Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 79

Śniadanie na dzień dobry

0

Dziwni są ci Włosi: smakosze, miłośnicy dobrego jedzenia i tradycyjnej kuchni; gdy chodzi jednak o przygotowywanie śniadań, ich cały kulinarny zapał znika nie wiadomo gdzie! Pierwszy posiłek dnia, bagatelizowany zwłaszcza w porannym pośpiechu, jest zupełnie pomijany lub ogranicza się do szybkiego „wrzucenia czegoś na ząb”, wypicia filiżanki kawy, aby następnie przetrwać na czczo aż do lunchu.
Śniadanie – pojęcie dla wielu zupełnie obce, we włoskim wydaniu w najlepszym wypadku składa się z wypitego w pośpiechu cappuccino i zjedzonej naprędce drożdżówki w jednym z barów. 

Na co dzień może się wydawać, że wielu z nas nie ma wystarczająco dużo czasu, ochoty ani nawet potrzeby przygotowania odpowiedniego śniadania. Przyzwyczajenia te stają jednak na głowie, gdy wyjeżdżamy na wakacje! Hotelowemu bufetowi nie są w stanie oprzeć się nawet Włosi: napełniają swoje talerze aż po same brzegi domowymi wypiekami, chlebem, masłem, dżemami, wędlinami i serami, sięgają po jogurt z muesli, po jajka i świeże owoce – hulaj dusza, a śniadaniu nie ma końca!
To doskonały dowód na to, że problemem nie jest brak apetytu, ale lenistwo: lubimy jeść, pod warunkiem, że ktoś inny przygotuje wszystko za nas.  

Żadnych wymówek: śniadanie powinno stać się najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Rankiem metabolizm osiąga swoją maksymalna aktywność, a nasz organizm jest gotów strawić duże dawki kalorii. Warto zatem wykorzystać ten moment w ciągu dnia, pozwalając sobie na spożycie bardzo kalorycznych przysmaków, pod warunkiem, że będą one równocześnie odżywcze.
Pełne, wartościowe śniadanie, zwłaszcza jeśli spożyte w ciągu pierwszych 30 minut po przebudzeniu, zapewnia niezbędną energię, aby lepiej sprostać aktywnościom nowego, rozpoczynającego się dnia. Z tego powodu nigdy nie powinniśmy go pomijać – to ważna informacja dla dorosłych i niezwykle istotna dla dzieci!

Opuszczanie śniadań zwiększa bowiem nerwowy głód i chęć podjadania podczas poranka, a ponadto spowalnia metabolizm, co przekłada się z kolei na przyrost masy ciała. Oprócz tego, trawienie jest zasadniczo utrudnione: wypicie kawy na czczo powoduje nadmierne wydzielanie się kwasów żołądkowych, które mogą podrażniać przewód pokarmowy, powodując zapalenie błony śluzowej żołądka i refluks przełykowy. Natomiast obfite i pożywne śniadanie pozwala organizmowi zachować dobra formę i zdrowie.

Dobre śniadanie, czyli jakie? Pierwszy posiłek dnia powinien zapewnić około 20 procent dziennego zapotrzebowania na kalorie. Pozornie wydaje się to łatwe, ale w rzeczywistości wcale tak nie jest. Jeśli jako przykład weźmiemy przeciętny wymóg 2000 kcal, pełne śniadanie powinno składać się co najmniej w jednej części ze zbóż oraz świeżych i suszonych owoców.

Słodkie czy słone, to nie ma znaczenia: ważne, aby nasze śniadanie było obfite, pożywne i oczywiście smaczne!

Zacznijmy od napojów, które mają zasadnicze znaczenie w uzupełnianiu wody zużytej przez organizm w ciągu nocy. Wybór jest ogromny: herbata, kawa, kawa zbożowa, wyciskane, naturalne soki owocowe, a także napoje roślinne z soi, ryżu, ale również jęczmienia, owsa, prosa i innych zbóż, pod warunkiem, że nie zawierają one dodatku cukru – spróbujcie sami! Wszystkie te ostatnie można łatwo przygotować samodzielnie w domu, począwszy od pełnego ziarna, później przegotowanego i filtrowanego.

Na śniadaniowym stole nigdy nie powinno zabraknąć świeżych owoców. Rada dla leniwych: pokrójcie owoce wieczór wcześniej, w ten sposób zaoszczędzicie czas rano; aby uniknąć ciemnienia owoców, spryskajcie je sokiem z cytryny. Podobnie możecie zrobić z wyciskanym sokiem z pomarańczy – przygotujcie go z wyprzedzeniem i przechowujcie w szczelnym pojemniku. W lecie mamy większy wybór owoców i rzadziej sięgamy po gorące napoje, zatem jak najbardziej można zdecydować się na koktajle owocowe.

Tłuszcze i białka zwiększają poczucie sytości: suszone owoce oraz pestki roślin oleistych stanowią w tym wypadku idealne połączenie. Stają się one jeszcze bardziej pożywne i zdrowsze, gdy zostawicie je na noc, aby namokły: wówczas redukcji ulega ilość zawieranych w nich fitynianów i zwiększa biodostępność witamin i minerałów, a także same nasiona stają się łatwiejsze w trawieniu.

Ponadto smakują wyśmienicie rozdrobnione z dodatkiem jogurtu, koktajlu owocowego lub rozsmarowane na kromce chleba z odrobina dżemu. Jak to rozsmarowane? Wystarczy umieścić bakalie na około dziesięć minut w piecu w średniej temperaturze, a następnie rozmiksować blenderem. Początkowo nabiorą konsystencji mąki, jednak już po chwili masa stanie się coraz bardziej gęsta i kremowa. W ten sposób powstanie pyszny krem ​​do rozsmarowywania bez dodatku cukru i tłuszczów przemysłowych. Nie zaszkodzi jednak dodać odrobinę przypraw, na przykład cynamonu czy szczyptę wanilii. Kremy z suszonych owoców można także zakupić w sklepach z żywnością ekologiczną, nie należą one jednak do tanich produktów. Dlatego też, z uwagi na łatwość ich przygotowania, znacznie bardziej opłaca się wykonać je samodzielnie! 

Dobry pomysłem na śniadanie są także domowe wypieki. Oto moja rada: znajdźcie podstawowy przepis, który łatwo będziecie mogli dostosować do Waszych upodobań, pór roku czy dostępności składników. Przygotowanie prostego ciasta naprawdę trwa kilka minut i dokładnie ten sam przepis może być używany do pieczenia babeczek, a te z kolei można wygodnie zabrać ze sobą do szkoły lub pracy.

Eksperymentujcie używając mąki z różnych zbóż, najlepiej jednak sięgając po te pełnoziarniste (ewentualnie mieszając je z mąka białą). Dodajcie trochę świeżych owoców, posiekanych bakalii, jogurtu, tofu, a nawet ciecierzycy i fasoli, gotowanych czy blendowanych. W ten sposób możecie mieć pewność, że zjedliście naprawdę pożywne śniadanie.

Rośliny strączkowe na śniadanie i to w dodatku na słodko? Tak, dobrze przeczytaliście! To bardzo smaczny i zupełnie niespodziewany składnik, który warto dodać do porannego posiłku! Jeśli nie wierzycie, spróbujcie tego oto przepisu: 75 g gotowanej fasoli, 75 g mleka sojowego, 15 g kakao w proszku, 20 g gorzkiej czekolady, 25 g orzechów laskowych lub innych bakalii, 2 łyżki oleju z nasion i odrobinę cukru trzcinowego. Zmiksujcie razem powyższe składniki i otrzymacie czekoladowy krem, który zachęci do zjedzenia śniadania nawet najbardziej leniwego z Włochów! 

Essere czy esserci?

