Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
Gazetta Italia 1068x155
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2

Strona główna Blog Strona 87

Wino i literatura – 3. i ostatnia część

0

Część II: kliknij tutaj

Obecność wina na stołach antycznej Grecji symbolizowała prestiż społeczny, gdyż wytwarzanie i przetwórstwo tego produktu wymagało posiadania gruntu oraz drogiego wyposażenia. Można zatem mówić o starożytnej Grecji jako o pierwszej i prawdziwej krainie wina. Później napój ten został eksportowany, dzięki kolonizacji, w kierunku Morza Czarnego, do Anatolii, wybrzeży Afryki oraz zachodnich terenów osiągalnych drogą morską z Grecji. Gdy Homer opowiadał o miastach pochodzenia achajskich przywódców i wymieniał ich przeróżne zalety, nie pomijał nigdy w swoich opisach obecności bujnej winnej latorośli w tych krainach: „Arne o wielu kiściach winogron, Istiea obfitująca w winnice, Epidauro bogata w uprawę winogron”.

Winogrodnicy greccy nie stosowali form uprawy na pergolach, jak czynili Egipcjanie oraz jak później zwykli robić Włosi.  W Grecji winne latorośle biegły swobodnie do gruntu, ochraniane różnymi materiałami (gałęziami i słomiankami), by uniknąć bezpośredniego kontaktu owoców z glebą. Taki system, z pewnością mniej kosztowny z punktu widzenia ekonomicznego, wymagał jednak wielu rąk do pracy w przygotowaniu gleby. Winobranie zwykle odbywało się w połowie września. Winogrona zbierano do koszy, a następnie owoce zostawały poddawane procesowi rozgniatania, co czyniono w misach z drewna dojrzałej akacji lub na delikatnie nachylonych murach, aby ułatwić ściekanie moszczu winogronowego. Część soku była konsumowana od razu po dodaniu niewielkiej ilości octu, podczas gdy większość moszczu przeznaczano do produkcji wina. Następnie moszcz umieszczany był w piwnicach, gdzie fermentował w wielkich glinianych naczyniach (3,5 m wysokości i otwór wielkości 1m) nazywanych „pithoi”.  W celu zredukowania transpiracji, „pithoi” umieszczane były głęboko w ziemi i posypywane od zewnątrz żywicą i pakiem węglowym. Po sześciu miesiącach, przystępowano do filtracji i przelewania wina do bukłaków lub spiczastych amfor z terakoty, by oczyścić je z ewentualnego osadu, po czym wino wprowadzane było na rynek. 

Inną krainą, która dzięki sąsiedztwu Wschodu dysponowała niegdyś wielkim potencjałem w produkcji wina i uprawie winorośli, jest z pewnością Palestyna, o czym świadczą narzędzia (tłocznie i kadzie) znalezione podczas wykopalisk archeologicznych. Podobne informacje można wyczytać także w tekstach bibilijnych. Rozwój praktyki wytwarzania wina w Palestynie trwał nieprzerwanie aż do połowy 600 roku n.e., epoki muzułmańskich podbojów.

W czasach, gdy Rzym chlubił się imieniem „stolicy świata”, kultura winiarstwa miała już za sobą długą historię.  Jednak to podczas rządów Augusta roślina ta i sam napój mogły cieszyć się większą uwagą, rozpowszechnieniem i prestiżem. We Włoszech nowe techniki i gatunki winorośli importowane były głównie z Grecji. Uprawa winorośli i winoznawstwo stanowiły w tym czasie dwa ważne elementy życia ekonomicznego oraz społecznego. Znane rzymskie osobistości konkurowały ze sobą, starając się prześcignąć w pisaniu traktatów o rolnictwie: począwszy od Katona i Warrona aż po Wergiliusza i Lucio Moderato Columella, w epoce największego rozkwitu Cesarstwa. Obserwacjom metod produkcji wina towarzyszyły techniczne instrukcje uprawy winorośli. Columella rozróżniał winogrona przeznaczone na stół oraz winogrona na wino i podzielił te ostatnie hierarchicznie na trzy grupy, na podstawie otrzymanego z nich wina. W swojej rozprawie „De Re Rustica” wskazywał jaki teren jest najodpowiedniejszy pod uprawę każdego rodzaju winorośli oraz radził by sadzić różne jej odmiany, ale utrzymywać je oddzielone, by w ten sposób uzyskać wino najbardziej wartościowe. Według jego pism, winobranie odbywało się od sierpnia aż do listopada, gdy owoce osiągały pełną dojrzałość. Kontrola dojrzałości opierała się na smaku winogron, na strukturze kiści, a w szczególności na ciemnym kolorze owoców. Winogrona były rozgniatane w przyrządzie nazywanym calcatorium i wyciskane w turcularium, więc moszcz był zabierany i transportowany do fermentacji w doliach, czyli wielkich fajansowych beczkach.

Podsumowując, wino od zawsze stanowiło nie tylko przyjemny dla naszego podniebienia napój, ale również symbol cywilizacji i stanu społecznego. 

Sycylijska cassata

0

Składniki:

Biszkopt:

  • 6 całych jajek
  • 225 g cukru
  • 225 g mąki 00

Nadzienie:

  • 850 g sera ricotta
  • 250 g cukru
  • 150 g czekolady w płatkach lub w kropelkach
  • 40 g posiekanych pistacji
  • 250 g mieszanych owoców kandyzowanych: cytryny, pomarańcze, wiśnie
  • mielona wanilia i cynamon
  • 1 łyżka wody pomarańczowej

Polewa:

  • 300 g cukru pudru
  • 1 białko
  • 3 krople soku z cytryny

Wierzch ciasta:

  • 500 g białej i zielonej masy migdałowej

Przygotowanie:

Najpierw upiecz biszkopt: do dużej miski wbij całe jajka, dodaj cukier, a następnie ubijaj trzepaczką do uzyskania puszystej masy. Stopniowo dodawaj przesianą mąkę, delikatnie mieszając, aż do całkowitego połączenia składników. Uważaj, żeby masa nie straciła puszystości podczas mieszania. Prostokątną formę do pieczenia wyłóż papierem, a brzegi wysmaruj masłem. Przygotowane ciasto wlej do formy i piecz w temperaturze 185°C przez około 35-40 minut. Gotowy biszkopt odstaw do wychłodzenia, a następnie pokrój na kawałki o grubości 6 mm.

Następnie przygotuj nadzienie: do rondelka wsyp cukier, zalej go połową szklanki wody, dodaj wanilię i zagotuj. Ricottę przełóż do dużej miski, zalej ciepłym syropem, całość wymieszaj drewnianą łyżką.

Dodaj kandyzowane owoce pokrojone na kawałeczki i oprószone mąką, wodę pomarańczową, płatki czekoladowe, posiekane pistacje i cynamon (1-2 szczypty, wedle uznania).

Nadzienie odstaw do lodówki. Przygotuj tortownicę o średnicy 30-34 cm. Na dnie poukładaj kawałki biszkoptu, na nich umieść nadzienie i przykryj wierzch biszkoptami. Tak uformowaną cassatę pozostaw w lodówce na co najmniej jedną noc.

Następnego dnia wyjmij ciasto z tortownicy i pokryj je białą masą migdałową.

Teraz przygotuj polewę: białka jaj z cukrem pudrem i sokiem z cytryny wymieszaj trzepaczką do uzyskania płynnej, gęstej polewy. Polej wierzch ciasta, w miarę możliwości pokrywając całą powierzchnię pasty migdałowej. Przygotuj odpowiednich rozmiarów pas zielonej masy, którym owiniesz brzeg cassaty. Wierzch udekoruj orzechami i kandyzowanymi owocami.

