich narodową chwałą. W tym samym mieście miała okazję poznać takie osobistości jak Alexandre Dumas, Alphonse de Lamartine, George Sand, koronowane głowy Europy, a także całe to uprzywilejowane społeczeństwo, które zazwyczaj chodzi do teatru tylko po to, by się pokazać. W 1866 r. Ristori po raz pierwszy pokonała ocean, by wystąpić w teatrach Stanów Zjednoczonych, gdzie właśnie zakończyła się wojna secesyjna.

Z czasem, coraz częściej w duchu odkrywcy zaczęła stawać w obliczu bardzo długich i niebezpiecznych podróży drogą morską i lądową. Najbardziej niesamowitą trasą, którą odbyła, była „Giro del Mondo”, która rozpoczęła się 9 maja 1874 roku i zabrała ją do Ameryki Południowej, pokonując pułapki Cieśniny Magellana, aż do Australii, gdzie musiała uporać się z okropnymi wiatrami tych rejonów. Postanowiła bowiem wystąpić we wszystkich tych miastach, które nigdy nie były odwiedzane przez włoskie teatry dramatyczne. Po około dwóch latach 13 stycznia 1876 roku wróciła do Rzymu, przez Ocean Indyjski i Morze Czerwone pośród niebezpieczeństw wojen toczących się na tych terenach.

Ristori, pomimo tych wszystkich podróży i obowiązków, jako kobiecie udaje się okazać miłość mężowi i dzieciom, zalewając ich niemal chorobliwym ciepłem; okazuje szczególny szacunek rodzicom, jednocześnie utrzymując ich finansowo; potrafi okazać również miłość swoim braciom i siostrom, choć czasem, nie jest w stanie ukryć swojego słynnego wybuchowego charakteru.

We Włoszech była wysoko oceniana przez publiczność i generalnie chwalona przez współczesnych sobie. Za swój patriotyzm została nawet uznana przez Camillo Benso Conte di Cavour, który napisał do niej: „Proszę wykorzystać swój autorytet dla dobra naszej ojczyzny, a ja będę w Pani cenił nie tylko najlepszą artystkę w Europie, ale naszego najskuteczniejszego partnera w negocjacjach dyplomatycznych”.

Od 1855 do 1885 r., przez trzydzieści długich lat, stale występowała za granicą: we Francji, Niemczech, Belgii, Austrii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii, Holandii, Szwecji, Rosji, Polsce, Portugalii, Egipcie, Grecji, Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Argentynie, Urugwaju, Chile, Peru, Meksyku, Australii, Nowej Zelandii. Po sukcesie w Berlinie, Ristori przybyła do Polski i występowała od 31 października do 3 listopada 1856 roku w teatrze we Wrocławiu. Jak zawsze, także i tutaj nawiązała współpracę z mediolańskim dramaturgiem Napoleonem Giotti, pseudonim Carlo Jouhaud, pracującym w Teatro del Cocomero we Florencji, który w swoich dramatach nieustannie wyraża bardzo żarliwe uczucia patriotyczne językiem tak elokwentnym, że potrafi przeniknąć do serca ludu. Był on także autorem opracowania na temat polskiego poety Adama Mickiewicza oraz zwolennikiem Giovanniego Battisty Niccoliniego.

W Warszawie, w Teatrze Narodowym – działającym w Polsce już w XVIII wieku, od czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – gości wraz z całą swoją trupą w okresie od 4 do 14 listopada 1856 roku. Z tej okazji wystawia długo oczekiwaną komedię Carlo Goldoniego zatytułowaną „La Locandiera” w jej oryginalnej pełnej wersji, przetłumaczoną z języka niemieckiego na polski przez Borysa Halperta, zaprezentowaną już dwadzieścia lat wcześniej w Polsce, w 1836 roku z tytułem „Mirandolina”. Następnym wykonawcą tego dzieła w Warszawie była, czterdzieści lat później w 1896 roku, wielka Eleonora Duse. W obu przypadkach tekst sztuki został opublikowany. Po Warszawie, sztuka „La Locandiera” zostaje wystawiona na scenie w Krakowie, osiągając równie wielki sukces. Adelaide Ristori opowiada o swoim tournée po Polsce w bogatej korespondencji z przyjaciółmi Laurettą Cipriani Parra i Giuseppe Montanelli. 23 listopada 1856 roku napisała: „Mój drogi Montanelli, posłuchaj, co działo się ze mną w Warszawie” … i opisała długą historię. W 1907 roku teatry w Warszawie i Krakowie ponownie wystawiają sztukę „La Locandiera” w polskiej wersji, przetłumaczoną z języka włoskiego przez Zygmunta Sarneckiego.