0

Ile razy zastanawialiście się czy użyć czasownika essere czy też jego formę wzbogaconą o partykułę ci? Różnica między tymi dwoma formami jest znacząca i może doprowadzić do powstania pomyłek i nieporozumień. Żeby ich uniknąć wystarczy znać kilka podstawowych reguł, które pozwolą poprawnie używać obu form czasownikowych. Jak wiemy czasownik essere jest całkowicie nieregularny. Używamy go głównie, kiedy chcemy opisać lub przedstawić jakąś rzecz lub jakąś osobę. W tym wypadku jest tłumaczony na polski jako to jest lub to są. Co za tym idzie, jeżeli nie wiecie jakiej formy użyć, zastanówcie się czy w zdaniu po polsku byłby obecny zaimek wskazujący to. Jeżeli tak, wtedy wszystkie wątpliwości znikają. Essere używa się również żeby wskazać miejsce, w którym znajduje się jakaś konkretna rzecz lub w którym dzieje się jakaś czynność. W takim przypadku, natomiast, bardzo ważna jest kolejność elementów zdania, ponieważ essere używane jest tylko  w tradycyjnym szyku zdania POD (Podmiot Orzeczenie Dopełnienie):

n.p. Mia sorella è a scuola = Moja siostra jest w szkole

n.p. Gli uccelli sono sull’albero = Ptaki są na drzewie

Jeżeli natomiast szyk POD nie był przestrzegany znaczy to, że zamiast czasownika essere będzie wymagane użycie esserci. A kiedy dokładnie? Czasownik ten zostanie użyty we wszystkich zdaniach, w których okolicznik miejsca został przesunięty na początek zdania a podmiot znajduje się za czasownikiem essere.

n.p. A scuola c’è mia sorella = W szkole jest moja siostra

n.p. Sull’albero ci sono gli uccelli = Na drzewie są ptaki

Jak można zauważyć wszystko zależy do położenia części zdania. Czasownik esserci łatwo można zastąpić czasownikiem zwrotnym trovarsi. Mając w pamięci, że partykuła zaimkowa ci czasownika esserci pełni funkcję okolicznika miejsca, zawsze używamy tego czasownika, żeby zaznaczyć obecność osób w konkretnym miejscu lub obecność przedmiotów w konkretnej przestrzeni. W ten sposób unika się powtarzania nazwy miejsca, często przytoczonej wcześniej.

n.p. Sei in Italia? = Jesteś we Włoszech?

Sì, ci sono. = Tak, jestem (tu).

W tym przpadku ci zastąpiło okolicznik miejsca in Italia.  W języku polski partykuła ci znaczyłaby tu lub tam, mimo tego bardzo rzadko się ją tłumaczy. Trzeba pamiętać, że użycie essere lub esserci zależy również  od kontekstu sytuacyjnego, a zdanie będące poprawnym w pewnych warunkach, może być niepoprawne w innych. Przytoczone różnice bardzo dobrze oddają następujące przykłady:

n.p. C’è Paolo? = Jest Paolo?

n.p. È Paolo = To Paolo

Oba zdania są poprawne z punktu widzenia gramatyki, ale użyje się ich w różnych kontekstach sytuacyjnych. W rzeczywistości pierwszego użyjemy w przypadku kiedy szukamy Paola w jakimś konretnym miejscu, podczas gdy drugie zostanie użyte kiedy zaznaczamy, że to jest ta konkretna osoba, a nie ktoś inny.

Chrupiące jajka w czarnym ryżu z kremem z papryki

0

Poniższym wielkanocnym przepisem chciałbym zadowolić również tych, którzy nie chcą – jak zwykle – jeść biednego baranka czy koziołka. Danie to jest dość złożone, ale z pewnością smaczne i bardzo barwne. Chodzi o przygotowanie jajek na twardo zapanierowanych w czarnym ryżu.

Porcja dla czterech osób:

  • 7 średniej wielkości jajek;
  • 150 g czarnego ryżu (Venere);
  • 3 średnie żółte papryki;
  • 50 g mąki pszennej;
  • 20 g masła;
  • 150 ml mleka;
  • Olej roślinny do smażenia;
  • Oliwa z oliwek do papryki;
  • Sól i pieprz do smaku.

Jak już wspominałem przepis jest dość złożony, należy więc zwrócić szczególną uwagę podczas gotowania jajek oraz w momencie ich panierowania.

Sposób przygotowania:

W garnku w lekko posolonej wodzie (ok. 1 l) gotujecie czarny ryż. Ryż powinien się gotować długo, ok. 45 minut. Odcedzacie go i odstawiacie, nie dodając do niego masła ani oliwy. 

Weźcie 6 jajek i włóżcie je do małego garnka wypełnionego wodą. Podgrzejcie. Gdy woda osiągnie 75°C, gotujcie jajka przez 15 minut. Jeśli nie macie możliwości zmierzenia temperatury, doprowadźcie wodę do wrzenia, a następnie zmniejszajcie jej temperaturę, aż przestanie wrzeć. Jajka należy gotować przez 8/9 minut od momentu wrzenia wody. Gdy jajka będą już ugotowane, włóżcie je pod zimną bieżącą wodę, aż wystygną.

Pokrójcie paprykę w kwadraty o wielkości około 3×3 cm, zwracając uwagę, by dobrze oczyścić ją z nasion.

Do pojemnej patelni nalejcie odrobinę oliwy i połóżcie na niej kawałki papryki, najlepiej miąższem do spodu. Smażcie paprykę na średnim ogniu, by się nie przypaliła, jednocześnie pilnując, by pozostała miękka. Posólcie i wyłączcie ogień. 

Do garnuszka wrzućcie masło i ok. 20 gram mąki, podgrzejcie na małym ogniu tak, by otrzymać gęsty krem. Następnie dodajcie mleko i połowę papryki, którą wcześniej zmiksowaliście. Gotujcie przez 5 minut na małym ogniu, dopóki nie otrzymacie aksamitnego kremu. Dodajcie sól i odrobinę pieprzu. 

Teraz przygotujcie obrane wcześniej jajka. Zwróćcie uwagę, by były dostatecznie suche. Nałóżcie na talerz ¾ czarnego ryżu. Obtoczcie jajka najpierw w mące, następnie w roztrzepanym jajku i w ryżu tak, by dobrze przylegał. Nalejcie do garnka olej do smażenia i poczekajcie, aż jego temperatura osiągnie około 150°C. Przy pomocy metalowego sitka zanurzcie jajka w oleju i smażcie je przez 8/9 minut. 

Danie należy podawać na półmisku; najpierw wlejcie krem z papryki, a następnie ułóżcie na nim półtora jajka. Na koniec ozdóbcie gotowe danie papryką i pozostałym ryżem.

Wesołych Świąt! 

O ciekawości, czyli wizyta w Museo Galileo we Florencji

0
SONY DSC

W ferworze zwiedzania, zwłaszcza jeśli odwiedzamy Florencję po raz pierwszy, łatwo je przegapić, mimo że znajduje się tuż nad brzegiem rzeki Arno przy Piazza dei Giudici, tuż na tyłach słynnej Galerii Uffizi. Wizyta we florenckim Muzeum Galileusza, czyli muzeum historii nauki stanowi interesującą propozycję nie tylko dla miłośników nauki i astronomii, ale dla wszystkich uważnych zwiedzających, zaciekawionych wizją świata, jaka kiełkowała w głowie ludzi epoki wielkich odkryć.

Wizytówką muzeum jest ustawiony tuż przed jego siedzibą monument z brązu stanowiący gnomon zegara słonecznego, którego tarcza została nakreślona na bruku. W słoneczne dni, cień kolumny przypomina o mijającym czasie i niekiedy sugestywnie wskazuje nam drogę do muzeum. Gdy przekroczymy próg Palazzo Castellani (w którym mieści się Museo Galileo) w pierwszej kolejności zostajemy wprowadzeni w kolekcjonerski świat rodziny Medyceuszy. 

