Slide
Slide
Slide
banner Gazzetta Italia_1068x155
Bottegas_baner
baner_big
Studio_SE_1068x155 ver 2
LODY_GAZETTA_ITALIA_BANER_1068x155_v2
ADALBERTS gazetta italia 1066x155

Strona główna Blog Strona 65

Magia Ekstraklasy według prawdziwego Włocha

0

Artykuł został opublikowany w numerze 74 Gazzetty Italia (kwiecień-maj 2019)

Zamiast Milan–Juve zobaczyć Górnik Zabrze–Korona Kielce? Obejrzeć polski klasyk Lech–Legia zamiast hiszpańskiego Real–Barca? Może wydawać się to absurdalne, ale jednak jest prawdziwe, a jeszcze bardziej niedorzeczne jest to, że osoba która woli Ekstraklasę od La Liga czy Serie A jest Włochem!

Johnny Damato

Precyzyjniej rzecz ujmując, mowa jest o stronie Facebook „CALCIO POLACCO EKSTRAKLASA”, której celem jest promocja polskich rozgrywek piłkarskich we Włoszech, a także polskich zawodników grających w ligach europejskich. Projekt narodził się z miłości do Polski, w której mieszkam od prawie dwóch lat, postanowiłem więc połączyć miłość do tego kraju z pasją do piłki nożnej. Pomyślałem sobie, a może by tak spróbować opowiedzieć Włochom o Ekstraklasie? Jest wiele polskich stron internetowych poświęconych rozgrywkom Serie A czy klubom włoskim. Nie ma natomiast żadnego Włocha piszącego o polskiej Ekstraklasie. Pomysł ten wydał mi się wręcz swego rodzaju perwersją, która zainspirowała mnie do działania.

W ostatnich latach Polska stała się cennym zagłębiem piłkarskich talentów, z którego czerpie m.in. włoska piłka, aż 14 Polaków gra w naszej Serie A, to zdecydowanie więcej niż w Bundeslidze, w której według  oficjalnych statystyk gra obecnie 6 polskich zawodników. Świetna postawa Piątka, najpierw w Genui, a teraz Milanie spowodowała, że coraz więcej włoskich klubów interesuje się Ekstraklasą i szukają w niej nowych talentów za rozsądną cenę, które w przyszłości można byłoby spieniężyć. Oczywiście, trzeba jasno powiedzieć, że poziom polskiej ligi nie należy do najwyższych. Od dwóch lat żadna drużyna z Ekstraklasy nie jest w stanie zakwalifikować się do fazy grupowej w europejskich pucharach, PZPN podjął pewne działania, które mają temu zaradzić. Ostatnio wybrałem się na stadion Lecha, żeby zobaczyć klasyk polskiej ligi Lech–Legia i muszę przyznać, że Polska przy okazji Euro 2012 wykonała doskonałą pracę jeśli chodzi o obiekty sportowe. Pod tym względem ojczyzna Kopernika ma stadiony zdecydowanie bardziej funkcjonale w porównaniu z naszymi, które od lat 90-tych nie zostały w żaden sposób zmodernizowane.

Skupiając się na samych rozgrywkach jako grze, to największym zainteresowaniem cieszą się drużyny takie jak aktualny mistrz Legia Warszawa, Lech Poznań czy Jagiellonia Białystok. Nie należy jednak zapominać o pozostałych klubach z Ekstraklasy, zwłaszcza tych z tradycjami, one również posiadają swoją grupę wiernych fanów. W tym roku obok Legii, dyżurnego pretendenta w walce o mistrzostwo kraju, również Lechia Gdańsk, która w ubiegłym sezonie cudem uniknęła spadku, zgłasza aspiracje do mistrzostwa! I za to kocham Ekstraklasę, gdyż w odróżnieniu od Serie A, w której zawsze wygrywa Juve, czy też w Niemczech lub Francji gdzie dominują Bayern i PSG, w polskiej lidze dużo się dzieje.

W Ekstraklasie, oprócz częstszej rotacji zwycięzcy rozgrywek, niezwykle trudno wytypować jest wynik spotkania, czasem to prawdziwa loteria. Mianowicie ostatnia drużyna w tabeli jest w stanie bez problemu pokonać lidera na jego własnym boisku. Albo klub, który przed sezonem miał włączyć się w walkę o mistrzostwo, niespodziewanie musi bronić się przed spadkiem. Zupełny brak jakichkolwiek reguł, tu nic nie jest pewne, a jedyne co jest pewne to, że nudzić się nie da! Dowodzi tego tegoroczna edycja Pucharu Polski, w której lider I ligi Raków Częstochowa najpierw wyeliminował Lecha Poznań, aby następnie w ćwierćfinale to samo zrobić z Legią. Awansowali do półfinału, ale czy to zawodnicy tej drużyny podniosą triumfalnie puchar? Hm? Nawet jeśli piłkarze grający w Ekstraklasie nie są jeszcze znani we Włoszech, to ich koledzy występujący w ligach europejskich już tak. Na naszej stronie Facebook znajdują się obszerne informacje o Piątku, który stał się idolem w Milanie, o Szczęsnym, który marzy tym, aby wraz z Juventusem wznieść Puchar Ligi Mistrzów, o „Samp-dorianach” Linettym i Bereszyńskim, o Neapolitańczykach Miliku i Zielińskim i oczywiście o kapitanie Lewandowskim, który całkiem niedawno został najskuteczniejszym obcokrajowcem w Bayernie Monachium pod względem strzelonych bramek. A propos, chodzą słuchy, że po zakończeniu obecnego sezonu kapitan polskiej reprezentacji ma ponoć pożegnać się z Bayernem i kto wie może spróbuje swoich sił w Serie A? Byłoby cudownie!

Nawet jeśli żadna z drużyn czy też, żaden piłkarz z polskiej ligi nie wzbudzi waszego zainteresowania, to polscy kibice już raczej na nie zasługują. Podczas, gdy we Włoszech wprowadzanych jest coraz więcej restrykcji i zakazów względem Ultras, to na trybunach polskich stadionów oni zapewniają odpowiednią atmosferę. Polscy kibice słyną w świecie z tego, że każdego weekendu przygotowują choreografie z racami, a prawdziwym widowiskiem dla oczu są mecze na szczycie jak np. derby Krakowa lub Lech–Legia.

Podsumowując polska piłka jest na fali wznoszącej i mam nadzieję, że również dzięki mojemu fanpage’owi przyczynię się do zwiększenia jej popularności we Włoszech, a kto wie może także w całej Europie! Marząc o finale Mistrzostw Europy Włochy–Polska, w którym wystąpi trio Lewandowski–Piąte–Milik, dziękuję wam za poświęconą uwagę i zapraszam wszystkich do śledzenia mojej strony Facebookowej „Calcio Polacco–Ekstraklasa”.

tłumaczenie pl: Konrad Pustułka
foto: Luca Sapienza

Elena Ferrante – historie o dojrzewaniu

0

Prowadzę księgarnię Italicus od niespełna trzydziestu lat. Dzięki swojej działalności często znajduję i czytam ciekawe pozycje z literatury włoskiej. Są książki, które mnie fascynują i wówczas polecam je polskim czytelnikom: moimi „odkryciami” chcę dzielić się z innymi, a przyjemność czytania przekazać klientom.