Pastisz językowy Gaddy

0

Termin kulinarny “pasticcio” (pasztet), po francusku „pastiche”, [po polsku pastisz – przyp. red.], w środowisku literackim narodził się prawdopodobnie, tak jak w muzyce, na początku XVII wieku, gdy w formie typowych utworów barokowych, imitacji w pisaniu, znanych jako „à la manière de”, oferowano możliwość ćwiczenia, wykorzystując znaną już manierę literacką, aby móc zaistnieć, tworząc kombinację tekstów wcześniej istniejących i mniej lub bardziej cytowanych, które prowadziły do nowych typów narracji. Zresztą czym jest pastisz, jeżeli nie nową i apetyczną potrawą, otrzymaną po wymieszaniu wcześniej już posiadanych składników?

Również w XVIII wieku, w słynnej oświeceniowej „Encyclopédie”, będzie się mówiło o pastiszu jak o czymś, co okazuje się nie być ani oryginałem, ani kopią. 

Przez ponad wiek, aż do początków XX wieku, pastiszy było niezliczenie wiele, przede wszystkim tych satyrycznych, gdzie autorzy imitowali to, co rozpoznawalne w stylu innych autorów, czyniąc tę praktykę nie tylko zwykłym, przyziemnym ćwiczeniem, ale także grą parodią. Już od 1787 roku Jean-François Marmontel stworzył techniki pastiszu literackiego: od Leopardiego, do Prousta, aż po „Esercizi di stile” (Ćwiczenia stylu) Raymonda Queneau, które uczyniły z pastiszu element charakterystyczny literatury postmodernistycznej, w której podstawą jest rozpoczęcie tekstu wykorzystując różne formy intertekstualności i jego wyraźnej relacji z innymi tekstami.

W 1934 Gianfranco Contini,  wówczas bardzo młody filolog, recenzując „Solaria” i „Castello di Udine” Carla Emilia Gaddy z łatwością określił styl autora jako pastisz, przez naśladowanie mieszanek języków technicznych, archaizmów i dialektów, w ten sposób idealnie definiując styl Gaddy jako „kombinację żalu i neurastenii”. Nadaje w ten sposób nową, dodatkową konotację do terminu pastisz, który z literackiego staje się również lingwistycznym.

Gadda ewidentnie zgadzał się z tą opinią, jako że w 1957 roku zrealizował najbardziej typową dla tego stylu powieść zatytułowaną „Quer pasticciccio bruto de via Merulana”: widzi się w tym rzeczywisty sukces pastiszu, tak dalece różniącego się od barokowego modelu pisania, jako rozdźwięk różnych stylów i modeli literackich, natomiast teraz rozumiany także w wymiarze wielojęzycznym.

Za sprawą Carla Emilia Gaddy język włoski przeszedł na poziomie literackim i eksperymentalnym sztuczną modyfikację przeznaczoną do triumfowania na niższym poziomie jeszcze przez dziesiątki lat w różnych masowych środkach przekazu, przede wszystkim w radiu.

Początkowo celem pisarza ewidentnie było uwidocznienie hipokryzji leżącej u podstaw  życia codziennego współczesnego mu mieszczaństwa, bawiąc się brutalnie sarkastycznym i ostrym tonem, językiem ciętym i innowacyjnym, stworzonym poprzez mieszankę struktur dialektalnych (lombardzkich, toskańskich, i częściowo z Lacjum), połączonym terminami wyszukanymi i wyrażeniami języka specjalistycznego, filozoficznego i biurokratycznego; angażując także zmieniające się rejestry stylistyczne, skutecznie tworząc językowy tygiel – często będący niełatwą lekturą – wydaje się być w stanie wywołać w czytelniku efekt oszołomienia: nagłe i niespodziewane przejścia od treści wzniosłych do komicznych, od tragicznych do patetycznych i od sarkazmu do groteski, zaskakując w ten sposób nawet najbardziej przygotowanego czytelnika.

Niemniej jednak eksperymentowanie językowe nie jest celem samym w sobie: jego język jest niczym mieszanina, przede wszystkim w „Pasticciaccio”, służy obnażeniu małostkowości i brzydoty świata, poprzez odkrycie fałszu i hipokryzji, które dominują w społeczeństwie i  ewidentnie tworzą codzienność. Carlo Emilio Gadda chce zburzyć korzenie tej rzeczywistości, używając własnego języka jako swego rodzaju narzędzia do badania społecznego, które w końcu ukazuje próżność i szkaradność, które chowają się za pozorami wygody. Świat, którego Gadda nie akceptuje i nie uznaje, to ten z którym umyślnie polemizuje i oszukuje właśnie za pomocą swojego języka. W sposób bardzo osobisty interpretuje realistyczny wątek, używając języka podzielonego, który wprowadza nieporządek w rzeczywistości, przytaczając często fragmenty konwersacji, idiomy, utarte zwroty, a ostatnim jego celem jest uwidocznienie nieracjonalności i głupoty świata, w którym żyje.

Z drugiej strony Gadda, przez własne doświadczenia życiowe, nie zdołał zyskać pozytywnego odbioru. Urodzony 14 listopada 1893 roku w mieszczańskiej rodzinie pochodzącej z prowincji Varese, już od dzieciństwa został zmuszony przez kryzys ekonomiczny i nietrafione inwestycje swego ojca Francesca Ippolita (zadłużył się inwestycjami w uprawę jedwabnika morwowego, a przede wszystkim w budowę willi w Longone al Segrino),do porzucenia nauki rozpoczętej prestiżowym liceum „Parini”, by zapisać się – zmuszany obsesyjnie przez matkę Adele Lehr – do Istituto Tecnico Superiore di Milano, tego, który zmienił się w Politechnikę. Przerwał naukę na rzecz służby wojskowej w 1915 roku, był jeńcem po bitwie o Caporetto i został zesłany do Niemiec; podczas powrotu do domu dowiedział się o tragicznej śmierci brata Enrico, który zginął w wypadku lotniczym. Ponownie rozpoczyna naukę na uniwersytecie, gdzie oprócz inżynierii studiuje również filozofię, żeby później, uzyskując dyplom inżyniera, rozpocząć serię zawodowych podróży, które doprowadziły go, na początku lat dwudziestych, do Sardynii, południowej Afryki, Belgii, Ruhry i Lotaryngii: zaraz po powrocie do Włoch oddaje się literaturze, nawiązując relacje z pisarzami i intelektualistami owych czasów, a w szczególności tych związanych z florenckim czasopismem „Solaria” czyli Bonsantim, Montalem, Falquim i Bacchellim. Od 1950 roku w Rzymie, pracuje stale w programach radia RAI, jednocześnie poświęcając się swoim projektom literackim, które widoczne będą w dwóch powieściach: „La cognizione del dolore” i „Quer pasticciaccio brutto de via Merulana”, czyli jego największych sukcesach. 

„Mój ojciec – mój mistrz”. Rozmowa z Folco Terzanim

0

Z Folco spotykam się we Florencji. Na spotkanie ze mną wyszedł boso, uśmiechnięty i serdeczny. Chwilę później wprowadził mnie do ciepłego, przytulnego salonu pełnego książek. Tam, pod czujnym okiem małego Buddy, zapadając się w miękkim fotelu i popijając zieloną herbatę, rozmawiałam z Folco Terzanim o jego ojcu, o pisarstwie i ukrytej w naturze boskości. 