Całe pierwsze piętro poświęcone jest kolekcji medycejskiej, począwszy od eksponatów naukowych zebranych przez Cosimo I de’ Medici. Zbiory te zostały wzbogacone przez jego następców Franciszka I oraz Ferdynanda I.  Do kolekcji rodziny Medyceuszy należą między innymi oryginalne przyrządy naukowe samego Galileusza, w tym kompas geometryczny i teleskopy. Osobna sala poświęcona została astronomii i nurtującemu człowieka od zarania dziejów pojęciu czasu. Znajdziemy w niej pięknie wykonane zegary astronomiczne, a także bogatą kolekcję zegarów kieszonkowych oraz chronometrów. Zwiedzający otworzą szerzej zdziwione oczy na widok ustawionej na  środku następnej sali wielkiej sfery armilarnej, wykonanej pod koniec XVI wieku przez Antonia Santucci, aby chwilę później podziwiać mniejsze, ale równie zachwycające astrolabia, zamknięte za szklanymi witrynami, tuż obok wykonanych z wielką precyzją innych przyrządów nawigacyjnych oraz globusów. Natomiast umieszczona w kolejnym pomieszczeniu kopia piętnastowiecznej mapy świata, wykonanej w orientacji południowej przez Fra’ Mauro (oryginał przechowywany jest w Bibliotece Narodowej św. Marka w Wenecji), słusznie przypomni nam, że w rzeczy samej, we wszechświecie pojęcia góry i dołu są przecież całkowicie względne!

Z kolei drugie piętro muzeum kryje kolekcję przyrządów do badań nad zjawiskami fizycznymi oraz przyrządów do eksperymentów z czasów dynastii Habsbursko-Lotaryńskiej. Znajdziemy tam między innymi „Samopiszącą rękę”, urządzenie mechaniczne stworzone w XVIII wieku przez Friedricha von Knaussa. Następnie zwiedzający zostają wprowadzeni do świata przyrządów matematycznych oraz chirurgicznych, a także wykonanych z niezwykłą precyzją modeli anatomicznych z wosku i terakoty, aby w końcu móc podziwiać pokaźnych rozmiarów urządzenia badające zjawiska elektromagnetyczne i elektryczne. 

Wizyta w muzeum to wspaniała podróż w czasie, która ukazuje fascynującą drogę jaką przez stulecia przeszła nauka. To wspaniały spacer po zawiłych i niezwykle interesujących labiryntach umysłów naukowców przeszłych epok, którzy z dziecięcą ciekawością spoglądali w niebo, odkrywając nadzwyczajną złożoność otaczającego ich świata. Warto zatem zarezerwować sobie kilka popołudniowych godzin i udać się na wyjątkowe spotkanie z historią nauki, która w rzeczywistości nie jest niczym innym jak historią niezwykłej ciekawości, która inspiruje i pobudza rodzaj ludzki do rozwoju po dziś dzień.

  • Kolekcja muzeum eksponowana jest na dwóch piętrach podzielonych na osiemnaście sal tematycznych. Muzeum Galileusza otwarte jest dla zwiedzających codziennie (także w niedziele i święta) w godzinach od 9.30 do 18.00 (we wtorki od 9.30 do 13.00).
  • Bilet wstępu kosztuje 10 euro. Muzeum przewiduje zniżki dla grup, młodzieży, a także dla rodzin. Więcej informacji znajdziecie na oficjalnej stronie: www.museogalileo.it

Fiat 124 Sport Spider – W drogę!

0

Kabriolety, mimo iż są samochodami mało praktycznymi, zawsze ściągają na siebie uwagę, kojarzą się z beztroską i luksusem, może dlatego plasują się wysoko na listach zakupów wśród klientów kolektur totolotka. Kiedyś kupowali je ludzie zamożni często tylko jako samochód do weekendowych wypadów za miasto bądź przemieszczania się pomiędzy modnymi klubami Rzymu, Mediolanu czy Paryża. Ten typ nadwozia służy do niespiesznej, relaksującej jazdy, co w naszych zagonionych w obłędnym tempie życia czasach również stało się luksusem.

Wyjeżdżając z garażu np. Fiatem 124 Sport Spider, w chwili gdy opuszczamy jego brezentowy dach czujemy, że dzieje się magia – zapominamy o codziennych obowiązkach, planach, rzeczach do załatwienia itp. Zostajemy sam na sam z niebem nad głową i drogą, którą mamy spokojnie się delektować. 

We Włoszech idealnych tras na takie wyprawy jest bez liku, setki kilometrów dróg wśród najpiękniejszych krajobrazów. Poznajmy trzy z nich; pierwsza to powstała w latach 1822-25 Strada Statale dello Stelvio znana jako Passo Stelvio w Alpach projektu Carlo Donegani. Łączy ona poprzez przełęcz Stelvio miejscowości Bormio i Prato allo Stelvio. Jest to najwyżej położona droga we Włoszech [2.758 m.n.p.m.] i z tego względu otwierana tylko między majem a listopadem [w 2019 18.05-07.11]. Na długości około 47 Km jadąc w stronę Bormio mamy na podjeździe aż 48 nawrotnych zakrętów i kolejne 40 przy zjeździe z przełęczy. Jest to również jedna z najostrzej wznoszących się tras w Europie z różnicą wzniesień dochodzącą do 1800 m. Widoki zapierają dech w piersiach a wszechobecni cykliści powodują u kierowców skoki adrenaliny. 

Dla lubiących jeziora proponuję niecałe 6 Km Strada della Forra [SP38], nazwanej przez W. Churchilla ósmym cudem świata i wybudowanej w 1913 r. Usiana wąziutkimi tunelami i wiaduktami ciągnie się z Porto di Tremosine wzdłuż jeziora Garda na szczyt okalających je gór do miejscowości Pieve. Z pewnością spotkamy się tutaj z włoskim systemem na niewidoczne zakręty, dojeżdżając do takiego zakrętu klaksonem dajemy znać kierowcy zbliżającemu się z przeciwka o swojej obecności. Proste i sprytne rozwiązanie, by choć na chwilę zapomnieć o stresie związanym z pokonaniem tej wymagającej trasy. James Bond w ,,Quantum of Solace” nie stosował tej zasady w pościgu po Forra, ale jemu wszystko się udaje, wy natomiast trąbcie i to ile wlezie.

Najpiękniejszą trasą nadmorską bez dwóch zdań, co w 1997 potwierdziło także UNESCO wpisując jej okolice na swoją Listę Światowego Dziedzictwa, jest SS 163 wiodąca wzdłuż wybrzeża amalfitańskiego. Droga łącząca Positano i Vietri sul Mare to 40 km nieustannych, ciasnych zakrętów, przebiegająca przez kolejne 15 miasteczek tarasowo wciśniętych pomiędzy morze i skalne urwiska. Kierowca ma tu dwa zadania, po pierwsze bezpiecznie przejechać trasę, a po drugie odpowiednio wcześniej wypatrywać miejsc aby choć na chwilę móc się zatrzymać i samemu nacieszyć oczy niesamowitymi krajobrazami. Positano, Amalfi czy Ravello choć w sezonie mocno zatłoczone są idealne na chwilę przerwy w podróży.

Pozostawiwszy na poboczu jednej z tych dróg naszego fiata, gdy zaczniemy już chłonąć cudowne widoki, nagle zauważymy, że sylwetka samochodu idealnie tutaj pasuje, nie jest kontrastem a dopełnieniem krajobrazu, wręcz zwiększa nasze poczucie wyjątkowości tej chwili i tego miejsca. Fiata 124 Sport Spider zaprojektował zafascynowany włoskim wzornictwem Amerykanin Tom Tjaarda. Pracując dla studia Pininfarina po długotrwałych i trudnych pracach projektowych dostosował do wymagań Włochów swój wcześniejszy prototyp Corvette Rondine z 1963 r., którego wtedy nie zaakceptował Chevrolet.   