Należy zauważyć, że prace Goldoniego i cały nurt Commedia dell’Arte od zawsze cieszyły się w Polsce dużym uznaniem. Przykładem może być sztuka „Harlequin, sługa dwóch mistrzów” z tekstem przetłumaczonym na język polski z niemieckiego przez Andrzeja Horodyskiego pod tytułem „Kartofel Palka”. Została ona wystawiona po raz pierwszy w kwietniu 1807 roku w Warszawie, a następnie powtarzana była w całym kraju w XIX wieku przez trzydzieści lat z rzędu. Została podjęta ponownie przez Giorgio Strehlera na kilkadziesiąt lat w XX wieku (a w 1996 roku ja sam miałem okazję współpracować przy tym dziele z wielkim reżyserem mediolańskim, nawet jeśli tylko przez krótki okres, kilka miesięcy przed jego śmiercią).

W 1885 roku, w wieku 63 lat, Adelaide Ristori wycofała się z teatru, a gdy w 1892 roku została wdową, resztę życia spędziła opiekując się potrzebującymi. Napisała „Ricordi e Studi Artistici”, a w 1902 roku, z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin, miała zaszczyt otrzymać wizytę u króla Vittoria Emanuela III, co było ukoronowaniem jej głębokiej wiary we władzę monarchiczną. Zmarła w Rzymie w 1906 roku w wieku 84 lat i została pochowana na cmentarzu Verano w Rzymie. Jej miasto, Cividale del Friuli, zadedykowało jej pomnik.

Marta Mężyńska – z Białegostoku na podbój Włoch

0

Zdaniem zeszłorocznej finalistki prestiżowej „Arte Laguna Prize” w Wenecji, aby osiągnąć sukces trzeba chcieć pracować, śledzić oferty na rynku i być otwartym na ludzi. Absolwentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, przeniosła się do Toskanii zaraz po studiach, w toku 2005. 0d 8 lat mieszka w Mediolanie, gdzie prowadzi własną szkołę sztuki „Arte con Marta”. Ma na koncie prawie 50 wystaw indywidualnych i zbiorowych oraz wygrane w wielu konkursach.

www.martamezynska.com

Jesteś finalistką „Arte Laguna Prize 2019“ w Wenecji, gratulacje! 

Tak, w tym roku znalazłam się w gronie 30. finalistów, wybranych z 8365. malarzy z całego świata! Miałam wyobrażenie, że ten konkurs jest dla mnie nieosiągalny. Kilka lat temu przygotowałam nawet pracę, ale jej nie wysłałam, więc kiedy przyszedł mail o mojej tegorocznej nominacji, najpierw sprawdziłam, czy to nie pomyłka, a  zaraz potem zgłosiłam się do 3 kolejnych konkursów. Artyści w dzisiejszych czasach mają tyle możliwości, żeby promować swoje prace! Trzeba tylko chcieć, być na bieżąco z ofertami i zgłaszać prace do konkursów. Wielu artystów po studiach usypia i narzeka. Czekają, że ktoś do nich przyjdzie, coś im zaoferuje czy zorganizuje. Trzeba działać! Kontakty przyjdą z czasem, ja nie miałam żadnych, kiedy po studiach przyjechałam do Włoch. Rodzice moich studentów często pytają: „Marta, co on będzie robił w życiu po szkole artystycznej?“ Jak to co? Zawód jak każdy. Pracujesz i zarabiasz. Aktualnie pracuję nad projektem wymalowania płaszcza dla mediolańskiej stylistki Fiorelli Ciaboco na Międzynarodowe Targi Konopi w Mediolanie. Takie nietypowe zamówienia to wielka satysfakcja. 