MÓJ OJCIEC, TIZIANO

Folco Terzani, dokumentalista, pisarz i scenarzysta, syn wybitnego włoskiego dziennikarza i korespondenta z Azji dla Der Spiegel, Tiziano Terzaniego, który pod koniec swojego życia odbył niezwykłą podróż wgłąb siebie. Tiziano, dobrze znany także polskim czytelnikom, udokumentował swoją wewnętrzną przemianę w książkach „Nic nie zdarza się przypadkiem”, „Listy przeciwko wojnie” i książce-testamencie „Koniec jest moim początkiem”, opracowanej już przez syna. 

Jakim ojcem był Tiziano Terzani?

Trudnym, ponieważ był człowiekiem charyzmatycznym, skupiającym na sobie uwagę. Mama powtarza, że odkąd odszedł, brakuje jej tak błyskotliwego towarzysza rozmów. I nie chodzi o inteligencję, ale o zrozumienie istoty rzeczy. A gdy zabraknie kogoś takiego, zdajesz sobie sprawę, że rozmowa z innymi odbywa się na zupełnie odmiennym poziomie. Gdy wspominam ojca, od razu na myśl przychodzi mi ktoś bardzo silny, pewny siebie. Był panem własnego losu. Nie uznawał nikogo ponad sobą, nie pozwalał sobie mówić, co ma robić. Nie opuszczał głowy nawet, gdy spotkał Dalai Lamę. To on zawsze był panem sytuacji.

W opracowanej przez Ciebie, pośmiertnej książce ojca “Koniec jest moim początkiem” – będącej zapiskiem Waszych ostatnich rozmów – Tiziano powiedział: „Czuję, jakbym za pomocą tych naszych pogawędek chciał zostawić Ci coś w rodzaju wsparcia”. A czym dla Ciebie były ostatnie miesiące spędzone z ojcem?

Wspaniałą okazją do zadania pytań, które zawsze mnie nurtowały. Wiele osób nie wyobraża sobie, że ostatnie chwile spędzone z umierającym rodzicem mogą być piękne. A nam udało się spędzić cudowny czas rozmawiając i obserwując ten niezwykły cykl narodzin i śmierci. On przekazał mi to, co najcenniejsze, a ja starałem się przyjąć i kontynuować tę sztafetę życia. Czasem przychodzili lekarze i mówili mu: „Proszę się nie martwić”, a on odpowiadał: „Nie, to ty nie martw się o mnie, ja doskonale wiem, jak się sprawy  mają. Wiem, że umieram, a wy wszyscy zamknijcie się i róbcie, co mówię”. I miał rację – umierał. Zadałem mu wszystkie pytania, jakie chciałem i wówczas on na dwa dni zamilkł, po czym zmarł. Wszystko odbyło się z precyzją szwajcarskiego zegarka. Umarł gdzie chciał, kiedy chciał, wśród osób, które pragnął mieć przy sobie w tamtej chwili. Może wydawać się to niezwykłe, ale w rzeczywistości niegdyś wszyscy ludzie umierali w ten sposób. Świadomie. I wcale nie musisz uprawiać medytacji czy być kimś bardzo uduchowionym. Wystarczy, że nie zaśmiecasz umysłu tysiącami zbędnych spraw, wystarczy, że żyjesz w teraźniejszości.

Tiziano przeszedł niezwykłą drogę: poczynając od reportaży wojennych, kończąc na pokojowym, duchowym przesłaniu. Czy przemiana ojca wpłynęła na twoje postrzeganie świata?

Prawdę mówiąc, zawsze to ja byłem bardziej zainteresowany duchowością niż on. Kiedy pojechałem do Kalkuty pracować w hospicjum u Matki Teresy, powtarzał: „Tak, tak, jedź. To bardzo ciekawe. Ale nie angażuj się. Spróbuj, zobacz i ruszaj odkrywać dalej”. W końcu był dziennikarzem, a w tym zawodzie z niejednego pieca jada się chleb. Jesteś w jednym miejscu, piszesz i jedziesz gdzieś indziej, poznajesz wiele historii. Ja odpowiedziałem mu wówczas: „Ale tato, jeśli to, co zrozumiałem w Kalkucie jest najpiękniejszą z prawd, nie mam powodów, aby szukać dalej”. On był zaskoczony, bo w tamtym czasie nie był jeszcze zainteresowany sprawami duchowości, wciąż pracował jako korespondent. Dlatego też byłem zdumiony, że w tak krótkim czasie udało mu się tak dogłębnie zrozumieć istotę życia i koniec końców stał się jednym z moich najważniejszych życiowych mistrzów. A mnie niezwykle ciekawiła jego przemiana i dlatego też w książce „Koniec jest moim początkiem” pierwszym pytaniem jakie mu zadałem, było: „Zatem naprawdę nie boisz się śmierci?”. Był niezwykle silnym człowiekiem i gdy podejmował pewne działanie, był jak huragan. Pod koniec życia udało mu się przejść niezwykłą przemianę w krótkim czasie, także dlatego, że wisiało nad nim widmo śmierci. Jak sam później podkreślał, choroba z czasem stała się jego dobrą znajomą (uśmiecha się). 

Jakie jest najwyraźniejsze wspomnienie ojca, jakie nosisz w sobie?

Najwyraźniejszym wspomnieniem są niewątpliwie ostatnie spędzone wspólnie chwile. Mimo, że jego ciało słabło, ojciec pod koniec życia był silniejszy niż kiedykolwiek. Szedł na spotkanie ze śmiercią jak wojownik, pogodny i spokojny. Powtarzał, że jest bardziej zainteresowany tym, co jest po drugiej stronie, niż tym wszystkim, co widział już za życia. Byłem zdumiony, gdy powiedział: „Wiesz, ten świat już mnie nie interesuje, za dobrze go znam. Widziałem już tego generała 50 lat temu. Nie był to ten sam generał, ale ten sam typ człowieka, który opowiada te same kłamstwa. Widziałem te same wojny o te same ideały. I nawet jeśli wydaje się nam, że wojny te toczą się o sprawy zupełnie różne, to w rzeczywistości zawsze jest to walka o te same wartości: równość i sprawiedliwość. Już to wszystko widziałem i nie chcę więcej tego oglądać, choćby dlatego, że są to straszne okropieństwa. Bardziej jestem ciekaw, co czeka na mnie po drugiej stronie”. To niezwykłe słowa, które bardzo utkwiły mi w pamięci. Książka „Koniec jest moim początkiem” to prawdziwy testament ojca. Zupełnie tak, jak chciał.

ŚWIAT

Folco, urodzony w Nowym Jorku, dzieciństwo spędził w różnych krajach Azji: Singapurze, Tajlandii, Indiach, Chinach i Japonii, kiedy to wraz z matką Angelą i siostrą Saskią podążali śladem podróżującego ojca. Pokój, w którym rozmawiamy opowiada historię wielu odbytych podróży i postanawiam zadać Folco podobne pytanie, z jakim on sam niegdyś zwrócił się do ojca: 


Co widzisz, gdy patrzysz na świat? 