Pod koniec lat 60-tych  XX w. Fiat był potęgą, posiadał rekordowy 21% udział w sprzedaży samochodów w Europie, praktycznie został monopolistą branży we Włoszech. W roku 1968 wyprodukował 1 450 000  aut i osiągnął obroty 1 130 miliardów lirów, zatrudniając 157 tys. pracowników z czego aż 131,5 tys. w Turynie.   

Jednak najważniejszym rynkiem zbytu modelu 124 Sport Spider było USA, gdzie sprzedano 80% wszystkich wyprodukowanych aut. Gdy w 1983 Fiat wycofał się z działalności w Ameryce, produkcję Spider’a przejął Pininfarina i przez kolejne dwa lata sprzedawał go jako Pininfarina Spider Azzurra. Przywrócono również wstrzymaną w 1975 produkcję wersji europejskiej , która otrzymała nazwę Pininfarina Spider Europa.

Fiat 124 Sport Spider od 1966 do 1985 [wliczając modele sygnowane przez Pininfarina] w wielu kolejnych wersjach był jednym z najdłużej produkowanych kabrioletów w historii. Daleko mu jednak do rekordzisty czyli Morgana 4/4, którego produkcja trwa nieprzerwanie od 83 lat.

W 1971 r. Fiat przejął kontrolę nad wyspecjalizowaną w sportowych prototypach firmę Abarth, od tego momentu dostosowywała ona auta koncernu do wymogów rajdowych. Wersja 124 Abarth Rally odniosła wiele sukcesów w różnych rajdach, między innymi  trzykrotnie wygrywając Rajd Polski.  

Rzućmy okiem na cennik włoskich kabrioletów, a właściwie spider’ów z początku lat 70-tych. Najtańsze było Autobianchi Bianchina, które swoje 25 koni mechanicznych oferowało za 635 tys. Lirów. Fiat 124 Sport wyceniany na 1.550 tys. Lirów [96 KM] uplasował się w środku stawki. Alfisti wierni swojej marce za model 1600 [125 KM] płacili 2.195 tys., natomiast posiadacze najgrubszych portfeli mogli zamówić jedno z 14 szt.  zaprojektowanego również przez Toma Tjaarda Ferrari 365 GT California [320 Km] kosztujące 9,5 mln. Lirów.

Na kolejny kabriolet od Fiata trzeba było czekać do 1994, kiedy pojawił się model Barchetta, natomiast nowy 124 Spider zbudowany co prawda na bazie mazdy MX5 wprowadzono w 2016 czyli w 50-tą rocznicę pojawienia się jego poprzednika.

Model AutoArt to Fiat 124 2000 Spider America z 1979, co na pierwszy rzut oka poznajemy po brzydkich amerykańskich zderzakach czy wpuszczonych w głąb karoserii przednich kierunkowskazach. Szczególnie cieszą ładnie oddane detale wnętrza.

Na koniec przyznam, że zazdroszczę wszystkim posiadaczom kabrioletów, ale nie samych samochodów lecz czasu, który w nich spędzają.

Fiat 124 CS2 2000 Spider America
Lata produkcji: 1979 – 82 [wszystkie serie 1966 – 1983 + 1983-85 Pininfarina]
Ilość wyprodukowana: 31.360 [wszystkie serie ok. 200 tys.]
Silnik: Fiat 132 C3 031 4 cylindry w linii
Pojemność skokowa: 1995  cm3
Moc / obroty: 102 KM / 5500
Prędkość max: 175 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h : 13,2 s
Ilość biegów: 5
Masa własna: 1260 Kg
Długość: 4107 mm
Szerokość: 1613 mm
Wysokość 1270 mm
Rozstaw osi:  2280 mm 

Okrzyki, obelgi i epitety: regionalne wulgaryzmy

0

Z powodu historycznej obecności dialektów, każdy region we Włoszech ma swoją specyfikę językową. Liczne słowa i wyrażenia kojarzą się automatycznie z konkretnym regionem lub miastem i są mocno powiązane ze stereotypami powszechnymi we włoskiej kulturze i mediach. Kino i telewizja, o których była mowa w poprzednich artykułach, miały wpływ na rozpowszechnienie i rozpoznawalność niektórych form językowych pochodzących z poszczególnych dialektów.

Regionalne stereotypy, oczywiście najbardziej, przejawiają się w komedii: na przykład, w filmach bohaterowie pochodzenia rzymskiego są zazwyczaj przedstawiani jako prymitywni, głośni i porywczy, nierzadko skłonni do szydzenia z innych lub ich obrażania. Właśnie za pomocą kina i telewizji wyzwiska i brzydkie wyrazy typowe dla stolicy Włoch są dziś znane i rozumiane właściwie w całej Italii. Wśród najbardziej znanych rzymskich wyrażeń jest na przykład okrzyk ahó, zazwyczaj używany, aby wyrazić złość lub rozgoryczenie wobec innej osoby, a także li mortacci tua („twoi zmarli bliscy” w gwarze rzymskiej). Tej ostatniej formy, która pierwotnie stanowiła obelgę, można dziś używać również aby wyrazić zaskoczenie czy wręcz szacunek i podziw wobec danej osoby. Podobne wyrażenie, a chi tʼè muort (neap. „tym, którzy ci zmarli”), jest powszechne w dialekcie neapolitańskim, jednak w tym przypadku zachowała się czysto obelżywa funkcja tego sformułowania. Formy podobne do neapolitańskiej istnieją również w innych dialektach południowych, na przykład w Apulii czy w Lukanii. W całych Włoszech, a szczególnie w środkowej i południowej części kraju, powszechne jest słowo mannaggia (od neap. mal nʼaggia, czyli mniej więcej “niech mu to przyniesie samo zło”), pierwotnie używane jako obelga i klątwa, a dziś wyrażające głównie gniew albo rozczarowanie.

Obok przekleństw przeciwko zmarłym, w różnych włoskich regionach (na przykład w Wenecji Euganejskiej, w Piemoncie czy w Toskanii) istnieją bestemmie (bluźnierstwa), a więc bluzgi dotyczące religii chrześcijańskiej. Bardzo często wyrażenia te są cenzurowane za pomocą eufemizmów i używane jako „normalne” przekleństwa: w Toskanii powszechnie korzysta się w licznych przekleństwach z wyrazu Maremma (od nazwy jednego z lokalnych regionów historycznych) zamiast Madonna; podobnie jest w Wenecji Euganejskiej, gdzie wykrzyk òstrega (wen. „ostryga”) jest złagodzoną formą słowa ostia (wł. „hostia”). W Piemoncie popularne jest wyrażenie bòja fàuss („fałszywy kat” w dialekcie piemonckim), używane jako przekleństwo lub po prostu jako okrzyk zdumienia czy gniewu. Najbardziej znana teoria dotycząca pochodzenia tego sformułowania głosi, że turyńczycy obrażali w ten sposób zawód kata – profesję wyjątkowo nieuczciwą, ponieważ oprawca otrzymywał pieniądze za śmierć innych ludzi. Istnieje również alternatywna forma Giuda fàuss (piem. „fałszywy Judasz”), ale oba te wyrażenia są mimo wszystko eufemizmami: wyrazów bòja czy Giuda używa się, aby uniknąć słowa Dio (wł. „Bóg”).