Po „Arte Laguna Prize“ miałaś wystawę w Białymstoku.

Wygrałam konkurs Marszałka województwa podlaskiego na stypendium artystyczne. Napisałam projekt koncepcji wystawy powiązanej z corocznym jubileuszem zabytkowej ulicy Kilińskiego, przy której mieści się białostocka Galeria WOAK. Mam do niej szczególny sentyment, bo tu wystawiał swoje prace mój profesor rysunku Bogdan Marszeniuk, na którego zajęciach „szlifowałam rękę“. Profesor był surowy, ale potem nie miałam żadnego problemu, żeby zdać egzaminy na ASP. Dzięki konkursowi w Galerii WOAK, miałam pierwszą wystawę w rodzinnym mieście od czasu, gdy w roku 2001 wyjechałam stąd na stałe, najpierw do Warszawy na ASP, potem do Toskanii i do Mediolanu.

Co najbardziej lubisz we Włoszech? 

Kawę i modę. Tu mężczyźni nie boją się kolorów, tu nie trzeba być artystą, żeby nosić fioletową marynarkę do żółtych skarpetek. 

Jak trafiłaś do Włoch?

Na 4 roku studiów na ASP wyjechałam na wymianę Erasmus do Toskanii, która mnie tak urzekła, że po studiach, w 2005 roku, przeniosłam się tam na stałe. Zawodowo i finansowo szło mi świetnie. Malarstwo ścienne, witryny, przerabiałam szyldy, meble, zajmowałam się sztuką i grafiką użytkową. Ale nie tego oczekiwałam od życia. Nie przyjechałam do Włoch, żeby być dekoratorką. Zawsze chciałam malować obrazy. Więc po pięciu latach postanowiłam zacząć życie od nowa w dużym mieście. Stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia. W życiu trzeba podejmować ryzyko, skakać na głęboką wodę! 

Nie mogłaś malować w Toskanii?

Pietrasanta to miasteczko artystyczne z galeriami nastawionymi na artystów. Młodym trudno się tam przebić. A ja chciałam szybko iść dalej. Rozważałam Bolonię, Turyn, Florencję. Jak to zwykle bywa, zadecydował przypadek, bo Mediolanu nigdy nie brałam pod uwagę. Zaryzykowałam. Już po roku mediolańscy właściciele galerii zaczęli mnie zauważać. Pierwsze wystawy miałam w Galeria Arte Utopia, potem w innych. Aktualnie pracuję z Galerią Question Mark Daniele Decia, przy której otworzyłam szkołę nauczania sztuki Arte Con Marta. Jestem w Mediolanie już 8 lat i jest bardzo dobrze.

Mogłabyś się stąd wyprowadzić?

Tak. Ale już tylko do Nowego Jorku, który zachwycił mnie swoim zgiełkiem! Ja jestem specyficzna, lubię głośne miejsca, rozgardiasz, różnorodność i dynamikę. Chcę być tam, gdzie coś się dzieje. Nie potrafię żyć w spokojnych miejscach. Moje obrazy to odwrotność mojego charakteru. Praca mnie wycisza, jakby malarstwo było dla mnie terapią. 

Dlaczego architektura?

Jestem zakręcona na punkcie architektury i myślę że jest to moja droga na lata. W Toskanii zakochałam się w architekturze, w budowlach, dzięki światłu i kolorom. We Włoszech słońce jest silne, podkreśla i ożywia kolory. Nie tylko budynków, wszystkiego, nawet pranie rozwieszone na tle domów jest jakieś fajniejsze. Więc mimo dyplomu z malarstwa, bo to był mój kierunek studiów, zrobiłam specjalizację dodatkową – malarstwo ścienne. W liceum miałam specjalizację z grafiki i to widać w moim stylu. Maluję obrazy proste, linearne, wszystkich zaskakuje, że nie używam linijki. Przeszłam długą drogę rozwoju i dziś czuję, że z tym przygotowaniem, jakie dało mi liceum plastyczne w Supraślu i ASP w Warszawie, że nie ma rzeczy, których bym nie mogła wykonać. 