Widziałem już wiele i ciekawi mnie w jakim kierunku podąża świat. Podróżuję często między Stanami Zjednoczonymi, Europą i Indiami. To trzy bieguny bardzo dla mnie ważne, dzięki którym obserwuję zachodzące zmiany. Z jednej strony Ameryka, kraj nastawiony na rozwój, wzrost, przyszłość i innowacje. Po drugiej stronie Indie, gdzie spędziłem wiele lat, mając okazję poznać ich starożytną kulturę i aurę wieczności obecną w tamtejszych górach. Jednak obecnie w Indiach, zwłaszcza w miastach, wiele dawnych wartości powoli zanika. Obecność wpływów z zewnątrz jest bardzo silnie odczuwalna. Na myśl przychodzi mi żarliwość, z jaką Chińczycy szukają  sposobu na zarobienie pieniędzy. To zdumiewające, jak bardzo wierzą w materializm! I w końcu, pośrodku, mamy jakże ciekawą Europę, gdzie wciąż odnajdziemy piękne skarby starożytności, które nieustannie, od wieków do nas przemawiają, ale także nowoczesność. Odnoszę wrażenie, że odczuwa się już zmęczenie tym wyścigiem za pieniędzmi. Nie wiem, jak wygląda sytuacja w krajach Europy Wschodniej. Chciałbym lepiej poznać Polskę. Powiedzmy, że Wy weszliście na tę drogę prowadzącą ku dobrobytowi nieco później, po upadku komunizmu. W moim odczuciu macie większą świeżość umysłu, z łatwością pojmujecie i promujecie nowe idee. Wierzę zatem, że dzięki tak różnym postawom w Europie mamy doskonałą okazję, aby wzrastać wspólnie we właściwym kierunku.

Pod koniec życia twój ojciec spędził 3 lata w Himalajach. To właśnie tam, odcięty od świata, zwrócił swoją uwagę w kierunku natury i mógł poczuć jedność ze światem. Ty jesteś związany w podobny sposób z jakimś miejscem?

(uśmiecha się) Góry w okolicach Pistoi, w których mój ojciec spędził ostatnie miesiące życia. Tam znajdujesz się na granicy z naturą, możesz swobodnie obcować ze zwierzętami. Dlaczego akurat góry? Dlatego, że właśnie tam możesz spędzić chwilę w samotności. Przez wiele lat miejsce to było postrzegane jako nieciekawe i mało znaczące. Ostatnio jednak powoli powraca świadomość, jak wielką wartość ma relacja z naszą matką naturą. I wiesz? Czasem można spotkać tam także Polaków. Zazwyczaj to dobrzy ludzie. Kto dociera aż tam jest zwykle dobrym człowiekiem.

TWÓRCZOŚĆ

Z Folco spotykam się dzień przed premierą jego nowej książki, którą kilka dni wcześniej czytam jednym tchem („Jesteś pierwsza!”, mówi). Jak twierdzi Folco, niewykluczone, że powieść trafi także do polskich księgarni. „Il Cane, il Lupo e Dio” („Pies, Wilk i Bóg”) to skierowana do uważnego odbiorcy, poruszająca opowieść o drodze życia, wartości natury i poczuciu boskości.

 

Książki, jakie napisałeś do tej pory, a także zrealizowane przez Ciebie filmy były dokumentami. Skąd pomysł na napisanie baśni? To książka uniwersalna, dla czytelników od 6 do 106 lat.

Dokładnie tak! Właśnie udzieliłaś doskonałej odpowiedzi na to pytanie! (śmiejemy się)

Bohaterami Twojej książki są zwierzęta, choć tak naprawdę metaforycznie opisujesz drogę kogoś, kto idzie przez życie pokładając ufność w boskiej sile. Według Ciebie nadszedł czas, aby powrócić do podobnej postawy?

Bez wątpienia. Podczas studiów dużo czytałem. Później zdałem sobie sprawę, że wykształceni, oczytani ludzie często wcale nie reprezentują lepszej postawy od tych prostych, żyjących blisko natury. Także mój ojciec zdecydował się umrzeć w górach, a jego najlepszym przyjacielem był prosty rolnik. Wiele osób dziwiło się temu, ale tak właśnie było. A dzieci, podobnie jak starsi ludzie, są wrażliwsze na naturę. Są otwarte, potrafią słuchać. Dlatego zdecydowałem w mojej nowej książce zwrócić się właśnie do najmłodszych. Poza tym, pisanie o duchowości bez nawiązywania do określonych religii czy ocierania się o New Age od zawsze stanowiło pewien problem. Zwierzęta okazały się w tym wypadku doskonałym rozwiązaniem, ponieważ nie ograniczają ich ludzkie schematy. A także mają one, z pewnością, poczucie istnienia jakiejś większej siły, która przemawia przez naturę. 

Najważniejsza myśl, jaką chciałbyś przekazać swoim czytelnikom?

Odważmy się wyjść poza schematy i dostrzec, że jest coś większego od nas. Nadszedł czas, aby zdać sobie sprawę, że jesteśmy częścią długiego łańcucha w nieustannym ruchu. Warto przemyśleć tę kwestię na nowo. Miejmy odwagę podążać odpowiednią dla nas drogą, według wartości, w które wierzymy, aby, gdy przyjdzie koniec, móc powiedzieć, że udało nam się nadać sens naszemu istnieniu. Tak, jak udało się to mojemu ojcu.

Bolonia pieszo: Sanktuarium Madonny św. Łukasza

0

Jeśli choć raz mieliście okazję odwiedzić Bolonię, to z pewnością zwróciliście uwagę na górującą nad miastem piękną budowlę o charakterystycznej pomarańczowej fasadzie. I nie ma znaczenia, czy podróżujemy samochodem, pociągiem czy samolotem – Sanktuarium Madonny św. Łukasza jest pierwszym obiektem, który wita nas zaraz po przyjeździe do stolicy Emilii-Romanii. 

Długi spacer ponad bolońskimi dachami

Sanktuarium, do którego prowadzi ciąg 666 (sic!) arkad, zostało wybudowane na jednym z okalających Bolonię wzgórz, przez co ponad 3-kilometrowy spacer do świątyni jest krótką „pielgrzymką”, którą każdy odwiedzający Bolonię przyjezdny powinien przynajmniej raz odbyć. Budowę najdłuższego w mieście ciągu arkad oraz 15 kaplic rozpoczęto w latach 70-tych XVII wieku. Projekt konstrukcji przechodził z rąk do rąk różnych architektów i wykonawców, aż w końcu został ukończony w I poł. XVIII wieku. Sanktuarium od wieków stanowiło cel dla wielu pielgrzymów, chcących ujrzeć znajdującą się w świątyni sławną ikonę Madonny z dzieciątkiem. Obecnie do świątyni można dojechać także samochodem, choć nasuwa się pytanie „po co?”, skoro można cieszyć się długim spacerem, obserwując jak za naszymi plecami miasto oddala się i staje coraz mniejsze i bardziej przejrzyste, aż do momentu, w którym będziemy mogli podziwiać całą jego panoramę. 

Zielona oaza spokoju

W pogodny dzień promienie słońca wpadają pod łuki portyków, ogrzewając zmierzających na wzgórze przechodniów, a z kolei przyjemny chłód bijący od murów przynosi orzeźwienie mieszkańcom uprawiającym jogging. Jesienią długi ciąg arkad osłania przed wiatrem i ciepłym bolońskim deszczem, a dotarłszy na szczyt wzgórza cały trud spaceru wynagradza widok – z jednej strony na soczystą zieleń Emilii-Romanii, a z drugiej – na czerwone dachy bolońskiej grubaski. Mały ogród przed sanktuarium, gdzie na kocach przesiadują mieszkańcy miasta, wydaje się miejscem spotkań, małym salonem na łonie natury, cichą oazą spokoju wyniesioną ponad duszne mury nagrzanego ludzkim zapałem miasta. 