W Krakowie, mieście literatury, od kilku lat jest realizowany projekt „Krakowskie Księgarnie na Medal”, który zrzesza kilka księgarni, głównie „niszowych”. Projekt zgromadził wiernych czytelników i entuzjastów „nisz” i dowiódł, że księgarze mogą sprawić, by stały się one centrami kultury. W księgarni Italicus, „niszy” dla literatury włoskiej klasycznej i współczesnej, pragniemy przekazać nasze zauroczenia i „odkrycia” licznym stałym i nowym klientom i sympatykom.

Jednym z takich odkryć jest rzymskie wydawnictwo E/O edizioni, publikujące i promujące także autorów debiutujących i wnoszących coś nowego, oryginalnego, na temat kultury lub wizji różnic kulturowych i odrębności wszystkich krajów świata. Za ważne zadanie wydawnictwo E/O uważa eksplorowanie nowych terytoriów i oddanie głosu pisarzom, którzy potrafią o nich ciekawie opowiadać. To właśnie E/O edizioni „odkryło” talent Eleny Ferrante, dziś już czytanej w 50 krajach świata. Twórczość tej tajemniczej pisarki, której wizerunek i tożsamość pozostają nadal nieznane, przybliża polskim czytelnikom wydawnictwo Sonia Draga. 

Międzynarodowy sukces autorki rozpoczął się od serii czterech tomów: „Genialna przyjaciółka”, „Historia nowego nazwiska”, „Historia ucieczki” i „Historia zaginionej dziewczynki” i jest wynikiem narracji pięknej i wysokiej jakości, w płynnym, wciągającym języku oraz stylu, który angażuje czytelnika do podążania za opowieścią. Sukces spotęgowało przeniesienie tej historii na mały ekran przez Hbo-Rai Fiction i Timvision.

Aby pokrótce zaprezentować kwadrylogię Eleny Ferrante tym, którzy jej jeszcze nie znają, należy powiedzieć, że autorka czyni nas uczestnikami historii przyjaźni dwóch bohaterek, od dzieciństwa do dorosłości i starości. Pokazuje głębię i prawdę psychologiczną emocji i przeżyć w starciu ze światem zewnętrznym, ukazaną na tle zdegradowanej dzielnicy Neapolu – od trudnych lat powojennych do początku lat dwutysięcznych. Spośród wielu definicji, najbardziej trafną wydaje mi się ta Tiziany de Rogatis: „jest to uniwersalna opowieść o podobieństwie i samotności losów, o świecie, który może uczynić uniwersalnym to, co ogólnie uważane jest za marginalne”. Ta kobieca przyjaźń, zrodzona na zdegradowanej peryferii miejskiej, pomiędzy zależnością, poczuciem niższości a emancypacją, jawi czy, rtelnym historyczno-społeczny krajobraz Europy, od lat pięćdziesiątych do pierwszej dekady nowego tysiąclecia”.

Pozostawiam innym, zawodowym krytykom, lub po prostu ciekawym i lojalnym fanom autorki, oraz licznym już blogerom i grupom dyskusyjnym w social mediach – studia, analizy i recenzje. Zachęcam jednak do poznania interpretacji stylu dzieł tej pisarki autorstwa Tiziany de Rogatis pt. „Elena Ferrante. Słowa klucze„, oraz Tadeusza Zatorskiego, którego wnikliwa recenzja „Wyznania Eleny Ferrante” pojawi się w magazynie „Znak”, w lipcu 2020 roku. Recenzję zamykają słowa – być może nieodkrywcze, ale ukazujące jej stosunek do życia i twórczości: „Elena Ferrante wyznaje (i być może tu właśnie należy szukać jednej z przyczyn niebywałego sukcesu, jaki odniosła jej proza): „Nie interesuje mnie pisanie czegoś, czego jeszcze nie napisano. Interesuje mnie to, co zwykłe, albo lepiej: to, co dla świętego spokoju wcisnęliśmy w jakiś wyświechtany schemat” (ScaviWykopaliska, 40). Inaczej mówiąc coś, co „jest częścią powszechnego doświadczenia” (39). Tyle że nie zawsze jesteśmy tego doświadczenia świadomi. A nawet  jeśli jesteśmy, to nie zawsze umiemy je nazwać.” Te wyznania autorki znajdziemy w zbiorze mini-esejów publikowanych na łamach „The Guardian” w 2018 roku, zebranych w L’invenzione occasionale (‘Pomysły przygodne’).  

Wśród definicji pisarstwa Eleny Ferrante jest ta, która wydaje mi się bardzo trafna dla uprawianego przez nią gatunku: ‘storia di formazione’, czyli powieść o dojrzewaniu, kształtowaniu osobowości – psychologicznej, emocjonalnej, społecznej i politycznej. Ten gatunek powieściowy, ‘Bildungsroman’, ukształtowany w literaturze niemieckiej w XVIII wieku, dzięki Elenie Ferrante zyskał nowy wymiar i uznanie współczesnych czytelników

Najnowsza książka Eleny Ferrante “La vita bugiarda degli adulti(„Kłamliwe życie dorosłych”), również ‘storia di formazione’, ukazała się we Włoszech pod koniec 2019 roku, a polskie tłumaczenie wiernej Elenie Ferrante tłumaczki Lucyny Rodziewicz oczekuje na zapowiedzianą na 2 września 2020 premierę wydawniczą. Powieść zaczyna się od słów: „Dwa lata przed tym, zanim mój ojciec nas zostawił, powiedział matce, że jestem bardzo brzydka. Wyszeptał to cicho, w mieszkaniu, które wspólnie kupili zaraz po ślubie, w dzielnicy Rione Alto, na końcu via San Giacomo dei Capri. Wszystko zastygło – neapolitańskie uliczki, zimne lutowe światło i te słowa. Tylko ja się wymknęłam i nadal przemykam przez wersy, które w zamyśle mają nadać mi jakąś historię, choć w rzeczywistości są niczym – niczym, co byłoby moje, co się naprawdę zaczęło albo naprawdę dokonało, lecz zwykłą gmatwaniną. I nikt, nawet ta, która pisze te słowa, nie wie, czy zawierają właściwy wątek opowieści, czy może stanowią jedynie kłębek bólu bez szans na odkupienie.”: tych samych, które już zapowiadają ekranizację poprzez zwiastun do filmu opartego na tej powieści. 

Wszystkie powieści Eleny Ferrante są dostępne w wersji do słuchania: zadbało o to rzymskie wydawnictwo Emons Edizioni, w interesującej interpretacji Anny Bonaiuto. 

 

Giovanni Giorgio Biandrata

0

Giovanni Giorgio Biandrata (Saluzzo 1516 – Alba Iulia / Transylwania 5.5.1588), zwany także Biandrate, Biandrà lub Blandrata, lekarz ginekolog, teolog antytrynitarny, polityk. Trzeci syn szlachcica Bernardino, władcy zamku San Fronte, należącego do potężnej rodziny hrabiowskiej Biandrata di San Giorgio. Biandrata pierwsze nauki pobiera w swoim rodzinnym mieście, edukację wyższą natomiast zdobywa w szkole medycznej w Montpellier we Francji, którą kończy 15 listopada 1533 roku. Po powrocie do Włoch, po uznaniu uzyskanego doktoratu przez Uniwersytety w Pawii i Bolonii, specjalizuje się w ginekologii, publikując w 1539 r. podręcznik „Gynaeceorum ex Aristotele et Bonaciolo a Georgio Blandrata medico Subalpino noviter excerpta de fecundatione, gravitate, partu et puerperio”, inspirowany pismami Arystotelesa i Ludovica Bonaccioliego, dedykowany królowej Polski Bonie Sforzy i jej córce, Izabeli Jagiełło, żonie Jana Zápolyi (wojewody siedmiogrodzkiego i króla Węgier).