Jak pracujesz?

Dam ci przykład. Jeden z większych obrazów, Via Negroli, powstał z fascynacji budynkiem, widocznym z mojego balkonu. Fantastycznie położony, z pięknymi apartamentami. Postanowiłam go namalować ze światłami we wszystkich oknach. Rozdałam właścicielom mieszkań karteczki z informacją kim jestem, że mieszkam naprzeciwko i przygotowuję dokumentację fotograficzną do kolejnego obrazu. I że nie chodzi o stalking. Poprosiłam, aby konkretnego dnia, o godzinie 21 zapalili wszystkie światła. Zrobili to, nawet machali do mnie z balkonów. Ciemno było tylko w jednym apartamencie, którego właściciele znaleźli kartkę później, po powrocie z wakacji. Odszukali mnie w internecie i na mój adres mailowy napisali, że są tymi nieobecnymi z naprzeciwka. I że oni mnie też obserwują. Wiedzą, że maluje ich budynek, bo podglądali moje obrazy przez lornetkę i widzieli moją rodzinę. A teraz, skoro się odezwałam, zapraszają nas na kolację. Przyznam, że od tego czasu zaczęłam opuszczać żaluzje. Obraz powstał, bo zapalili światło i domalowałam ich okno. Spotkaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy. A oni kupili ten obraz i powiesili w domu w taki sposób, że przy odsłoniętych oknach, widzę ten mój obraz u nich na ścianie. 

Twoja szkoła

Szkołę sztuki, Arte con Marta, rozwijałam stopniowo, od zajęć indywidualnych u klientów, przez zajęcia grupowe u mnie w domu. Aktualnie mam ok. 70 studentów, a moją szkołę wytypowano do udziału w Fabriano Festival del Disegno 2019, co dla studentów oznacza prestiż i darmowe lekcje z martwej natury. Zajęcia prowadzę w mansardzie nad galerią sztuki Question Mark. Przez witrynę widać obrazy. Ludzie wchodzą do środka, rozmawiają, dostają herbatę i często zostają na lekcjach. Potwierdzam, że Włosi to naród artystów; jest mnóstwo ludzi z pasją i nietrudno o studentów – moja najstarsza ma 80 lat i zaczęła malować na emeryturze.

Plany

W czerwcu będę pracować charytatywne dla Lions Club przy muralach o tematyce mediolańskiej. Później wezmę udział w aranżacji 7-gwiazdkowego hotelu Vik Milano, w którym będzie także galeria sztuki. Wytypował mnie do tego projektu włoski krytyk sztuki Alessandro Riva. Każdy pokój hotelowy dekorowany jest pracami innego artysty, do nich dostosowuje się wystrój danego pokoju. Ja dodatkowo, jako uzupełnienie moich obrazów, zamaluję struktury drewnianej szafy wizerunkiem budynków nocą. Tego lata, na zlecenie władz Mediolanu, 10 artystów, w tym ja, pokryje malowidłami ściany cytadeli otaczającej archiwum miasta. Każdy artysta ma opracować malarsko jeden temat, wybrany z dokumentów historycznych z archiwum oraz zachować kolorystykę symboli Mediolanu, aby wszystkie dzieła tworzyły pewną  całość. Mnie rzecz jasna skierowano do działu architektury. We wrześniu zaprezentuję instalację z moich obrazów na pierwszej wystawie zbiorowej Fundacji Sztuki SAC, stworzonej niedawno przez włoską rzeźbiarkę Nicolettę Candiani. 

Jak widzą cię Włosi?

Zgodnie ze stereotypem artysta to ktoś, kto stale siedzi w barze i popija wino, Polak z kolei to  osoba pracowita. Jeśli tak, to jest w tym trochę prawdy, bo jako Polka dużo pracuję, mimo że czuję się już raczej Włoszką z uwagi na to, że mieszkam tu od 13 lat, mam włoska rodzinę i już nawet myślę po włosku, kiedy rano układam sobie w głowie plan dnia.