Przed świątynią panuje magiczna, kojąca cisza. Spacer pod arkadami sprzyja pogodnej zadumie, która udziela się przechodniom, gdy podczas przerwy w marszu przysiadają, opierając się o kamienne łuki i spoglądają w stronę ukrytej za koronami drzew panoramy miasta. Z góry Bolonia wydaje się cicha i ceglana, tylko w oddali słychać stłumiony szum lądującego samolotu.

Bolonia pieszo – praktyczne wskazówki: 

  •  spacer do sanktuarium najlepiej rozpocząć od bramy Porta Saragozza, skąd rozpoczyna się najdłuższy ciąg arkad prowadzący do świątyni, lub od ulicy Meloncello (gdzie znajduje się przystanek autobusowy o tej samej nazwie; polecam połączenie autobusowe z via dei Mille znajdującej się w centrum miasta, skąd autobusem nr 94 dojedziemy prosto na ulicę Meloncello).

Słówka, których lepiej unikać (część pierwsza)

0

Każdy z nas ma wyrażenia, za którymi z jakiegoś powodu nie przepada, których woli nie słyszeć lub też wprost ich nie cierpi. Czasem są to jeszcze niezarejestrowane przez słowniki neologizmy, modne w danym sezonie wtrącenia lub językowe przyzwyczajenia (czy też raczej przywary), które poprzez media masowego przekazu ulegają rozpowszechnieniu.

Tak czy owak, według niektórych sondaży istnieją pewne słówka, których żaden Włoch w mniejszym lub większym stopniu nie toleruje. 

  1. E QUANT’ALTRO

Wyrażenie e quant’altro, pojawiające się od lat 80-tych (od roku 1994 rejestrowane przez słownik Zingarelli, a od roku 2004 przez słownik DISC), lecz spopularyzowane dopiero w ciągu ostatnich kilku lat, jest używane na końcu zdania w znaczeniu „i tak dalej, et cetera” (używając języka kolokwialnego, można by wyrazić to zwrotem e compagnia bella). Prawdopodobnie jest to uproszczona, pozbawiona elementu czasownikowego postać formuły końcowej e/o quant’altro ritenuto utile/necessario, typowej dla języka urzędowego. Eliptyczne zastosowanie tego wyrażenia może drażnić, ponieważ stwarza wrażenie zawieszenia wypowiedzi, pozostawienia jej w niedokończonej postaci.

  1. ASSOLUTAMENTE SÌ/ASSOLUTAMENTE NO

Przysłówek assolutamente jest neutralny – może przyjąć znaczenie pozytywne lub negatywne w zależności od kontekstu i intonacji, z jaką się go wypowiada: “Sei d’accordo con me?” “Assolutamente!” („Zgadzasz się ze mną?” „Absolutnie!”; znaczenie pozytywne); “Non sei d’accordo con me?” “Assolutamente!” („Nie zgadzasz się ze mną?” „Absolutnie!”; znaczenie negatywne) i w tym przypadku do synonimów zalicza się del tutto, in assoluto, totalmente (GRADIT 1999-2000).

Luca Serianni, wybitny językoznawca, zauważa, że użycie assolutamente w znaczeniu pozytywnym (assolutamente sì) pobrzmiewa z angielska i kojarzy się z absolutely (stosowanym jako przysłówek twierdzący, którego bardziej naturalny odpowiednik w języku włoskim to certamente).

Ostatnimi czasy stosowanie przysłówka assolutamente staje się coraz częstsze. Jego używanie (i nadużywanie) było cechą charakterystyczną (na tyle, aby stać się tematem programów satyrycznych) idiolektu jednego z uczestników włoskiej edycji programu Big Brother, wyemitowanej w roku 2003 (È vero? Assolutamente; Sei d’accordo? Assolutamente; Ti piace? Assolutamente). W języku mówionym, gestykulacja oraz intonacja sprawiają, że nie dochodzi do nieporozumień (czy w następującej sytuacji Non ti piace? Assolutamente drugi rozmówca chciał wyrazić całkowitą zgodę, czy jej brak?). Także w mediach używa się (a wręcz nadużywa) przysłówka assolutamente w połączeniu z potwierdzeniem () lub zaprzeczeniem (no). Obrazuje to powszechną tendencję do wykorzystania języka w sposób hiperboliczny i agresywny, tak dobrze widoczną w dziennikach telewizyjnych.

  1. UN ATTIMINO

Attimo oznacza ułamek czasu i wywodzi się z greckiego atomos, oznaczającego coś niepodzielnego. Dlatego słówko attimino, które z morfologicznego punktu widzenia stanowi zdrobnienie utworzone za pomocą przyrostka –ino, w ujęciu logicznym nie ma racji bytu, ponieważ już samo attimo wyraża najmniejszy z możliwych, niepodzielny ułamek czasu. Począwszy od lat 80-tych, attimino zaczęło śmiało wkraczać do rozmów Włochów i weszło do użycia, dzisiaj zwłaszcza we włoskim kolokwialnym języku mówionym, jako zdrobnienie spieszczające, grzecznościowe (aspetti un momentino) lub pozwalające na pewne zdystansowanie się od obowiązku udzielenia odpowiedzi jednoznacznie twierdzącej (Berruto). Następnie attimino rozszerzyło swój zakres semantyczny – od płaszczyzny wyłącznie temporalnej do znaczenia wskazującego na jakość/modalność, podobnego w wyrazie do un po’ (sono un attimino stanca, aggiungiamo un attimino di sale…). To właśnie modalno-jakościowe stosowanie attimino budzi aktualnie zdecydowany sprzeciw językoznawców.

  1. PIUTTOSTO CHE

Nie można oczywiście zapomnieć o niesławnym piuttosto che, używanym w znaczeniu rozłącznym włączającym („albo jedno albo drugie, albo i jedno i drugie”), zamiast w znaczeniu rozłącznym wyłączającym, zgodnym z normą językową („albo jedno albo drugie, ale nie oba”).

Poprawne znaczenie piuttosto che można wyrazić za pomocą invece di = zamiast (Piuttosto che andare al cinema, faresti meglio a studiare = Invece di andare al cinema faresti meglio a studiare, a więc możesz wykonać tylko jedną czynność), ale w ostatnich latach rozpowszechniło się niepoprawne zastosowanie zwrotu piuttosto che w znaczeniu o, oppure = lub (Puoi andare al cinema piuttosto che guardare un film in tv piuttosto che leggere qualcosa = Puoi andare al cinema o guardare un film in tv o leggere qualcosa, a więc możesz wykonać albo jedną, albo drugą czynność). Piuttosto che można także (poprawnie) użyć jako synonim pur di non = oby tylko nie (Piuttosto che rivelare il segreto si farebbe ammazzare = Pur di non rivelare il segreto, si farebbe ammazzare). Zastosowanie piuttosto che w znaczeniu rozłącznym włączającym było przedmiotem badań językoznawców na przełomie XX i XXI wieku, w wyniku których zakwalifikowano wspomniane zastosowanie jako naleciałość północnowłoską, mediolańską, właściwą niektórym odmianom języka (jak np. ekonomiczno-finansowej) i przesyconą snobizmem. Używanie i nadużywanie w telewizji piuttosto che rozłącznego włączającego doprowadziło na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat do dopuszczenia jego stosowania nie tylko w języku mówionym, lecz także pisanym. Na szczęście powyższe zastosowanie wciąż stanowi przedmiot wzmożonej krytyki ze strony wielu użytkowników języka (nie tylko językoznawców). W obronie poprawnego użycia piuttosto che tworzone są materiały video, piosenki, strony na Facebooku (tu warto wspomnieć o „froncie wyzwolenia spod panowania piuttosto che”: FLPC – Fronte di Liberazione dal Piuttosto che).