Tak oto w 1540 r. Giovanni Giorgio Biandrata zostaje wezwany do Polski, na dwór Zygmunta I i Bony Sforzy jako osobisty lekarz królowej. Po czterech latach działalności w Krakowie, przeprowadza się do Gyula-Fehérvár czyli Alba Iulia w Transylwanii, regionie dzisiejszej Rumunii. Tam córka Bony, Izabela, wdowa po królu Janie, stara się utrzymać Księstwo Siedmiogrodu, będące obiektem sporu między Ferdynandem I a Turcją. Kiedy Transylwania przechodzi pod kontrolę cesarza, Biandrata, który oprócz tego, że jest osobistym lekarzem Izabeli, sprawuje także obowiązki dyplomatyczne, po ośmiu latach pobytu w tym kraju wraca do Włoch. Najpierw udaje się do Mediolanu, a następnie osiada w Mestre. 

W następnym roku zostaje jednak wezwany do Wiednia, aby zeznawać w śledztwie. Po powrocie do Włoch udaje się do Pawii, skąd w 1556 r. po porzuceniu katolicyzmu ucieka, by wycofać się do całkowicie wówczas kalwińskiej Genewy. W 1558 roku również Alfonso Biandrata, jego pierworodny brat, chroni się w Genewie wraz z rodziną.W stolicy Szwajcarii Giorgio żyje jako gość wygnanej społeczności włoskiej, ceniony szczególnie za swoją wiedzę w dziedzinie sztuki medycznej i za jego pełną przynależność do kalwińskiej ortodoksji. Najpierw dochodzi do konfrontacji Biandraty z Celso Martinengo, a następnie do jego bezpośredniego sporu z Kalwinem.

Biandrata wyjeżdża do Zamku Farges, gdzie rezyduje Matteo Gribaldi. Niedługo później przenosi się do Berna, a wkrótce potem do Zurychu i Bazylei. Opuszcza Szwajcarię i wyrusza w długo pożądaną podróż do Polski, gdzie antytrynitaryzm już się rozprzestrzenia. W listopadzie 1558 r. przebywa w Pińczowie pod Krakowem, gdzie mieszkają Lismanini, Piotr z Goniądza i F. Stancaro. Kalwin natychmiast ostrzega wszystkich swoich polskich współbraci przed niebezpieczeństwami związanymi z obecnością Biandraty w ich gronie.

Biandrata, w czerwcu 1559 r., odbywa podróż do Transylwanii, aby pomóc umierającej Izabeli Jagiełło, ale pod koniec roku znów wraca do Pińczowa. Tymczasem sława jego doktryny i jego zręczność w środowisku dyplomatycznym rozchodzą się bardzo szybko – w maju 1560 r. król Zygmunt, syn zmarłej Bony Sforzy, wraz z Lismaninim, mianuje go jego przedstawicielem na Synodzie Pińczowskim. Niedługo potem książę Mikołaj Radziwiłł zaprasza go do Wilna. Zostaje także wybrany na stanowisko koadiutora Feliksa Crucigera, nadinspektora polskiego Kościoła reformowanego. Całe to uznanie dla Biandraty zdobyte w Krakowie i na dworze Radziwiłłów (a dodatkowo fakt, że w Polsce obowiązywała wolność religijna dla wszystkich wyznań chrześcijańskich) niepokoi Kalwina do tego stopnia, że skłania go do natychmiastowego i gwałtownego ataku. 

Chcąc położyć kres oskarżeniom Kalwina, Biandrata zgadza się podpisać wyznanie wiary zaproponowane na synodach Pińczowa i Krakowa w 1561 r. oraz na synodach w Książu i Pińczowie w 1562 roku.  Biandrata deklaruje wierzyć „w Boga Ojca, w Pana Jezusa Chrystusa, Jego Syna i w Ducha Świętego, z których każdy jest esencją Boga” i oświadcza ponadto, że „odrzuca istnienie wielu bogów, ponieważ istnieje jeden Bóg, zasadniczo niepodzielny”; i wreszcie przyznaje istnienie trzech Osób Trójcy Świętej: wiecznego Boga, jego Syna i Ducha Świętego, trzech postaci wyraźnie różniących się od pozostałych dwóch”. Jednak w dziele „Demonstratio falsitatis Petri Melii et reliquorum sophistarum per antithesis cum refutatione antitheseon veri et Turcici Christi”, atakuje Petera Méliusa. Natomiast publikacją, w której wyraża dokładnie swoją myśl, będzie „De vera et falsa unius Dei, Filii et Spiritus Sancti cognitione”, podzielona na dwa tomy, napisane we współpracy z Ferencem Dávidem w 1567 roku i opublikowane w Gyula-Feliérvár w 1568 roku.

W międzyczasie Biandrata przyjmuje propozycję króla Transylwanii, Jana Zygmunta Zápolyi, syna Jana Zapolyi i Izabeli Jagiełły, by przenieść się do Alby Iulia i przyjąć posadę nadwornego lekarza. Przybywa tam we wrześniu 1563 roku. Natychmiast zostaje uhonorowany: otrzymuje w darze trzy lenna i nominację na królewskiego doradcę. W Transylwanii tymczasem królowa Izabela wydała akt tolerancji wobec trzech chrześcijańskich wyznań, katolickiej, luterańskiej i kalwińskiej. Ale to nie ucisza religijnych kontrastów między luteranami i kalwinistami.

Biandrata porzuca zatem Tryteizm – zgodnie z którym trzy postacie mają boską naturę, nawet jeśli dwoje jest podporządkowane Ojcu – i przyjmuje Antytrynitaryzm, zgodnie z którym Chrystus jest tylko człowiekiem. 

W 1571 r. śmierć młodego Jana Zygmunta staje się przełomem w polityce siedmiogrodzkiej; następca Stefan Batory w rzeczywistości potwierdza równość wyznań, ale jako gorliwy katolik, blokuje rozprzestrzenianie się poglądów unitariańskich Biandraty i Dávida. 

Gdy Stefan Batory zasiada na tronie Polski, funkcję wojewody siedmiogrodzkiego obejmuje jego brat Krzysztof Batory, nieprzejednany katolik. Mimo to Biandrata zdoła utrzymać swoje wpływy na dworze do tego stopnia, że w 1576 roku uznaje Dávida nadzorcą unitarian.W 1578 r. jednak relacje między Biandratą i Dávidem zaczynają się psuć: teolog siedmiogrodzki zaczyna krytykować dogmat trynitarny, odmawiając nawet uwielbienia dla Chrystusa. Biandrata donosi na Davida, a ten zostaje skazany na dożywocie w twierdzy Déva, gdzie umiera 15 listopada tego samego roku.

Gdy zostaje sam na polu bitwy, Biandrata decyduje się przyjąć wyznanie wiary, zgodnie z którą Chrystus musi być uhonorowany i czczony, uznaje się chrzest i komunię dla noworodków. 