Podróż do krainy marmuru: Carrara i okolice

0

Sprawiające wrażenie ośnieżonych szczyty gór wznoszące się nad miastem to pierwsze, co przykuwa uwagę turystów odwiedzających Carrarę. Ta iluzja jednak pęka jak bańka mydlana, gdy spostrzeżemy, że te triumfujące na górze białe plamy to nic innego jak obszerne rumowiska skalne powstałe przy wydobywaniu złóż marmuru, a my znajdujemy się w krainie „białego złota”. 

Wszechobecny marmur 

Carrara to średniej wielkości miasto położone w północnej części Toskanii tuż przy granicy z Ligurią. Z jednej strony otoczone bezkresem wód morza Liguryjskiego, z drugiej zaś śnieżnobiałym pasmem Alp Apuańskich. Geologiczny fenomen gór zbudowanych z marmuru, które wbrew swojej nazwie wcale nie należą do Alp, a do Apenin, zdominował charakter miasta, jego architekturę, życie i tradycje mieszkańców – jest on nierozerwalnym elementem karraryjskiej rzeczywistości. Napotykamy go na każdym kroku bez względu na to, czy stanowi on element strukturalny miasta (tutejsi mieszkańcy żartują, że Carrara jako jedyna na świecie może pozwolić sobie na brukowanie ulic tym najszlachetniejszym z materiałów), czy też ma charakter zdobniczy. Miasto przepełnione jest marmurowymi rzeźbami, pomnikami, fontannami, ławkami; z marmuru są również donice, a nierzadko i krawężniki. Początku tego  silnego związku miasta i jego okolic z marmurem można doszukiwać się już w erze rzymskiej za panowania Juliusza Cezara. To z tutejszych kopalń pochodzi kamień, który posłużył do wznoszenia rzymskich forów, świątyń i pałaców. W średniowieczu służył do dekoracji wnętrz kościołów, natomiast w epoce renesansu stał się obiektem westchnień niejednego rzeźbiarza. Michał Anioł, Filippo Brunelleschi i Giovanni Lorenzo Bernini – dla każdego z tych wielkich artystów marmur karraryjski był najcenniejszym z możliwych kamieni. 

Największa z miłości Michała Anioła

Rzadka dostępność wysokiej jakości marmuru we Florencji i Rzymie, a także nieustająca chęć zgłębiania wiedzy o kamieniu sprawiała, że słynny Michelangelo niejednokrotnie odwiedzał Carrarę w poszukiwaniu idealnych bloków białego złota. Etap wyboru materiału uznawał za niezwykle istotną część procesu tworzenia. Jego pierwszą wizytę datuje się na jesień 1497 roku, kiedy to dwudziestodwuletni Michelangelo dotarł konno do Carrary, aby zdobyć kamień niezbędny do wyrzeźbienia Pietà zamówionej przez francuskiego kardynała Jeana de Bilhères-Lagraulasa. Chociaż nie pozostawił żadnego ze swoich dzieł sztuki w krainie marmuru, jego stosunki z miastem były zawsze bardzo zażyłe. Na fasadzie domu, w którym mieszkał podczas jednego ze swoich pobytów, znajduje się jego popiersie oraz tablica upamiętniająca obecność twórcy w Carrarze. O osobliwym stosunku rzeźbiarza do marmuru pisze Irving Stone w swojej książce „Udręka i ekstaza”: „Dla niego mlecznobiały marmur był żywą materią, która oddycha, czuje, wydaje sąd. (…)Gdzieś w głębi jego duszy jakiś głos powiedział: To jest miłość. Nie przestraszył się, nawet nie zaniepokoił. Uznał to za oczywistą prawdę. Jego miłość pragnęła przede wszystkim wzajemności. Marmur był jego bohaterem, jego losem. Aż do tego momentu, gdy czule i z miłością nie kładł dłoni na marmurze, nie żył naprawdę. Bo tym właśnie chcę być przez całe życie: rzeźbiarzem kującym w białym marmurze – nie pragnę niczego więcej”. 