Część druga: kliknij tutaj

Inspirujący Leonardo

0

W piękny, lekko „polukrowany” pierwszym śniegiem wieczór, w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Krakowie przy ul. Rajskiej 1 odbył się wernisaż wystawy prac dzieci, które inspirowały się życiem i twórczością Leonarda da Vinci. Przez cały rok 2019 dzieci oglądały różnego rodzaju filmy i albumy poświęcone twórczości Leonarda, słuchały wykładów, a nawet muzyki wykonywanej na instrumentach zaprojektowanych przez Leonarda! Odbyła się także wycieczka do Muzeum Narodowego do „Damy z łasiczką”.

Owocem tych wszystkich działań były prace plastyczne, wykonane na warsztatach artystycznych Lidii Muchy w Domu Kultury im. K.I. Gałczyńskiego oraz na dwóch spotkaniach prowadzonych przez Dorotę Pietrzyk w krakowskiej księgarni „Italicus”.

Powstały piękne, graficzne prace tworzone według ilustracji z kodeksów Leonarda. Zupełnie niezwykłe i fantastyczne „dzieła” stworzyły kilkuletnie maluchy! Są to portrety „Damy z łasiczką”, na których łasiczka jest mniejsza od myszki! Kopie Mona Lisy zostały wspaniale namalowane przez nastolatków. Dzieci z warsztatów w „Italicusie”, zainspirowane legendą o tworzeniu przez Leonarda potworów i dziwadeł, z organicznych elementów i szkiełek wyrzuconych przez morze skonstruowały swoje potworki oraz zwierzaki, nadając im imiona!

Organizatorów wernisażu zainspirował tytuł książki Tessy Capponi-Borawskiej i Agnieszki Drotkiewicz „Zapach kwiatów pomarańczy”. Upiekliśmy dla dzieci ciasteczka z wodą o smaku kwiatów pomarańczy, a księgarnia „Italicus” zafundowała włoskie cukierki o smaku róży i fiołków! Bo przecież Leonardo rzeźbił w aromatyzowanym cukrze! Przemiłe panie z biblioteki przygotowały na ten wieczór nastrojową dekorację oraz wystawę książek o Leonardzie  gotowych do wypożyczenia.

Uroczym akcentem, rozpoczynającym wernisaż był taniec renesansowy dziewczynek z grupy tanecznej TaW, kierowanym przez Justynę Dmytrzak także z Domu Kultury im. K.I. Gałczyńskiego. Młodość, powab, wdzięk, piękne stroje z epoki, bose stopy i tańczące wraz z dziewczętami ich długie, rozpuszczone włosy – niezapomniane wrażenie…

To nic, że rok Leonarda dobiega końca. Jego dzieło jest tak niesamowicie różnorodne i nośne, że nie przestanie nigdy nas inspirować i zachwycać…

Wino i literatura (cz. II)

0

Część I: kliknij tutaj 

Na potwierdzenie miłości, którą starożytni żywili wobec wina, wystarczy pomyśleć o tym, że wielu deklarowało swoją pewność dotyczącą faktu, że właśnie odkrycie tego trunku uczyniło z człowieka istotę świadomą i zdolną do kontaktów społecznych. 

Krótko mówiąc, wino od zawsze było postrzegane jako cenne dobro, do tego stopnia, że wśród pewnych narodów tylko i wyłącznie arystokraci (bogaci) mieli przywilej smakowania tego trunku. Potwierdzeniem jego „materialnego” znaczenia jest jeden z najstarszych znanych dokumentów: kodeks Hammurabiego, w którym znajdowały się precyzyjne zarządzenia dotyczące handlu i sprzedaży wina. Przyznano mu taką wartość, iż wino stanowiło element podstawowy ceremonii ku chwale bogów lub miejsc przyjętych za ich siedzibę. 

“Destylat słońca”, “radosny owoc głębokiej ziemi” – wino czyni lekkim i szczęśliwym ciężkie życie rolnika. Z tego powodu są powtarzane modlitwy do bogów, aby chronili cenne grona; w rzymskim “Lustrum ambarvale” przywołuje się Marsa tą formułą: „Boże, Tyś zbożami i owocami, winnicami i pędami był tymi, które dobrze wyrosły”. Uważane za przyjaciela, który przezwycięża zmartwienia, wino jest w stanie uczynić nieprzychylną naturę mniej wrogą i rozpogodzić wizję życia. 

W tym samym czasie pod wpływem działania wina wzrasta ludzkie usposobienie do refleksji nad egzystencją, gdzie wolni od ograniczeń psychologicznych, które społeczeństwo narzuca na nasze myślenie, możemy wreszcie kontemplować nowymi oczami wewnętrzny świat, śledząc chociaż przez chwilę ślady Fausta zaczerpnięte z Baudelaire’owskiej „Duszy wina”.

Narodziny wina  

Powrócić dokładnie do daty narodzin wina jest praktycznie niemożliwe, ponieważ historia napojów fermentowanych rozpoczyna się w czasach, które nie zostały udokumentowane ani nie zostawiły żadnych pewnych śladów. Pierwsze dokumenty, które potwierdzają obecność wina jako takiego sięgają końca IV tysiąclecia p.n.e. w mieście Sumer w południowej Mezopotamii. To właśnie Sumerowie zostawili pierwsze poszlaki istnienia tego napoju. 

Wino po raz pierwszy było mianowane jednym z symboli pisma klinowego, z których składała się „Epopeja Gilgamesza”, dzieło literackie opowiadające wydarzenia Gilgamesza z Uruk, pierwszego bohatera spisanej literatury z III tysiąclecia p.n.e.. 

Bardziej precyzyjny obraz wina można uzyskać, jeśli idąc do przodu z czasem, a dokładniej między X a VIII wiekiem p.n.e., zatrzymamy się przy analizie słów dwóch osobistości, dwóch wielkich poetów, a dokładniej dwóch pierwszych wielkich poetów: Homera i Hezjoda z Askry. Dzięki Homerowi posiadamy ważne informacje dotyczące użytkowania i wagi wina w antycznej Grecji, co opisał na kartach Odysei. Możemy z całą pewnością odtworzyć zwyczaje żywieniowe Greków z tej epoki. Mieli oni dokładny podział posiłków w ciągu dnia, a były one trzy: ariston konsumowany jako pierwszy rano, gdzie na stole były obecne chleb i wino. “Eumajos wraz im przyniósł mięsa misę całą pieczonego, co wczoraj z wieczerzy zostało. Zwinnie kosz pełny chlebów postawił wśród stołu, w kruż bluszczowy lał wino i wodę pospołu” (Odyseja XVI, 48-50). Kolejne dwa posiłki, deiphon i dorpon, odpowiadały obiadowi i kolacji, i oczywiście podczas nich najważniejsza była konsumpcja wina.