Biandrata działa zdecydowanie, aby zniszczyć już rozpowszechniony nurt „anty-adorancki”. Zwolennikom Dávida narzuca on abjurację, a wielu szlachcicom, którzy wspierali Ferenca Dávida  podczas procesu, natychmiast nakazał wyparcie się ich deklaracji w jego obronie. Następnie, w lipcu, Biandrata zbiera synod w Kluż-Napoka i każe wszystkim podpisać wyznanie, w której potwierdzona zostaje adoracja Chrystusa. W końcu, wbrew woli większości synodu, doprowadza do wybrania, bezpośrednio przez króla, Demetriusza Hunyadi nowym nadinspektorem. Następnie, w liście do przeciwnego adoracji unitarianina, Jacopo Paleologo, napisanym 10 stycznia 1580 r., Biandrata usprawiedliwia swoje wcześniejsze zachowanie, które doprowadziło do potępienia Ferenca Dávida, wynikającą z tego potrzebą zagwarantowania przetrwania Kościoła w Transylwanii, zagrożonego, jego zdaniem, przez jego straszliwy radykalizm. Mimo to, wielu zwolenników Davida nadal uważa Biandratę za zdrajcę.

Na dworze regenta dominują teraz jezuici i on, obserwowany z urazą przez licznych zwolenników Davida, gdzie może kontynuować wykonywanie swojego zawodu ginekologa. Musi jednak przystać na to, że nie będzie już więcej uczestniczył w Synodach Kościoła, ani, że spod jego pióra nie wyjdzie już żaden traktat. 

Biandrata umiera w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, w Alba Iulia lub, być może, w miejscowości Kluż-Napoka, w nocy między 4 a 5 maja 1588 roku, po cichu przechodząc ze snu do wiecznego odpoczynku. Niektórzy z jego wrogów, a miał ich wielu, sugerują, że przeczuwając kres życia, zdecydował przejść na katolicyzm; inni z kolei rozpowiadają, że prawdopodobnie został uduszony poduszką we śnie, przez jednego z siostrzeńców, zniecierpliwionego oczekiwaniem na spadek. 

Giovanni Giorgio Biandrata, jak wszyscy wykształceni ludzie jego czasów, został obdarzony władzą. Jednakże, podążając za różnymi doktrynami, często wstrząsały nim mistyczne napięcia. Nierzadko też pociągały go karmiące nadzieje prorocze objawienia, mimo, że w miarę postępów w poszukiwaniach, Biandrata był coraz bardziej świadomy ich bezpodstawności wobec radykalnej reformy Kościoła i życia chrześcijańskiego. Przez co, jako ginekolog, w przeciwieństwie do położnej Louise Bourgeois Boursier, ze względu na swą zmienną moralność w różnych okresach jego poszukiwań duchowych, praktykował ten zawód medyczny wykonując niekiedy nieroztropne eksperymenty, w których ucierpiały kobiety chore i ciężarne. Przykładem na to może być fakt, że w XVI wieku początkowo pochwę definiowano powszechnie jako „szyjkę macicy”, podczas gdy później zdecydowano, że nie jest ona częścią macicy. Tak oto, nawet jeśli Biandrata jako świecki teolog, wykazał, że jest niewątpliwie zdeterminowany i wykształcony, w rzeczywistości był człowiekiem dość udręczonym. 

Giorgio Biandrata – Początkowo w XVI wieku pochwa była nazywana „szyjką macicy”, ale później zdecydowano, że nie jest częścią macicy.

tłumaczenie pl: Magda Karolina Romanow-Filim

FALSE FRIENDS: podstępne słowa w języku angielskim

0

Wiele języków o podobnym pochodzeniu ma pewne cechy wspólne. Bez wątpienia, pierwszą cechą jest dzielenie tego samego alfabetu oraz, w dużej mierze, struktur gramatycznych lub słownictwa. To właśnie dlatego większość osób mówiących po francusku lub po hiszpańsku bez problemu może porozumieć się po włosku bez dobrej znajomości tego języka.

Podobieństwo między językami może być widoczne nawet jeśli nie należą one do tej samej rodziny językowej, nie tylko dzięki całemu dziedzictwu greki i łaciny, ale także dzięki językowej globalizacji. Przykładem mogą być języki włoski i angielski. Chociaż oba należą do różnych podgrup języków indoeuropejskich – włoski do romańskiej, a angielski do germańskiej – mają pewne podobieństwa leksykalne zarówno w formie, jak i znaczeniu. Nie brakuje jednak „fałszywych przyjaciół”, czyli słów, które wydają się identyczne w obu językach, ale mają zupełnie inne znaczenie i w rezultacie mogą powodować potknięcia i być źródłem wielkiego śmiechu lub zdziwienia. W tym numerze skupimy się na niektórych słowach z języka angielskiego, które mają zwodnicze lub niejednoznaczne tłumaczenie na język włoski. Oto kilka przykładów:

COLD ≠ CALDO 

Jak wielu z was pomyliło przymiotnik caldo z angielskim cold, zwłaszcza na początku nauki włoskiego? Te dwa słowa, mimo że mają podobną wymowę, posiadają całkowicie przeciwne znaczenie.  W rzeczywistości caldo odpowiada angielskiemu hot (gorący), podczas gdy cold to po włosku freddo (zimny).

PARENTS ≠ PARENTI 

To może wydać się banalne, ale trzeba to podkreślić: parents nigdy nie jest tłumaczeniem parenti. Parents oznacza rodzice, podczas gdy parenti to po angielsku relatives (krewni).

ARGUMENT ≠ ARGOMENTO 

Czasami jednym słowem możemy zmienić wyraz twarzy ludzi, którzy nas słuchają. Z tego powodu warto pamiętać, że termin argomento jest daleki w znaczeniu od angielskiego argument. W rzeczywistości ten pierwszy oznacza topic, subject, matter, theme (temat), podczas gdy drugi oznacza litigio lub discussione (kłótnia).

TO PRETEND ≠ PRETENDERE 

Być może jeden z najbardziej zwodniczych, a zatem jeden z najbardziej powszechnych. Czasownik pretendere odpowiada angielskiemu znaczeniu to pretend, ale nie temu najpopularniejszemu. Istotnie, to pretend ma swój odpowiednik we włoskich fare finta, fingere (udawać), podczas gdy pretendere to po angielsku to claim (domagać się). 

CONSISTENT ≠ CONSISTENTE 

Niewłaściwie używane kalki językowe mogą nawet uniemożliwić komunikację. Przykładem może być zdanie:  Il contenuto del report è davvero consistente (Treść raportu jest naprawdę znaczna), gdzie przymiotnik consistente został błędnie użyty zamiast przymiotnika coerente (spójny).

ACTUALLY ≠ ATTUALMENTE 

Inny przykład nieporozumienia może stanowić niewłaściwe tłumaczenie actually i attualmente. Aby lepiej to zrozumieć, posłużymy się dwoma przykładami:

Attualmente sto lavorando a un nuovo progetto. (Obecnie pracuję nad nowym projektem)

I’m actually working on a new project. (Faktycznie, pracuję nad nowym projektem) 

Oba zdania są poprawne z gramatycznego punktu widzenia, ale ich znaczenia bardzo się od siebie różnią. Actually oznacza in realtà e effettivamente (faktycznie, w rzeczywistości) i nie ma nic wspólnego z czasem. Aby wyrazić pojęcie czasu można uczyć currently (obecnie, aktualnie).

INCIDENT ≠ INCIDENTE

Incident może przypominać włoskie incidente, ale zgodność znaczenia między dwoma językami możemy znaleźć tylko wtedy, gdy mówimy o dyplomacji. W istocie, diplomatic incident odpowiada dokładnie włoskiemu incidente diplomatico. W innych przypadkach incident znaczy un avvenimento, un fatto casuale (wydarzenie, przypadek losowy). Accident lub car-crash to poprawne tłumaczenie l’incidente stradale (wypadek samochodowy).