Również obelgi używane przeciwko innym osobom różnią się w poszczególnych regionach: w Toskanii są bardzo popularne słowa takie jak bischero czy grullo (wł. „głupek”), postrzegane jako archaiczne w innych regionach. Wyrazy używane, aby wyzywać kogoś od głupca są bardzo różnorodne: w Lombardii powie się pirla, w Wenecji Euganejskiej mona, a słowo minchione, pochodzące z Sycylii, używane jest zarówno w południowych, jak i w północnych Włoszech. W Mediolanie, oprócz pirla, na człowieka głupiego mawia się też testina (wł. „główka”). Etymologia tych wyrazów regionalnych jest zazwyczaj wulgarna, ale wiele z nich jest już do tego stopnia powszechnych w codziennym języku, że straciły one większość pierwotnych, sprośnych konotacji. Niektóre obraźliwe sformułowania mają mniej wulgarne, a barwniejsze pochodzenie, tak jak na przykład rzymskie słowo cafone (wł. „prymityw, cham, gbur”). Możliwe jest, że wyraz ten, który już od dawna stał się częścią standardowego włoskiego, pochodzi od cʼa fune (dosłownie “[ze] sznurem”): według jednej z teorii, owo wyrażenie stosowane było, aby wyśmiewać ludzi ze wsi, którzy – żeby nie pogubić się w wielkim mieście – przywiązywali się do siebie nawzajem sznurem. Również wokół rzymskiego wyrazu mignotta (rzym. „prostytutka”) istnieje dość oryginalna teoria: zdaniem wielu słowo to pochodzi od m. ignota, skrótu od madre ignota (wł. „matka nieznana”) używanego niegdyś w dokumentach rejestru cywilnego, gdy rejestrowano noworodki porzucone przez matkę. Stąd właśnie miałoby pochodzić obelżywe sformułowanie fijo de mignotta (rzym. „sk…syn”), które z kolei spowodowało rozpowszechnienie samego słowa mignotta. O ile – jak twierdzą inni – termin ten nie bierze się z francuskiej formy mignonne („ładna, atrakcyjna”).

Wiosenny śnieg w Warszawie

0

Pewnego ranka w lutym 2009 roku wyglądam przez okno mieszkania na czwartym piętrze w zwyczajnym bloku, w dzielnicy Ursus. Krajobraz jest szary: szare budynki, szare ulice, szare niebo, a poniżej poruszają się ludzie niczym szare kropki. „Czy kiedykolwiek mógłbym zamieszkać w Warszawie? Nie, nigdy!”

Spędziłem prawie pół godziny w autobusie, wśród unikających spojrzeń warszawiaków zmierzających do pracy. Za oknem ciągnie się socjalistyczna architektura, która nadaje tej okolicy atmosferę bez wyrazu, ale która w swoim upartym przywiązaniu do urbanistycznych schematów „blok-zielona przestrzeń-plac zabaw-śmieci-podjazd”, niewątpliwie wywołuje uczucie kojącej stabilności.

Zbliżam się do centrum, a przynajmniej do tego, co zakładam, że jest centrum, bo jest tam Zamek Królewski i Rynek, rynek Starego Miasta. Dla warszawiaków centrum, a raczej centra miast znajdują się gdzie indziej.

W Zamku Królewskim odkrywam salę Canaletta, stworzoną specjalnie po to, by wyróżnić dwadzieścia pejzaży Warszawy namalowanych przez Bernarda Bellotta (nazywanego także Canalettem) w jego ostatnich latach na dworze Stanisława Poniatowskiego. Niektóre z tych obrazów zostały odtworzone na plakatach umieszczonych w specjalnych witrynach wzdłuż Traktu Królewskiego, drogi prowadzącej od Zamku do Łazienek. Witryny ustawione są tak, aby przechodnie mogli jak najdokładniej porównać widoki uwiecznione przez Bellotta z rekonstrukcjami XVIII-wiecznych budynków wykonanymi w latach 50. ubiegłego wieku, kiedy to Warszawa zaczęła odbudowywać swoją naruszoną tożsamość.

Na uznanie zasługuje akcja restytucji warszawiakom części pałaców i kościołów z czasów dawnego reżimu. Królewska architektura została na początku XX wieku skażona przez modernistyczne tramwaje i światła elektryczne, co spowodowało, że Warszawę nazwano „Paryżem Północy”.

Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale za każdym razem, gdy mijam rząd witryn z widokami Canaletta, wpadam w wir rozważań, które pozostają bez odpowiedzi. To, co mnie najbardziej zastanawia, to poszukiwanie „prawdy” pomiędzy widokiem uwiecznionym na obrazie a istniejącym budynkiem. Myślę o osiemnastowiecznej „prawdziwej architekturze”, którą ten wyjątkowy pejzażysta wiernie odwzorowywał, ale wciąż artystycznie, na płótnie. „Prawdziwy artyzm” był wtedy podstawą do nieuchronnie sztucznej rekonstrukcji. Dziś jednak „sztuczna prawda” jest jedyną „namacalną prawdą” pierwotnych „architektonicznych prawd”. W tym momencie, jak możemy nie zadawać sobie pytania o to, co ma być uznane za „prawdziwe”? Na szczęście marszowy krok energicznej studentki sprowadza mnie do „prawdziwej współczesności”. Idę za nią kilka metrów wzdłuż Traktu Królewskiego do posągu Mikołaja Kopernika.

Od 2010 roku przy Trakcie znajduje się jedna z ławek muzycznych postawionych z okazji 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina. Wystarczy nacisnąć mały stalowy guzik i z głośników ukrytych w ławce z czarnego kamienia wybrzmiewa melodia poloneza lub nokturn. Genialny pomysł!

Jadę w kierunku Parku Łazienkowskiego. Ze zdziwieniem spotykam pomniki De Gaulle’a, (któremu poświęcone zostało też rondo), oraz Ronalda Regana, przez co wydaje mi się, że lata zimnej wojny zaburzyły postrzeganie polityków zza żelaznej kurtyny. Nieco dalej znajduje się Park Łazienkowski. U wejścia dominuje imponujący pomnik Chopina, który odbija się w tafli wody. U stóp tego pomnika w każdą letnią niedzielę, o godz. 12 i 16, wirtuozi fortepianu pod gołym niebem grają utwory Chopina. Koncerty są organizowane bezpłatnie przez miasto Warszawa. Tysiące ludzi słucha w ciszy. Rodziny z dziećmi, studenci, eleganckie warszawskie starsze pary, pełni szacunku turyści, wszyscy kulturalnie siedzący na ławkach i trawnikach. Atmosfera jest magiczna, na przemian słychać sonaty i miarowe brawa. Już samo to doświadczenie jest warte wycieczki do Warszawy.

Kształt Parku Łazienkowskiego warunkuje łagodny stok, nachylony w kierunku Wisły, charakterystyczny dla całego zachodniego brzegu Warszawy. I właśnie spacerując alejkami, wśród mostków i ogrodów, wiewiórek i pawi, romantycznych amfiteatrów, orientalnych pagod, stawów i bieli eleganckiej architektury rozproszonej w parku, czuję połączenie z tym miastem. Mój nastrój nagle się zmienił. Odważne promienie słońca przebijają się przez zachmurzone niebo nadając kolorytu wszystkiemu, co mnie otacza. Zauważam lodowate piękno spacerującej dziewczyny. Małe, białe budynki wyłaniają się łagodnie spośród roślinności, są dumnymi świadkami odległego okresu polskiego klasycyzmu, który pod względem estetycznym stanowi wyzwanie dla czterdziestu lat politycznych rygorów socjalistycznej urbanistyki.

Ujawnia się prawdziwy duch miasta: kontrast. Nieustanne odradzanie się na przekór wszelkim katastrofom, zarówno tym fizycznym: jak sadystyczne zniszczenie miasta przez nazistowską armię, która w drodze z frontu rosyjskiego powinna była mieć znacznie wyższe priorytety niż zrównanie polskiej stolicy z ziemią; jak i tym  moralnym, jak wieloletni okres życia pod obcą władzą, jednym z wielu rządów, które w ubiegłym stuleciu, uwielbiany był przez lud omamiony filozofiami politycznymi, które faworyzowały niewielki krąg ludzi ubogich w ideały.