Podróż w głąb masywów skalnych

Wraz z biegiem lat i rozwojem technologii rzemieślnicy opanowali proces wydobywania marmuru do perfekcji. Tam, gdzie kiedyś człowiek pozostawiony był sam na sam z kamieniem mając do dyspozycji jedynie siłę własnych rąk oraz prymitywne narzędzia takie jak dłuto, kilka żelaznych klinów, młoty i liny konopne, słychać dźwięk pił do kamienia i innych zaawansowanych technologicznie urządzeń. Mimo wszystko, przy procesie wydobywania marmuru, co rok, ktoś traci życie. Asfaltowe drogi prowadzące w dół są wąskie, kręte, strome, a załadowana marmurem ciężarówka waży około 30 ton. Istnieje kilka odmian marmuru wydobywanego w Carrarze i okolicach. Przyjmując ogólny podział możemy wyróżnić marmur drogocenny, biały (sprzedawany w blokach, po 40.000/45.000 euro za blok o ciężarze 30 ton), oraz marmur lekko szary lub żółtawy przeznaczony do użytku powszechnego. Firmy wyspecjalizowane w cięciu, szlifowaniu oraz te zajmujące się sprzedażą marmurowych płytek podłogowych, ściennych i kuchennych wręcz wtapiają się w krajobraz karraryjskiego lądu. Wycieczka do jednego z okolicznych kamieniołomów stanowi nieodzowny punkt programu zwiedzania miasta. Jest to niesamowite doświadczenie, które pozwala wczuć się w jego klimat, a także w pewien sposób przenieść do zamierzchłych czasów. Wśród niezliczonych agencji turystycznych oferujących podróż do krainy marmuru, istnieje kilka zabierających turystów do wnętrz aktualnie działających kamieniołomów. Obecnie marmur wydobywany jest w trzech kopalniach: Torano, Fantiscritti, Colonnata. Podczas takiej wizyty poznajemy historię marmuru, jego rodzaje, przeznaczenie; demonstrowane są nam sposoby jego cięcia i wydobycia. Kopalnie można zwiedzać także z zewnątrz podziwiając masywy skalne z tarasów widokowych, czy też rozkoszując się lokalnymi przysmakami w barach. Colonnaty nie można opuścić bez wcześniejszego skosztowania w jednej z wszechobecnych „larderii” tutejszej słoniny uznawanej za lokalny przysmak. U podnóży gór znajduje się wiele sklepów z pamiątkami.

Nie tylko marmur

Carrara to jednak nie tylko Alpy Apuańskie i wszechobecny marmur. To także kojący turkus Morza Liguryjskiego oraz liczne plaże. Światowa stolica białego złota oferuje nam głownie dzikie, kamieniste, ale naprawdę urokliwe plaże. W promieniu niecałych 10 kilometrów od Carrary, znajduje się nadmorski kurort Marina di Carrara, będący częścią miasta Massa, który zachwyca turystów szerokimi, piaszczystymi plażami oraz nietuzinkowym położeniem. Biorąc kąpiel w morzu można tu podziwiać „ośnieżone” szczyty gór. 

Carrara stanowi również wspaniałą bazę wypadową do okolicznych mniejszych i większych miast. W ciągu godziny jesteśmy w stanie dotrzeć stąd do Lukki – rodzinnego miasta kompozytora Giaccomo Pucciniego i jednocześnie jednego z najpiękniejszych toskańskich miasteczek, jakie udało mi się zobaczyć; do Pizy; do Forte dei Marmi – jednego z najmodniejszych toskańskich kurortów, licznie odwiedzanego przez sławnych włoskich aktorów, piosenkarzy i ludzi biznesu (należy jednak pamiętać, że taka przyjemność to nie lada koszt; za wypożyczenie dwóch leżaków i parasola możemy zapłacić tu nawet 300 euro za dzień); Viareggio – miasteczka przyciągającego turystów odbywającym się tu co roku kolorowym karnawałem; Lerici – niewielkiej wioski rybackiej usytuowanej w cieniu Cinque Terre, która niegdyś inspirowała sławnych pisarzy takich jak Byron, czy Wolff; la Spezi czy do samych Cinque Terre – pięciu niezwykłych miasteczek wpisanych na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO

Tarta z ganache na mleku z solonym karmelem

0

Na ciasto:

  • 250g mąki typu 00
  • 150g roztopionego masła
  • 100g cukru pudru
  • półtora jajka
  • pół łyżeczki soli kuchennej
  • wanilia w ziarnach lub zmielona

Do ganache:

  • 150g śmietany 30%
  • 300g mlecznej czekolady

Na solony karmel:

  • 150g cukru
  • 100ml wody
  • 150g śmietany 30%
  • 70g solonego masła

PRZYGOTOWANIE:

Mąkę mieszamy z masłem i solą, ugniatamy dopóki nie zaczną się tworzyć grudki. Następnie, ciągle ugniatając, dodajemy cukier. Dodajemy przyprawy i jajka, i ugniatamy aż otrzymamy jednolitą masę, którą wkładamy do lodówki na co najmniej 2h. 

Rozwałkowujemy ciasto i wkładamy do tortownicy o średnicy 24 cm (na zawiasach lub z wyjmowanym dnem). Dno nakłuwamy i pieczemy przez ok. 25 minut w temperaturze 180°, aż ciasto nabierze złotego koloru. Odkładamy je do ostygnięcia przed wyjęciem ciasta na talerz. 

Aby przygotować ganache gotujemy śmietanę mieszając ją z posiekaną czekoladą. Mieszamy aż do otrzymania jednolitej masy, którą następnie wylewamy na podpieczone ciasto i wkładamy do lodówki, aby zastygła. 

W międzyczasie przygotowujemy karmel. W rondlu o grubym dnie podgrzewamy na małym ogniu cukier z wodą, aż cukier się stopi, następnie zwiększamy ogień, aż syrop zmieni kolor na złoty (smak karmelu zależy całkowicie od tej fazy więc nie możemy pozwolić, by zrobił się zbyt ciemny). Zdejmujemy syrop z ognia i uważając na rozpryski, dodajemy śmietanę i masło, które podgrzewamy i gotujemy mieszając przez 5 minut. Odkładamy karmel do ostygnięcia a następnie polewamy nim zastygnięte ganache. Na koniec wstawiamy ciasto do lodówki na kilka godzin.

“Boże Ciało”, polski kandydat do Oscara

0

“Boże Ciało” to oparta na faktach historia dwudziestoletniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i marzy o tym, żeby zostać księdzem, co jest niemożliwe ze względu na jego przeszłość kryminalną. Kiedy zostaje wysłany do pracy w zakładzie stolarskim w niewielkiej miejscowości, po przyjeździe przebiera się za księdza i przez przypadek zostaje zwerbowany na zastępstwo w miejscowej parafii. Obecność młodego i charyzmatycznego Daniela, pozwala lokalnej społeczności na wyjście z traumy po tragicznych przeżyciach.

Z reżyserem Janem Komasą i głównym bohaterem filmu „Boże Ciało” Bartoszem Bielenią rozmawialiśmy tuż po światowej premierze na festiwalu w Wenecji, gdzie prezentowany w konkursie Giornate degli Autori najnowszy film Komasy, oprócz znakomitego przyjęcia przez publiczność i krytykę, zdobył nagrodę Label Europa Cinemas, która wspiera finansowo produkcję filmu i jego dystrybucję w sieci kin europejskich. W międzyczasie film ruszył dalej na podbój festiwali, i teraz może się już poszczycić szeregiem nagród na FPFF w Gdyni, wśród których ta za najlepszą reżyserię i najlepszy scenariusz dla Mateusza Pacewicza oraz nominacją jako polski kandydat do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy.

W Polsce jest kilkanaście przypadków podszywania się pod duchownych rocznie, co cię zafascynowało właśnie w tej historii, w jaki sposób była inna od pozostałych?