REALIZE ≠ REALIZZARE

Również w przypadku tych dwóch słów nie ma mowy o zbieżności znaczenia. Czasownik to realize oznacza rendersi conto, capire, comprendere (rozumieć, zdawać sobie sprawę) i nie jest możliwe używanie go ani w znaczeniu produrre (produkować), ani realizzare, soddisfare (realizować). W rzeczywistości realizzare odpowiada angielskim to design, to produce, to craft lub fulfill, come true (spełniać). 

ULTIMATE ≠ ULTIMO 

Nie, ultimo nie oznacza definitivo (ostateczny), migiliore (lepszy), massimo (największy), wręcz przeciwnie! Chociaż może również przyjąć znaczenie più recente (najnowszy), tak naprawdę odpowiednikiem włoskiego ultimo jest angielskie last (ostatni).

TO REST ≠ RESTARE 

Przykro nam rozczarowywać tych, którzy liczyli na istnienie pewnego zbiegu znaczeń między tymi czasownikami, niestety nie! Czasownik to rest oznacza riposare (odpoczywać), i nie może być używany w znaczeniu rimanere (pozostawać).

TO SPEND ≠ SPENDERE  

Spendere jest kalką tylko częściowo. W istocie, po włosku możemy tylko spendere i soldi (wydawać pieniądze) i błędem jest łączenie tego czasownika z czasem. Z il tempo używamy czasowników passare albo trascorrere (spędzać). 

Włoskie słowa można poprawnie przetłumaczyć, szukając podobnych wyrazów w języku angielskim, ale w większości przypadków podobne słowa mają różne znaczenia. Niektóre słowa mają więcej niż jedno tłumaczenie w językach włoskim i angielskim, dlatego konieczne jest rozpoznanie różnych możliwych znaczeń. Aby uniknąć popełniania błędów mówiąc po włosku, bycia źle zrozumianym lub tworzenia zawstydzających sytuacji, dobrze jest znać przynajmniej te najbardziej powszechne.

tłumaczenie pl: Adrianna Gertych

„La strada” (1954), reż. Federico Fellini: kulisy powstania

0

Odcinek 9. z cyklu „Dopóki jest kino jest nadzieja”

W tym odcinku Diana Dąbrowska przybliży nam kulisy powstania „La strady” Federica Felliniego. Opowie także o neorealizmie w kinie włoskim, a także o tym, jak „La Strada” została przyjęta przez krytyków.

Odcinek 8. Ferragosto w kinie włoskim

 

Polsko-włoskie seminarium ogrodowe „Citri et aurea”, 1–3 września 2020

0

Realizowany z sukcesem od 2019 r. projekt „Citri et Aurea” rozwija się znakomicie, podobnie jak współpraca pomiędzy Galerią Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. We wrześniu 2020 r. w Warszawie odbędzie się specjalistyczne seminarium z udziałem pracowników historycznych rezydencji z Polski i Włoch, podczas którego zaprezentowane zostaną osiągnięcia obu krajów w konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów.

Umocnienie kontaktów dyplomatycznych pomiędzy dworami wielkiego księcia Toskanii Kosmy III Medyceusza i króla Jana III po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem zaowocowało przesłaniem do Wilanowa ośmiu skrzyń roślin w 1684 r. Wśród gatunków wymienionych w źródłach znajduje się m.in. cytryna lumia zwana Jabłkiem Adama (Citrus lumia ‘Pomum Adami’), wręczana w tamtych czasach w dowód przyjaźni. Delikatny transport pokonał ponad 1600 km trudnej drogi z Florencji do Warszawy. Niezwykła historia roślin sprzed prawie 340 lat stała się przyczynkiem do rozpoczęcia współpracy pomiędzy Ogrodami Boboli zarządzanymi przez Galerię Uffizi a Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie dotyczącej historycznych kolekcji cytrusów.

Ogrody Boboli mogą poszczycić się niezwykłą kolekcją cytrusów, uznawaną za jeden z najważniejszych zbiorów w Europie. Obejmuje ona przeszło 500 donic z drzewami cytrusowymi ok. 90 różnych odmian, spośród których ponad 20 stanowią dawne odmiany z czasów Medyceuszy. Do dziś rośliny utrzymywane są z zachowaniem tradycyjnych metod uprawy oraz toskańskiego rzemiosła.

Pracownicy Ogrodów Boboli swoją ekspercką wiedzą wesprą zespół muzeum w Wilanowie w realizacji niezwykle trudnego przedsięwzięcia – rekonstrukcji kolekcji historycznych odmian cytrusów. Proces jej odtwarzania rozpoczęto w 2016 r., gdy w ogrodzie barokowym pojawiło się 38 drzew pomarańczowych umieszczonych w charakterystycznych dębowych donicach malowanych w biało-zielone pasy. Wilanowska kolekcja liczy obecnie ponad 100 egzemplarzy cytrusów w 7 gatunkach i stanowi rzadki w Polsce zbiór drzew oranżeryjnych.

W pierwszym etapie projektu „Citri et Aurea”, zrealizowanym w 2019 r., troje pracowników wilanowskiego muzeum przybyło do Florencji z wizytą studyjną, aby zapoznać się z tradycyjnymi metodami uprawy oraz toskańskim rzemiosłem ogrodowym. Przyjazd stał się okazją do wymiany wiedzy i doświadczeń w zakresie konserwacji ogrodów historycznych i kolekcji drzew cytrusowych.

Podczas polsko-włoskiego seminarium ogrodowego online zaplanowanego w dniach 1–3 września zaprezentowane zostaną osiągnięcia instytucji obu krajów na polu konserwacji zabytkowych ogrodów i kolekcji cytrusów. To unikatowy przykład współpracy pomiędzy Polską a Włochami w obszarze sztuki ogrodowej.

 

Program wykładów:

Jacek Kuśmierski – Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Historia i przyszłość wilanowskiej kolekcji cytrusów

Łukasz Przybylak – Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Wilanowski ogród oranżeryjny – historia i perspektywy

Bianca Maria Landi, Paola Ruggieri – Ogrody Boboli, Florencja, Korzenie i przyszłość. Konserwacja, ochrona i rewaloryzacja Ogrodów Boboli

Gianni Simonti, Ogrody Boboli, Florencja, Historyczna kolekcja cytrusów Ogrodów Boboli z perspektywy 470 lat. Odmiany, architektura, materiały i metody uprawy na przestrzeni wieków

Monika Kordiukiewicz – Urząd Miejski w Białymstoku, Ogród Branickich w Białymstoku – 10 lat po rewaloryzacji

Agnieszka Chmielewska – Muzeum w Nieborowie i Arkadii, Ile prawdy jest w legendzie – fakty i mity dotyczące nieborowskiej kolekcji roślin cytrusowych

Beata Kańska – Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, Oranżerie Łazienek Królewskich – fakty i legendy o kolekcjach roślin cytrusowych

 

Wystąpienia prelegentów zostaną nagrane i udostępnione na kanale YouTube Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Aktualne informacje o seminarium znajdują się na stronie: www.wilanow-palac.pl

Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu „Kultura Inspirująca”. Parterem strategicznym jest Galeria Uffizi we Florencji. Inicjatywę wspierają: Instytut Polski w Rzymie, Stacja Naukowa Polskiej Akademii Nauk w Rzymie, Włoski Instytut Kultury w Warszawie, Europejski Szlak Ogrodów Historycznych i Polska Organizacja Turystyczna. Patronat medialny nad seminarium sprawuje Gazzetta Italia.