Kontrast odbiera element pewności, ale tworzy energię i w ten sposób duch Warszawy wrze pełnią oczekiwań. Budowanie i odbudowa, burzenie w celu przekształcenia. Warszawa tętni życiem, jest niespokojną, nieokiełznaną kochanką; wyjedziesz na miesiąc, a po powrocie przekonasz się, że zupełnie się zmieniła. Pałac Kultury, uciążliwa spuścizna w stylu stalinowskiego gotyku, również jest symbolem niepojętego kontrastu. Imponująca budowla w sercu miasta, której Polacy tu nie chcieli i której nadal nie kochają, ale którą nieodmiennie akceptują i postrzegają jako trwały ślad po zagojonej ranie. Stanowi materialny obraz przeszłości, który dziś staramy się przyćmić, otaczając go zuchwałymi wieżowcami, zapowiedzią nowej Polski.

Mniej więcej rok później, w maju 2010 roku, budzę się w małej kamienicy na Pradze, we wschodniej części Warszawy. Przez miasto przepływa Wisła, a rzeka ta, której wody płyną nieprzerwanie z południa na północ przez środek stolicy, jest wspaniałym geograficznym punktem orientacyjnym. Zachodni brzeg zawsze był domem władzy politycznej i gospodarczej oraz reprezentującymi ją budynkami. Na wschód, po przeciwnej stronie rzeki, znajduje się druga twarz stolicy. Popularne dzielnice, które czasem stają się modnym azylem dla alternatywnych artystów i galerii. Jest to niekończące się pasmo bloków, opowiadające historię architektonicznej ewolucji miasta. Przyjemnością jest wędrówka po tych ulicach w poszukiwaniu dostojnych i wciąż aktualnych przykładów architektury funkcjonalno-modernistycznej lat 30. oraz fabryk z czerwonej cegły, córek dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej, w których dziś znajdują się restauracje, centra handlowe i ciekawe muzea, takie jak Muzeum Wódki czy Muzeum Neonów. Pomijam obszary skażone blokami z lat 60. i 70., a zwłaszcza te nowe gniazda fałszywego współczesnego dobrobytu. Wzniosłe budynki zbudowane w pośpiechu, aby odpowiedzieć na zachcianki nowej burżuazji, przybyłej z sąsiednich wiosek, by zrealizować marzenie o pracy w stolicy.

Tego samego ranka 2010 roku jadę przez Pragę, przekraczając Wisłę tramwajem do prawdziwego centrum miasta: na skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej. Tętnice miasta, które przecinają się na skrzyżowaniu ruchliwego ronda. Pod nim przebiega sieć przejść podziemnych, kierująca strumienie ludzi między autobusem, metrem, tramwajem i pobliską stacją kolejową. Przed wyjściem z domu niebo było niebieskie, lecz podczas jazdy tramwajem padał już deszcz. Kiedy wysiadłem na przystanku Krucza, ciepły wiatr zmiótł ponure chmury zapowiadając nadejście słońca. Kilkaset metrów dalej zszedłem do sieci podziemnych przejść.

Jestem głodny. Jeśli chcę coś zjeść, mogę wybrać między dwoma kultowymi przekąskami Polaków hot-dogiem i zapiekanką, jak dla mnie paskudną przeciętą na pół bułką, na której najpierw na chybił trafił kładzie się różne warzywa i wędliny, a następnie polewa ogromną ilością ketchupu. Wciąż jestem zdumiony za każdym razem, gdy widzę piękną niczym łabędź dziewczynę, ubraną w modne ubrania, która czując głód, postanawia z apetytem wgryźć się w długą zapiekankę. Bez brudzenia się i nie przejmując się bakteriami, które mogły osiedlić się na bułce, od wielu godzin czekającej na zjedzenie. Najwyraźniej wolę przekąskę w postaci parówki włożonej w odpowiednio wydrążoną bułkę. Sprzedawca na życzenie wlewa resztkę musztardy do otworu w bułce przed włożeniem do niej parówki. Płacę i idę w stronę podziemi, do zejścia na stację metra. Pada śnieg. Jest maj, ale z nieba lecą duże płatki śniegu. W ciągu godziny widziałem niebieskie niebo, deszcz, wiatr, a potem światło, które zapowiadało triumf słońca, z tym że było to jednak preludium do intensywnych opadów śniegu.

Klimat w Warszawie także jest niespokojny. Czytałem, że 93% powierzchni Polski znajduje się poniżej 300 metrów nad poziomem morza. Na przestrzeni setek kilometrów w dowolnym kierunku od stolicy nie ma niczego, co mogłoby ochronić ten teren, przed różnorakimi kaprysami pogody. Ta refleksja nadchodzi mnie, gdy stoję pod zadaszeniem u wejścia do podziemia i obserwuję wiosenny śnieg padający na mężczyznę stojącego na otwartym placu Metra Centrum, szaleńczo uderzającego dwoma patykami w bębny zrobione z oparć starych drewnianych krzeseł. Za nim znajduje się polityczny mural i schody, prowadzące do ogrodów otaczających Pałac Kultury.

Około 11 lat po tym szarym przebudzeniu w bloku na Ursusie, zwiedzam Zamek Ujazdowski. Jest to stara rezydencja królewska, przez stulecia pełniąca funkcję szpitala, w której od 1985 roku mieści się Centrum Sztuki Współczesnej. Jest to miejsce, do którego często wracam, przyciąga mnie ono od czasu, gdy mieszkałem najpierw na Bielanach, a później na Żoliborzu, po przeciwnej stronie miasta. Kiedy poczułem, że warszawskie kontrasty zaczynają mnie przytłaczać i dezorientować, przyszedłem tutaj, bo wydawało mi się, że tu znajdę swoje mentalne współrzędne. Spacerując po tych ogrodach, zwiedzając awangardowe wystawy czy buszując w muzealnej księgarni, uspokajałem lęki i na spokojnie porządkowałem wszystkie sprawy: kim jestem, gdzie jestem, czego chcę itd.

Dopiero dzisiaj wiem, że po bokach drogi dojazdowej stoją mówiące ławki. Białe, z wygrawerowanymi sentencjami w języku polskim i angielskim, takimi jak “The idea of revolution in an adolescent fantasy”, “Sometimes science advance faster than it should”, “Use what is dominant in a culture to change it quickly”. Ławki te początkowo były jedynie tymczasową instalacją artystyczną, obecnie są tam już na stałe. Ich autorką jest Jenny Holzer, amerykańska artystka „truistka”, nagrodzona na 44. Biennale w Wenecji.

Truista? To znaczy? „Truizm” oznacza stwierdzenie prawdziwe (truth), ale banalne, koncept „prawdziwy” w powszechnej świadomości , w związku z czym nie ma sensu go wypowiadać ani zapisywać. Jenny Holzer wzmacnia „prawdziwy banał”, przekształcając go w artystyczną ekspresję i w zapis rzeczy oczywistych, o których jednak musimy pamiętać w naszym życiu. Słowa, które łączy z wierszami wielkich autorów, w tym polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej. O sekretach tej sztuki opowiedziała mi moja przyjaciółka filozofka Zofia,  “filozofka-Zofia”, to też mimowolny truizm.

Idę do domu i zastanawiam się, co gdyby za pojęciem truizmu kryło się coś nieoczywistego, gdyby pomiędzy przecinkami banalnego zdroworozsądkowego zdania można było odnaleźć nowe, odkrywcze idee. Na przykład: jeśli pod powierzchownym kocem prawdziwego i banalnego wyrażenia jak „nigdy nie mów nigdy” – które często wymawiamy z przyzwyczajenia, bez namysłu, kończąc swoją wypowiedź – odkryjemy bezgraniczną, niezbadaną, sprzeczną autentyczność, która na nas czeka?

Siedzę na ławce. Zwykła drewniana ławka, która nie gra ani nie mówi. Wypowiadam na głos: „Nigdy nie mów nigdy, kto ma odwagę zostawić drzwi otwarte na to, co niespodziewane, tego życie nigdy nie przestanie zaskakiwać”. Stworzyłem mój własny truizm! Lecz od razu zadaję sobie pytanie: czy gdyby ktoś powiedział, że nigdy nie zamieszkam w Warszawie, a potem po 11 latach zorientował się, że jednak mieszka w Warszawie, czy zostałby uznany za „prawdziwe odzwierciedlenie” truizmu „nigdy nie mów nigdy”?