Jan Komasa: Miałem szczęście, bo dostałem gotowy tekst, który po drobnych poprawkach był tym filmem, który chciałem zrobić. Scenariusz powstał na podstawie artykułu, który Mateusz Pacewicz napisał dla Dużego Formatu pod okiem doświadczonego scenarzysty Krzysztofa Raka (autora m. in. Scenariuszy do filmów „Bogowie” i „ Sztuka kochania”). Bohater tej historii jest wyjątkowy, bo on po prostu chciał zrobić coś dobrego. To co mnie zainspirowało to bardzo prawdziwie oddana, niesamowita, anegdotyczna, ocierająca się o kicz i komedię historia. Czytam bardzo dużo scenariuszy i z reguły w każdej scenie są one wierne jednemu gatunkowi. Ten scenariusz był bardzo pokrętny, czasem humorystyczny a czasem poważny i dodatkowo genialnie opisywał wielowymiarowość głównego bohatera. To jest taki świetny moment, kiedy czytasz coś i wiesz, że nie rozumiesz wszystkiego, ale cię to nęci, jest w tym tajemnica i domyślasz się, że człowiek, który to pisał wie o wiele więcej od ciebie. 

Bartosz Bielenia: Wydawało mi się, że to jest bardzo dziwna i ciekawa historia i bardzo chciałem pracować z Jankiem, więc już samo to ciągnęło mnie do tego projektu. Chłopak o takiej przeszłości, który podszywa się pod księdza jest świetnym startem do budowania bardzo ciekawej osobowości, która jest daleka ode mnie. Starałem się nie inspirować nikim, ważniejsze było dla mnie nasiąkanie tym, co myślimy o tym świecie i zrozumienie, co mogło powodować bohaterem.

Siłą głównego bohatera jest jego charyzma, przełamywanie schematów i umiejętność dotarcia do każdego. Z jednej strony on potrzebuje społeczności, w której się znalazł, bo szuka akceptacji, z drugiej oni też potrzebują innego podejścia i zmiany.

J.K.: Daniel poznał życie z najgorszej strony, przekroczył wszelkie granice i wygrywa tym, że zna różne sytuacje i umie dotrzeć do każdego. Paradoksalnie ma nad wszystkimi przewagę, rozumie ich i nikogo tak naprawdę nie odrzuca, bo sam jest odrzucony przez społeczeństwo ze względu na to, co zrobił. Kolejna ważna rzecz jest taka, że on przychodzi do środowiska, które samo czuje się odrzucone. Wydawałoby się, że wzajemnie do siebie pasują, w jakimś sensie pewnie tak, ale co dla mnie jest zawsze zaskakujące, sami odrzuceni są w stanie znaleźć w sobie tyle siły, żeby odrzucić kogoś innego. Więc ta historia jest też trochę o podziałach, o wzajemnym odrzucaniu się, które jest silniejsze od nas i w jakimś sensie nas konstytuuje, pokazując że jesteśmy wyjątkowi i wtedy zaczynają się dramaty. Z drugiej strony, jeśli pojawia się ktoś, kto nikogo nie odrzuca, w pewnym momencie staje się zagrożeniem, bo żeby jakaś struktura czy hierarchia mogła istnieć, musi kogoś trzeba wykluczyć. 

Bartek jest doświadczonym aktorem, gra w teatrach Warlikowskiego i Starym, to sprawia, że startuje z zupełnie innego poziomu, jak wam się razem pracowało?

J.K.: Rzeczywiście, o ile przy innych filmach pracowałem z młodymi aktorami, którzy do końca nie wiedzieli jeszcze czy będą kontynuowali swoją karierę, tutaj spotkałem, mimo młodego wieku, osobę bardzo doświadczoną i przede wszystkim samoświadomą. Miałem na planie partnera, który zna swoje możliwości i co najwyżej mile się zaskoczy, że może więcej. Jedyna nowość dla niego w tym projekcie to całkowite oparcie filmu na jego postaci. 

B.B.: Ja jestem bardzo wdzięczny za spotkanie z Jankiem, bo bardzo uważnym i czułym reżyserem, który słucha drugiego człowieka. Nie jest przywiązany do swojej wizji, a jeśli ma jakieś silne wyobrażenie wobec tego, czego oczekuje, to potrafi to przekazać i absolutnie do tego przekonać, więc z mojej strony to był wspaniały mix zaufania i dialogu.