Ferrari F50 – brzydkie kaczątko z laguny

0

Wszystkim zdarzają się gorsze dni, nie mamy wtedy na nic ochoty a świat wokół staje się przytłaczający i brzydki. Gdy dopadł mnie właśnie taki dzień pomyślałem o najbrzydszym modelu wśród wszystkich ferrari. Więc do dzieła i miejmy to już za sobą!

Mocnym pretendentem do tego tytułu może być model 410 SA z 1956, ferrari ze skrzydłami cadillaca, okropne! Na szczęście firma szybko zarzuciła ten sposób na przypodobanie się amerykańskiej klienteli. Nie grzeszą także urodą wszystkie modele Mondial z lat 80-tych zeszłego stulecia, tak samo jak Dino 308 GT4 z 1973 , chociaż akurat jemu udało się zauroczyć samego króla rock & roll’a Elvisa Presleya. Samochód mimo, że nabyty z drugiej ręki przetrwał do dzisiaj i jest pokazywany w Auto Museum w Graceland. Zostając przy Elvisie , wspomnijmy że mniej szczęścia miało jego inne włoskie auto – De Tomaso Pantera z 1971, które Król osobiście i dosłownie rozstrzelał, gdy uparcie nie chciało zapalić. Tutaj pomijając kilka udziwnionych prototypów ferrari, naszą ,,Listę brzydali” moglibyśmy zamknąć [nieźle jak na ponad 150 modeli wypuszczonych w przez ostatnie 70 lat], gdyby nie F50 z 1995 roku. Tak właśnie to auto wygrywa lub jak kto woli przegrywa ten ranking. Dla jednych F50, które miało ukoronować 50 lat działalności Ferrari powstało zbyt wcześnie, do okrągłej rocznicy brakowało bowiem jeszcze dwóch lat, inni uważają jednak, że zbyt późno gdyż produkcja dochodowych modeli wieloseryjnych opóźniła jego premierę o dwa lata. Nieco dziwne podejście do obchodzenia urodzin, prawda?

Auto, którego pomysłodawcą i głównym promotorem był syn Enzo Ferrari – Piero miało stać się godnym następcą ikonicznego F40. Samochód miał być pokazem i potwierdzeniem technologicznych możliwości oraz osiągnięć Ferrari na torach wyścigowych.

Poczynając od skorupowej konstrukcji wykonanego z kompozytów nadwozia a kończąc na gumowym baku paliwa, ile tylko się dało ściągnięto z rozwiązań przetestowanych w Formule 1 – w praktyce powstał bolid F1, którym można było jeździć po zwykłych drogach. 

Pinin Farina a właściwie jego projektant Pietro Camardella kształt nadwozia musiał dostosować do zastosowanych technologii i wymogów jezdnych wyznaczonych autu przez szefów projektu. Stąd ta falująca forma podziurawiona licznymi obłymi wlotami powietrza oraz niezbędne, olbrzymie a w sumie koszmarne spoilery. Ostentacyjny – to zapewne było zamierzone, ale że przy okazji stał się aż nachalny,  tego już raczej nie planowano. Był to jednak samochód ekstremalnie szybki, świetnie trzymający się drogi, miał jak na tamte czasy olbrzymią moc 514 KM, choć wyglądał jakby użądliło go dokładnie tyle samo szerszeni, wszystkie te braki wizualne nadrabiał sportowym charakterem: 3,7 sekundy do ,,setki”, zwinny, bezprecedensowy, był jak bożyszcze Neapolu, mowa o Diego Armando Maradonnie jednym z pierwszych właścicieli F50 , choć tym naprawdę pierwszym był inny champion – Mike Tyson. 

Trzymając się zasady założyciela firmy Enzo Ferrari mówiącej o tym, że na rynku dóbr luksusowych popyt musi zawsze przewyższać podaż zapowiedziano produkcję 350 szt. F50, jednak ze specjalnie przygotowanej dla niego linii montażowej zjechało o jedno auto mniej. Kto pozostał z kwitkiem, jest tajemnicą firmy oraz … pechowego klienta. Wszystkie 349 egzemplarzy zostało sprzedanych dokładnie wyselekcjonowanym nabywcom jeszcze zanim ruszyła produkcja, a poza oficjalną listą zrealizowano kolejnych 6 szt. zamówionych przez Sułtana Brunei, cóż takim klientom się nie odmawia.

Firma Ferrari świetnie potrafi godzić zaawansowane technologie i niebywałe osiągi z pięknymi liniami nadwozi. W przypadku F50 to się jednak nie udało, samochód z biegiem czasu nie wyszlachetniał, niestety nie przemienił się z brzydkiego kaczątka w dostojnego łabędzia, chociaż… Zakładam, że większość naszych Czytelników odwiedziło przepięknie położoną na lagunie Wenecję [Jeżeli nie, to natychmiast to zróbcie, tylko błagam nie jednym z tych gigantycznych wycieczkowców!], ale gdy zapytam kto zwiedzał centrum tego cudownego miasta samochodem, raczej nie zobaczę żadnej podniesionej ręki. Tego nie da się pogodzić, no chyba że znamy niejakiego Livio de Marchi. Ten wenecki artysta ręcznie zbudował drewnianą replikę F50, którą następnie pływał po Canal Grande szokując wszystkich wokół. Tak więc samochód którego profil kojarzy się z wzbierającą  i opadającą falą, a w wersji ze zdjętym dachem nazywany jest ,,barchetta” czyli łódeczka, znalazł jednak swoje idealne miejsce w tamtejszej scenerii. 

Nucąc pod nosem ,,Always look on the bright side of life” Monty Pythona dochodzę do wniosku, że F50 dzisiaj na pewno mniej by na siebie zwracało uwagę, gdyby nie było… po prostu czerwonym Ferrari.

Na koniec jeszcze krótkie zestawienie aut z których Włosi nie są raczej dumni, a pomijając ,,ładne inaczej” ostatnio wypuszczone przez nich SUV-y, mamy Alfa Romeo Arna [1983] zgodnie okrzyknięta najbrzydszą Alfą wszechczasów, Lamborghini Silhouette [1976], który na szczęście szybko zniknął z rynku, Maserati 5000 GT Touring [1966], kilka powstałych na zamówienie egzemplarzy było równie luksusowe, co szpetne. Lancia Beta Trevi [1980], koszmarny wygląd zewnętrzny to nie wszystko, angielska prasa jej deskę rozdzielczą nazwała ,,szwajcarskim serem”. Niekwestionowanym królem tego niechlubnego zestawienia jest jednak Fiat Multipla I [1997], którego widok sprawia, że nasze oczy po prostu cierpią. Przy okazji, prosząc o wybaczenie, pozdrawiam przesympatyczny Klub Multipla Polska. 

Model w skali 1/18 tutaj prezentowany to budżetowy produkt włoskiej firmy Bburago. Ze względu na to, co zostało napisane powyżej nie szukałem jakiejś lepszej opcji. Bburago nigdy nie grzeszyli jakością, choć trzeba przyznać, że od kiedy odzyskali licencję na produkcję modeli Ferrari powoli nad tym pracują.