Autorka grafiki wyróżniającej: Witek Art

” Time of working is the time of travelling deep into yourself

http://annazuzannawitek.wixsite.com/witekart2017 
http://annazuzannawitek.wixsite.com/witekart 
https://www.facebook.com/WitekArt/ 

Millefoglie z truskawkami

0
Strawberry puff mille-feuille with strawberry. Fruity Dessert.

Składniki:

  • 3 opakowania ciasta francuskiego, okrągłego lub kwadratowego
  • 500 ml mleka 
  • 200 g cukru 
  • 5 żółtek 
  • 50 gr mąki typu 00
  • 10 gr skrobi ziemniaczanej lub kukurydzianej
  • Wanilia, starta skórka cytryny
  • 250 gr świeżej śmietany do ubicia
  • 150 gr świeżych truskawek

Przygotowanie:

Wyłóż ciasto do trzech oddzielnych blaszek i gęsto nakłuj widelcem, żeby równomiernie się wypiekło. Piecz w 150° C przez około 40 minut, kiedy ciasto się zarumieni wyjmij z piekarnika i zwiększ temperaturę do 200° C. Posyp ciasto cukrem pudrem i włóż z powrotem do piekarnika, piecz dopóki cukier się nie skarmelizuje. Następnie wyciągnij ciasto z piekarnika i odstaw do wystygnięcia.

W międzyczasie przygotuj krem: w rondelku wymieszaj żółtka z cukrem pudrem, i podgrzewaj, cały czas mieszając, dopóki krem nie zgęstnieje. Przełóż krem do pojemnika żaroodpornego i dokładnie przykryj folią spożywczą. Ostudź krem, najpierw do temperatury pokojowej, a następnie schłodź w lodówce. Ubij śmietanę z dwoma łyżeczkami cukru i wymieszaj delikatnie z kremem używając szpatułki, uważaj żeby krem się nie zważył. W ten sposób otrzymasz krem chantilly.

Wyłóż pierwszą warstwę ciasta francuskiego na talerz lub na tackę i, jeśli masz, nałóż okrągłą nasadką od tortownicy. Pomagając sobie szpatułką lub łyżką posmaruj ciasto kremem i połóż na wierzch drobno pokrojone truskawki. Całość przykryj kolejną warstwą ciasta, kremu i truskawek.

Na koniec połóż ostatnią warstwę ciasta, przykryj folią spożywczą i włóż do zamrażarki. Przed podaniem rozmrażaj przez kilka godzin w lodówce i udekoruj na wierzchu śmietaną i truskawkami.

Smacznego!

Włosi w Polsce przez wieki: Giovanni Battista Ghisleni

0
Portrait of Giovanni Battista Gisleni

Giovanni Battista Ghisleni lub Gisleni (Rzym 1600 – Rzym 3.05.1672). Urodzony w zamożnej rodzinie pochodzenia lombardzkiego, z której członków wyróżniają się Giuseppe Ghisleni, właściciel ziemski, Scipione Ghisleni, bogaty dziedzic oraz Leonardo Ghisleni, dziekan Collegio dei Medici. Dzięki dobrej pozycji ekonomicznej i społecznej swojego ojca, Giovanni Battista uzyskuje wykształcenie od najlepszych nauczycieli, od nauki pisania, przez gramatykę, retorykę, filozofię, aż do geometrii. Ostatecznie jednak postanawia zająć się architekturą, a zatem malarstwem i rzeźbą. Zdobywa także dobre przygotowanie muzyczne, jednocześnie poświęcając się w pełnym wymiarze czasu jako uczeń architektury, uczestnicząc w dużych projektach budowlanych papieża Pawła V, a następnie papieża Urbana VIII w Rzymie

Nie będąc jednak w stanie znaleźć żadnego zlecenia, postanawia rozpocząć długą podróż przez Włochy, aby dotrzeć do Wiednia w poszukiwaniu pracy. Tutaj robi wszystko, aby pracować na Dworze Cesarskim, ale widząc, że to niemożliwe traci nadzieję i postanawia opuścić Austrię. W 1629 r. osiada więc w Polsce. Przybywa do Warszawy, gdzie natychmiast znajduje zatrudnienie jako architekt na Dworze Królewskim. Później jednak, aby przetrwać, będzie musiał dostosować się do pełnienia innych funkcji, takich jak na przykład śpiewak, kompozytor, dyrektor teatru czy … scenograf. W Polsce, kraju tradycyjnie przychylnym przyjmowaniu zagranicznych artystów, takich jak szwajcarsko-włoski architekt Costante Tencalla, jest już aktywnych zbyt wielu architektów i mistrzów budownictwa, zwłaszcza z Lombardii; dlatego ​​aż do śmierci króla Zygmunta III Wazy w 1632 r. wszystkie projekty architektoniczne, które proponuje władcy, pozostają niezrealizowane. Na szczęście, po wyborze nowego króla Władysława IV Wazy, Ghisleni zostaje mianowany królewskim architektem. Przy okazji obchodów z okazji wstąpienia na tron ​​monarchy, ma za zadanie dbać o organizację uroczystości w Warszawie; później będzie mu powierzone zadanie zorganizowania zaślubin króla z Cecylią Renatą z Austrii. Od 1640 do 1643 roku zajmuje się dekoracją Sali Marmurowej Zamku Królewskiego w Warszawie, pomieszczenia, które zostanie jednak zmodyfikowane pod koniec XVIII wieku i które w XIX wieku całkowicie zniszczą Rosjanie.

Od 1643 r. przez następne trzy lata przebywa w Rzymie, aby załatwić pewne sprawy, które zostały zawieszone, ale w 1647 r. wraca do Warszawy, by zająć się pochówkiem syna Władysława IV, Zygmunta Kazimierza. Z tej okazji, ku wielkiemu zdziwieniu całego dworu, wymyśla on katafalk, który jest odzwierciedleniem rzymskiego smaku, przykryty czarnymi płachtami, wewnątrz kościoła całkowicie usłanego welonami i różnymi tkaninami. Później, przy okazji śmierci króla w 1648 r. jego twórcza wyobraźnia idzie jeszcze dalej. Tworzy jeszcze bardziej ponury aparat, z tkaninami pokolorowanymi na czarno i fioletowo oraz z charakterystycznymi strukturami teatralnymi. Następnie, na zewnątrz, na ogromnym placu przed kościołem, umieszcza katafalk otoczony obeliskami, pod wielkim łukiem, z wyrytymi szczególnymi epitafiami pogrzebowymi. Nad architrawem widoczne jest ciało, zdominowane przez strukturę w kształcie piramidy, składającą się z czaszek i dużego drewnianego krzyża na górze. Wraz z wstąpieniem na tron w 1648 roku Jana Kazimierza, brata Władysława IV, pozycja Ghisleniego na Dworze Królewskim jeszcze bardziej się umacnia. Jako królewski architekt nadal będzie odpowiedzialny za obchody zaślubin nowego króla z Ludwiką Marią Gonzaga de Nevers. Również przy tej okazji, podobnie jak przy poprzednich, zbierze wszystkie swoje projekty związane z przygotowaniami, w tomie poświęconym królowi.

W 1650 r. powraca do Rzymu, tym razem, aby uczestniczyć w Roku Świętym. Podczas pobytu w ojczyźnie ma możliwość dojrzeć artystycznie, ponieważ może czerpać nowe inspiracje z dzieł Giana Lorenzo Berniniego, Francesco Borrominiego, Pietro Berrettiniego z Cortony i wszystkich mistrzów, którzy są zawsze na bieżąco z nowymi stylami architektonicznymi. W swoim mieście jest oficjalnym architektem Korony Polskiej, dlatego może nawiązać bliskie stosunki zawodowe z najważniejszymi środowiskami artystycznymi miasta. W 1656 r. zostaje wybrany nauczycielem akademickim w San Luca i członkiem Accademia dei Virtuosi w Panteonie.