Część III: kliknij tutaj

Lino Ieluzzi

0

Jego sklep Al Bazar przy via Scarpa 9 w Mediolanie funkcjonuje od początku lat 70-tych. Początkowo był to butik z modnymi ubraniami, jednak po trzech latach Lino Ieluzzi zadecydował przebranżowić się w tym kierunku, w którym znany jest do dziś – garnitury, płaszcze, krawaty, muchy, buty… czyli wszystko to, czego serce mężczyzny z klasą zapragnie! Dziś Al Bazar znany jest wśród wszystkich dandysów na świecie. Profil Lino na Instagramie śledzi ponad 74 tys. użytkowników, a gdy tylko pojawi się na targach Pitti Uomo, wszyscy fotografowie biegną w jego kierunku, żeby zrobić zdjęcie jego stylizacji. Inspiruje tysiące mężczyzn w różnym wieku, pokazując jak poprawić swój wizerunek i jak wyglądać dobrze nie stroniąc przed lekką nonszalancją. Postanowiłem odwiedzić go w sklepie i porozmawiać przy aromatycznej kawie i papierosie.

Jak interpretuje Pan słowo sprezzatura?

Ubierać się ze szczyptą sprezzatura to znaczy ubierać się na każdą okazję elegancko, ale z nonszalancją. Nie czuć presji i przymusu co do tego, jak się nosimy. Bawić się ubiorem i wyrażać przezeń swoją osobowość!

W ciągu ostatnich lat zauważalne jest zainteresowanie klasyczną modą wśród młodych mężczyzn. Jako legenda tego środowiska, co Pan o tym sądzi?

Młodzi, mimo braku doświadczenia, które przyjdzie z czasem, a także dzięki popełnianym błędom i odnoszonym sukcesom, mają jedną zaletę: dzisiaj bardziej niż kiedyś wykazują chęć zdobywania wiedzy!

Niedawno odbyły się targi Pitti Uomo. Jak widzi Pan przyszłość targów, a zarazem mody męskiej?

Nie umiem powiedzieć jak będą wyglądały targi Pitti za 10 lat. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości nadal pielęgnowany będzie florencki rodowód tego wydarzenia, odbywającego się w wyjątkowych podwojach Fortezza da Basso. To absolutnie unikalne miejsce, które dodatkowo wyróżnia te targi mody na arenie międzynarodowej. Mówimy o targach znanych i uczęszczanych przez znawców branży pochodzących z całego świata. Poza tym wiadomo, że Pitti to już nie tylko ważny pokaz mody, ale staje się też coraz bardziej wyjątkową okazją do poznawania ludzi, dbania o PR, a niekiedy nawet do nawiązywania współpracy z innymi wytwórcami.

Jakie krawiectwo Pan preferuje: brytyjskie czy włoskie?

Z pewnością włoskie, bo wkładamy w nie dużo pasji, która do dziś nas wyróżnia. Krawiectwo to całe nasze życie, a to robi różnicę.

Mało wiadomo o Pana prywatnym życiu. Jakie są Pana zainteresowania? Oczywiście poza modą męską i pupilem…

Moje zainteresowania zawsze stanowiły ważną część mojego życia. W młodości to te same pasje, które pielęgnuję do tej pory, popchnęły mnie do podjęcia pracy; niekiedy wykonywałem kilka prac jednocześnie, aby je wszystkie realizować. Poza moim wspaniałym kompanem Tommym oraz ubiorem, pasjonują mnie także zegarki, pióra, zapalniczki czy samochody.

Czego mogą się nauczyć Polacy i reszta świata od Włochów pod względem ubioru?

Zdecydowanie pewności siebie i zabawy ubiorem, dobieraniem kolorów, co jest w tym wszystkim najtrudniejsze. Powinni też zrozumieć, że nie istnieją zasady: istnieje tylko dobry gust.

Jakie porady ma Pan dla początkujących dandysów?

Hasło przewodnie to: bawić się! Jeśli chcemy dobrze się ubierać, powinniśmy czuć wolność wyboru tego, w czym czujemy się najlepiej i co sprawia nam największą frajdę. Nigdy nie ubierajmy się pod przymusem. Ubiór ma być zabawą, grą; nie bójmy się ryzykować, bawić kolorami!

Jaka jest Pana ulubiona restauracja w Mediolanie?

Mediolan obfituje w dobre restauracje, tak więc odpowiedzieć nie będzie łatwo. M.in. Cacio e Pepe serwuje znakomite dania kuchni rzymskiej (karczochy alla romana i szeroki wybór pierwszych dań to coś, co sam najczęściej wybieram), w Sale Grosso natomiast zjemy dobrej jakości potrawy na bazie ryb, a Langosteria oferuje bardzo wyszukane potrawy.

Skarby z kamienia, twierdze z tufu i zaczarowane lasy dawnej Tuscii

0

„Żaden hałas nie zakłócał panującej wokół uroczystej ciszy, podkreślanej dodatkowo przez wyraźny śpiew cykad. Dookoła żadnych oznak ludzkiej obecności. Jedynie gdzieś w oddali kłęby białego dymu unosiły się nad lasem”. 

George Dennis, Miasta i cmentarze Etrurii, Londyn 1848.

George Dennis, znany angielski ambasador i archeolog, jako jeden z pierwszych zagranicznych podróżników przemierzył południową Etrurię, poświęcając terenom tym wiele uwagi i zaangażowania. Przytoczonymi powyżej słowami poetycko opisuje on panoramę okolic Viterbo – ziem położonych zaledwie pół godziny drogi na północ od Rzymu. 

I w rzeczy samej, właśnie tam przed przybyszem rozpościera się zaskakujący krajobraz, widocznie kontrastujący z chaosem wielkiej metropolii jaką, mimo swych niezaprzeczalnych historycznych walorów, stał się Rzym. Oczywiście, nie jest to już ten sam niezwykły XIX-wieczny krajobraz – jakże jeszcze podobny pod różnymi względami do tego starożytnego czy średniowiecznego – jaki jawił się przed oczami Dennisa. Dziś jednak wciąż pozostaje on w dużej mierze nieskażony, dzięki czemu może zaskoczyć podróżnika, pragnącego zanurzyć się w autentycznym i zróżnicowanym terenie. Zatem wszystkim, którzy marzą o doświadczeniu włoskiej podróży innej od tradycyjnych wycieczek z głównym przystankiem w Rzymie, nie pozostaje nic innego jak uciec daleko od miast i poddać się różnorodnemu i ujmującemu krajobrazowi o niezwykłym, starożytnym uroku, który przetrwał przez stulecia. 

Między XVII a XIX wiekiem w Europie, wśród szlachty i klas wyższych narodził się zwyczaj odbywania „poszerzających horyzonty podróży edukacyjnych”, których docelowym kierunkiem były głównie Włochy, słynące z zabytków starożytności, a zwłaszcza Wieczne Miasto. Przetrwały liczne pamiętniki, pisane przez młodych intelektualistów, w których opisują oni tę niezwykłą podróż. Było wśród nich także wielu wybitnych Polaków. Niektórzy osiedlili się później na stałe w środkowych Włoszech, jak chociażby poszczególni członkowie rodziny Sobieskich i Poniatowskich, lub artyści tacy jak Tadeusz Kuntze, który wykonał freski w kościołach, m.in. w Soriano nel Cimino. 

Pomiędzy Florencją a Rzymem, głównie uczęszczaną drogą była i jest po dziś dzień, via Cassia. Prowadziła ona, wraz z via Aurelia i via Flaminia prosto do serca krainy Etrurii, czyli obszaru zamieszkałego między X i I w. p.n.e. przez jeden z najważniejszych i najbardziej fascynujących włoskich ludów, Etrusków. Ta wspaniała cywilizacja, która obecnie w powszechnym wyobrażeniu nie kryje już przed nami żadnych tajemnic, pozostawiła na tym obszarze wiele niezwykłych kamiennych zabytków, głównie grobowców mających strzec wiecznego snu ówczesnych książąt i postaci wysoko urodzonych. Mowa nie tylko o słynnych, pokrytych malowidłami grobowcach w Tarquini i Cerveteri, wpisanych na listę UNESCO, ale także o wspaniałych kryptach wykutych w tufie na podobieństwo budowanych w tamtym czasie domostw. Ukryte są one częściowo w lasach i na dziewiczych obszarach, a zwiedzać je można po dziś dzień. 