Lata produkcji: 1995-97
Ilość wyprodukowana: 349 + 6 szt.
Silnik: V-12 65°
Pojemność skokowa: 4698 cm3
Moc/obroty: 514 KM / 8500
Prędkość max: 325 km/h
Przyspieszenie 0-100 km/h (s): 3,6
Liczba biegów: 6
Masa własna: 1230 kg
Długość: 4480 mm
Szerokość: 1986 mm
Wysokość: 1120 mm
Rozstaw osi: 2580 mm

foto: Piotr Bieniek

Luigi Pagano: „Inspiracja to domena boska. My jesteśmy tylko pośrednikami.”

0

Muzyk, cygańska dusza, neapolitańczyk z krwi i kości – tak określa siebie włoski piosenkarz i autor tekstów, Luigi Pagano. Wrodzona ciekawość świata i usposobienie artysty-tułacza zaprowadziły go w ciągu dotychczasowego życia w różne odległe rejony świata, w szczególności na Bliski Wschód, gdzie śpiewał przez ponad 20 lat w klubach jazzowych. Obecnie zamieszkały w Polsce, ojczyźnie swojej żony, kraju, który od pierwszej chwili wydał mu się bliski i gdzie teraz oczarowuje swoją muzyką polską publiczność.

„Uwielbiam oryginalność. Każdy z nas może tworzyć muzykę, ale ilu z nas będzie tak naprawdę oryginalnych? Aby nie być tak jak ten meteoryt, który zajaśnieje na niebie i zniknie, trzeba mieć solidną podstawę: lata nauki, dyscyplinę, talent i inspirację.”

K.R.: Jak zrodziła się twoja miłość do muzyki?

L.P.: Prawie wszyscy w mojej rodzinie byli wielkimi miłośnikami muzyki. Ale najważniejszą rolę odegrał mój starszy o 10 lat brat. Słuchał w swoim czasie muzyki rockowej Pink Floyd, Deep Purple. Mnie bardziej jednak pasjonował jazz, więc postanowiłem zacząć kształcić się w tym kierunku. Moim idolem był Frank Sinatra. Nie potrafię ci jednak powiedzieć, kiedy dokładnie zrodziła się moja miłość do muzyki, tak samo jak nie pamiętam pierwszego dnia, kiedy wziąłem do ręki gitarę. Podobnie jak dziecko, które nie pamięta momentu, w którym zaczęło mówić.

Zatem można powiedzieć, że grałeś „od zawsze”.

Dokładnie. Kiedy miałem 15 lub 16 lat zacząłem profesjonalnie zajmować się muzyką. Zacząłem grać na imprezach w Neapolu, pierwszy kontrakt w Szwajcarii podpisałem, gdy nie byłem jeszcze pełnoletni. Ale w związku z tym, że pianista, z którym pracowałem miał już swoje lata, wystarczył podpis mojego ojca pod zgodą, abym mógł grać do pierwszej w nocy. To był okres, kiedy jednocześnie uczyłem się i grałem. Gdy skończyłem szkołę, mój nauczyciel powiedział mi, „jesteś gotowy, by zdobyć nieco doświadczenia za granicą” i podał mi numer telefonu do pewnego człowieka. Zadzwoniłem i wysłałem swoje nagranie do tegoż przedsiębiorcy w Mediolanie, a po tygodniu dostałem kontrakt w Omanie. Tam z kolei poznałem moją żonę Agnieszkę. Śpiewała wtedy z moim basistą, Mirkiem Trębskim. Natychmiast utworzyliśmy duet, grając przez 20 lat w hotelach i telewizji między innymi w Dubaju, na Malediwach, w Kuwejcie, w Austrii, Szwajcarii. 

Kiedy zdecydowaliście się przenieść do Polski?

Po raz pierwszy przyjechałem do Polski 20 lat temu i natychmiast doznałem uczucia podobnego do déjà vu. Od razu poczułem, że Polska to kraj, do którego przynależę. W pewnym sensie wręcz przyzywała mnie. Postanowiłem zbudować dom, w którym dziś mieszkamy. Można powiedzieć, że to była moja decyzja, aby tu przyjechać i jak dotąd nie żałuję. Jesteśmy w Polsce na stałe od 4 lat. Szczerze mówiąc, wiązaliśmy nasz przyjazd do Polski z pewnego rodzaju „emeryturą”. Chcieliśmy zatrzymać się na moment, wychować syna. Chciałem nawet otworzyć restaurację!

Ale przeznaczenie było silniejsze, wciąż występujesz na scenie. Jak rozpoczęła się twoja kariera muzyczna w Polsce?

Muzyka zawsze była dla mnie jak huragan, który przyciągał mnie od środka. Pewnego dnia, duża warszawska firma, sprzedająca płytki ceramiczne, zorganizowała bankiet, a właściciel chciał, żebym na nim zaśpiewał. Zastanawiałem się chwilę zanim przyjąłem propozycję, ponieważ nigdy nie śpiewałem dla pieniędzy lub aby zrobić karierę, po prostu uwielbiam to robić. Na bankiecie obecny był także mój były gitarzysta, przyjaciel Roberta Janowskiego, prowadzącego wówczas show „Jaka to melodia?”. Gdy Janowski usłyszał mój występ, natychmiast poprosił o kontakt. Zaprosił mnie do domu, abym zaśpiewał serenadę dla jego żony z okazji Walentynek. W następnych dniach przyszedł także, aby posłuchać jednego z moich koncertów, po czym odciągnął mnie na bok i powiedział: „Zrobię wszystko, abyś zaśpiewał w Jaka to melodia!”. Od tego czasu stworzyłem grupę akustyczną, z którą koncertuję po Polsce. Śpiewamy przede wszystkim piosenki neapolitańskie i moje kompozycje. Gdy jest taka potrzeba, śpiewam także „włoskie przeboje”, piosenki, które znają Polacy. Ale jestem neapolitańczykiem i staram się promować moje silne przywiązanie do małej ojczyzny. Mój artystyczny upór jest doceniany, bo dostaję wiele zaproszeń, także do polskich programów telewizyjnych (Wielki Test, Dzień dobry TVN). Właśnie nagrałem moją pierwszą autorską płytę. 

Miałeś okazję współpracować z artystami w Polsce, który z występów uważasz za najważniejszy? 

Parę lat temu, podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej w Paryżu, spotkałem się na obiedzie z Adamem Nawałką i powstał pomysł stworzenia piosenki dla polskiej reprezentacji. Napisałem utwór o nazwie „Polska”, a na język polski przetłumaczył go Paolo Cozza, z nim też tę piosenkę zaśpiewałem. To bardzo patriotyczny utwór, mimo że napisany przez Włocha. Ponadto wystąpiłem w Teatrze Palladium z Haliną Benedyk podczas koncertu charytatywnego dla ofiar trzęsienia ziemi w Amatrice. Ale jeśli mówimy o duetach z Polakami, pierwsza w moim sercu i myślach jest Izabela Trojanowska. Spotkaliśmy się na konferencji prasowej podczas organizowanego w Lublinie Europejskiego Festiwalu Smaku w 2017 roku, gdzie byli również obecni Stefano Terrazzino, Al Bano i Romina Power oraz Drupi. Nagraliśmy dwie piosenki, Mambo Italiano i Amore i muszę przyznać, że Izabela śpiewa po włosku lepiej niż niejeden Włoch. Jest niesamowita! Do tej pory zdarza nam się śpiewać na tej samej scenie. 

Dlaczego, Twoim zdaniem, Polacy tak bardzo lubią włoską muzykę?