Po powrocie do Polski postanawia ograniczyć swoje stosunki z Dworem Królewskim przez pewien czas, aby zwiększyć swoją aktywność dzięki nowym zleceniom oferowanym przez znane osobistości, wielkie rodziny arystokratyczne i bogate zakony religijne. W ten sposób zaprojektował Kościół Karmelitów Bosych w Warszawie, którego autograficzne rysunki z planem, przekrojem i elewacją są teraz zachowane w Mediolanie, w Museo del Castello Sforzesco, w kolekcji Martinelli.

Między 1650 a 1654 w dużym parku w okolicach Warszawy, zbudowano według jego projektu Pałac Bogusława Leszczyńskiego, Skarbnika Korony, a w Krakowie wzniesiono ołtarz główny wewnątrz Katedry Wawelskiej dzięki fundacji biskupa Piotra Gembickiego. Wśród ostatnich prac Ghisleniego w Polsce należy wspomnieć o okazałym projekcie Galerii w Zamku Królewskim w Warszawie, zrealizowanym w latach 1665–1667. Wśród wielu innych jego dzieł należy wymienić jeszcze chociaż Kościół Trójcy Świętej w Warszawie z lat 1652-1655 i kościół benedyktyński w Płocku, dziś jednak oba zniszczone; i znowu kościół św. Piotra w Krakowie; ołtarz główny katedry w Chełmży; wiele różnych pomników pogrzebowych. W 1655 roku Ghisleni opublikował w Gdańsku swój artykuł „Descriptio Exequiarum Caroli Ferdinandi Principis Regii, Episcopi Plockii”.

Powraca do Rzymu w 1656 r., tym razem zdecydowany by pozostać tam na zawsze i cieszyć się spokojną starością, nie przyjmując żadnych zobowiązań do pracy. Początkowo mieszka w domach tymczasowych, ale w 1659 r. udaje mu się osiedlić, z żoną Mattią De Sanctis i ze swoim pasierbem Giovanni Bonaventurą, przy Via della Croce. Tak więc, zgodnie z planem, osiągając wiek sześćdziesięciu lat, w końcu zaczyna żyć w całkowitej harmonii ze sobą, swoją rodziną i otaczającym go środowiskiem, poświęcając się głównie kontemplacji swojego miasta charakteryzującego się jedynym w swoim rodzaju pięknem: od zabytków, przez zapierające dech w piersiach widoki, niezwykłe wschody słońca, aż po niezrównane zachody słońca, w międzyczasie projektując swój własny nagrobek, który – jak ustala – absolutnie musi znajdować się w Rzymie w kościele Santa Maria del Popolo. Umiera mając siedemdziesiąt dwa lata, szesnaście lat później, spokojnie, wśród swoich bliskich, pozostawiając dziwną, ręcznie napisaną broszurę, jako rodzaj „broszury instruktażowej”, która szczegółowo ilustruje każdy szczegół jego nagrobka, a także długie i alegoryczne epitafium. Ten dokument, niedawno odkryty i opublikowany w niewielkiej liczbie egzemplarzy w 2015 roku, jest wyjątkowym przypadkiem w historii. Wyrażenie „Neque hic vivus, neque illic mortuus” lub „Ani tu żywy, ani tam martwy”, wypisane na jego pomniku żałobnym oznaczałoby „Kiedy żyjesz, nie żyjesz, ponieważ żyjesz ze śmiercią, kiedy nie żyjesz, nie jesteś martwy, ponieważ czeka kolejne życie”.

Eklektyczny artysta Giovanni Battista Ghisleni, choć żył w Polsce w niespokojnym okresie, między ciągłymi wojnami a dewastacją, z pewnością odegrał ważną rolę jako mediator kulturowy. W tym kraju rozpowszechnił architektoniczny język późnego manieryzmu rzymskiego, nieco podobny do Carlo Maderno, aby następnie stosować się do czysto barokowego wyrazu. Do jego najważniejszych dzieł należą: klasztory, pałace, kościoły, ołtarze, katafalki w Warszawie, Krakowie, Płocku, Chełmży; Lwowie i Wilnie na Ukrainie; Berezi Kartuskiej na Białorusi i tak dalej. Jego głównymi współpracownikami byli: Giovanni Battista Falconi, tynkarz; Giovanni Francesco Rossi, rzeźbiarz, także rzymianin jak on, asystent Alessandro Algardi i Gian Lorenzo Bernini.

Źródła: Lione Pascoli, Vite de’ pittori, scultori, ed architetti moderni (1730-36), edizione critica dedicata a V. Martinelli, Perugia 1992. / Stanisław Mossakowski, Gli anni romani di Giovanni Battista Gisleni, Biuletyn Historii Sztuki 71.1-2 (2009): 35-56.

 

Polskie browarnictwo 

0

Kultura piwa jest zakorzeniona w całych Włoszech, Europie i na świecie. Niemniej jest to widoczne w Polsce, kraju znajdującym się na trzecim miejscu w Europie pod względem ilości spożywanego piwa. Wiele firm organizuje wycieczki po browarach rzemieślniczych, które przeżywają obecnie swoją drugą młodość.

Sztuka piwa w Polsce żyje w równowadze między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, ale jej dominującą ideą jest przywrócenie tradycji browarniczej, zdominowanej przez międzynarodowe koncerny. Jednym z najbardziej znanych piw jest niewątpliwie Tyskie, które posiada obecnie 20% polskiego rynku piwa – jest produkowane w Krakowie, w browarze kompanii piwowarskiej i jest jednym z niewielu piw, które mogą być eksportowane za granicę. Inne interesujące produkty to historyczny pilsner Tyskie Gronie oraz zupełnie nowy produkt Tyskie Książęce. Ten sam browar w Krakowie produkuje również Złote Pszeniczne o przyjemnym korzennym posmaku, Czerwony Lager o bursztynowym kolorze oraz Ciemne Łagodne, gorzkie i o niskiej zawartości alkoholu.

Z Pomorza, a dokładniej z miejscowości Bielkówko, pochodzi Koźlak, piwo rzemieślnicze  o zdecydowanym smaku produkowane przez Browar Amber. Ten sam browar znany jest również z piwa Żywe, niepasteryzowanego i niefiltrowanego o wyjątkowym smaku. Koniecznie trzeba też spróbować piwa Żywiec, produkowanego w mieście o tej samej nazwie, to jasny lager, lekko gorzki, ale z przyjemnymi, świeżymi nutami; dobry jest również Żywiec Porter o dolnej fermentacji, charakteryzujący się silnym i gorzkim charakterem.

W Poznaniu niewielka Brovaria wpadła na pomysł odtworzenia średniowiecznej tradycji piwowarskiej i produkowania piwa podobnego do tych belgijskich i niemieckich. W swoim asortymencie posiadają obecnie trzy rodzaje piw, wszystkie niepasteryzowane i niefiltrowane z nutami kwiatowymi, miodu i karmelu. Tą samą filozofię i tradycję znajdziemy w warszawskiej  pijalni piwa i restauracji BrowArmia, gdzie można skosztować różnego rodzaju piwa, również sezonowego jak na przykład Hefe-Weizen o smaku malinowym. W tym miejscu można również zauważyć tendencję do tworzenia smaków w stylu belgijskim, takich jak Abby Beer lub Blanche.

Polski rynek jest jednak nadal zdominowany przez duże browary, warto wspomnieć o warszawskim Van Pur, który prowadzi wieloletnią działalność, produkując najczęściej pite i eksportowane piwa takie jak Łomża, Brok, Śląskie i Karpackie.