Docierając w te miejsca, zaciekawiony podróżnik wyciągnie mapę (zamiast GPSa) i wyruszy odkrywać starożytne cmentarzyska San Giovenale i San Giuliano, położone wśród malowniczych wiosek Blera, Barbaro Romano i Civitella Cesi, w górzystej i zalesionej okolicy, gdzie pasą się dzikie osły i krowy, a wysoko na niebie krążą drapieżne ptaki; kontynuować będzie swoją wędrówkę w kierunku Viterbo. Tam, będzie miał okazję odbyć swego rodzaju podróż w czasie i zanurzyć w ciszy majestatycznych nekropolii Norchia i Castel d’Asso, wchodząc do wnętrz grobowych krypt wykutych w skale tufu. Prawie wszystkie uszkodzone są przez czas i ludzką obecność. Niektóre natomiast, wciąż nienaruszone, zostają ponownie wystawione na światło dzienne dzięki pracy archeologów, przywracających im dawną dostojność.

Na terytorium Viterbo odnajdziemy nie tylko pozostałości po Etruskach, ale także ważne ślady obecności Rzymian: starożytne brukowane ulice i zabytki-symbole świetności Rzymu. Tak oto można spacerować po wiekowych kamieniach ulic Cassia, Clodia, Flaminia, Amerina, otoczonych przez grobowce pamiętające czasy rzymskie – także te wykute w skale, naśladujące styl już pokonanych i zromanizowanych Etrusków. W Sutri, oprócz pięknych nekropolii, nie można przegapić wizyty w amfiteatrze całkowicie wykutym w skale tufu, stanowiącym symbol rzymskiej pasji do okrutnych i krwawych „rozrywek”. Nieopodal, jakby w celu odkupienia win za okrucieństwa jakie miały miejsce w amfiteatrze, znajduje się przepiękny skalny kościółek Santa Maria del Parto, którego wnętrze pokryte jest zachwycającymi średniowiecznymi freskami. Wybudowany on został prawdopodobnie na miejscu świątyni wschodniego boga Mitry, a wcześniej, być może, nawet grobowca.

Pozostając w klimatach rzymskich, w Ferento, nieopodal Viterbo, można wybrać się na spacer po mieście. Odnajdziemy tam także starożytny teatr, gdzie wciąż, zupełnie jak przed wiekami, wystawiane są przedstawienia. Do niedawna to wspaniałe miejsce było zamknięte, ale dzięki pracy wolontariuszy z organizacji non-profit Archeotuscia, obecnie można podziwiać go w całej okazałości. Nieco odizolowane, ale równie imponujące jest etrusko-rzymskie miasto Vulci, położone w malowniczej scenerii kanionu wyżłobionego przez rzekę Fiorę, nad którą biegnie kamienny łuk „Diabelskiego Mostu”, łączącego miejscowość z obronnym opactwem, później przekształconym w zamek, a obecnie stanowiącym siedzibę Muzeum Archeologicznego.

W tamtych rejonach znajdziecie jeszcze wiele ukrytych miejsc i zabytków, które ponownie ujrzały światło dnia zaledwie kilka lat temu i wciąż pozostają mało znane podróżnym. Czasem aby do nich dotrzeć trzeba się naprawdę sporo natrudzić, ale późniejsze poczucie satysfakcji i oczarowanie wynagradzają wszystko. Mowa o szeregu ołtarzy etrusko-rzymskich, wśród których wyróżnia się Piramida Bomarzo, zawdzięczająca swoją nazwę formie i szerokim, prowadzącym na sam jej szczyt schodom. Tam wciąż obecna jest aura świętości, która towarzyszyła i otaczała starożytnych pielgrzymów przybywających do tego miejsca kultu, utworzonego w jedności z naturą. 

Kontynuując podróż w czasie, w okolicy można odwiedzić także katakumby Santa Savinilla w Nepi, a także emanujące niezwykłą atmosferą duchowości katakumby Santa Cristina w miejscowości Bolsena, położonej nad jeziorem o tej samej nazwie, z górującym nad miastem zamkiem. 

Okolice Viterbo to także kraina jezior: Monterosi, Bracciano Martignano, Vico i Bolsena, z jej wysepkami Martana i Bisentina. Każde z nich stanowi naturalną enklawę, przy której wznoszą się malownicze miasteczka i których linia brzegowa nierzadko utrzymywana jest w pierwotnym stanie, zapewniając schronienie małemu i większemu ptactwu. Błękit jezior przechodzi w zieleń lasów Monte Gogliano i Monte Cimino – zielone płuca okolic Viterbo, niedawno pisane na listę UNESCO. 

Czasy średniowieczne i wieki nowożytne odcisnęły swój ślad na panoramie wzniesionych na skałach tufu miasteczek oraz samego Viterbo. Miasto to na przełomie wieków XIII-XVII stanowiło siedzibę rezydencji papieskiej, papieskiej kurii oraz konklawe, nie tylko z uwagi na trudną sytuację polityczną w Rzymie w tamtym czasie, ale przede wszystkim ze względu na zdrowsze powietrze i obecność bogatych źródeł termalnych, których pozostałości można podziwiać po dziś dzień. Warto skierować swoje kroki także do pochodzącego z II połowy XIII wieku Pałacu Papieży, którego loggia wydaje się być wykonana z kamiennej koronki. 

Rzymska szlachta zajęła te terytoria ze względu na ich centralne, strategiczne położenie wzdłuż głównych dróg wiodących do Rzymu. Wzniesiono tam pałace (dla przykładu pałac Farnese w Capraroli), wieże i zamki. Niektóre z nich popadły częściowo w ruinę, jak wieża w Chia należąca do Pierpaolo Pasoliniego, inne wciąż wykorzystywane są przez właścicieli i otwarte dla zwiedzających (takie jak te z Vignanello, Vasanello, Montecalvello, Torre Alfina i wiele innych). Miejscowość Tuscania z kolei to prawdziwa perła z tufu, z kościołami wyróżniającymi się na tle błękitnego nieba oraz niedawno odrestaurowanym i otwartym dla zwiedzających opactwem cystersów San Giusto. 

Na koniec należy wspomnieć o dwóch miejscach odwiedzanych każdego roku przez miliony turystów: Civita di Bagnoregio, określane mianem miasta, które umiera. W rzeczywistości, miasteczko to, zbudowane na wzniesieniu pomiędzy dwiema bruzdami erozyjnymi, cieszy się niebywałą popularnością. Jest także słynny Park Potworów w Bomarzo, wyjątkowy kompleks magicznych, tajemniczych rzeźb i hermetyczno-filozoficznych symboli, wybudowany około 1552 roku przez księcia Pierfrancesco Orsiniego, zwanego Vicino. Warto wybrać się w tamte strony choćby tylko po to, aby odwiedzić ten niezwykły park.

Jeśli powyższa opisowa wycieczka po miejscach i obrazach obudzi w was chęć odwiedzenia okolic Viterbo, możecie być pewni, że wyprawa ta spełni wasze oczekiwania. Zatem, miłej podróży!