Kiedyś byłem w restauracji w centrum Warszawy ze Stanisławem Sojką, którego poznałem podczas jednego z moich koncertów w jednym z klubów, gdzie często bywa. Tamtego dnia w restauracji powiedział coś, co uważam za słuszne, a mianowicie: „Wy, Włosi, jesteście mistrzami w łączeniu harmonii i melodii. Nawet poprzez dziwaczne akordy jesteście w stanie uzyskać bardzo przyjemną linię melodyczną”. Polacy kochają melodię. I nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że lubicie słuchać tylko „włoskich przebojów”. Polacy cenią dobrą muzykę, jej melodyjność. Większość z was dorastała z co najmniej jednym instrumentem w rodzinie. Polacy nie rozdzielają piosenek neapolitańskich od włoskich. Dla nich neapolitański to język włoski i słuchają go z równą przyjemnością. 

Jak określiłbyś siebie jako artystę-piosenkarza?

Przede wszystkim nie uważam siebie za piosenkarza, a raczej za muzyka. Lubię być blisko publiczności i oddychać emocjami ludzi. Z tego powodu uwielbiam śpiewać w prywatnych klubach, małych lokalach. Tam przychodzą osoby, które dają ci satysfakcję, ponieważ znają cię, przychodzą często na twoje koncerty i podoba im się to, co robisz. Moje rytmy, to rytmy cygańskie, komponuję piosenki neapolitańskie, ale o cygańskim, śródziemnomorskim brzmieniu. Uwielbiam pustynię. Miłość jaką darzę pustynię jest prawie porównywalna do tej, jaką darzę mój ukochany Neapol. Nie lubię dużych miast. Za każdym razem, gdy koncertuję w innych częściach Polski, zawsze wracam do domu. Nawet jeśli oferują mi pokój w hotelu. Mam duszę tułacza, ale w życiu przychodzi taki moment, gdy po prostu woli się wrócić do domu. Inspirację i wewnętrzny spokój odnajduję tylko na pustyni, nad brzegiem morza albo na wsi. Jednocześnie uważam, że inspiracja to domena boska. To Bóg przemawia przez człowieka i wyraża się w sztuce. My jesteśmy tylko pośrednikami. 

foto: Gosia i Jacek Klepaczka

Al Bano: „Felicità” w kieliszku

0

Artykuł został opublikowany w numerze 73 Gazzetty Italia (luty-marzec 2019)

Spotkaliśmy się z Al Bano Carrisi, światową ikoną muzyki włoskiej, w warszawskiej restauracji San Lorenzo przy okazji polskiej części trasy koncertowej jego i Rominy Power. Każdy z występów, zarówno w stolicy jak i w Gdańsku, przyciągnął tłumy fanów. Obiad w San Lorenzo w obecności Ambasadora Włoch, Aldo Amatiego, stał się okazją do przedstawienia restauratorom i dostawcom nowej pasji Al Bano, którą jest wino.

Przedsiębiorstwo winiarskie Al Bano zrodziło się w starym gospodarstwie Curti Petrizzi, gdzie uprawa winorośli jest tradycją podtrzymywaną od wieków. Wina Carrisi są importowane do Polski przez Mille Sapori Inalca F&B.

W 1982 roku śpiewano, że „szczęście, to trzymanie w ręku lampki wina i kanapki” („Felicità è un bicchiere di vino con un panino”), dziś jednak „Felicità”, „Nostalgia” i „Romina”, to nazwy cenionych win.

To powrót do korzeni. Pasja do produkcji wina od pokoleń stanowi część historii mojej rodziny. To prawda, że kiedy byłem nastolatkiem robiłem wszystko, aby nie iść śladami moich bliskich, ani nie spełniać życzenia mojej mamy, która chciała, abym nauczył się jakiegoś zawodu. Dla mnie liczyła się zawsze muzyka i nie interesowało mnie nic innego, ale z biegiem czasu odkryłem na nowo swoje pochodzenie i miłość do wina. Od małego obiecywałem ojcu, że pewnego dnia wrócę, aby zająć się jego produkcją, i że pierwsze wino nazwę jego imieniem. To obietnica, której dotrzymałem produkując Don Carmelo.

Jak żyje się osobie uznawanej za ambasadora muzyki włoskiej?

Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę powiedzieć tylko, że żyję w tej roli już ponad 50 lat i jest to uczucie nie do opisania, ponieważ w sztuce, jaką jest muzyka, jak z resztą w każdej innej, wszystko się zmienia. Każdy czas ma swoją własną muzykę, co sprawia, że jestem jeszcze bardziej dumny z tego, że moje piosenki nadal cieszą się popularnością, nawet gdy rap i inne gatunki muzyczne tak bardzo różnią się od tradycyjnych włoskich melodii.

Pańskie początki wspomina się często w kontekście spotkania z Celentano.

Miałem ogromne szczęście spotykając go, bo to od niego wiele się nauczyłem i mój pierwszy kontrakt płytowy podpisałem właśnie z jego klanem. Niemniej ważne było dla mnie spotkanie na początku mojej kariery z wielkim Domenico Modugno.

Muzyka włoska jest w pewnym sensie hasłem pozwalającym na wejście do Europy, która obecnie pyta o swoją tożsamość.

Słyszę wiele zaniepokojonych głosów na temat Europy, ale jeśli spojrzymy na przeszłość tego kontynentu zauważymy, że dziś żyje nam się o wiele lepiej. Europę tworzy wiele kultur, więc zawsze będziemy porównywać różne punkty widzenia i wartości. Nawet Stany Zjednoczone nie są tak zgodne jak nam się wydaje. Mówię o tym, ponieważ musimy zaakceptować bieg wydarzeń. Nie istnieje idealny świat, który by nas całkowicie zjednoczył.

tłumaczenie pl: Paulina Bałdys

Ciasto Linzer

0

Składniki: 

  • 100g mąki orzechowej 
  • 100g mąki migdałowej 
  • 200g mąki typu 00
  • 130g cukru 
  • 8gr drożdży do pieczenia 
  • 2 łyżeczki cynamonu w proszku
  • szczypta soli
  • skórka starta z jednej cytryny
  • 1 jajko
  • 200g masła w temperaturze pokojowej
  • 300g konfitury malinowej lub wiśniowej

Przygotowanie:

Mąki: migdałową, orzechową, zwykłą i gryczaną, cukier, drożdże, cynamon oraz skórkę z cytryny umieść w mikserze lub misce i wymieszaj ze sobą składniki. Połącz z jajkiem i pokrojonym w kostkę masłem o temperaturze pokojowej, mieszaj przez 1-2 minuty aż uzyskasz jednolitą konsystencję.

Uformuj kulkę, zawiń w folię spożywczą i włóż do lodówki na dwie godziny. Tortownicę o średnicy 22-24cm wysmaruj masłem, a następnie optocz w mące. Do formy wlej ok. 3/4 powstałej masy tak, aby pozostało w niej ok. 1,5cm wolnego brzegu. Na środku masy umieść konfiturę tak, aby nie dotykała brzegów, a następnie zawiń brzegi do wewnątrz. Z pozostałej części ciasta wytnij gwiazdki lub paski w celu utworzenia wzoru i połóż je na konfiturze.

Brzegi ciasta wysmaruj jajkiem zmieszanym z mlekiem, posyp płatkami migdałów. Umieść w lodówce do czasu, aż piekarnik nagrzeje się do odpowiedniej temperatury (wtedy ciasto zachowa lepiej swój kształt). Piecz w temperaturze 160 st. przez 40-45 minut. Po upieczeniu poczekaj aż ciasto wystygnie i wyjmij je z piekarnika.  

Smacznego!

tłumaczenie pl: Paulina Bałdys